W krainie snów - Roksana Jędrzejewska-Wróbel - ebook + książka

W krainie snów ebook

Roksana Jędrzejewska-Wróbel

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Witajcie w słonecznym Los Angeles, to tu zaczynają pękać iluzje.

Matylda planowała spędzić lato z przyjaciółką na Kaszubach, jednak mama zaskakuje ją biletami do USA. Mają polecieć we dwie i pomieszkać trochę w Kalifornii, zobaczyć Hollywood, spróbować innego życia. Spełnienie marzeń! Problem w tym, że to wcale nie są marzenia Matyldy, tylko jej mamy, kochającej życie i dobrą zabawę.

W Los Angeles Matylda poznaje Anję, która jest jak kolorowy ptak, inspiruje i urzeka. Pod jej wpływem dziewczyna próbuje rzeczy, na które sama nigdy by się nie odważyła. Stopniowo odkrywa też, że jej mama ma pewien sekret i robi wszystko, by nie wyszedł na jaw.

Jak to jest walczyć z nieswoimi problemami? Co zrobić, gdy idealna rzeczywistość okazuje się atrapą skrywającą trudną prawdę?

Ostrzegam, ta powieść nie nadaje się dla osób o mentalności boomerskiej. Dlaczego? Dlatego że Roksana Jędrzejewska-Wróbel się nie wymądrza i nie ściemnia. Jest wręcz odwrotnie. Czytasz i masz wrażenie, że autorka uważnie wysłuchała główną bohaterkę. Jakby przy niej była. Tak naprawdę, totalnie, całą sobą. „W krainie snów” to książka, która może zmienić życie. Przemek Staroń – psycholog, kulturoznawca, nauczyciel

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: DO­ROTA WIERZ­BICKA
Re­dak­cja: DO­MI­NIKA WRE­SIŁO
Kon­sul­ta­cja: PRZE­MY­SŁAW STA­ROŃ
Ko­rekta: JU­LITA CI­SOW­SKA, EL­WIRA DĘ­BOW­SKA, AGNIESZKA MAŃKO
Pro­jekt gra­ficzny: PAU­LINA PIO­RUN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Rok­sana Ję­drze­jew­ska-Wró­bel © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07995-9
Pro­jekt zre­ali­zo­wano w ra­mach sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego.
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Czy masz dys­cy­plinę,

żeby być wolny du­chem?

GA­BRIELLE ROTH

.

Roz­dział 1

Ca­li­for­nia Dre­amin’

Budzą mnie wrza­ski. Otwie­ram oczy i w pierw­szej chwili zu­peł­nie nie wiem, gdzie się znaj­duję. W po­koju jest ciemno, ale przez pio­nowe ro­lety prze­nika świa­tło. Sia­dam na łóżku. Jest wy­so­kie i moje stopy nie do­się­gają ziemi, dyn­dają nad kre­mową wy­kła­dziną, jak­bym miała sześć lat. Za oknem wciąż coś się drze, dźwięki tro­chę jak z hor­roru. Od­sła­niam ro­letę i ostry błę­kit bije mnie po oczach, mie­sza się z tur­ku­sem po­ścieli. Na nie­bie ani jed­nej chmurki, tylko ten ośle­pia­jący blask. Roz­glą­dam się po po­koju – łóżko jest na­prawdę wy­so­kie i tak duże, że do­piero te­raz wi­dzę, że na jego dru­gim krańcu śpi mama, z po­duszką na gło­wie. Nad nią kręcą się śmi­gła wiel­kiego wen­ty­la­tora. Wolę so­bie nie wy­obra­żać, co by było, gdyby na­gle się urwał. Wy­cho­dzę z po­koju, wy­kła­dzina tłumi wszel­kie od­głosy. Ja­sny przed­po­kój, ja­sna kuch­nia pełna tur­ku­so­wych do­dat­ków. Ktoś tu bar­dzo lubi tur­kus. Otwie­ram siat­kowe drzwi we­randy i wy­cho­dzę na drew­niany ga­nek, na któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie ude­rza we mnie fala go­rą­cego po­wie­trza.

