Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
To miał być tylko chwilowy układ.
Troy jest kapitanem Błyskawic – licealnej drużyny koszykówki i najpopularniejszym chłopakiem w szkole.
Mia ma ścisły umysł, kocha matematykę i pracuje w szkolnej stołówce, by zarobić na studia.Gdy drużyna Troya przegrywa ważny mecz, a jego dziewczyna Eva zrywa z nim bez słowa wyjaśnienia, chłopak czuje, jakby życie zadało mu brutalny cios. Liceum i internet aż huczą od plotek. Zwłaszcza że zbliża się wielki szkolny bal, a Troy i Eva jako najpopularniejsza para Weston High School z pewnością zostaliby jego królem i królową. Chłopak jest zdeterminowany, by odzyskać dawną pozycję w szkole i w drużynie. Nie zamierza się poddawać, dopóki piłka jest w grze. By wszystko naprawić, potrzebuje tylko partnerki na bal. Zaprasza więc Mię, absolwentkę Weston High School, która zarabia na wymarzone studia, pracując w licealnej stołówce.
Według kapitana Błyskawic miał być to jedynie prosty układ.
Ale nic, co ostatnio działo się w życiu Troya, nie było proste.
Czy najlepszy gracz potrafi wykonać rzut prosto w serce i zdobyć najcenniejszą nagrodę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Olga Gorczyca-Popławska
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Patrycja Klempas
Korekta: Olga Szatańska
Projekt okładki, wyklejki i brzegów: Anna Jamróz
Zdjęcie na stronach rozdziałowych: © Frogella.stock, mumindurmaz35, W.O.W / Stock.Adobe.com
Copyright © Aleksandra Rochowiak, 2024
Copyright © 2024, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-412-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
TROY
Weston High School to chyba jedyna szkoła w stanie Floryda, która gromadzi w swoich murach tak barwną i różnorodną społeczność. Czasem zastanawiałem się wręcz, czy nie jestem zbyt normalny, zbyt nudny, by uczyć się w tym miejscu. Kiedy przed trzema laty zdecydowałem się złożyć tu papiery, pierwszym i właściwie jedynym kryterium mojego wyboru była najlepsza licealna drużyna koszykówki. W ciągu ostatniej dekady Błyskawice oddały tytuł mistrza stanu jedynie raz, w roku poprzedzającym przyjęcie mnie do drużyny, a ja postanowiłem zapisać się w jej historii jako MVP* mojego rocznika.
Nigdy nie myślałem, że gra w kosza mogłaby przynieść mi sławę. Nie zależało mi na popularności, lecz na porcji endorfin, które zalewały mnie za każdym razem, kiedy wybiegałem na boisko. Rozpoznawalność dopadła mnie zupełnie nieproszona po dziesiątym z kolei wygranym przez Błyskawice meczu, w którym w ostatniej sekundzie wykonałem buzzer beater**za trzy punkty. Tym samym zapewniłem nam najgłośniejszy awans do półfinału, bo wyeliminowaliśmy drużynę, która od początku była typowana na faworyta. W mediach społecznościowych okrzyknięto mnie graczem sezonu, a pół roku później, jeszcze przed zakończeniem pierwszej klasy, zostałem najmłodszym kapitanem drużyny w historii szkoły. Każdy znał moje imię, wiedział, jak wyglądam, a co poniektórzy ustalili nawet, gdzie mieszkam. Czy mi to przeszkadzało? Trudno powiedzieć. Do tej pory chyba nie miałem z tym większego problemu, jednak od czasu do czasu myślałem, że byłoby miło posiedzieć z kumplami po lekcjach na dziedzińcu bez ciągłego zwracania na siebie uwagi. „To Troy Evans”, szeptali uczniowie pod nosem, wyciągając telefony i pstrykając mi zdjęcia z ukrycia. Dziewczyny chichotały, chłopaki czasem prosiły o wspólne selfie. To było odrobinę nużące i niepotrzebne. Byłem zwykłym chłopakiem i żyłem jak przeciętny licealista. Snułem się po korytarzach z kumplami z drużyny, a po lekcjach biegałem po boisku.
Zawsze próbowałem stać z boku, wtapiać się w tłum i nie wywyższać, jednak z niemal dwumetrowym wzrostem nie było to takie łatwe. Nie należałem do kółka teatralnego, nie chodziłem na próby chóru, nigdy nie wstąpiłem do żadnej szkolnej organizacji. Unikałem imprez i sam też nie organizowałem domówek, które – biorąc pod uwagę wielkość willi moich rodziców – cieszyłyby się gigantycznym zainteresowaniem. Wszystko to omijałem szerokim łukiem przez pierwsze pół roku przewodzenia Błyskawicom. A potem poznałem Evę, która w zasadzie siłą wyciągnęła mnie z szatni i zaprosiła na randkę.
W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, jak się zachować. Wiedziałem, że podobam się dziewczynom, jednak do tej pory żadna nie odważyła się nawet do mnie zagadać. Odpowiadało mi to, bo wolałem skupić się na grze zamiast na związkach. Ale kiedy po meczu z West Golden High School zjawiskowa czarnowłosa piękność o oczach ciemniejszych niż smoła stanęła w progu szatni, wołając mnie po imieniu i nazwisku, nie mogłem, a przede wszystkim nie chciałem jej zignorować.
– Troy Evans – powiedziała, stając na wprost mnie w korytarzu prowadzącym do szatni z hali, w której odbywał się mecz.
Jej usta miały kształt serca, a kiedy uniosła ich kąciki, w prawym policzku pojawił się mały dołeczek. Na ten widok moje serce z miejsca fiknęło koziołka. To było jak alley oop***,jej uśmiech wykonał perfekcyjny rzut, który zakończył się celnym wsadem prosto do mięśnia pompującego krew w moim organizmie. Zatraciłem się w jej spojrzeniu i… przepadłem.
– To ja – wydukałem, nie do końca jeszcze świadomy, co w ogóle się ze mną dzieje.
– Przecież wiem. – Zachichotała, krzyżując ręce na piersi. Dopiero wtedy zauważyłem, że ma na sobie koszulkę z moim numerem. Jedenastką.
Popatrzyłem na jej śliczną twarz, wręcz niemożliwie idealną. Nie mogłem uwierzyć, że do tej pory udało mi się jakimś cudem nie zauważyć jej w szkole.
– To… ja… Zrobić, co mogę? – paplałem, po sekundzie zdając sobie sprawę, że składnia tego zdania pozostawia naprawdę wiele do życzenia.
Czarnowłosa nieznajoma uniosła zaczepnie brwi i wyciągnęła do mnie smukłą opaloną dłoń.
– Może na początek zapytałbyś, jak mam na imię?
Cóż, powiedzieć, że czułem się jak kretyn, to nic nie powiedzieć. Wytarłem spocone dłonie o szorty.
– No… Jak masz na imię?
Ponownie zachichotała, a ja czułem, jak tracę głowę na widok dołeczka pojawiającego się w jej policzku.
– Eva. Eva Rodriguez. Jestem tu nowa.
A więc przynajmniej wiedziałem już, dlaczego do tej pory ta przepiękna dziewczyna nie wpadła mi w oko.
– Miło cię poznać, Troy – dodała, nie wypuszczając mojej dłoni z uścisku.
Uśmiechnąłem się krzywo, wciąż oszołomiony jej pewnością siebie i urodą, a jabłko Adama jeździło w górę i w dół mojej grdyki, jakby właśnie utknęło w zepsutej windzie.
– Czy… czy coś jeszcze mógłbym dla ciebie zrobić? – Udało mi się na moment odzyskać mowę.
Przyłożyła palec wskazujący do brody i postukała w nią kilka razy, po czym zrobiła krok w moim kierunku, niwelując i tak niewielką przestrzeń między nami.
– Jest taka jedna rzecz… – mruknęła. – Umów się ze mną. W sobotę. W Bakery Point o siedemnastej. Tylko się nie spóźnij.
Puściła mi oczko i tak niespodziewanie, jak się pojawiła, tak szybko zniknęła, zaklepując sobie tym samym stałe miejsce w moim ustatkowanym życiu, skupionym wyłącznie na sporcie.
