Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witajcie w słonecznym Los Angeles, to tu zaczynają pękać iluzje.
Matylda planowała spędzić lato z przyjaciółką na Kaszubach, jednak mama zaskakuje ją biletami do USA. Mają polecieć we dwie i pomieszkać trochę w Kalifornii, zobaczyć Hollywood, spróbować innego życia. Spełnienie marzeń! Problem w tym, że to wcale nie są marzenia Matyldy, tylko jej mamy, kochającej życie i dobrą zabawę.
W Los Angeles Matylda poznaje Anję, która jest jak kolorowy ptak, inspiruje i urzeka. Pod jej wpływem dziewczyna próbuje rzeczy, na które sama nigdy by się nie odważyła. Stopniowo odkrywa też, że jej mama ma pewien sekret i robi wszystko, by nie wyszedł na jaw.
Jak to jest walczyć z nieswoimi problemami? Co zrobić, gdy idealna rzeczywistość okazuje się atrapą skrywającą trudną prawdę?
Ostrzegam, ta powieść nie nadaje się dla osób o mentalności boomerskiej. Dlaczego? Dlatego że Roksana Jędrzejewska-Wróbel się nie wymądrza i nie ściemnia. Jest wręcz odwrotnie. Czytasz i masz wrażenie, że autorka uważnie wysłuchała główną bohaterkę. Jakby przy niej była. Tak naprawdę, totalnie, całą sobą. „W krainie snów” to książka, która może zmienić życie. Przemek Staroń – psycholog, kulturoznawca, nauczyciel
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Czy masz dyscyplinę,
żeby być wolny duchem?
GABRIELLE ROTH
Rozdział 1
California Dreamin’
Budzą mnie wrzaski. Otwieram oczy i w pierwszej chwili zupełnie nie wiem, gdzie się znajduję. W pokoju jest ciemno, ale przez pionowe rolety przenika światło. Siadam na łóżku. Jest wysokie i moje stopy nie dosięgają ziemi, dyndają nad kremową wykładziną, jakbym miała sześć lat. Za oknem wciąż coś się drze, dźwięki trochę jak z horroru. Odsłaniam roletę i ostry błękit bije mnie po oczach, miesza się z turkusem pościeli. Na niebie ani jednej chmurki, tylko ten oślepiający blask. Rozglądam się po pokoju – łóżko jest naprawdę wysokie i tak duże, że dopiero teraz widzę, że na jego drugim krańcu śpi mama, z poduszką na głowie. Nad nią kręcą się śmigła wielkiego wentylatora. Wolę sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby nagle się urwał. Wychodzę z pokoju, wykładzina tłumi wszelkie odgłosy. Jasny przedpokój, jasna kuchnia pełna turkusowych dodatków. Ktoś tu bardzo lubi turkus. Otwieram siatkowe drzwi werandy i wychodzę na drewniany ganek, na którym niespodziewanie uderza we mnie fala gorącego powietrza.
W końcu widzę, kto się tak wydziera. To zielone papugi. Wyleciały właśnie całą bandą spomiędzy liści palmy, która sterczy jak gigantyczna miotła po drugiej stronie ulicy. Jej pióropusz odcina się ostrym konturem od tego wszechogarniającego błękitu, który zalewa wszystko, jakby był wymieszany ze słońcem. Na podjeździe naprzeciwko, przed niskim żółtym domem stoi duży samochód. Rejestracja wydaje mi się znajoma. Ruszam po schodkach, żeby lepiej się przyjrzeć. Równo przycięta trawa, zaskakująco sztywna i twarda, nieprzyjemnie kłuje w bose stopy. Przyglądam się tabliczce – niebieskie cyfry, czerwony, jakby odręczny napis, tyle razy widziany na filmach.
– Hi! – uśmiecha się do mnie biegnący chodnikiem facet i macha, jakbyśmy się znali od lat.
Po drutach wysokiego napięcia biegnie szara wiewiórka. Dopiero wtedy do mnie dociera, że naprawdę jestem w Kalifornii.
Przyleciałyśmy w nocy. Samochód, którym Janina odebrała nas z lotniska, sunął przez ciemność usianą mnóstwem światełek. Pojawiały się i znikały za wzgórzami jak ogromna bożonarodzeniowa dekoracja. „Los Angeles nigdy nie śpi”, z dumą oznajmiła Janina, jakby nocne życie miasta było jej zasługą. „Wspaniale!”, ekscytowała się mama. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd w środku nocy brała ten entuzjazm. Ja po szesnastu godzinach lotu i dwóch kolejnych, przedreptanych między kontrolą graniczną, bramkami odpraw i taśmociągami do bagażu, byłam w stanie tylko kiwać nieprzytomnie głową. Gdy dojechałyśmy do domu, padłam od razu na łóżko i oto jestem – w pidżamie, na progu domu obcych ludzi, w obcym mieście, dziewięć tysięcy kilometrów od domu. Nie wiem jeszcze, co o tym wszystkim myśleć.
„Nieźle. Wakacje życia”, powiedziała Julka, kiedy dowiedziała się, że zamiast spędzić z nią lato w domku na Kaszubach, lecę na drugi koniec świata. I naprawdę trudno mi było ją przekonać, że wcale się nie cieszę. W każdym razie nie tak, jak można by sądzić. Wiadomość o wyjeździe spadła na mnie znienacka, zupełnie niespodziewanie, a ja za niespodziankami nie przepadam, nawet gdy są miłe. Lubię być przygotowana, planować, wpisywać w kalendarz i spokojnie sobie czekać. Mama uważa, że to nudne. Trudno, tak mam.
Poza tym czekałam na te Kaszuby z Julką. To miały być nasze pierwsze prawie dorosłe wakacje. Jezioro, las, kajaki, wylegiwanie się z książką na leżaku, długie rozmowy na tarasie, na które ostatnio nie miałyśmy za dużo czasu, a za którymi tęskniłam. Julka była moją najlepszą przyjaciółką, właściwie jedyną, jaką kiedykolwiek miałam. Poza mamą, ale to jednak nie to samo. Rodzice Julki mieli wpadać tylko w weekendy, więc naprawdę zapowiadało się miłe lato. A potem ją wystawiłam. Było mi przykro i jej też. Ale co mogłyśmy zrobić? Jak się ma szesnaście lat, jest się skazanym na pomysły rodziców, nawet te najgłupsze. Jasne, mogłabym się kłócić, ale kłótnie z mamą nie mają wielkiego sensu. Gdyby krzyczała i zachowywała się jak niektórzy apodyktyczni rodzice, wtedy mogłabym trzasnąć drzwiami i się obrazić. Ale jak tylko się wkurzam, ona robi te swoje wielkie oczy, jak jakiś nieszczęsny jelonek Bambi, przygryza wargi i patrzy na mnie tak, że od razu czuję się winna. A odkąd urosłam, stojąc obok, widzę czubek jej głowy, to już w ogóle – mam wrażenie, że sprzeczam się z dzieckiem. No i odpuszczam. Zresztą awanturować się, że własna matka chce mnie zabrać na dwa miesiące do Kalifornii? To wydaje się jednak idiotyczne.
„Miasto Aniołów! Na całe dwa miesiące! Czy to nie cudowne?”, zawołała mama, gdy stanęłam w drzwiach, i zanim zdążyłam odpowiedzieć, zaczęła skakać wokół mnie, jakby miała pięć, a nie czterdzieści pięć lat. To muszę jej przyznać: umie okazywać radość. Nie znam nikogo, kto potrafiłby się tak cieszyć. No, może poza postaciami z kreskówek. Taką autentyczną, zaraźliwą spontanicznością. Nigdy nie zrzędzi jak inni rodzice i nigdy nie jest z nią nudno. Kiedy byłam mała, uwielbiałam to i uważałam, że moja mama jest najzabawniejszą i najweselszą mamą na całym świecie. I skakałam razem z nią. Z czasem mi przeszło, a moje obowiązki przejęła Karma, która teraz biegała wokół nas, machając jak oszalała ogonem. Uroczy obrazek, który zakłócam tylko ja, stojąc z boku jak kołek.
„Halo! Lecimy do Ameryki! Całe życie o tym marzyłam”. Mama znowu zaczęła skakać, ale tym razem złapała mnie za ręce. „Ty, ale nie ja”, powiedziałam. Nie jest łatwo być córką ekstrawertyczki. Mama jest nieduża i drobna, ale zaskakująco silna. Przeciągnęła mnie, sadząc te swoje susy, aż do kanapy. Wyglądała pewnie, jakby ciągnęła za sobą worek kartofli, ale Karma była zachwycona, o mało się z tego zachwytu nie zsikała na dywan. Może myślała, że też leci, biedaczka. „A co z psem?”, spytałam. „Matylda, naprawdę? To jest to, co ci przychodzi do głowy, jak słyszysz, że lecisz do Kalifornii?”.
Nie, to nie jest to, ale życie z mamą nauczyło mnie, jak skutecznie amortyzować jej niespodziewane wybuchy entuzjazmu. I czarne dziury, w które wpadała bez uprzedzenia. Dlatego jestem zwolenniczką umiaru, stoicyzmu i dystansu. Ale nawet ja muszę przyznać, że słowa „Kalifornia” i „Los Angeles” działają na wyobraźnię.
Tylko skąd się wziął pomysł na ten wyjazd? I to aż na dwa miesiące? W odróżnieniu od większości ludzi z mojej klasy, którzy wakacje bez lotu samolotem uważają za nieodbyte, ja, odkąd chodzę do liceum, leciałam tylko raz. Do Londynu na obóz językowy. Więc krótko i dla niektórych się nie liczy. Ale ich rodzice mają dużo kasy. Moja mama jej nie ma, chociaż wszyscy, nawet Julka, myślą, że świetnie nam się powodzi, bo mieszkamy na fancy osiedlu. Ale to wcale nie tak. Mama jest sekretarką w szkole i zarabia tyle, ile się zarabia w szkole. Gdyby nie tata, nie byłoby nas stać na wiele rzeczy. Czy to on zafundował nam tę Kalifornię? Prawdę mówiąc, wątpię. Od kiedy skończyły się wspólne wyjazdy, skończyły się też wakacje na bogato. Nauczyłam się więc doceniać proste przyjemności typu lato w mieście i staram się nie mieć zbyt wielkich oczekiwań. Ale mama najwyraźniej mierzy wyżej. „Janina i Jacek nas zaprosili”, uśmiecha się.
Janina i Jacek – znajomi rodziców jeszcze ze studiów, którzy wyjechali do Stanów. Od tego czasu byli w Polsce raz – kiedy byłam mała, więc tego nie pamiętam. Znam ich tylko z ekranu monitora. Janinę do pasa, gdy rozmawia z mamą po nocach, Jacka do kolan, kiedy od czasu do czasu przechodzi za plecami Janiny, machając do ekranu. Dla mnie kompletnie obcy ludzie. I nagle mam spędzić u nich całe dwa miesiące? W ich domu? Razem? „Chyba żartujesz?! Co za niezręczna sytuacja. Nie ma szans”, zaprotestowałam. „Przestań już z tym swoim czarnowidztwem, przecież to moi przyjaciele. Będzie wspaniale!”. Mama otwiera wino, dla mnie wyjmuje z lodówki colę. „Za przygodę!”, wznosi toast. Stukamy się kieliszkami. Marilyn Monroe z plakatu wiszącego na ścianie mruga do nas zachęcająco.
Na podjazd wjeżdża biała toyota land cruiser. Wysiada z niej Janina w turkusowych spodniach i macha do mnie trzymanymi w ręce bagietkami.
– Świetnie, że już wstałaś! Zaraz zrobię śniadanie. Specjalnie dla was pojechałam do Wietnamczyka, tylko on w okolicy ma dobre pieczywo.
– Wietnamczyk sprzedaje bagietki? – Podnoszę się ze schodów.
– Tak właśnie! Robi cudowne bánh mì – śmieje się Janina. – Takie kanapki. Francuska bagietka i wietnamskie dodatki w środku. To się nazywa zderzenie kultur.
– Raczej kolonizacja. Francuzi ich najechali.
– Jak zwał, tak zwał. Ale jest przepyszne. Pojedziemy któregoś dnia, to sama zobaczysz. Jest nawet wersja z lodami.
– Z lodami?
– Kochana, jesteś w Kalifornii, tu jest wszystko! Cały świat i jeszcze więcej – śmieje się Janina.
Jest sympatyczna, szczupła i bardzo amerykańska. Mogłaby wystąpić w Gotowych na wszystko albo Żonach ze Stepford. Gdybym nie wiedziała, że jest w wieku mamy, nie umiałabym powiedzieć, ile ma lat.
– Podoba ci się? – Janina zatrzymuje się na werandzie i sama sobie odpowiada, bo odpowiedź może być tylko jedna. – Pięknie, prawda?
– Pięknie – potwierdzam.
Kolorowe domy, przed każdym podjazd, obok niektórych kaktusy, obok innych drzewa cytrynowe albo krzaki obsypane wszystkimi kolorami kwiatów, w tle góry, a nad nimi porażający błękit. Papugi znowu wrzeszczą, przelatując z palmy na palmę.
– Mówię ci, tu jest jak w raju. Tylko latem trochę za gorąco. – Janina ociera pot z czoła i wchodzi do domu, a ja za nią.
W środku jest dużo chłodniej, wiatrak pod sufitem kręci się rytmicznie.
– Mama chyba ciągle śpi. Obudzę ją...
– Otwórz tylko drzwi do sypialni, zapach kawy ją obudzi jak zawsze – mówi Janina i nastawia turkusowy ekspres.
Patrzę na nią zaskoczona. Skąd niby wie, co jest „zawsze” w życiu mojej mamy? Co daje jej prawo do tej nonszalanckiej pewności w głosie? To ja znam ją najlepiej, a nie ta kobieta z drugiego końca świata, która kiedyś, sto lat temu, mieszkała z mamą w jednym pokoju w akademiku. Przecież nie ma pojęcia, kim jest dzisiaj. Ale to prawda, ulubiony zapach mamy to zapach kawy i rzeczywiście zawsze ją budzi. Teraz też.
– Hello i good morning! – Mama staje w drzwiach kuchni.
Potargana i bosa. Jasne loki oświetlone promieniami słońca tworzą nad jej głową aureolę. Wygląda pięknie, tak jak ja nigdy wyglądać nie będę, bo wdałam się w ojca, który nie ma wielkich niebieskich oczu, dołków w policzkach, zgrabnych nóg i nie uśmiecha się z tą dziecięcą ufnością. Generalnie rzadko się uśmiecha, z roku na rok coraz rzadziej.
– O, wstała nasza śpiąca królewna! Marilyn, kawa dla ciebie. – Janina podaje mamie turkusową filiżankę.
Mama ma na imię Renata, ale znajomi ze studiów nazywają ją Marilyn, a ona to uwielbia i bardzo się stara, żeby wciąż zasługiwać na tę ksywkę. Godziny przed lustrem, joga twarzy, spanie na jakimś worku z kaszą w jedwabnej poszewce. Starannie dobrana szminka, karnet na siłownię. Naprawdę robi wszystko i póki co odnosi spektakularne sukcesy. Podobno Marilyn Monroe stosowała lewatywy, żeby mieć szczupłą sylwetkę, i podcinała sobie jeden obcas, bo wtedy biodra jej się bardziej kołysały podczas chodzenia. Mam nadzieję, że tego unikniemy.
– Tak się cieszę, że tu jestem, dziękuję, że nas zaprosiłaś! – Mama obejmuje Janinę.
– No problem, honey. You are very welcome. – Teraz Janina obejmuje mamę.
Stoją przytulone tak naturalnie, jakby robiły to codziennie. Dziwne. Ja nie potrafiłabym się tak uwiesić na Julce. Ona na mnie chyba też nie. Zbyt sobie cenimy niezależność. To pewnie kwestia różnic pokoleniowych.
Kiedy siedzimy przy stole i jemy śniadanie, mama nie przestaje się zachwycać. Kawą, sokiem pomarańczowym, który Janina nalewa z czegoś, co przypomina kanister, i chrupiącą bagietką z awokado. Nawet naleśnikami z syropem klonowym, które Janina zrobiła z proszku. Nie wyglądają jak naleśniki i wcale nie są smaczne.
No więc mama się zachwyca, a Janina zachwyca się zachwytem mamy i obie chichoczą. „Jak nastolatki”, powiedziałaby babcia, chociaż to nie do końca prawda, bo my z Julką raczej nie chichoczemy. Ale gdy tak patrzę na mamę i Janinę, to trochę mi szkoda, że tego nie robimy. Wyglądają jak najlepsze przyjaciółki z reklamy o najlepszych przyjaciółkach. Aż zaczynam się zastanawiać, czy Julka rzeczywiście mnie lubi, czy tylko tak mi się wydawało. Przez moment robi mi się smutno. Ale tylko przez moment. Przypominam sobie, że przecież przygarnęła mojego psa. I to na całe dwa miesiące. Mam nadzieję, że Karma nie tęskni za bardzo. Może zadzwonię do Julki na Messengerze i pokażę jej, gdzie jestem? Biorę telefon i uświadamiam sobie, że u niej jest środek nocy.
– Zrób nam zdjęcie! – woła mama i przykłada głowę do głowy Janiny.
Robię, a mama natychmiast wyrywa mi z ręki telefon, żeby sprawdzić, jak wyszła. Zawsze to robi i kasuje zdjęcia, które nie spełniają jej oczekiwań. Tym razem jest zadowolona.
– Wyglądamy doskonale. Jakbyśmy wciąż były na studiach!
– To przez to światło, na całym świecie nie ma lepszego – wyjaśnia Janina. – Dlatego właśnie Hollywood jest tutaj, a nie w Nowym Jorku.
– Pojedziemy do Hollywood? – pytam.
– No pewnie, wszędzie pojedziemy, wszystko wam pokażę – mówi Janina.
– Wspaniale, prawda, Matylda? – mama postanawia się upewnić, czy podzielam jej entuzjazm.
– Jasne – kiwam głową.
I myślę, że w sumie nie jest źle. Siedzę w zalanej słońcem kuchni, piję sok pomarańczowy, patrzę na bezchmurne niebo i mam przed sobą dwa miesiące w Kalifornii. Co prawda lepiej byłoby tu być z Julką albo przynajmniej z kimś w swoim wieku, ale w sumie bez przesady. Mama przysiada się do mnie i robi selfie.
– To światło jest rzeczywiście niesamowite. Wyglądamy jak siostry – zachwyca się.
Jeśli jest to komplement, to raczej nie dla mnie, ale nic nie mówię, bo mama na pewno by się obraziła. W zasadzie fajnie byłoby mieć prawdziwą siostrę. Ciekawe, jak to jest dzielić się z kimś rodzicami. Wtedy wszystkiego ma się chyba trochę mniej. Ale może ma się też mniej problemów?