W końcu wi­dzę, kto się tak wy­dziera. To zie­lone pa­pugi. Wy­le­ciały wła­śnie całą bandą spo­mię­dzy li­ści palmy, która ster­czy jak gi­gan­tyczna mio­tła po dru­giej stro­nie ulicy. Jej pió­ro­pusz od­cina się ostrym kon­tu­rem od tego wszech­ogar­nia­ją­cego błę­kitu, który za­lewa wszystko, jakby był wy­mie­szany ze słoń­cem. Na pod­jeź­dzie na­prze­ciwko, przed ni­skim żół­tym do­mem stoi duży sa­mo­chód. Re­je­stra­cja wy­daje mi się zna­joma. Ru­szam po schod­kach, żeby le­piej się przyj­rzeć. Równo przy­cięta trawa, za­ska­ku­jąco sztywna i twarda, nie­przy­jem­nie kłuje w bose stopy. Przy­glą­dam się ta­bliczce – nie­bie­skie cy­fry, czer­wony, jakby od­ręczny na­pis, tyle razy wi­dziany na fil­mach.

– Hi! – uśmie­cha się do mnie bie­gnący chod­ni­kiem fa­cet i ma­cha, jak­by­śmy się znali od lat.

Po dru­tach wy­so­kiego na­pię­cia bie­gnie szara wie­wiórka. Do­piero wtedy do mnie do­ciera, że na­prawdę je­stem w Ka­li­for­nii.

***

Przy­le­cia­ły­śmy w nocy. Sa­mo­chód, któ­rym Ja­nina ode­brała nas z lot­ni­ska, su­nął przez ciem­ność usianą mnó­stwem świa­te­łek. Po­ja­wiały się i zni­kały za wzgó­rzami jak ogromna bo­żo­na­ro­dze­niowa de­ko­ra­cja. „Los An­ge­les ni­gdy nie śpi”, z dumą oznaj­miła Ja­nina, jakby nocne ży­cie mia­sta było jej za­sługą. „Wspa­niale!”, eks­cy­to­wała się mama. Na­prawdę nie mam po­ję­cia, skąd w środku nocy brała ten en­tu­zjazm. Ja po szes­na­stu go­dzi­nach lotu i dwóch ko­lej­nych, przed­rep­ta­nych mię­dzy kon­trolą gra­niczną, bram­kami od­praw i ta­śmo­cią­gami do ba­gażu, by­łam w sta­nie tylko ki­wać nie­przy­tom­nie głową. Gdy do­je­cha­ły­śmy do domu, pa­dłam od razu na łóżko i oto je­stem – w pi­dża­mie, na progu domu ob­cych lu­dzi, w ob­cym mie­ście, dzie­więć ty­sięcy ki­lo­me­trów od domu. Nie wiem jesz­cze, co o tym wszyst­kim my­śleć.

***

„Nie­źle. Wa­ka­cje ży­cia”, po­wie­działa Julka, kiedy do­wie­działa się, że za­miast spę­dzić z nią lato w domku na Ka­szu­bach, lecę na drugi ko­niec świata. I na­prawdę trudno mi było ją prze­ko­nać, że wcale się nie cie­szę. W każ­dym ra­zie nie tak, jak można by są­dzić. Wia­do­mość o wy­jeź­dzie spa­dła na mnie znie­nacka, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, a ja za nie­spo­dzian­kami nie prze­pa­dam, na­wet gdy są miłe. Lu­bię być przy­go­to­wana, pla­no­wać, wpi­sy­wać w ka­len­darz i spo­koj­nie so­bie cze­kać. Mama uważa, że to nudne. Trudno, tak mam.