Od tego dnia byliśmy właściwie nierozłączni. Wiążąc się z Evą, automatycznie zapewniłem jej spektakularną popularność, za którą musiałem słono zapłacić. Najpierw zmuszała mnie, bym chodził z nią na wszystkie imprezy organizowane przez uczniów naszego liceum. Zgłaszaliśmy się do wspólnych plebiscytów, wyborów miss i mistera szkoły. Eva wstąpiła do drużyny cheerleaderek, a na piersi nosiła oczywiście taki sam numer jak ja. Jakby tego było mało, kazała mi założyć konta na Instagramie i TikToku. Na początku nie uważałem tego za zbytnie poświęcenie, jak się jednak wkrótce okazało, w zaledwie czterdzieści osiem godzin moje profile zaobserwowało ponad pięć tysięcy osób. Co zaskakujące, nie byli to tylko uczniowie Weston High School, lecz także licealiści oraz absolwenci innych szkół, z którymi do tej pory rywalizowaliśmy podczas zawodów. Moja rozpoznawalność wskoczyła na zupełnie nowy poziom. Po dwóch latach liczba obserwatorów przekroczyła osiemdziesiąt tysięcy, a rekruterzy z amerykańskich uczelni zaczęli mi się bacznie przyglądać. Przyjeżdżali na większość meczów, obserwowali każdy mój ruch i z aprobatą patrzyli na związek z Evą, która z każdym tygodniem umacniała swój status influencerki. Zdobywała różne kontrakty reklamowe i stała się nawet twarzą jakiejś marki kosmetycznej. Tworzyliśmy w szkole coś na kształt książęcej pary. Byliśmy jak Kate Middleton i książę William, jak Taylor Swift i Travis Kelce, jak Tom i Zendaya.
Czy mi to odpowiadało?
Niespecjalnie. Zawsze zależało mi tylko na sporcie, no i oczywiście na Evie. Nasza popularność okazała się efektem ubocznym, w którym pławić lubiła się tylko moja druga połówka.
Spodziewałem się, że tak będzie już zawsze. Że wspólnie przetarliśmy te wszystkie szlaki i nic nas nie złamie. Ja zagryzałem zęby, dodając raz w miesiącu zdjęcie z Evą lub filmik z treningu, ona zaś dokumentowała naszą codzienność każdego dnia. Akceptowałem to. W zasadzie z czasem przestałem zwracać na to uwagę.
Wygrywałem mecze, zostałem drugi rok z rzędu okrzyknięty MVP, miałem rzeszę fanów, właściwie zaklepane miejsce w college’u z najlepszą drużyną koszykówki w Stanach, a do tego idealną dziewczynę, na której punkcie szalałem.
Do końca roku zostały dwa miesiące. I cztery mecze, w tym finałowy, który miał się odbyć tydzień przed balem maturalnym. Eva bez przerwy prosiła mnie, żebym uważał. Że powinienem przystopować i dawać z siebie tylko pięćdziesiąt procent na boisku. Była przekonana, że z moim talentem tyle wystarczy, by wygrać. Obawiała się, że mogę doznać kontuzji, która nie tylko przekreśliłaby mój udział w balu, lecz także mogłaby zaważyć na zdobyciu tytułów króla i królowej. Starałem się ją uspokoić na tyle, na ile było to możliwe, jednak nie umiałem odpuszczać. Moim celem było dawać z siebie wszystko. Kiedy stawałem na hali i dotykałem piłki, czułem na opuszkach jej szorstką fakturę, nie liczyło się nic poza zdobyciem punktu. W moich żyłach płynęła czysta adrenalina, a wszystko wokół znikało. Nie słyszałem skandujących kibiców, nie widziałem tańczących dziewczyn z drużyny Evy. Chciałem tylko trafić do kosza. Zrobić poprawny dwutakt, bezbłędną asystę albo dobitkę i doprowadzić Błyskawice do zwycięstwa. Bal i te wszystkie tytuły były dla mnie drugo-, a nawet trzeciorzędną sprawą.
Nie spodziewałem się, że podczas meczu z Wilkami z Orlando wszystko, co udało mi się osiągnąć przez ostatnie trzy lata, legnie w gruzach.
– Przypominam, że to ostatnia kwarta, Błyskawice prowadzą z Wilkami jedynie czterema punktami. Czy słynnemu Troyowi Evansowi uda się wywalczyć większą przewagę, czy zakończy ten mecz w typowym dla niego stylu? – Komentator usadowiony za stołem znajdującym się przy linii boiska wykrzykiwał do mikrofonu hasła, które nie pozwalały mi się skupić.
Zazwyczaj miałem gdzieś jego wywody, ale dziś wyjątkowo we mnie trafiały. Robiłem wszystko, by nie zwracać na niego uwagi, ale gotująca się we mnie złość rozpraszała uwagę i skupiała ją na rzeczach do tej pory nieistotnych.
Już dawno nie czułem takiej presji. W ciągu pół roku Wilki znacząco poprawiły swoją skuteczność, a moja drużyna, ku zaskoczeniu wszystkich obecnych, nie do końca dawała sobie z nimi radę.
Podbiegłem pod nasz kosz i w ostatniej chwili zablokowałem przeciwnika. Kątem oka widziałem, jak uciekające sekundy na zegarze zbliżają nas do kolejnego sukcesu. Nie mogliśmy pozwolić, by zdobyli punkt. Co więcej, by być spokojniejszy, musiałem zadbać o wzmocnienie naszej przewagi. Kozłowałem, przedzierając się między zawodnikami drużyny przeciwnej. W końcu dostrzegłem między nimi lukę. Nikt nie blokował Michaela, więc w mgnieniu oka podałem mu piłkę. Ten niestety zagapił się i przyjął ją na tyle nieczysto, że zawodnik Wilków bez trudu ją odebrał.
– Do diabła! – wrzasnąłem sfrustrowany.
Wilki wznowiły atak na nasz kosz.
– Fatalny błąd Evansa i Twaina! – grzmiał komentator, a ja miałem ochotę podejść do niego i wepchnąć mu mikrofon w gardło. – Davis omija Carlsena, podaje do Birda, ten przymierza się do dwutaktu. Tak, będzie rzucał. Nieudany blok Gingersa i tak! Mamy to, Bird trafia! Błyskawice i Wilki dzielą dwa punkty. Do końca meczu zostały już tylko trzy minuty!
– Dlaczego go nie kryłeś?! – naskoczyłem na Dylana.
– Przecież kryłem! – odparł, przeczesując palcami opadające mu na czoło ciemne loki.
– Gówno prawda! Przyszedłeś tu odpoczywać czy grać?! – zagrzmiałem.
– Wyluzuj, stary. – Michael klepnął mnie w ramię. – Musimy z nimi wytrzymać jeszcze tylko trzy minuty i lecimy na ćwierćfinały.
– Obyś miał rację. – Wycelowałem w niego palec i ruszyłem w kierunku środka boiska.
– Wiesz, że ją mam! – zawołał do moich pleców.
Aby uspokoić puls i złagodzić narastającą frustrację, zerknąłem na ustawioną pod trybuną grupę cheerleaderek. Bez trudu dostrzegłem Evę w morzu pomarańczowych spódniczek i jaskrawożółtych pomponów. Chciałem zobaczyć jej pokrzepiający uśmiech, uniesione kciuki i błysk w oku, który przed każdym meczem dodawał mi sił. Ale moja dziewczyna nie patrzyła w moją stronę. Nie miała też czasu zajrzeć do naszej szatni przed meczem. Byłem rozczarowany.
Piłka wróciła do gry. Adam wyrzucił ją spoza pola w moją stronę, jednak nim zdążyłem się do niej zbliżyć, przeciwnik stanął mi na drodze i ją przechwycił.
– Szlag by to! – wrzasnąłem i ruszyłem za nim w pogoń.
– Bird znów jest w polu Błyskawic, zbliża się do kosza. Czy wyrówna, czy wyrówna?
Świński blondyn biegł, sprawnie wymijając moich chłopaków. Wściekłość i zażenowanie uderzyły mi do głowy. Jak mogliśmy się aż tak podkładać!
– Bird przymierza się do rzutu i… Ależ to był piękny blok w wykonaniu Carlsena!
– Tak! – Wyrwało się z moich ust.
Wrzawa na trybunach przybrała na sile.
– Carlsen pędzi, jak przystało na Błyskawicę, czysto przepycha się między Davisem i Freyem. Powinien podać do Evansa, ale nie, podejmuje ryzyko, rzuca z połowy boiska i… Czy wy to widzicie? Mamy spektakularny air ball****. Co za fatalny błąd Błyskawic!
Nie wierzyłem. Do diabła, naprawdę nie wierzyłem, że mógł to tak zepsuć. Uniosłem ręce i po chwili złapałem się za głowę. Głos uwiązł mi w gardle, a oczy zaczęły piec. Szybko spojrzałem na zegar. Czterdzieści pięć sekund. Mogliśmy to wygrać. Wystarczyło nie dopuścić Wilków do piłki. Problem polegał na tym, że po air ballu Davida jeden z nich właśnie kozłował nią w kierunku naszej połowy.
– Bird nie odpuszcza, wymija po kolei wszystkich zawodników Błyskawic. Czy Evans się obudzi? Co się stało z ich kapitanem? Czyżby niespodziewany spadek formy? – Głos komentatora nie ułatwiał skupienia się na grze.
Przyspieszyłem, robiąc unik przed zasłoną rudzielca z drużyny przeciwnej, i doskoczyłem do chłopaka o nazwisku Bird. Ten, widząc mnie, zatrzymał się tuż przed środkową linią, by oddać rzut. W ułamku sekundy jego oczy omiotły całe boisko. Zrozumiałem, że szukał kogoś, do kogo mógłby podać piłkę. Wiedziałem, że nie miał szans. Moi kumple kryli każdego zawodnika Wilków. „Czyżby jednak się udało?”, przemknęło mi przez myśl.
Zegar na tablicy pokazywał ostatnie pięć sekund. Wysunąłem dłoń, by wybić mu piłkę z rąk, ale Bird podjął ryzykowną decyzję. Już po ruchu jego ramion zrozumiałem, że spróbuje rzucać.
Wybił się w górę. Setną sekundy później i ja wyskoczyłem, by go zablokować. Wysunąłem palce i opuszkiem środkowego musnąłem szorstką fakturę piłki. Wstrzymałem oddech. Byłem pewien, że moja interwencja przyniosła zamierzony efekt.
Piłka poszybowała do przodu, a ja, lądując na płycie boiska, śledziłem trajektorię jej lotu. Moje buty zaskrzypiały żałośnie, uderzając o halowe podłoże. Na trybunach zapadła grobowa cisza. Komentator wykrzykiwał jakieś nic niewarte hasła, a moje serce zakołatało. Czas uciekał, została już zaledwie sekunda, kiedy piłka doleciała do obręczy. Odbiła się od niej i podskoczyła do góry. Zaczęła się obracać. Zawodnicy Wilków podnieśli lekko zaciśnięte pięści i zamarli. Ja i moi kumple z drużyny złapaliśmy się za głowy.
Rozbrzmiała syrena, tak głośna, że bębenki w moich uszach ledwo ją zniosły. Nim ucichła, piłka wpadła do kosza, dając Wilkom nie tylko trzy punkty, lecz także zwycięstwo.
Miałem wrażenie, że nie obudziłem się z jakiegoś przerażającego koszmaru!
To nie mogła być prawda! Do diabła, Wilki nie mogły z nami wygrać! Zacząłem uderzać się otwartymi dłońmi w policzki, potrząsać głową, szczypać w przedramiona, ale ten koszmar nie chciał się skończyć. To była prawda.
Cholerna rzeczywistość. Pierwszy raz od trzech lat nie dotarliśmy do ćwierćfinału. Pierwszy raz od trzech lat kończymy rozgrywki przed końcem roku. Pierwszy raz od trzech lat nie zagramy w finale. Pierwszy raz od trzech lat nie zdobędziemy tytułu mistrza.
– Proszę państwa, Wilki wygrywają z Błyskawicami pięćdziesiąt dwa do pięćdziesięciu jeden! Ależ to był doskonały i zaskakujący mecz!
Czułem się, jakby ktoś wymierzył mi kopniaka i to prosto w splot słoneczny. Chciałem paść na ziemię i wić się w konwulsjach.
A później było już tylko gorzej.
* MVP (Most Valuable Player) – najbardziej wartościowy gracz.
**Buzzer beater – celny rzut wykonany równo z syreną kończącą kwartę lub mecz. Często jest to rzut na wagę zwycięstwa.
***Alley oop – podanie piłki do wyskakującego zawodnika, które kończy się wsadem.
****Air ball – piłka nie dolatuje ani do obręczy, ani do kosza, ani do tablicy.
TROY
Zmęczony zarówno psychicznie, jak i fizycznie, wszedłem do szatni, by przebrać się w normalne ubrania, ale nie odezwałem się do nikogo nawet słowem. Nie miałem siły dyskutować z wściekłym trenerem, który – wykrzykując w naszym kierunku niewybredne oskarżenia – nie zwracał uwagi na wylatujące z jego ust kropelki śliny. Po mniej więcej pięciu minutach jego agresywnych wynurzeń spuściłem głowę i ukryłem ją w dłoniach, pogrążając się we własnych myślach.
Zawiedliśmy.
Nie, to ja zawiodłem: jako zawodnik, kapitan drużyny, uczeń Weston High School. Nie miałem do nikogo pretensji. To nie była wina Michaela, Adama, Davida czy Dylana. To ja nie poprowadziłem ich do zwycięstwa. Niedostatecznie ich motywowałem. Po raz pierwszy nie dałem z siebie wszystkiego.
Odkąd tylko postawiłem stopy na boisku, czułem się dziwnie rozproszony. Coś łaskotało mnie pod skórą, drażniło zakończenia nerwowe, przebiegało wraz z prądem po kręgosłupie – jakieś przeczucie. Coś absolutnie niemożliwego do zidentyfikowania, a zarazem przytłaczającego. Zawładnął mną niepokój, a wraz z nim wszystkie zmysły, które od lat skupiały się wyłącznie na piłce, tym razem wyłapywały zbędne bodźce.
To dlatego słyszałem pomruki na trybunach. To dlatego docierały do mnie kąśliwe uwagi komentatora. To dlatego zamiast wyskoczyć równocześnie z zawodnikiem przeciwnej drużyny w ostatnich chwilach meczu, spóźniłem się dosłownie ułamek sekundy, mrugnięcie okiem. Teraz tylko pozostało pogodzić się z konsekwencjami, które niebawem przyjdzie mi ponieść.
– Banda bezużytecznych gamoni – warknął trener i wyszedł na korytarz, zostawiając za sobą szatnię, w której zapanowała głucha cisza. – Nie chcę widzieć żadnego z was na najbliższym treningu.
Chłopaki siedziały na ławkach ustawionych pod szafkami zamykanymi na kłódkę. Na ich twarzach nietrudno było dostrzec złość mieszającą się ze wstydem. Nic dziwnego, w końcu przegraliśmy pierwszy mecz od pięciu semestrów. Nie byliśmy przyzwyczajeni do porażki. Nasi kibice, którzy mieli w zwyczaju skandować nazwę drużyny pod oknem szatni, tym razem milczeli. Czuliśmy się jak gówno.
Delikatnie mówiąc.
Złapałem ręcznik, strój na zmianę i poszedłem pod prysznic, umykając spojrzeniom kumpli śledzących każdy mój ruch. Jeśli liczyli na jakąś mowę motywacyjną albo chociaż podsumowanie tej katastrofy, która wydarzyła się przed chwilą, ich sprawa. Nie miałem ochoty z nikim gadać. Marzyłem tylko o tym, by wybiec z tego przeklętego budynku i utonąć w miękkich włosach mojej dziewczyny, pachnących brzoskwiniową mgiełką. W tamtym momencie tylko ona była w stanie ukoić moje nerwy i uciszyć myśli krążące wokół przytłaczającej porażki.
Gdy odświeżony opuściłem łazienkę, nie zastałem w szatni żadnego z chłopaków. Może i odetchnąłem z ulgą, ale gdzieś głęboko poczułem ukłucie żalu. Nie poczekali na mnie. Wyszli, zostawiając mnie samego, jakby w ten sposób chcieli mnie ukarać.
Byłbym głupcem, gdybym miał im to za złe. Zasłużyłem na takie potraktowanie. Nie poprowadziłem Błyskawic do zwycięstwa.
Wyszedłem na dziedziniec rozciągający się przed halą sportową i z zarzuconą na ramię torbą dowlokłem się do auta. Ku mojemu zaskoczeniu nie zastałem przy nim Evy.
– Dziwne – mruknąłem do siebie.
W końcu po każdym meczu odwoziłem ją do domu, czasem wstępowaliśmy do jakiegoś baru, by uczcić zwycięstwo Błyskawic… No tak, ale tym razem żadnego zwycięstwa nie było. Co mieliśmy świętować? Porażkę?
Może uznała, że będę wolał pobyć sam, i wróciła autokarem razem z dziewczynami? Nie mogła bardziej się pomylić.
Wyciągnąłem z kieszeni smartfon z zamiarem wybrania jej numeru, lecz powiadomienia moich mediów społecznościowych omal nie rozsadziły wyświetlacza.
Trzysta dziesięć oznaczeń na Instagramie, blisko tysiąc na TikToku. Wszystkie pod hasztagiem #porażkabłyskawic. Przewijałem beznamiętnie nagrane urywki meczu i zdjęcia, na których kibice uwiecznili ostatnie sekundy naszego końca. Bezbłędny rzut zawodnika Wilków, ich radość i nasze osłupiałe twarze. Miałem ochotę cisnąć telefonem o chodnik.