Poza tym cze­ka­łam na te Ka­szuby z Julką. To miały być na­sze pierw­sze pra­wie do­ro­słe wa­ka­cje. Je­zioro, las, ka­jaki, wy­le­gi­wa­nie się z książką na le­żaku, dłu­gie roz­mowy na ta­ra­sie, na które ostat­nio nie mia­ły­śmy za dużo czasu, a za któ­rymi tę­sk­ni­łam. Julka była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, wła­ści­wie je­dyną, jaką kie­dy­kol­wiek mia­łam. Poza mamą, ale to jed­nak nie to samo. Ro­dzice Julki mieli wpa­dać tylko w week­endy, więc na­prawdę za­po­wia­dało się miłe lato. A po­tem ją wy­sta­wi­łam. Było mi przy­kro i jej też. Ale co mo­gły­śmy zro­bić? Jak się ma szes­na­ście lat, jest się ska­za­nym na po­my­sły ro­dzi­ców, na­wet te naj­głup­sze. Ja­sne, mo­gła­bym się kłó­cić, ale kłót­nie z mamą nie mają wiel­kiego sensu. Gdyby krzy­czała i za­cho­wy­wała się jak nie­któ­rzy apo­dyk­tyczni ro­dzice, wtedy mo­gła­bym trza­snąć drzwiami i się ob­ra­zić. Ale jak tylko się wku­rzam, ona robi te swoje wiel­kie oczy, jak ja­kiś nie­szczę­sny je­lo­nek Bambi, przy­gryza wargi i pa­trzy na mnie tak, że od razu czuję się winna. A od­kąd uro­słam, sto­jąc obok, wi­dzę czu­bek jej głowy, to już w ogóle – mam wra­że­nie, że sprze­czam się z dziec­kiem. No i od­pusz­czam. Zresztą awan­tu­ro­wać się, że wła­sna matka chce mnie za­brać na dwa mie­siące do Ka­li­for­nii? To wy­daje się jed­nak idio­tyczne.

***

„Mia­sto Anio­łów! Na całe dwa mie­siące! Czy to nie cu­downe?”, za­wo­łała mama, gdy sta­nę­łam w drzwiach, i za­nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć, za­częła ska­kać wo­kół mnie, jakby miała pięć, a nie czter­dzie­ści pięć lat. To mu­szę jej przy­znać: umie oka­zy­wać ra­dość. Nie znam ni­kogo, kto po­tra­fiłby się tak cie­szyć. No, może poza po­sta­ciami z kre­skó­wek. Taką au­ten­tyczną, za­raź­liwą spon­ta­nicz­no­ścią. Ni­gdy nie zrzę­dzi jak inni ro­dzice i ni­gdy nie jest z nią nudno. Kiedy by­łam mała, uwiel­bia­łam to i uwa­ża­łam, że moja mama jest naj­za­baw­niej­szą i naj­we­sel­szą mamą na ca­łym świe­cie. I ska­ka­łam ra­zem z nią. Z cza­sem mi prze­szło, a moje obo­wiązki prze­jęła Karma, która te­raz bie­gała wo­kół nas, ma­cha­jąc jak osza­lała ogo­nem. Uro­czy ob­ra­zek, który za­kłó­cam tylko ja, sto­jąc z boku jak ko­łek.

„Halo! Le­cimy do Ame­ryki! Całe ży­cie o tym ma­rzy­łam”. Mama znowu za­częła ska­kać, ale tym ra­zem zła­pała mnie za ręce. „Ty, ale nie ja”, po­wie­dzia­łam. Nie jest ła­two być córką eks­tra­wer­tyczki. Mama jest nie­duża i drobna, ale za­ska­ku­jąco silna. Prze­cią­gnęła mnie, sa­dząc te swoje susy, aż do ka­napy. Wy­glą­dała pew­nie, jakby cią­gnęła za sobą wo­rek kar­to­fli, ale Karma była za­chwy­cona, o mało się z tego za­chwytu nie zsi­kała na dy­wan. Może my­ślała, że też leci, bie­daczka. „A co z psem?”, spy­ta­łam. „Ma­tylda, na­prawdę? To jest to, co ci przy­cho­dzi do głowy, jak sły­szysz, że le­cisz do Ka­li­for­nii?”.

Nie, to nie jest to, ale ży­cie z mamą na­uczyło mnie, jak sku­tecz­nie amor­ty­zo­wać jej nie­spo­dzie­wane wy­bu­chy en­tu­zja­zmu. I czarne dziury, w które wpa­dała bez uprze­dze­nia. Dla­tego je­stem zwo­len­niczką umiaru, sto­icy­zmu i dy­stansu. Ale na­wet ja mu­szę przy­znać, że słowa „Ka­li­for­nia” i „Los An­ge­les” dzia­łają na wy­obraź­nię.