Wyłączyłem przeklęte aplikacje służące do śledzenia każdej sekundy mojego życia i nacisnąłem ikonkę ze zdjęciem Evy. Potrzebowałem jej obecności bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy po pierwszych sześciu sygnałach nie odebrała, wybrałem numer ponownie, ale i tym razem nie doczekałem się odpowiedzi. Nie chcąc tracić więcej czasu na bezczynne sterczenie pod halą, wysłałem jej krótką wiadomość:
Czuję się jak śmieć.
Widzimy się u Ciebie?
Rzuciłem torbę na tylne siedzenie i wsiadłem do samochodu. Kiedy odpalałem silnik, drzwi od strony pasażera się otworzyły, a do środka bezceremonialnie wpakował się Michael.
– Nie wróciłeś z innymi? – Zdziwiony uniosłem brwi, posyłając mu skonfundowane spojrzenie.
– Zamierzałem. Ale widziałem, że Eva wsiada do autokaru, więc pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo po tym całym gównie. – Westchnął i przetarł dłonią twarz. – Kto by się spodziewał, co?
– No – odparłem lakonicznie i wrzuciłem wsteczny bieg.
– Widziałeś, co się dzieje na Instagramie?
Przytaknąłem.
– Ludzie nas zjedzą.
– I mają rację. Daliśmy dupy. Ja dałem.
– Hej, przestań, dobra? Jesteśmy drużyną. Wszyscy zawiniliśmy. – Michael szturchnął mnie w ramię.
Pokręciłem głową.
– Ale to ja jestem kapitanem. Zawiodłem was.
Michael roześmiał się teatralnie. Miałem ochotę wyrzucić go z auta.
– Ale bredzisz, Evans. Chcesz mi powiedzieć, że to ty rzuciłeś air balla? Albo w pierwszej kwarcie popełniłeś trzy razy z rzędu błąd trzech sekund*?
Zacisnąłem szczękę i wypuściłem powietrze przez nos. Michael poniekąd miał rację. Byliśmy drużyną i każdy z nas niósł na barkach brzemię porażki. Ale tylko ja znałem jej prawdziwy ciężar.
Od lat byłem twarzą Błyskawic. W lokalnych gazetach i na stronach internetowych to moje nazwisko pojawiało się jako pierwsze, a niekiedy jedyne, gdy tylko artykuł dotyczył naszej drużyny albo chociażby liceum! Teraz w mediach społecznościowych to mnie okrzyknięto największym przegranym meczu. MVP zdegradowany do LVP** – krzyczały opisy na Instagramie. Być może właśnie straciłem miejsce na najlepszej uczelni w Stanach Zjednoczonych tylko dlatego, że drużyna, której jestem kapitanem, przegrała pierwszy mecz od pięciu semestrów.
– Dajmy już temu spokój, dobra? – powiedziałem zamiast tego wszystkiego, co kotłowało się w mojej głowie.
– Jak chcesz. Ale nie powinieneś się obwiniać, stary. – Michael poklepał mnie po ramieniu i wbił wzrok w obraz znajdujący się za przednią szybą.
Skorzystałem z okazji i zerknąłem na telefon. Zero nowych wiadomości. Czemu do diabła Eva nie odpisała?
– Pokłóciliście się z Evą? – wtrącił nagle Michael, zupełnie jakby czytał w moich myślach.
– Nie, dlaczego?
Uniósł lewą brew, którą przecinała cienka blizna.
– Może dlatego, że wróciła busem? A ty musisz znosić towarzystwo drugiej kategorii, czyli moje?
Prychnąłem sztucznie i wrzuciłem kierunkowskaz, by skręcić w uliczkę prowadzącą do domu Twaina.
– Widać miała trochę więcej taktu od ciebie i chciała mi dać pocierpieć w samotności.
Znów się roześmiał, tym razem szczerze.
– Eva i takt? Sorry, stary, ale chyba pomyliłeś ją z jakąś inną laską.
– Uważaj sobie – ostrzegłem go.
Nienawidziłem, gdy ktokolwiek, nawet najlepszy kumpel, nabijał się z mojej dziewczyny.
– Ale o co ci chodzi? Eva wrzuciła na TikToka filmik, jak rzygałeś do kibla w jej domu, gdy zatrułeś się ostrygami! Już nie raz ci mówiłem, że ta dziewczyna dla wyświetleń jest gotowa sprzedać własną matkę.
– Nie chcę o tym słyszeć – syknąłem, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
Może i Evie zdarzyło się wrzucić do internetu kilka niewłaściwych rzeczy, ale to jej praca. Dzięki temu zarabia. A ja? Ja miałem to gdzieś.
– Czyli się nie pokłóciliście? – Michael nie odpuszczał.
– Nie. I powiem więcej: zamierzam cię odstawić pod dom, chociaż po tym, co przed chwilą gadałeś, powinienem wypchnąć cię za drzwi na środku ulicy i odjechać, i jadę prosto do niej. Możesz spać spokojnie.
– Chwała Bogu! – Mój kumpel przerysowanym gestem złapał się za klatkę piersiową, a drugą ręką starł wyimaginowany pot z czoła.
– Skończ – powiedziałem stanowczo.
– Ale z czym?
– Z byciem dupkiem – odgryzłem się.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Nigdy.
***
Pod dom Evy dotarłem piętnaście minut później. Zaparkowałem na podjeździe piętrowego budynku na przedmieściach i ruszyłem prosto do drzwi. Nie czekałem, aż mi otworzy, tylko nacisnąłem klamkę i ze zdziwieniem odkryłem, że drzwi są zamknięte.
Jej rodzice byli w pracy, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, ale czemu moja dziewczyna jeszcze nie wróciła? Droga z hali do szkoły i ze szkoły na jej osiedle nie powinna zająć dłużej niż pół godziny. Sam spędziłem w towarzystwie Michaela więcej czasu. Ponownie zerknąłem na wyświetlacz, by zapoznać się z kolejnymi postami oznaczonymi tym przeklętym hasztagiem i odnotować, że Eva nie dawała znaku życia. Tracąc powoli cierpliwość po tym okropnym popołudniu, ponownie wybrałem jej numer. Tym razem dobijałem się do skutku.
– Hej – odezwała się chyba po dziesiątej próbie połączenia.
– Kotek, czemu się nie odzywasz? – rzuciłem rozgoryczony. – Czuję się fatalnie, potrzebuję cię.
– Jestem z Beccą u Tamary. Pojechałyśmy do niej odsapnąć po… – przerwała i mlasnęła znacząco. – Wiesz czym.
– Nie musisz mi mówić.
– Widziałeś insta? I TikToka? Straciłam chyba z dwustu followersów! – jęknęła szczerze zawiedzona.
Trochę mnie to ubodło, nie powiem. Na szali właśnie ważyła się moja kariera, a ona martwiła się jakimiś obcymi ludźmi, którzy przestali ją obserwować tylko dlatego, że była moją dziewczyną. Ale ona nie dawała za wygraną.
– Twoje statystyki też spadły. Nie podoba mi się to – dodała wyraźnie niezadowolona.
– A mnie się nie podoba, że moja dziewczyna siedzi u koleżanki, zamiast mnie wspierać.
Może i nie powinienem tego mówić, ale czułem, jak gorycz sama wypływa z mojego gardła. Paliła wręcz w język.
– Hej, hej. Opanuj się, dobra? Mamy z dziewczynami ważne sprawy do obgadania.
– Ja też mam ważne sprawy – odburknąłem. – Przegrałem pierwszy mecz w życiu. Źle mi z tym i miałem nadzieję, że… że pomożesz mi sobie z tym poradzić.
Poirytowany, kopnąłem kamień leżący na piaszczystym podjeździe jej domu.
– Wyobraź sobie, że to zauważyłam. Byłam tam, nie pamiętasz? – ironizowała, a we mnie zaczęła buzować złość. – Zresztą nie jestem okładem z lodu, żeby mnie sobie przykładać, jak coś cię boli. Zadzwoń jutro, jak ochłoniesz. Pa.
I nie dając mi dojść do głosu, tak po prostu przerwała połączenie.
– Niech to szlag! – wrzasnąłem na cały głos, pięścią uderzając w maskę mojego forda kuga. Metal zadudnił żałośnie i pod wpływem brutalnego ataku odrobinę się wgiął.
Zrezygnowany wróciłem do domu. Skoro nie mogłem liczyć na Evę, nie miałem czego tu szukać.
Następnego dnia zerwałem się z łóżka skoro świt. Przegrana z Wilkami nie oznaczała, że do końca sezonu nie rozegramy już żadnego meczu. Choć walka o mistrzostwa przestała być naszym priorytetem, to wciąż czekały nas mecze towarzyskie, na których pojawiali się rekruterzy ze stanowych uczelni. Musiałem wymazać nieudolny szkic bezradnego Troya i zastąpić go zapierającym dech w piersiach obrazem kapitana drużyny Błyskawic. Mogłem to osiągnąć. Wystarczyło robić to, co zawsze – nie poddawać się.
Biegałem wokół swojego osiedla domków jednorodzinnych, pozdrawiając niekiedy zmieszanych sąsiadów, którzy oczywiście wiedzieli już o naszej, mojej, porażce. Miałem wrażenie, że cała Floryda o tym słyszała i wszyscy szepczą za moimi plecami niepochlebne opinie na mój temat. Nie mogłem też znieść mnożących się w mediach społecznościowych newsów i wiralowych filmików, na których moja wykrzywiona ze złości twarz odgrywała główną rolę przy akompaniamencie popularnych komediowych podkładów muzycznych. By uniknąć tego całego szamba, wylogowałem się ze wszystkich aplikacji, licząc na to, że za kilka dni sprawa ucichnie.
Po czwartym okrążeniu natknąłem się na Adama, który podobnie jak ja zaczynał poranny trening. Jego jasna kitka, zawiązana na czubku głowy, podskakiwała z każdym krokiem.
– Jak tam? – Przyłączył się do mnie, przybijając piątkę.
Złączyłem dwa palce i przyłożyłem je do skroni, jednocześnie naśladując kciukiem wystrzał z pistoletu.
– U mnie podobnie – przyznał.
– Daj spokój, to nie była wasza wina.
– A może twoja, co? Michael mówił mi o wczorajszej rozmowie. Przestań bawić się w samarytanina i przyjmować na siebie wszystkie nieszczęścia, byleby tylko ulżyć innym. Wszyscy zawaliliśmy. I być może ty nawet najmniej.
– Ale opinia publiczna myśli na ten temat coś zupełnie innego. To mnie obwinia.
Adam splunął z obrzydzeniem.
– Internauci i ich wyroki. Niektórym powinni zablokować dostęp do sieci.
– W końcu to ja za was odpowiadam.
– Gówno prawda. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, nie pamiętasz? Tego od zawsze oczekiwał od nas trener.
– Tak. Powtarzał takie frazesy, kiedy wygrywaliśmy wszystkie mecze. Wczoraj pokazał, co tak naprawdę o nas myśli.
– Był zły. – Gingers próbował go bronić.
Zdyszany zatrzymałem się na poboczu i wsparłem dłonie na kolanach, by uspokoić oddech.
– My też byliśmy. A do tego rozczarowani, zawstydzeni. Wchodząc do szatni, wyglądaliśmy jak siedem nieszczęść, a on nas tylko dobił. Mam gdzieś takiego trenera.
– Chyba nie zamierzasz zrezygnować z gry? – W tonie głosu Adama wyłapałem cień obawy.
– Koszykówka to całe moje życie. Nie mógłbym robić nic innego. Niczego więcej nie potrafię. Nawet nauczyciele pozwalają mi się prześlizgiwać z semestru na semestr tylko ze względu na przyszłą karierę. Trener traktował mnie jak oczko w głowie, ale teraz zdaję sobie sprawę, że wystarczy jedno potknięcie, by spaść z piedestału i z łoskotem wylądować w zbiorniku wypełnionym po brzegi śmieciami.
Adam zakasłał i poprawił kosmyki, które wymknęły mu się z gumki podczas biegu.
– Przesadzasz.
– Nie. I wiesz, że mam rację.
Minęliśmy niewielki osiedlowy sklepik i kawiarnię, w której zdarzało mi się wypić waniliowego shake’a. Przypomniałem sobie, jak wpadłem tam z rodzicami po pierwszym wygranym przeze mnie meczu w podstawówce. Byli tacy dumni. Tata był.
Adam ponownie odgarnął kilka kosmyków przyklejonych do czoła i otarł skórę zaciśniętą na nadgarstku frotką z nazwą naszej drużyny.
– A co u ciebie i Evy? Wszystko gra? – rzucił jakby od niechcenia.
Przygryzłem dolną wargę i stłumiłem jęknięcie.
Czego oni wszyscy od nas chcą? Najpierw Michael, teraz Adam.
– No tak. Czemu miałoby być inaczej? – Skręciłem w alejkę ciągnącą się wzdłuż niewielkiego parku.
Zauważyłem dwóch mężczyzn wyprowadzających psy. Zawiesiłem wzrok na owczarku niemieckim, kątem oka zerkając na zmieszanego kumpla.
Gingers potarł się po karku.
– Pytam, bo dziwnie się wczoraj zachowywała.
– Przegraliśmy mecz, to chyba normalne – odburknąłem, wędrując wzrokiem za psem goniącym frisbee.
– Nie o to mi chodzi.
Przebiegliśmy przez mostek nad wąską rzeczką. Poranne słońce odbijało się od niespokojnej wody.
– Więc mnie oświeć.
– Już samo to, że nie wracała z tobą, było nietypowe. Ale później przez całą drogę do liceum opowiadała coś dziewczynom z taką powagą, że już myślałem, że ktoś umarł. To do niej niepodobne.
– Przegraliśmy mecz – powtórzyłem zirytowany jego bezsensownymi domysłami. – Zmartwiłbym się, jeśli byłaby cała w skowronkach.
– Nie rozumiesz, o czym mówię. – Pokręcił głową. – Musiałbyś to zobaczyć.
– Ale tego nie widziałem, więc nie ma tematu – uciąłem.
Resztę trasy przebiegliśmy w ciszy.
***
Po południu umówiłem się z Evą. Poprosiła, bym odebrał ją od Tamary i podrzucił do domu. Ucieszyłem się, że sprawy między nami wróciły na dobre tory, a ja w końcu będę mógł zatracić się w jej oczach. Wsiadając do auta, miała na sobie strój cheerleaderki, który boleśnie przypomniał mi o wczorajszym upokorzeniu.
– Hej, kotku. – Nachyliłem się, by cmoknąć ją w policzek, jednak szybko się odsunęła. Zaskoczony zmarszczyłem brwi. – Co jest? Jesteś zła?
– Nie – odparła, wpatrując się w ekran telefonu.
Kątem oka widziałem, że przegląda rolki makijażowe na Instagramie.
– To o co chodzi?
– O nic – mruknęła, wciąż nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
– Słuchaj, jeśli chodzi o wczoraj…
– Możemy po prostu jechać? – przerwała mi, przerzucając długie, czarne włosy tak, jakby chciała osłonić przede mną twarz.
Wyjechaliśmy na ulicę. Jak na złość od razu stanęliśmy w niewielkim korku ciągnącym się do najbliższego skrzyżowania. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że podróż potrwa dłużej niż zwykle, postanowiłem znów spróbować zwrócić na siebie uwagę mojej dziewczyny.
– Wygląda na to, że trochę tu postoimy – zagadnąłem, nachylając się w jej kierunku. Kiedy zorientowała się, jak blisko się znalazłem, niemal przykleiła się do drzwi od strony pasażera. Tego było już za wiele. Wkurzony wypuściłem ze świstem powietrze. – Ej, możesz mi powiedzieć, o co chodzi? – syknąłem niezadowolony.
– O nic – powtórzyła. Wciąż nie odrywała wzroku od ekranu.
Miarka się przebrała. Wyciągnąłem rękę i jednym szybkim ruchem wyrwałem jej smartfon, po czym odrzuciłem go na tylne siedzenie.
– Troy! – wrzasnęła z pretensją.
– Też się cieszę, że możemy w końcu normalnie porozmawiać.
Eva lubiła spędzać każdą wolną chwilę w telefonie. „To moja praca”, powtarzała do znudzenia, gdy prosiłem, by na sekundę zalogowała się do życia. Dość szybko odpuszczałem dalsze negocjacje. Teraz jednak zachowywała się o wiele gorzej niż zwykle.
– Oddaj go. – Wysunęła dłoń i położyła ją na podłokietniku.
Samochody stojące w korku powoli ruszyły. Zbliżyłem się do stojącego przede mną volkswagena i zaciągnąłem ręczny.
– Dopiero kiedy mi powiesz, co się dzieje. Wiem, że wczoraj daliśmy ciała.
– Tu nie chodzi o wczoraj. – Uderzyła zaciśniętą piąstką w odsłonięte kolano i ucisnęła wolną dłonią nasadę nosa. Jej włosy, związane w ciasny kucyk, zafalowały. – Okej, chcesz wiedzieć, więc proszę bardzo: myślę, że już czas.
Zdezorientowany przegapiłem moment, w którym powinienem ponownie podjechać pod zderzak czerwonego volkswagena. Za naszymi plecami rozległ się klakson.
– Czas na co? – dociekałem, dociskając powoli gaz.
Eva wzruszyła ramionami i wciąż nie patrząc w moim kierunku, oznajmiła:
– Na nas.
– Nie rozumiem. – Jeszcze bardziej skołowany, a zarazem zdenerwowany, zjechałem na pobocze, by nie spowodować wypadku. Coś było nie tak i musiałem to wyjaśnić.
– Eva, co się dzieje?
Westchnęła. Zwilżyła językiem usta i wbiła wzrok w swoje wypielęgnowane paznokcie. Po chwili oznajmiła pewnym głosem, zadając mi cios bolesny niczym najbrutalniejszy faul:
– Długo nad tym myślałam Troy. Rozmawiałam też o tym z dziewczynami i chyba… Chyba powinniśmy się rozstać. Tak czuję.
* Błąd trzech sekund – błąd polegający na przebywaniu zawodnika ponad 3 sekundy w obszarze ograniczonym (tak zwanej „trumnie”) przeciwnika, kiedy piłka znajduje się w posiadaniu drużyny zawodnika w polu ataku.
** LVP (Least Valuable Player) – najmniej wartościowy gracz.
MIA
Budzik zaczął wydawać z siebie złowieszcze, znienawidzone odgłosy. Wszyscy normalni mieszkańcy Florydy, będący w moim wieku, przewracaliby się właśnie z jednego boku na drugi, nakryci po samą szyję kocem. Niektórym pewnie wyciekałaby z ust strużka śliny, jeszcze inni wydawaliby z siebie chrapliwe pomruki, a prawdziwi szczęściarze po prostu skutecznie by się regenerowali.
Ale nie ja.
Ja, zwykła nastolatka, Mia Jones, miałam mnóstwo zadań do wykonania i ani myślałam, by którekolwiek z nich odpuścić.
Dlatego też po trzecim z rzędu sygnale alarmu zwlekłam się z materaca, przetarłam dłonią sklejone, zaspane oczy i ruszyłam do łazienki, by wziąć rozbudzający zimny prysznic.
Kiedy już sprawiałam wrażenie zdolnej do funkcjonowania świeżo upieczonej dziewiętnastolatki, przebrałam się w jeansową spódniczkę do kolan, jasny T-shirt i bluzę, po czym wyszłam z domu, by nakarmić psy. Brunch i Ore wystawiły rude łebki z budy, kiedy tylko postawiłam stopy na wydeptanej podwórkowej ścieżce. Na mój widok zerwały się do biegu, by w ferworze radosnych pisków i podskoków przywitać ze mną dzień. Oba psiaki cztery lata temu zostały znalezione przez mojego tatę na tyłach stacji benzynowej, tuż przed wjazdem do centrum Orlando. Tata zatrzymał się, by zatankować, a wtedy do jego uszu dotarło przeraźliwe skomlenie. Dwa wychudzone rude szczeniaczki siedziały przytulone do siebie w kartonowym pudełku, które posłużyło później do ich transportu. Tata nie mógł ich zostawić. Od tego czasu ci dwaj szaleni bracia stali się częścią naszej małej rodziny.
Napełniłam dwie gliniane miski karmą, a do dużego korytka dolałam wody. Później każdego z nich wydrapałam i wygłaskałam, a kiedy psiaki z pełnymi brzuchami zaczęły ganiać starą, pogryzioną piłkę, wpadłam do domu, by zgarnąć swoje rzeczy i ruszyć do pracy.
Parking przed Weston High School był jeszcze pusty, gdy podjechałam pod miejsce przeznaczone do postoju rowerów. Przypięłam do stojaka ukochaną miętową holenderkę, którą dostałam od rodziców po ukończeniu szkoły, i pobiegłam do tylnego wejścia przeznaczonego dla pracowników liceum. Odbiłam kartę wstępu i weszłam do szatni, by założyć fartuszek i zapleść długie, brązowe włosy w warkocz. Potem już tylko wsunęłam na głowę biały czepek i pognałam do pomieszczenia, w którym znajdowała się kuchnia zastawiona przeróżnym sprzętem gastronomicznym. Rozpoczęłam zmianę z dziesięciominutowym zapasem.
– Wcześnie dziś jesteś – przywitała mnie szerokim uśmiechem Martha, tęga kucharka, która pracowała w licealnej stołówce od piętnastu lat. Każdego dnia zaczynała zmianę godzinę wcześniej ode mnie.
– Prawda? – Zachichotałam, poruszając zaczepnie brwiami. – Kto wie, może to właśnie teraz uda mi się pobić rekord w liczbie przygotowanych kanapek?
– Chyba śnisz, dziecko! – Zamachnęła się na mnie chochlą, jednak jej usta wykrzywiły się w wesołym grymasie.
Opłukałam dłonie pod kranem i podwinęłam rękawy pomarańczowej bluzy z logo Weston High School.
– To jakie mamy menu? – Podeszłam do lady ze stali nierdzewnej i przewróciłam kilka kartek prowadzonego przez Marthę zeszytu z planami posiłków.
– Dziś poniedziałek. Więc spaghetti i pizza. Choć po tym, co wydarzyło się w weekend, powinniśmy przygotować im wątróbkę z cebulką.
Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie zapachu tej obrzydliwej potrawy.
– Czyli słyszałaś o meczu? – pociągnęłam dyskusję, zabierając się do szatkowania ogórka.
Martha natomiast zaczęła skrupulatnie odmierzać porcję sosu pomidorowego.
– A czy jest ktoś, kto o tym nie słyszał? Mój mąż o mały włos nie wybiegł z trybun, by potrząsnąć naszymi chłopcami. Grali fatalnie. Jak nie oni! – Pokręciła głową i wyjęła spod lady olbrzymi gar, w którym zazwyczaj gotowaliśmy makaron.
– Byłaś na hali?
– Oczywiście! W końcu walczyli o ćwierćfinał. A ja kibicuję Błyskawicom od lat. Dziwię się za to, że ciebie nie było.
– Gdzie jej nie było? – Do pomieszczenia wkroczył Steven, pomocnik Marthy. Niósł na plecach wielki worek makaronu, po który musiał iść do spiżarni.
Jego poczciwą, pokrytą licznymi piegami twarz jak zwykle zdobił szeroki uśmiech.
– Na meczu Błyskawic – objaśniła Martha, posyłając mi oskarżycielskie spojrzenie.
– Też mi coś. – Chudy jak tyczka Steven wzruszył ramionami i poprawił długimi palcami czepek kucharski. – Wcale jej się nie dziwię. Nie było czego oglądać.
– Trzeba wspierać swoich! – zawołała Martha, a jej okazała pierś zafalowała pod fartuchem.
– Przesadzasz – odpowiedziałam, nie przerywając krojenia. – Nie interesuje mnie garstka chłopców biegających tam i z powrotem za piłką. Zresztą cały weekend udzielałam korków dzieciakom z klasy Emily.
– Zamęczysz się, Mia. – Martha wytarła wilgotne dłonie o ścierkę. – Zamiast korzystać z życia, ty całymi dniami harujesz. Zrób coś dla siebie.
– Właśnie to robię. Zamiast tracić czas na głupoty, stawiam na swoją przyszłość. Bez pracy będę mogła tylko pomarzyć o studiach.
No, może nie byłam z nimi do końca szczera. Kiedy jeszcze rok temu sama uczęszczałam do Weston High School, zdarzało mi się z koleżankami chodzić na mecze. Skandowałam wraz z kibicami nazwiska naszych zawodników i śpiewałam koszykarskie hymny ułożone ku czci Błyskawic i ich kapitana. Miałam nawet w głębi duszy nadzieję, że po skończeniu szkoły nadal będę wpadać w wolnych chwilach na niektóre rozgrywki. Jednak z dniem, w którym podjęłam pracę w licealnej stołówce, odniosłam wrażenie, że przestałam należeć do szkolnej społeczności. Nie byłam już absolwentką. Byłam pracownikiem. I to z niższej ligi.
Odkąd uczniowie, w tym moi koledzy i koleżanki z młodszych klas, ujrzeli mnie za okienkiem, z którego wydawałam im kanapki na drugie śniadanie oraz obiady, zaczęli traktować mnie jako kogoś gorszej kategorii. Sama nie raz śmiałam się z żartów na temat woźnych czy ochroniarzy, jednak zawsze darzyłam ich należytym szacunkiem. Ci ludzie zarabiali na życie w uczciwy sposób, poświęcając się dla nas – uczniów. Nie sądziłam nigdy, że zakorzenione w nastoletnich umysłach uprzedzenia mogą nieść za sobą aż tak nieprzyjemne konsekwencje.
Dlatego przestałam chodzić na mecze, a moje interakcje z uczniami liceum ograniczały się tylko do serwowania im posiłków.
– Dziewczyna ma rację. – Steven stanął w mojej obronie i włączył palnik na kuchence. – Lepiej niech spędza czas produktywnie, to nie będzie tak jak my tkwiła na stołówce do emerytury.
– A ty myślisz, że sport to strata czasu? – fuknęła obruszona Martha.
– No a nie? Chyba słyszałaś, co teraz mówią o tej całej gwieździe Błyskawic? Evans stał się pośmiewiskiem. – Steven nachylił się w naszym kierunku i ściszył głos. – Podobno nie tylko jego kariera legła w gruzach. Dziewczyna go jeszcze rzuciła.
– Nie… – Martha przycisnęła dłonie do piersi. – Rozstał się z tą śliczną czarnulką?
Steven pokiwał głową i wrócił do przygotowywania sosu.
– Ciekawe dlaczego? – Zastanawiała się pod nosem.
Widziałam, że zerka na mnie z ukosa, oczekując jakiejkolwiek ciekawostki na ten temat, jednak źle trafiła. Życie innych licealistów to nie moja sprawa.
Widziałam szalejące na Instagramie i TikToku teorie spiskowe związane z głośnym rozpadem związku Troya Evansa i Evy Rodriguez. Oboje doczekali się nawet swoich zwolenników, którzy pod postami i rolkami oznaczali ich hasztagami #teamevans i #teameva. Rzucałam na nie okiem, w końcu same, zupełnie nieproszone, pojawiały się na mojej tablicy, jednak starałam się nie poświęcać im zbyt wiele uwagi. Zresztą tylko oni dwoje wiedzieli, co tak naprawdę między nimi zaszło, a roztrząsanie tej sprawy na forum było nie na miejscu. Nawet jeśli całe liceum od rana huczało od plotek.
Pierwsze głosy na temat rozstania dwóch szkolnych gwiazd dotarły do nas jeszcze przed porannym dzwonkiem. Stałam z Marthą przy okienku, wydając uczniom kanapki, kiedy na stołówce pojawił się Troy Evans otoczony gromadką kumpli z drużyny. Gdy tylko przekroczył próg pomieszczenia z okrągłymi stolikami, w którym obecnie znajdowała się zdecydowana większość nastolatków uczęszczających do Weston High School, zapanowała głucha cisza. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku twarzy Evansa, który był wyraźnie niezadowolony z poświęconej mu uwagi. Widziałam, jak przygryza nerwowo wargę, a jego ręka natychmiast powędrowała do zbłąkanych na czole kosmyków, by zdecydowanym ruchem odrzucić je na bok. Jeden z kolegów poklepał go po ramieniu i pchnął w kierunku okienka, za którym stałam, ale ten nie zareagował. Zamiast tego otaksował wzrokiem salę, mruknął coś pod nosem i odwrócił się na pięcie. Nim się zorientowałam, jego szerokie plecy odziane w pomarańczową koszulkę z numerem jedenaście zniknęły za drzwiami. Uczniowie zaś, jak na komendę, wyciągnęli telefony i zaczęli uderzać palcami w wyświetlacze, zapewne chcąc donieść całemu światu o tym, jak zachował się kapitan Błyskawic po pierwszym przegranym meczu w karierze i rozstaniu z ukochaną.
Wszyscy wiedzieli, że Troy i Eva byli dla siebie stworzeni. Sama jako uczennica liceum nie raz obserwowałam z podziwem tę doskonale pasującą do siebie parę. Oboje popularni, pochodzący z zamożnych rodzin, związani ze sportem. I oczywiście piękni, bo jakże mogło być inaczej. Zawsze otoczeni wianuszkiem najbliższych przyjaciół i kroczącymi za ich plecami fanami, spragnionymi atencji. W ich życiu ciągle coś się działo, a ja, chcąc nie chcąc, śledziłam z umiarkowanym zainteresowaniem wszystko to, co przyszykował dla nich los. Nie zazdrościłam im, to oczywiste! Chyba bym oszalała, gdyby każdy mój krok analizowali obsesyjnie zapatrzeni we mnie nastolatkowie! Wolałam swoje spokojne i ułożone życie, choć zdarzało mi się czasem na nie narzekać.
Bo ja, w przeciwieństwie do najbardziej pożądanej (w sumie to już nie) pary w naszym liceum nie wywodziłam się z bogatej rodziny. Żeby zdobyć choć część pieniędzy potrzebnych na czesne, postanowiłam zrobić sobie rok przerwy w nauce i zatrudnić się w szkolnej stołówce. Po pracy pomagałam młodszej siostrze w lekcjach, a w weekendy zdarzało mi się udzielać korepetycji z matematyki jej kolegom z klasy. Nie miałam czasu na imprezy, mecze i licealne plotki.
***
Po obiedzie, kiedy wszystkie naczynia i sprzęty były dokładnie wyczyszczone oraz wyparzone, moi współpracownicy zbierali się do domu. Ich zmiana dobiegła końca, ja natomiast zostawałam w części bufetowej, by sprzedawać napoje i przekąski uczniom uczęszczającym na zajęcia dodatkowe i kółka tematyczne. Usadowiłam się na wysokim barowym krześle tak, by moja zmęczona twarz, odrobinę poczerwieniała od wysokich temperatur panujących w sąsiadującej ze stołówką zmywalni, nie odstraszała spragnionych wiedzy i chłodnego napoju licealistów. Znudzona, w oczekiwaniu na dzwonek ogłaszający przerwę, przeglądałam media społecznościowe, uśmiechając się bezwiednie na widok rolek z puszystymi kociakami.
Przesuwałam palcem po ekranie, zabijając kolejne minuty, kiedy usłyszałam w oddali przytłumione głosy i skrzypienie sportowych butów na wykładzinie. Odłożyłam telefon. Przetarłam twarz dłonią i wygładziłam fartuszek. Dziś, jak co poniedziałek, drużyna Błyskawic miała trening, dlatego nie byłam ani trochę zaskoczona, że banda prawie dwumetrowych dryblasów wparowała do stołówki, rzucając brudne sportowe torby na stolik ustawiony w jednym z kątów pomieszczenia. Pojawili się jednak dużo wcześniej, niż mieli to w zwyczaju.
Chłopcy żywo o czymś dyskutowali. Ich postawy jednoznacznie wskazywały, że daleko im do dobrego nastroju, który zazwyczaj malował się na ich twarzach. Tym razem nie słyszałam wybuchów śmiechu, słownych przepychanek czy uszczypliwych uwag, które kwitowali zgodnym śmiechem. Wręcz przeciwnie, koszykarze stłoczyli się przy jednym stoliku, wyciągnęli swoje długie kończyny i w milczeniu zaczęli mierzyć się strapionym wzrokiem.
– Nie wierzę, że trener nie wpuścił nas na salę – powiedział w końcu jeden z nich.
Siedział do mnie tyłem, jednak po jego rudej czuprynie poznałam, że to David Carlsen.
– Byłem pewien, że wtedy, po meczu, żartował – dodał brunet z wygolonymi bokami, ukrywając twarz w dłoniach.
Dylan Rosco. Kiedy byłam w trzeciej klasie, trochę się w nim durzyłam. Dzięki Bogu bardzo szybko mi przeszło.
– On nigdy nie żartuje.
– Ale jeszcze nigdy nie zatrzasnął nam drzwi przed nosem.
– Bo nigdy nie przegraliśmy, kretynie? – Troy Evans wyraźnie tracił nad sobą panowanie.
– Uważaj sobie. – Adam Gingers wyciągnął z torby bidon i pociągnął z niego spory łyk. – Nie chcesz zrazić do siebie jeszcze nas, co?
– A kogo niby zraziłem?
Adam skrzyżował ręce na piersi i odchylił się na krześle. Wyglądał na speszonego.
– Sorry, Troy, nie chciałem.
– Mięliśmy o tym więcej nie gadać, tak? – Michael, najlepszy kumpel Evansa, posłał Gingersowi karcące spojrzenie.
Nie chciałam podsłuchiwać. To były ich prywatne sprawy i dopóki nie dotyczyły mnie, nie miałam prawa uczestniczyć w rozmowie. Skryłam się w głębi bufetu i by zająć czymś myśli, zaczęłam układać przekąski na półkach. Przekładałam opróżnione do połowy pudełka z batonami, wycierałam kurze i wypisywałam nowe ceny na wyblakłych kartonikach, nucąc pod nosem piosenkę zasłyszaną ostatnio w radiu. Uporządkowałam zgrzewki napojów walające się pod ladą, policzyłam kilka razy pieniądze w kasie, a nawet zabrałam się do czyszczenia lodówki.
Zbliżała się pora dzwonka zwiastującego koniec zajęć. Wtedy mój pozorny spokój został dość brutalnie zburzony.
– Nie obchodzi mnie to, co się teraz stanie, Evans! – zagrzmiał jeden z chłopaków, kiedy przekładałam do specjalnego słoja małe paczuszki M&M’s.
– Łatwo ci mówić – warknął kolejny. W tle dało się słyszeć szuranie krzesła. – To nie tobie całe życie legło w gruzach.
Zamarłam w bezruchu, nadstawiając uszu. Wiedziałam, że nie powinnam, jednak ciekawość wzięła górę nad zasadami, którymi się kierowałam. Na stołówce zapanowała głucha cisza. Słyszałam własny oddech, kiedy po pustym pomieszczeniu poniosło się echem szydercze prychnięcie:
– A co, biedny piesek, Troy, nie wylizał jeszcze ran po suczce Evie?
W ułamku sekundy za moimi plecami rozległ się jazgot. Brzmiał jak dźwięk upadających krzeseł. Nim zdążyłam dobiec do okienka, ktoś zawołał:
– Ej, ej, Troy. Spokojnie, stary.
– Zostaw mnie, Michael.
Wystawiłam głowę za drewnianą framugę i wyjrzałam na salę. Troy Evans w otoczeniu porozrzucanych krzeseł przyciskał do ściany rudzielca, Carlsena. Jego kumple starali się go odciągnąć, jednak kapitan Błyskawic wyglądał tak, jakby miał za chwilę powalić ich wszystkich na podłogę. Nie mogłam na to pozwolić.
– Troy, wyluzuj – prosił Michael Twain.
– Nie warto. – Adam starał się zapanować nad sytuacją. W międzyczasie kolejne krzesło łupnęło o ziemię.
Nie chciałam, by doszło do bójki. Wtedy musiałabym zgłosić całe zajście dyrektorce, a i bez tego zdarzało mi się mierzyć z niezbyt przyjaznym traktowaniem przez uczniów.
Zresztą jeśli nie posprzątają tych krzeseł, na mnie spadnie ta wątpliwa przyjemność, a nie zamierzałam usługiwać bandzie dorosłych facetów z przerośniętym ego.
Zebrałam się w sobie i odkaszlnęłam.
Zalani testosteronem chłopcy oczywiście nie zwrócili na mnie uwagi.
Postanowiłam się nie poddawać, niestety moje struny głosowe wydały z siebie coś na kształt jęknięcia połączonego ze stęknięciem. Ten dźwięk był tak żenujący, że na moje policzki natychmiast wystąpił rumieniec, a koszykarze jak jeden mąż odwrócili twarze w stronę okienka.
Zauważyłam, że Evans poluźnił uścisk.
– Co jest? – zapytał niezbyt przyjaznym tonem.
Przełknęłam ślinę i zacisnęłam dłonie w pięści, by odzyskać rezon.
W oczekiwaniu na moją odpowiedź uniósł brwi.
– Czy… Czy moglibyście przestać? – Ręką wskazałam porozrzucane krzesła. – Możecie się okładać po pyskach, gdzie tylko chcecie, ale nie tu, okej?
Michael Twain zachichotał pod nosem, a Dylan Rosco ułożył palce na ramieniu Evansa.
Chłopak obrzucił wściekłym spojrzeniem Carlsena i odsunął się od niego, po czym bez słowa zabrał swoją torbę i ruszył do wyjścia. Jego kumple, nie czekając ani chwili, podążyli za nim.
– Ej! – wrzasnęłam, kiedy tylko zorientowałam się, co zamierzają. – Wracajcie! Kto to posprząta?!
– Sorry! – Blondyn z kucykiem na głowie odwrócił się w moim kierunku. – Ale spieszymy się na trening!
I wyszedł.
Tak po prostu wyszedł.
Wstrętny kłamca. Przecież doskonale słyszałam, że nie zostali na niego wpuszczeni.
Mając w głowie niezliczoną liczbę przekleństw, wyszłam na salę, by ogarnąć chaos, który po sobie zostawili.
***
Dwa dni później znów przyszli. Tym razem już na pierwszy rzut oka było widać, że brali udział w morderczym treningu na hali sportowej mieszczącej się na tyłach liceum. Włosy mieli wilgotne po prysznicu, mięśnie pod rękawami koszulek napięte, a twarze wciąż jeszcze zaczerwienione od wysiłku. Zdawali się też być w odrobinę lepszym humorze. Wróciły dawne przepychanki i chichoty. Być może zawtórowałabym tej bandzie roześmianych osiłków, gdyby nie to, że w poniedziałek zachowali się jak stado dupków.
Ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi obserwowałam, jak zbliżają się do okienka. Grupie przewodniczył Michael. Ze zsuniętą nisko na czoło opaską kroczył w moją stronę, pokładając się ze śmiechu. Podobnie jak reszta chłopców z drużyny. Z jednym wyjątkiem. Troy Evans znów wyglądał tak, jakby miał zamiar zetrzeć jednym uderzeniem uśmiechy z ich rumianych twarzyczek.
– Serio, Evans, powinieneś się spieszyć. Eva nie traci ani chwili. – Adam podstawił mu pod nos rozświetlony telefon.
– Mówiłem, że nie chcę na to patrzeć. – Troy wytrącił kumplowi smartfon z ręki, a urządzenie uderzyło z łoskotem o drewniany parkiet.
– Nie unoś się tak. – Michael poklepał przyjaciela po ramieniu, ale ten jedynie potrząsnął głową, a kilka za długich brązowych kosmyków zsunęło się na jego wysokie czoło. – To tylko żarty.
– Ja tam uważam, że ma powód. Nie minął tydzień, odkąd zerwali, a ta już organizuje na TikToku casting na swojego partnera. Serio nie mogłaby zabrać na bal kogokolwiek? Musi robić jakiś absurdalny konkurs, a w dodatku ogłaszać to całemu światu?
– To ONA z nim zerwała – zaznaczył Gingers.
Zdezorientowana, przeskakiwałam wzrokiem z jednego na drugiego. Jasne, wiedziałam o zbliżającym się balu. Już wczoraj każdą wolną przestrzeń na licealnych słupach i ścianach zakrywały plakaty informujące o zbliżającym się wielkim wydarzeniu, jednak sama sprawa rzekomego castingu była dla mnie czymś nowym.
– W końcu to Eva Rodriguez, nasza naczelna influencerka – ironizował Michael. – Widziałeś, ile jej przybyło obserwujących?
– Nie obchodzi mnie to – odparł Troy i rzucił na blat przy okienku cztery dolary. – Dwie wody – zwrócił się do mnie, nie odrywając wzroku od twarzy Twaina.
Podeszłam do chłodziarki i wyjęłam dwie butelki, po czym zabrałam się do nabijania towaru na kasę.
– Po prostu Troy się boi, że pójdzie na bal sam jak palec. – Carlsen zachichotał.
– Ten bal to ostatnie, o czym myślę. Nawet nie zamierzam iść.
– Tchórz! – wykrzyknął Carlsen, przyłożywszy otwarte dłonie do ust.
Podałam napoje i wydałam resztę.
– Coś jeszcze? – zapytałam, bo wciąż stali przy okienku.
– W takim razie na co czekasz? Zaproś kogoś. – Carlsen nie odpuszczał i prowokował Evansa.
– Dajcie mu spokój, chłopaki – wtrącił się Michael.
– Ale co my robimy?
– Chcemy mu pomóc.
– Troy powinien zająć się naprawianiem swojej reputacji.
Przekrzykiwali się wzajemnie, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo czuję się przytłoczona ich obecnością. Zaczęłam nerwowo wygładzać długie, kasztanowe włosy, przygryzać wnętrze policzka i przewracać oczami, czekając, aż w końcu sobie pójdą.
– Nie muszę niczego naprawiać – warknął Evans.
– Czyli się boisz. Boisz się, że po tym, jak Rodriguez cię rzuciła, żadna cię nie zechce – wytknął mu Calrsen.
– Pieprz się.
– W takim razie kogoś zaproś.
– Nie.
– Bo nikt się nie zgodzi – kpił.
– David, nie przeginaj. – Michael trącił kolegę w żebra.
Od ich kłótni zaczynała boleć mnie głowa.
– Mówię, jak jest.
– No tak, bo ty wszystko wiesz – syknął przez zaciśnięte zęby Troy, a żyła na jego szyi zaczęła niebezpiecznie pulsować.
– W takim razie udowodnij nam, że nie mamy racji – prowokował Carlsen.
Evans posłał mu pełne nienawiści spojrzenie. Uderzył dłonią zwiniętą w pięść o blat i zacisnął zęby.
– Dobra.
– Troy, daj spokój. – Michael pociągnął go za ramię.
– Nie, w porządku. Zaproszę kogoś.
– Kogo? – Roześmiał się Carlsen.
– Kogokolwiek – odparł Evans.
Zastanowił się chwilę i spojrzał na mnie ciemnymi oczami. To, co wydarzyło się potem, zdawało się kompletnym szaleństwem. No bo jakie było prawdopodobieństwo, że Troy Evans zwróci się do mnie z pytaniem:
– Mia, co ty na to, żebyśmy poszli razem na bal?
Dalsza część w wersji pełnej