Tylko skąd się wziął po­mysł na ten wy­jazd? I to aż na dwa mie­siące? W od­róż­nie­niu od więk­szo­ści lu­dzi z mo­jej klasy, któ­rzy wa­ka­cje bez lotu sa­mo­lo­tem uwa­żają za nie­odbyte, ja, od­kąd cho­dzę do li­ceum, le­cia­łam tylko raz. Do Lon­dynu na obóz ję­zy­kowy. Więc krótko i dla nie­któ­rych się nie li­czy. Ale ich ro­dzice mają dużo kasy. Moja mama jej nie ma, cho­ciaż wszy­scy, na­wet Julka, my­ślą, że świet­nie nam się po­wo­dzi, bo miesz­kamy na fancy osie­dlu. Ale to wcale nie tak. Mama jest se­kre­tarką w szkole i za­ra­bia tyle, ile się za­ra­bia w szkole. Gdyby nie tata, nie by­łoby nas stać na wiele rze­czy. Czy to on za­fun­do­wał nam tę Ka­li­for­nię? Prawdę mó­wiąc, wąt­pię. Od kiedy skoń­czyły się wspólne wy­jazdy, skoń­czyły się też wa­ka­cje na bo­gato. Na­uczy­łam się więc do­ce­niać pro­ste przy­jem­no­ści typu lato w mie­ście i sta­ram się nie mieć zbyt wiel­kich ocze­ki­wań. Ale mama naj­wy­raź­niej mie­rzy wy­żej. „Ja­nina i Ja­cek nas za­pro­sili”, uśmie­cha się.

Ja­nina i Ja­cek – zna­jomi ro­dzi­ców jesz­cze ze stu­diów, któ­rzy wy­je­chali do Sta­nów. Od tego czasu byli w Pol­sce raz – kiedy by­łam mała, więc tego nie pa­mię­tam. Znam ich tylko z ekranu mo­ni­tora. Ja­ninę do pasa, gdy roz­ma­wia z mamą po no­cach, Jacka do ko­lan, kiedy od czasu do czasu prze­cho­dzi za ple­cami Ja­niny, ma­cha­jąc do ekranu. Dla mnie kom­plet­nie obcy lu­dzie. I na­gle mam spę­dzić u nich całe dwa mie­siące? W ich domu? Ra­zem? „Chyba żar­tu­jesz?! Co za nie­zręczna sy­tu­acja. Nie ma szans”, za­pro­te­sto­wa­łam. „Prze­stań już z tym swoim czar­no­widz­twem, prze­cież to moi przy­ja­ciele. Bę­dzie wspa­niale!”. Mama otwiera wino, dla mnie wyj­muje z lo­dówki colę. „Za przy­godę!”, wznosi to­ast. Stu­kamy się kie­lisz­kami. Ma­ri­lyn Mon­roe z pla­katu wi­szą­cego na ścia­nie mruga do nas za­chę­ca­jąco.

***

Na pod­jazd wjeż­dża biała to­yota land cru­iser. Wy­siada z niej Ja­nina w tur­ku­so­wych spodniach i ma­cha do mnie trzy­ma­nymi w ręce ba­giet­kami.

– Świet­nie, że już wsta­łaś! Za­raz zro­bię śnia­da­nie. Spe­cjal­nie dla was po­je­cha­łam do Wiet­nam­czyka, tylko on w oko­licy ma do­bre pie­czywo.

– Wiet­nam­czyk sprze­daje ba­gietki? – Pod­no­szę się ze scho­dów.

– Tak wła­śnie! Robi cu­downe bánh mì – śmieje się Ja­nina. – Ta­kie ka­napki. Fran­cu­ska ba­gietka i wiet­nam­skie do­datki w środku. To się na­zywa zde­rze­nie kul­tur.

– Ra­czej ko­lo­ni­za­cja. Fran­cuzi ich na­je­chali.

– Jak zwał, tak zwał. Ale jest prze­pyszne. Po­je­dziemy któ­re­goś dnia, to sama zo­ba­czysz. Jest na­wet wer­sja z lo­dami.

– Z lo­dami?

– Ko­chana, je­steś w Ka­li­for­nii, tu jest wszystko! Cały świat i jesz­cze wię­cej – śmieje się Ja­nina.

Jest sym­pa­tyczna, szczu­pła i bar­dzo ame­ry­kań­ska. Mo­głaby wy­stą­pić w Go­to­wych na wszystko albo Żo­nach ze Step­ford. Gdy­bym nie wie­działa, że jest w wieku mamy, nie umia­ła­bym po­wie­dzieć, ile ma lat.

– Po­doba ci się? – Ja­nina za­trzy­muje się na we­ran­dzie i sama so­bie od­po­wiada, bo od­po­wiedź może być tylko jedna. – Pięk­nie, prawda?

– Pięk­nie – po­twier­dzam.

Ko­lo­rowe domy, przed każ­dym pod­jazd, obok nie­któ­rych kak­tusy, obok in­nych drzewa cy­try­nowe albo krzaki ob­sy­pane wszyst­kimi ko­lo­rami kwia­tów, w tle góry, a nad nimi po­ra­ża­jący błę­kit. Pa­pugi znowu wrzesz­czą, prze­la­tu­jąc z palmy na palmę.

– Mó­wię ci, tu jest jak w raju. Tylko la­tem tro­chę za go­rąco. – Ja­nina ociera pot z czoła i wcho­dzi do domu, a ja za nią.

W środku jest dużo chłod­niej, wia­trak pod su­fi­tem kręci się ryt­micz­nie.

– Mama chyba cią­gle śpi. Obu­dzę ją...

– Otwórz tylko drzwi do sy­pialni, za­pach kawy ją obu­dzi jak za­wsze – mówi Ja­nina i na­sta­wia tur­ku­sowy eks­pres.

Pa­trzę na nią za­sko­czona. Skąd niby wie, co jest „za­wsze” w ży­ciu mo­jej mamy? Co daje jej prawo do tej non­sza­lanc­kiej pew­no­ści w gło­sie? To ja znam ją naj­le­piej, a nie ta ko­bieta z dru­giego końca świata, która kie­dyś, sto lat temu, miesz­kała z mamą w jed­nym po­koju w aka­de­miku. Prze­cież nie ma po­ję­cia, kim jest dzi­siaj. Ale to prawda, ulu­biony za­pach mamy to za­pach kawy i rze­czy­wi­ście za­wsze ją bu­dzi. Te­raz też.

– Hello i good mor­ning! – Mama staje w drzwiach kuchni.

Po­tar­gana i bosa. Ja­sne loki oświe­tlone pro­mie­niami słońca two­rzą nad jej głową au­re­olę. Wy­gląda pięk­nie, tak jak ja ni­gdy wy­glą­dać nie będę, bo wda­łam się w ojca, który nie ma wiel­kich nie­bie­skich oczu, doł­ków w po­licz­kach, zgrab­nych nóg i nie uśmie­cha się z tą dzie­cięcą uf­no­ścią. Ge­ne­ral­nie rzadko się uśmie­cha, z roku na rok co­raz rza­dziej.

– O, wstała na­sza śpiąca kró­lewna! Ma­ri­lyn, kawa dla cie­bie. – Ja­nina po­daje ma­mie tur­ku­sową fi­li­żankę.

Mama ma na imię Re­nata, ale zna­jomi ze stu­diów na­zy­wają ją Ma­ri­lyn, a ona to uwiel­bia i bar­dzo się stara, żeby wciąż za­słu­gi­wać na tę ksywkę. Go­dziny przed lu­strem, joga twa­rzy, spa­nie na ja­kimś worku z ka­szą w je­dwab­nej po­szewce. Sta­ran­nie do­brana szminka, kar­net na si­łow­nię. Na­prawdę robi wszystko i póki co od­nosi spek­ta­ku­larne suk­cesy. Po­dobno Ma­ri­lyn Mon­roe sto­so­wała le­wa­tywy, żeby mieć szczu­płą syl­wetkę, i pod­ci­nała so­bie je­den ob­cas, bo wtedy bio­dra jej się bar­dziej ko­ły­sały pod­czas cho­dze­nia. Mam na­dzieję, że tego unik­niemy.

– Tak się cie­szę, że tu je­stem, dzię­kuję, że nas za­pro­si­łaś! – Mama obej­muje Ja­ninę.

– No pro­blem, ho­ney. You are very we­lcome. – Te­raz Ja­nina obej­muje mamę.

Stoją przy­tu­lone tak na­tu­ral­nie, jakby ro­biły to co­dzien­nie. Dziwne. Ja nie po­tra­fi­ła­bym się tak uwie­sić na Julce. Ona na mnie chyba też nie. Zbyt so­bie ce­nimy nie­za­leż­ność. To pew­nie kwe­stia róż­nic po­ko­le­nio­wych.

Kiedy sie­dzimy przy stole i jemy śnia­da­nie, mama nie prze­staje się za­chwy­cać. Kawą, so­kiem po­ma­rań­czo­wym, który Ja­nina na­lewa z cze­goś, co przy­po­mina ka­ni­ster, i chru­piącą ba­gietką z awo­kado. Na­wet na­le­śni­kami z sy­ro­pem klo­no­wym, które Ja­nina zro­biła z proszku. Nie wy­glą­dają jak na­le­śniki i wcale nie są smaczne.

No więc mama się za­chwyca, a Ja­nina za­chwyca się za­chwy­tem mamy i obie chi­cho­czą. „Jak na­sto­latki”, po­wie­dzia­łaby bab­cia, cho­ciaż to nie do końca prawda, bo my z Julką ra­czej nie chi­cho­czemy. Ale gdy tak pa­trzę na mamę i Ja­ninę, to tro­chę mi szkoda, że tego nie ro­bimy. Wy­glą­dają jak naj­lep­sze przy­ja­ciółki z re­klamy o naj­lep­szych przy­ja­ciół­kach. Aż za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy Julka rze­czy­wi­ście mnie lubi, czy tylko tak mi się wy­da­wało. Przez mo­ment robi mi się smutno. Ale tylko przez mo­ment. Przy­po­mi­nam so­bie, że prze­cież przy­gar­nęła mo­jego psa. I to na całe dwa mie­siące. Mam na­dzieję, że Karma nie tę­skni za bar­dzo. Może za­dzwo­nię do Julki na Mes­sen­ge­rze i po­każę jej, gdzie je­stem? Biorę te­le­fon i uświa­da­miam so­bie, że u niej jest śro­dek nocy.

– Zrób nam zdję­cie! – woła mama i przy­kłada głowę do głowy Ja­niny.

Ro­bię, a mama na­tych­miast wy­rywa mi z ręki te­le­fon, żeby spraw­dzić, jak wy­szła. Za­wsze to robi i ka­suje zdję­cia, które nie speł­niają jej ocze­ki­wań. Tym ra­zem jest za­do­wo­lona.

– Wy­glą­damy do­sko­nale. Jak­by­śmy wciąż były na stu­diach!

– To przez to świa­tło, na ca­łym świe­cie nie ma lep­szego – wy­ja­śnia Ja­nina. – Dla­tego wła­śnie Hol­ly­wood jest tu­taj, a nie w No­wym Jorku.

– Po­je­dziemy do Hol­ly­wood? – py­tam.

– No pew­nie, wszę­dzie po­je­dziemy, wszystko wam po­każę – mówi Ja­nina.

– Wspa­niale, prawda, Ma­tylda? – mama po­sta­na­wia się upew­nić, czy po­dzie­lam jej en­tu­zjazm.

– Ja­sne – ki­wam głową.

I my­ślę, że w su­mie nie jest źle. Sie­dzę w za­la­nej słoń­cem kuchni, piję sok po­ma­rań­czowy, pa­trzę na bez­chmurne niebo i mam przed sobą dwa mie­siące w Ka­li­for­nii. Co prawda le­piej by­łoby tu być z Julką albo przy­naj­mniej z kimś w swoim wieku, ale w su­mie bez prze­sady. Mama przy­siada się do mnie i robi sel­fie.

– To świa­tło jest rze­czy­wi­ście nie­sa­mo­wite. Wy­glą­damy jak sio­stry – za­chwyca się.

Je­śli jest to kom­ple­ment, to ra­czej nie dla mnie, ale nic nie mó­wię, bo mama na pewno by się ob­ra­ziła. W za­sa­dzie faj­nie by­łoby mieć praw­dziwą sio­strę. Cie­kawe, jak to jest dzie­lić się z kimś ro­dzi­cami. Wtedy wszyst­kiego ma się chyba tro­chę mniej. Ale może ma się też mniej pro­ble­mów?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki