Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
To mogłoby być kolejne zwyczajne lato nad polskim morzem, gdyby nie Hotel Bursztyn.
Leo prawie nie sypia.
Leo nigdy nie płacze.
Leo ciągle kłamie.
Odkąd jej mama zapadła w śpiączkę, szesnastolatka jest pod opieką starszego brata Roberta – jedynej osoby, którą jeszcze darzy sympatią i zaufaniem. Jako dzieci często spędzali rodzinne wakacje nad morzem, gdzie długie godziny na plaży dzielili z Filipem, zaprzyjaźnionym synem właścicieli Hotelu Bursztyn. Pewnego lata wyjazdy w tamte strony po prostu się skończyły. Bez wyraźnego powodu.
Dziesięć lat później Bursztyn i Filip znów pojawiają się w ich życiu. Tym razem rodzeństwo podejmuje letni staż w hotelu, w którym wszystko odbiega od normy. Goście zaczynają zachowywać się dziwnie, relacje między nastolatkami gęstnieją z dnia na dzień, a Bałtyk zdaje się wyrzucać na brzeg wszystkie zatopione przez lata tajemnice.
Leo wreszcie będzie musiała zmierzyć się z tym, co próbowała całe życie od siebie odsuwać – z prawdą.
“Wakacje pod morzem” to kolejna powieść Marty Bijan, która nie daje się sklasyfikować do jednego konkretnego gatunku. Sielankowość plaży i leniwego lata przeplata się z grozą, a miłość i nienawiść mają jedno imię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim,
którzy choć raz się rozpadli
marta bijan · chciałabym nie chcieć
Sonbird · Wodospady
Kamil Holden Kryszak, Justyna Święs · Nie Jestem Alicją
Happysad · Długa droga w dół
EMO, Melodia · Tonę
Lana del Rey · Big Eyes
Taco Hemingway · Witaj w hotelu Marmur
Daniel Bloom · Wszystko co kocham
Natalia Szroeder · 1-2 X
Syndrom Paryski · Letnie Noce
Ofelia · Tu
SYML · Where’s My Love – Alternate Version
Sonbird · Hel
M83 · My Tears Are Becoming a Sea
Kasia Lins · Morze Czerwone
The Dø · Dust It Off
Daniel Bloom, Leszek Możdżer · Janek i Baśka
Emily Browning · Asleep (Sucker Punch: Original Motion Picture Soundtrack)
Nick Cave & The Bad Seeds · O Children
Vito Bambino · Nudy
WILLOW · Why Don’t You Cry
Vancouver Sleep Clinic · Lung
Down Like Silver, Peter Bradley Adams, Caitlin Canty · Broken Coastline
Emily Wells · Becomes The Color
Damian Ukeje, Sarsa · Od Połowy
Last Ex · Hotel Kiss
Wilki · Baśka
Philippe Rombi · Les jumeaux miroirs
Igor Herbut · Jasny
Caleb Arredondo · Echo Sax End
Pamiętam to południe na plaży, kiedy chłopcy zakopali mnie w piasku.
To miał być zakład.
Uznałam, że dam radę i jeśli wytrzymam przez godzinę, kupią mi tego dnia wszystko, na co będę miała ochotę. Gofry z bitą śmietaną i wiśniową frużeliną, taką z cudownym chemicznym posmakiem. Watę cukrową w kolorze błękitnego nieba. Kauczukową piłkę z automatu na żetony z plastikowym owadem w środku. Bransoletkę z bursztynowym oczkiem wciśniętym między rzemykową plecionkę. Frytki ze smażalni, po których zawsze bolał mnie brzuch, ale były tego warte. Seans w tandetnym kinie 4D, gdzie na filmie o dinozaurach fotele ruszały się tak mocno, że dostawało się choroby lokomocyjnej. Karnet do objazdowego parku rozrywki, który ewidentnie wymagał odnowienia, a jednak czuło się w nim motyle w brzuchu. Mieli dom strachów z wagonikami i karuzelę pełną lewitujących łabędzi. Wtedy nie miało znaczenia, czy ich oczy kruszą się od czasu – ważne, że łabędzie wznosiły cię w powietrze i pozwalały o wszystkim zapomnieć.
Najpierw się śmiałam.
Bardzo głośno.
To były jeszcze czasy, kiedy często się śmiałam.
Z moich trzewi wydobywał się prawdziwy rechot, a przyjemnie chłodny, mokry piasek zaciskał objęcia najpierw na moich stopach, potem na brzuchu, ramionach, aż wreszcie wystawała mi znad ziemi jedynie głowa. Machałam nią, a posklejane od soli strąki włosów łaskotały mi policzki. Miałam ochotę się podrapać, ale nie byłam w stanie.
Pamiętam ich twarze – beztroskie i wyszczerzone w uśmiechach – dopóki nie uciekli gdzieś poza fragment krajobrazu, który mogłam dojrzeć.
– Ej! – krzyknęłam, ale mój głos zniknął w szumie fal. – Robert! Mieliście być tu ze mną!
Tak naprawdę wiedziałam, że się tak nie umawialiśmy. Nie zaznaczyłam, czy spędzę tę godzinę w samotności, czy w ich towarzystwie, jednak kiedy usunęli się z pola widzenia, poczułam pierwszy podmuch niepokoju.
– Filip?!
Filip miał drugorzędne znaczenie. To mój brat, Robert, był osobą, której ufałam najbardziej na świecie, ale przy swoim przyjacielu miał tendencję do popisywania się. Zmieniał zasady gry.
– Dobra, jak chcecie – parsknęłam, starając się brzmieć swobodnie, chociaż palce u stóp zaczynały mi drętwieć.
Intensywnie wpatrywałam się w morze przed sobą.
Dziki, szary Bałtyk.
Miałam sześć lat, wtedy jeszcze nie zachwycałam się naturą, a przynajmniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie traciłam tchu na widok spienionych grzbietów fal, nie wyobrażałam sobie, co woda kryje gdzieś głęboko w sobie.
Ale wtedy, chyba po raz pierwszy, zrozumiałam, że nie jest to żywioł, z którym można wygrać.
Przełknęłam ślinę, zdając sobie sprawę, że zupełnie nie przemyślałam sytuacji. Przecież w każdej chwili fale mogły przypłynąć bliżej niż zazwyczaj, najpierw liznąć delikatnie wybrzuszenia u moich stóp, żeby później połknąć mnie całą na niemal pustej plaży.
– Robert! – wydarłam się ponownie, wciąż z radosną nutą w głosie, chociaż walczyłam ze wzbierającą paniką.
Pojawił się przed moją twarzą chwilę później, rycząc wniebogłosy, a ja razem z nim, jednak nigdy nie zapomnę tych długich sekund, kiedy myślałam, że mnie zostawił.
Że za chwilę niewinna zabawa zmieni się w koszmar, a ja zostanę zakopana w piasku, który do tej pory służył mi wyłącznie do rozrywki, pochłonięta przez morze, które tak kocham.
To wspomnienie przyszło właśnie wtedy; dosłownie chwilę przed rozmową, która znów miała mnie tam zabrać.
– A tobie co się stało? – Robert stanął tyłem do mnie, usłyszałam odgłos nalewanej z ekspresu kawy. Syk wypełnił pomieszczenie, a ja cicho westchnęłam.
– Nic – odparłam, wsuwając do ust łyżkę z rozmoczonymi przez mleko płatkami.
– Widzę, że coś.
– Mówię, że nic.
Zerknął na mnie z ukosa, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Złamane serce?
– To miało być zabawne? – spytałam z oburzeniem.
– A czy ja się śmieję? – Zmarszczył brwi i znów odwrócił się tyłem, opalonymi plecami do mnie.
– Uśmiechnąłeś się – burknęłam.
Przez okno wdarł się do kuchni zapach spalin, ciężarówka przetoczyła się ulicą i stanęła akurat pod naszym domem. Kierowca wysiadł, zostawiając zapalony silnik, i zaczął krzyczeć coś do swojego towarzysza. We dwóch zaczęli sprawdzać wnętrzności samochodu pod maską. Wyobraziłam sobie, jak wyciągają po kolei szczypcami skręcone jelita, lśniące narządy. Niemal widziałam, jak parują, a mężczyźni krzywią się pod wpływem smrodu, kaszląc.
– Słyszysz, co do ciebie mówię? – Głos Roberta dochodził z daleka.
– Hm? – Spojrzałam na swój talerz, był pusty.
– Pytałem, czy chcesz kawy mrożonej. Jest ciepło.
– Nienawidzę kawy, przecież wiesz – odparłam i wstałam od stołu, odkładając talerz po płatkach do zlewu.
– Ach, tak? – Robert uniósł brwi i zajął miejsce przy stole. – Jeszcze wczoraj widziałem, jak robiłaś sobie espresso przed snem. Swoją drogą bardzo mądrze, dzieciaku.
Teraz to ja stałam oparta o szafki kuchenne, oblizując usta z mleka, a mój starszy brat siedział z kubkiem kawy i miną, jakby był już dorosły.
Właściwie w teorii był. Skończył niedawno osiemnaście lat, chodził do technikum hotelarskiego, czekając na kolejny rok szkolny, a później na maturę, i zastanawiał się, co zrobić dalej z naszym życiem.
Od dawna nie mieliśmy ojca (ja nie miałam go nigdy, bo zniknął, zanim się urodziłam), a nasza mama od roku spała.
Lubiłam myśleć, że po prostu śpi. Wyrażenie „jest w śpiączce” wpędzało mnie w mroczne rejony. Czternasty lipca poprzedniego lata jawił mi się w głowie jako czarna dziura, którą co chwilę musiałam omijać w myślach, aby nie wpaść w nią na długie godziny. Czy mama lewitowała w takowej przez cały ten czas – jak Alicja wpadająca do Krainy Czarów – czy mijała płynące w otchłani dookoła przedmioty dawnego życia, meble, bibeloty, nasze oczy…?
– Leo, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Robert spojrzał na mnie tym samym wzrokiem co zawsze, a ja uniosłam podbródek, jakbym nie wiedziała, o czym mówi.
– Słucham – skłamałam.
Przewrócił oczami.
– Właśnie powiedziałem, że stało się coś niesamowitego, a ty nawet nie zmieniłaś wyrazu twarzy.
Poderwałam się od razu i zanim zdążyłam pomyśleć, wyparowałam:
– Mama się obudziła?!
Rozczarowanie w oczach mojego brata zabolało bardziej, niż zdołałabym sobie wyobrazić. Od razu pożałowałam swoich słów. Przed chwilą widoczny entuzjazm w mgnieniu oka zamienił się w posępny grymas.
– Nie – odparł spokojnie, ale po zapale nie było już śladu. Jego oczy zmatowiały.
– Och…
Robert patrzył przez chwilę w podłogę, jakby próbował zebrać z niej słowa, po czym wykrzesał z siebie ostatnie resztki radości i wykrztusił:
– Ogarnąłem sobie praktyki.
– Wow! Gdzie? – spytałam, zakładając kosmyk włosów za ucho, jakbym chciała odgarnąć niezręczność zawisłą teraz między nami.
– No i o tym właśnie musimy pogadać – powiedział i usadowił się na brzegu krzesła, po czym spojrzał na mnie niepewnie. – Wiesz, że te oficjalne będę mieć tu niedaleko, w Holiday Inn, jak reszta mojej klasy.
– Wiem, nienawidzisz ich wszystkich.
– Czyli czasem mnie słuchasz.
Przewróciłam oczami, a on lekko się uśmiechnął.
– Przez ostatni rok ominęło mnie wiele godzin, kiedy nie chodziłem do szkoły… – Spuścił na chwilę wzrok. – Kierownik praktyk jest w porządku, wyrozumiały facet. Doradził mi, żebym w wakacje ogarnął sobie coś mniej oficjalnie, podszkolił się przed praktykami. Spontanicznie wrzuciłem ogłoszenie na grupę na Facebooku, czy ktoś może nie potrzebuje darmowej siły roboczej na sezon, i… nie uwierzysz, napisał do mnie Filip.
Wybałuszyłam oczy.
– Ten Filip?
Właśnie wtedy wspomnienie o zakopaniu w piasku uderzyło we mnie raz jeszcze niczym rozpędzony pociąg. Nie wierzyłam, że wpadło mi do głowy dosłownie parę minut wcześniej, pierwszy raz od dawna, a teraz Robert wspomniał o przyjacielu z dzieciństwa. Starałam się nie wiązać osoby Filipa z rozpierającym uczuciem niepokoju, ale nie mogłam nic na to poradzić.
– Tak, ten! – Robert się zaśmiał, pocierając kącik oka. – Kiedy ostatnio tam byliśmy? To było…
– Jak miałam sześć lat. – Uniosłam brwi.
– Dziesięć lat temu. – Pokiwał głową, a jego spojrzenie błysnęło nostalgią. Oblizał wargi, uśmiechając się do jakiegoś wspomnienia. – Dziesięć lat. Nawet nie wiem, jak on teraz wygląda, nie ma żadnego zdjęcia. I tu największe zaskoczenie… Jego rodzice kupili ten hotel, w którym zawsze mieszkali. Wyobrażasz sobie? Mama nic o tym nie wspomniała, a okazuje się, że mieli go już, kiedy byliśmy tam ostatnim razem.
– Ten badziewny? Jak on się nazywał… Bristol?
– Bursztyn – parsknął Robert. – Do Bristolu to mu daleko.
Wypuściłam powietrze ustami, próbując sobie cokolwiek przypomnieć.
– Widzę to wszystko jak przez mgłę. Jakieś tandetne morskie dekoracje w pokojach i zatęchłą pościel. A nas i tak nie było na niego stać, mieszkaliśmy w przyczepie na kempingu. Czemu właściwie przestaliśmy tam jeździć?
Robert, zamiast odpowiedzieć, spojrzał na mnie przeciągle, a ja poczułam się, jakby próbował wyczytać coś z mojej twarzy.
– Co? – spytałam nerwowo. Nie znosiłam, kiedy myśli kotłowały mu się pod czaszką, a nie dzielił się nimi ze mną. Byłam hipokrytką, bo sama swoje niemal zawsze zachowywałam dla siebie. – Ty coś pamiętasz?
– Tak naprawdę to nie bardzo – przyznał w końcu i upił łyk kawy. – Tylko to, że między mamą a rodzicami Filipa coś się popsuło. Chyba się pokłócili któregoś lata i po prostu przestaliśmy jeździć nad morze.
Zastygliśmy w ciszy, przerywanej jedynie odgłosami z zewnątrz. Mężczyźni od ciężarówki wciąż dyskutowali głośno, chociaż nie rozumiałam poszczególnych słów.
– Fajnie tam było – powiedziałam i nagle przypomniałam sobie, o czym tak naprawdę mówił mój brat. – No ale co z tymi praktykami? Załatwią ci je?
– Na to wygląda. – Robert rozłożył ostrożnie ramiona, ciągle trzymając w dłoni kubek. – Wiesz, to nie są oficjalne praktyki. Chcę się po prostu poduczyć, nadgonić resztę, bo przez ostatnie miesiące nie miałem do tego głowy. W teorii powinni mnie wywalić ze szkoły za tyle nieobecności. A co do Filipa, nie pisaliśmy o szczegółach, ale uznał, że przyda się pomoc w sezonie, i spytał, czy wpadniemy na jakiś czas.
Spojrzałam na niego pytająco – od razu zrozumiał.
– Tak, napisałem o mamie – mruknął, a jego ciemne, gęste brwi ściągnęły się machinalnie, jak zawsze, gdy o niej mówił. – Nie drążył tematu, zaprosił po prostu mnie i ciebie. Widocznie uznał, że pogadamy na miejscu.
Wzięłam głęboki wdech i nagle poczułam, jak uchwyt od szafki pod blatem wpija mi się w plecy. Odsunęłam się.
– Nie będziemy musieli płacić za pobyt?
– Ja będę płacił w naturze. – Wyszczerzył się. – Ty będziesz leżeć i pachnieć.
– Czyli postanowione, tak? Mam jechać z tobą?
Spuścił wzrok na stół. Zaczął wodzić palcem po słojach drewna, drugą ręką kurczowo ściskając ucho kubka.
– Nie możesz tu zostać sama, Leo – powiedział cicho. – Wiesz przecież.
– Ktoś to sprawdzi? – spytałam prowokacyjnie, choć tak naprawdę wiedziałam, że sprawa jest przesądzona i nie mam wyjścia. Czy tego chciałam, czy nie, dopóki mama się nie obudzi, byłam pod opieką brata. Tak naprawdę nie miałam na to lato żadnych planów, a na myśl o powrocie nad morze niespodziewanie poczułam ucisk w brzuchu. Nie byłam tylko pewna, czy to ekscytacja, czy strach.
Objawiały się podobnie.
cześć, mamo. – Złożyłam na jej czole pocałunek, po czym starłam delikatnie palcem odciśnięty ślad błyszczyka; wyglądał jak połyskująca muszla. Skórę miała szorstką i napiętą. – Znów masz wysuszoną buzię – mruknęłam, przyglądając się jej twarzy.
Odwróciłam głowę w stronę drzwi i upewniając się, że nikt nas nie podgląda, wyciągnęłam z torebki jej ulubione serum i nawilżający krem z filtrem.
Mama zawsze dbała o pielęgnację, a pielęgniarki (jak na ironię) często zapominały o tej części jej rutyny mimo moich ciągłych próśb i przekazywania im wszystkich kosmetyków, które kupowałam regularnie.
Mama nienawidziła się też opalać.
Używała SPF-u, nawet kiedy nie wychodziła z domu. Zawsze unikała słońca, w tym podczas licznych pobytów na plaży w trakcie wakacji; rzadko można było dostrzec wyraźnie jej rysy, skryte w cieniu olbrzymiego ronda kapelusza. Cała opatulona chustami, mówiła, że nie chce, żeby jej ciało pomarszczyło się jak śliwka w zamian za muśniętą brązem cerę przez kilka tygodni.
Wpoiła mi to tak bardzo, że sama, mimo młodego wieku, chroniłam się przed promieniami, chociaż je kochałam. Wiedziałam, że ona także – ten dystans wynikał tak naprawdę z lęku przed tym, co niewidoczne gołym okiem. Romans ze słońcem, jak ze wszystkim, ma swoje konsekwencje, tak mówiła.
Jako mała dziewczynka nie wiedziałam do końca, co ma na myśli, ale teraz, kiedy smarowałam jej popękaną twarz, chyba zaczynałam rozumieć. Bała się zranienia. Od tamtego lata, kiedy ojciec ją porzucił.
Nas wszystkich.
Zacisnęłam wargi, starając skupić się na wsmarowywaniu specyfiku w skórę. Zapach emulsji wybuchł świeżością, zabijając unoszącą się w sali chemiczną woń detergentów.
W miejscu takim jak to nigdy nie pachniało jedzeniem, a wyłącznie sterylną czystością. Pacjenci nie dostawali śniadań, herbat ani przekąsek. Wszystko, czego potrzebowali, płynęło do ich organizmów rurkami, których sieć mnie przerażała.
Minął rok, a ja wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do widoku tej plątaniny.
Do tego, że życie mojej mamy zależy od pikających irytująco urządzeń. Cieszyłam się, że przynajmniej oddycha samodzielnie.
Nawilżyłam jej twarz i wytarłam ręce o swoje dżinsowe szorty. W kąciku ust mamy dostrzegłam jeszcze jedno zaschnięte miejsce, najprawdopodobniej strużkę śliny. Przełknęłam, po czym zdrapałam delikatnie ślad, myśląc, jak bardzo jest to popieprzone.
Zamieniłyśmy się rolami, ot tak, z dnia na dzień.
Czując pod powiekami mrowienie, które nigdy nie zwiastowało niczego dobrego, wzięłam głęboki wdech, doprowadzając się w jednej chwili do porządku. Musiałam działać zadaniowo, inaczej robiłam się słaba, chwytał mnie paraliż, a obiecałam sobie już nigdy się do niego nie doprowadzić.
Nie chciałam więcej doświadczyć tego, co można przyrównać do bycia zakopaną w piasku po szyję.
Do stanu absolutnego braku sprawczości.
Sprawdziłam dokładnie pościel, obchodząc łóżko, później piżamę mamy, jej stopy i dłonie. Poza wysuszoną cerą była zadbana, nie miała odleżyn. W klinice pracowały naprawdę wspaniałe osoby i chociaż z reguły nie znosiłam ludzi, tych tutaj traktowałam jak bogów. Dopóki sprawiali, że mama spała spokojnie, byłam skazana wyłącznie na nich.
Robert też, ale on zawsze wdawał się z nimi w długie rozmowy. Lubił dyskutować o każdym geście mamy, o każdym mrugnięciu powieką, o mimowolnym uniesieniu kącika ust. O rokowaniach.
Ja nie mogłam tego słuchać.
Najczęściej w takich sytuacjach po prostu wychodziłam, udając, że idę do automatu po gorącą czekoladę, a tak naprawdę kupowałam energetyki i wypijałam je pospiesznie, dopóki nie zostały wycofane. Po tym po prostu stałam bezczynnie, wgapiając się w maszynę i marząc o dawce kofeiny.
Dziś się uparłam, żeby przyjść sama. Brat chciał mi towarzyszyć, zważywszy na nasz wyjazd, ale poprosiłam go, by odwiedził mamę później. Mruknął w odpowiedzi, że w takim razie wpadnie wieczorem, ale widziałam po jego minie, że nie jest zadowolony. Zachowywał się, jakby podejrzewał mnie o jakieś intymne rozmowy prowadzone za jego plecami – i może wcale nie był bardzo daleki od prawdy.
Mówiłam mamie dużo rzeczy, których nigdy wcześniej bym nie powiedziała.
Cholernie się tego wstydzę, ale tak naprawdę nauczyłam się z nią rozmawiać, dopiero kiedy zasnęła. Zanim to się stało, zamykałam się w sobie, nie opowiadałam jej swoim życiu prywatnym (może dlatego, że w mojej opinii nie miałam życia prywatnego), zbywałam jej pytania, odburkując coś na odczepnego. Nigdy nie robiła mi z tego powodu wyrzutów, wzdychała jedynie i kręciła głową.
„Oj, Leo, Leo – mówiła, uśmiechając się smutno. – Kiedy ten durny wiek się skończy?”
Obie dobrze wiedziałyśmy, że nie chodziło jej o wiek, ale o mój charakter. Byłam taka, odkąd pamiętam, sama ledwo mogłam ze sobą wytrzymać. Za to Robert, chociaż zaledwie dwa lata starszy ode mnie, jakimś cudem ten „durny wiek” ominął.
Cóż, teraz nie dawałam jej powodów do niepokoju. Gdyby się obudziła, byłaby w szoku, jak dużo jej mówię o wszystkim i o niczym, jak bardzo staram się pomóc, choć gdy wcześniej tej pomocy potrzebowała w domu, wykręcałam się na wszystkie sposoby. Wtedy uważałam, że ma od tego swojego idealnego syna.
Takie niespodziewane próby od losu są niezłym sprawdzianem. Mimo że oboje z Robertem jakoś sobie radziliśmy, miałam wrażenie, że teraz trzymamy się dzięki mnie. Nie pod kątem życiowym czy organizacyjnym, ale emocjonalnym. Gdybym była takim wrażliwcem jak mój brat, dawno już utonęlibyśmy w morzu własnej rozpaczy. Może nawet wylądowalibyśmy w jakimś przytułku. Robert stanowił kotwicę, dbał o rachunki, załatwianie papierkowych spraw, rozmowy z prawnikiem, lekarzami, z dalszą rodziną, chociaż nie było jej zbyt wiele. Ja byłam mulistym dnem, które tę kotwicę trzymało. Czasem umykałam, zmieniałam położenie o milimetr – ale zawsze byłam.
Niewzruszona i nieustraszona.
Sięgnęłam po czytnik, odchrząknęłam, po czym rozsiadłam się wygodnie na fotelu przy łóżku i przeczytałam na głos tytuł kolejnego rozdziału Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk. Mama zaczęła tę kosmicznie długą powieść tuż przed swoim zaśnięciem, a ja konsekwentnie czytałam jej kolejne strony, chociaż za każdym razem sama niemal zasypiałam. Opisy były długie, filozoficzne i niewiele z nich rozumiałam. No i mimo upływu roku wciąż nie byłyśmy nawet w połowie.
Kiepsko mi to szło.
Czułam jednak, że mamie sprawia przyjemność ta lektura. Patrzyłam na jej powieki i dostrzegałam pod cienką skórą ledwo widoczne ruchy gałek. Wmawiałam sobie, że przeżywa każde słowo, zdanie. Że tak naprawdę chłonie wszystko, co czytam, a w jej umyśle z liter powstają obrazy.
Gdy skończyłam, ziewnęłam, zerkając za okno. Zaczęło padać. Deszcz bębnił o parapet, a rozległe tereny hurtowni i fabryk wokół kliniki zasnuły się ścianą wody. Spojrzałam na telefon, zastanawiając się, czy Robert pozwoli mi zamówić taksówkę. Nie uśmiechało mi się czekać na autobus na tym pustkowiu, zwłaszcza podczas takiej ulewy.
– Nie powiedziałam ci najważniejszego. – Klepnęłam mamę w udo, jakbym zwracała się do przyjaciółki. Jej twarz ani drgnęła. – Jedziemy nad morze! – Dopiero kiedy wypowiedziałam te słowa, zdałam sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Jutro o tej porze będę mogła wdychać morską bryzę, chodzić po piasku i wpatrywać się w wodę. Mimowolnie uśmiech rozjaśnił mi twarz, choć tak rzadko się na niej pojawiał. – Do Bursztynu – ciągnęłam. – Pamiętasz Bursztyn? Nie pozwalałaś nam tam spać. Robert wszystko ci opowie, ale dostał się na praktyki do rodziców Filipa. Niesamowite, co? Jak oni mieli na imię? Janusz i… Alicja? Wiem, że po takim czasie może być trochę dziwnie, ale może akurat będzie fajnie. Pozdrowię ich od ciebie. Nie wiem, co będę tam robić, pewnie zanudzę się na śmierć, ale…
Wyświetlany na ekranie puls mamy nagle się zmienił, urządzenie zaczęło pikać z większą częstotliwością. Przestałam mówić i zmarszczyłam brwi, patrząc na nią z niepokojem, ale nic się nie zmieniło. Złapałam ją za rękę.
– Wszystko dobrze? – spytałam, chociaż wiedziałam, że mi nie odpowie.
Puls ciągle rósł, nieznacznie, ale jednak. Już sięgnęłam po przycisk dzwonka przy łóżku, kiedy nagle wszystko wróciło do normy i w sali znów rozbrzmiewało miarowe, wolniejsze pikanie, takie jak wcześniej.
Musiałam cała się spiąć, bo poczułam, jak teraz moje mięśnie się rozluźniają, a powietrze wydobywa się z moich ust przeciągłym sapnięciem. Ponownie usiadłam na fotelu i siedziałam tak jeszcze parę minut, w kompletnej ciszy.
Zupełnie nagle przypomniałam sobie piosenkę, którą śpiewała mi i Robertowi, kiedy jeździliśmy nad morze. Zasypialiśmy przy akompaniamencie trochę fałszującego, ale miękkiego głosu mamy. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że ciągle pamiętam tekst i melodię. Nie miałam pojęcia, co to za piosenka, podejrzewałam, że mama sama ją wymyśliła.
Uśmiechnęłam się pod nosem i zaczęłam cicho nucić dawno niesłyszane słowa:
Idę nad morze
Mewy latają nad nami
Idę nad morze
Czekałam na to latami
Ryby pod wodą, w stopach piach
Widzę ciągle w swoich snach
Chcę tu zostać
Spać już zawsze z szumem fal
Skończyłam i dostrzegłam, że mama oddycha zupełnie spokojnie. Zanim wzruszenie i poczucie dziwnego wstydu ścisnęło mnie za gardło, wstałam i głośno westchnęłam. Chyba wszystko było w porządku.
Pocałowałam ją w czoło i ponieważ nienawidziłam pożegnań, wyszłam na korytarz, nie chcąc przedłużać tej chwili.
Nawet się nie odwróciłam.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie, mimo że wcale nie mieszkaliśmy tak daleko od morza. Sto kilometrów udałoby się pokonać w półtorej godziny – niestety autokar objeżdżał wszystkie miejscowości, których nazw nie dało się zapamiętać. To takie nazwy, które na papierowych mapach zlewają się w jedną, a nawigacja myli ich współrzędne i po pierwszym wyszukaniu kieruje zupełnie gdzie indziej. Sami zamieszkaliśmy w takim miejscu po przeprowadzce z rodzinnego domu; musieliśmy mieszkać nieco bliżej kliniki.
Byliśmy trochę spięci, bo przed wyjściem się pokłóciliśmy. Robert nie zdążył odwiedzić mamy, miał za dużo pakowania i ciągle mi wypominał, że uparłam się pójść do niej sama.
– Coś się wydarzyło? – spytał, gdy już wreszcie ochłonął; w jego głosie pobrzmiewała poddańcza nuta. – Dobrze się trzyma?
– Bardzo dobrze – odpowiedziałam wymijająco, mając nadzieję, że brat nie wyczuje mojego napięcia.
– Czyli nic się nie działo?
– Zupełnie nic – skłamałam, wiedząc dobrze, że Robert od razu pobiegłby do pielęgniarek, gdyby puls mamy podskoczył choć odrobinę.
Skinął głową, jakby to go uspokoiło. I właśnie to było dla mnie ważniejsze od mówienia całej prawdy.
Najtańsze bilety udało mu się znaleźć na autokar odjeżdżający kwadrans po północy. Podczas podróży co chwilę uchylałam powieki, obserwując kolejnych wsiadających pasażerów. Ludzi wypranych z osobowości. Tutaj nikt nie miał imienia ani poglądów. Łączyły nas chłodna noc, szum silnika i szelest papieru śniadaniowego, z którego odpakowywaliśmy kanapki na krótkich postojach. Nie było rozmów, nawet przyciszonymi głosami – wszyscy albo spali, albo wpatrywali się w ciemność za oknem. Robert też zasnął; miał rozchylone usta i głowę złożoną na zwiniętej w rulon bluzie. Słyszałam muzykę w jego słuchawkach, ale nie rozróżniałam słów ani dźwięków.
Ja, jak zwykle, nie spałam.
Dojechaliśmy o czwartej nad ranem. Niebo zaczynało szarzeć, a w powietrzu od razu wyczułam zapach morza, chociaż stąd nie mogłam go jeszcze zobaczyć. Wszyscy staliśmy na parkingu, pocierając ramiona i czekając, aż kierowca otworzy bagażnik. Jakiś chłopczyk wciąż drzemał, wtulając się w tors mężczyzny, który trzymał go kurczowo przy piersi niczym małpkę. Towarzysząca im rudowłosa kobieta uśmiechnęła się do partnera sennie, a on odwzajemnił uśmiech, wciąż tuląc dziecko; w tej niemej wymianie uczuć było coś tak intymnego, że musiałam odwrócić wzrok.
Robert ziewnął szeroko, nie zasłaniając ust.
– Ale jestem połamany – jęknął zaraz po tym i zrobił skłon ku asfaltowi. – Koszmar. Wracamy stąd jakimś stopem, bo taka męczarnia nie ma sensu.
– O ile stąd wrócimy – mruknęłam, chociaż wcale nie chciałam powiedzieć tego na głos.
Mój brat nie zareagował, przyzwyczajony do moich bezsensownych komentarzy rzucanych w eter. Czułam ulgę, że po naszej sprzeczce nie pozostał już ślad. Na szczęście zazwyczaj tak się to właśnie kończyło. Nie chowaliśmy urazy zbyt długo; to chyba dość naturalne, kiedy jest się zdanym wyłącznie na siebie.
Kierowca odszedł na bok z papierosem w ustach i wszyscy pasażerowie ruszyli gwałtownie w stronę bagaży. Zanim się obejrzałam, znaleźliśmy się na końcu kolejki.
– A teraz dokąd? – spytałam, rozglądając się po parkingu. Szukałam wzrokiem przystanku autobusowego. – Jak daleko mamy do hotelu?
– Co? – Robert się wyprostował, na jego twarzy malował się ból.
– Czym dojedziemy do hotelu? – powtórzyłam nieco głośniej, już poirytowana.
– A nie, Filip już powinien tu być. – Machnął ręką i także się rozejrzał. – Srebrna corolla, stoi gdzieś?
– Nie mówiłeś mi. – Wybałuszyłam oczy i nie wiedzieć czemu, poczułam, jak serce bije mi szybciej.
– Zapomniałem. – Robert wzruszył ramionami i znów ziewnął. – Zresztą co za różnica? Chyba dobrze, że mamy podwózkę?
Nie odpowiedziałam, tylko zaczęłam wodzić wzrokiem po stojących na parkingu autach. Kolejka przesuwała się powoli, bo zaspani ludzie nie potrafili znaleźć swoich bagaży. Chmury przybrały łososiowy odcień, przepuszczając pierwsze promienie słońca, w których niektóre samochody zaczęły lśnić. Wśród nich dostrzegłam połyskującą niczym rybia łuska corollę. Wypuściłam powietrze z ust i ze zniecierpliwieniem przestąpiłam z nogi na nogę.
– Przepraszam, mogę to zabrać? To akurat nasze, będzie panu łatwiej. – Usłyszałam życzliwy głos brata. – O, super, dzięki.
A potem Robert ponownie zjawił się tuż obok, już z naszymi bagażami, choć nawet nie zauważyłam, kiedy wcześniej zniknął.
– Chyba przyjechał – powiedziałam, wskazując dłonią w stronę toyoty.
Robert uśmiechnął się szeroko. Nie czekając na mnie, ruszył do przodu, ciągnąc za sobą dwie walizki.
– Daj mi jedną! – zawołałam, przyspieszając kroku, ale już po chwili dostrzegłam otwarte drzwi samochodu i wyłaniającą się zza nich sylwetkę.
Ostatni raz widziałam Filipa dziesięć lat temu. Był elementem zamazanych wspomnień, kadrów w mojej głowie, ale nie stanowił ich centrum. W centrum byłam ja, moje odczucia i pierwsza ciekawość plaży, morza. Moje dłonie poszukujące muszelek w piasku, odbierające loda w wafelku, ściskające garść monet do automatów. Dłonie uczepione T-shirtu brata.
Więc tak – ja przyklejałam się do Roberta, Robert przyklejał się do Filipa i tak spędzaliśmy każde lato od moich narodzin. Oni od własnych narodzin, o czym tylko musiałam wysłuchiwać jako dziecko, mimo że nie mogli niczego pamiętać jako niespełna dwuletnie berbecie. Nagle to po prostu minęło i któregoś razu mama oznajmiła, że z jeżdżeniem nad morze koniec – ma dość kempingu, a na hotele nas nie stać. W górach kwatery były dużo tańsze, mimo że musieliśmy przemierzyć niemal całą Polskę, żeby do nich dotrzeć. Robert trochę pokrzyczał, popłakał, ale w końcu mu przeszło. Napisał do Filipa, a ten nigdy mu nie odpowiedział.
„Czasem po prostu pewne znajomości się kończą”, powiedziała mama, pocieszając go, ale w jej głosie nie było cienia smutku.
Była za to ulga.
Całą drogę autokarem zastanawiałam się, dlaczego odczuwam niepokój. I dopiero kiedy drzwi srebrnego samochodu stanęły przed nami otworem, a sylwetka Filipa wynurzyła się z wnętrza, zrozumiałam, o co mi chodzi.
Czułam podskórnie, że istnieje jakiś powód, dla którego mieliśmy tu nie wracać. Brakowało mi pozwolenia, czegoś w rodzaju telefonu do przyjaciela w teleturnieju, a w moim przypadku – telefonu do mamy.
Chciałam spytać, czy to dla niej okej, czy na pewno Robert powinien odbywać letni staż u jej dawnych przyjaciół. Czy to normalne, że oni się na to zgodzili, że kontakt odnowił się przypadkiem akurat wtedy, gdy mama straciła chwilowo prawo do wyrażenia swojego zdania. Tak bardzo żałowałam, że nigdy nie spytałam, o co tak naprawdę wtedy poszło. Przypomniałam sobie, jak puls jej przyspieszył, gdy zaczęłam opowiadać o naszych planach. Wtedy uznałam to za przypadek. Czy to mogło być coś więcej…?
Otworzyłam usta, jakbym chciała jeszcze coś odwrócić, wykrzyczeć bratu to, co mi leży na sercu, ale było za późno.
Filip musiał mieć ponad metr dziewięćdziesiąt, bo przewyższał Roberta o jakieś pół głowy. Podszedł do nas, a ja w pierwszej chwili uznałam, że wygląda niemal identycznie jak w czasach, z których go zapamiętałam. No, może pomijając kosmiczny wzrost, szerokie barki, wyraźnie zarysowaną szczękę i grube brwi. I modnie ostrzyżone fale opadające na czoło. I nos, który był większy niż przeciętny, ale jakoś wcale nie wyglądał źle. I jasnozielone oczy w kształcie migdałów, z lekko opadającymi powiekami. I niski głos, kiedy się wreszcie odezwał:
– Mordeczko, nie wierzę! – Zaśmiał się donośnie i nawet na mnie nie patrząc, rozłożył ramiona, po czym objął Roberta tak mocno, że prawie zmiażdżył mu żebra.
– Kopę lat! – rzucił Robert na powitanie, choć jego słowa zostały zniekształcone.
Przewróciłam oczami.
– Wzruszające – mruknęłam pod nosem.
I wtedy Filip rozluźnił uścisk, racząc mnie pierwszym spojrzeniem. Wciąż miał rozchylone usta odsłaniające równe białe zęby. W policzkach robiły mu się dołeczki; to też zapamiętałam z dzieciństwa. Kiedyś jego twarz była bardziej pucołowata. Im dłużej lustrowałam go wzrokiem, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że jednak nie wygląda jak ośmioletni Filip. Zupełnie nie.
– Jest i nasza maruda – powiedział i już chciał mnie przytulić, ale odsunęłam się gwałtownie.
– Maruda? – Zmarszczyłam brwi. – Sorry, ale jestem spocona. Darujmy sobie to przedstawienie. Możemy już jechać?
– W ogóle się nie zmieniła. – Filip pokręcił głową z rozbawieniem, wciąż wbijając we mnie wzrok, chociaż zwracał się do Roberta. Chwilę później niezbyt dyskretnie zlustrował mnie od stóp do głów.
– Cała Leo, zawsze w humorze. Jesteśmy trochę głodni, to dlatego.
Gdy Robert odwrócił głowę w moją stronę, w jego oczach dostrzegłam nieme błaganie. Niemal słyszałam, jak mówi: „Możesz chociaż spróbować udawać, że jesteś miłą osobą?”.
– Nie – odparłam na głos, a on westchnął.
– Spokojnie, w hotelu będzie na was czekało śniadanie, zadbałem o to. – Filip klasnął w ręce. – Daj te walizy. – Nucił coś pod nosem i wydawał się niczym nie przejmować.
Usadowiłam się na tylnym siedzeniu, a Robert zajął miejsce obok kierowcy.
Całą drogę rozmawiali o tym, jak to możliwe, że tyle czasu nie mieli kontaktu, zupełnie pomijając fakt potencjalnej kłótni naszych rodziców. Ściślej ujmując: naszej mamy i rodziców Filipa. Wiedziałam, że zanim ojciec nas zostawił, on też się z nimi przyjaźnił, ale o tym nigdy nie rozmawiano w naszym domu.
Czasem rodzic zabrania ci wchodzić do piwnicy czy na strych, a ty po prostu to szanujesz. Mimo że ogólnie zakazy bywały dla mnie bardziej zachętą, ten temat uznałam za nietykalny. Robert zupełnie nie miał z tym problemu; zawsze był potulny i słowa mamy uważał za świętość. Może przez to nie miał zbyt wielu znajomych.
Ja nie miałam ich z wyboru, ludzie generalnie doprowadzali mnie do szału.
Kiedy śni mi się jakieś znajome miejsce, zawsze widzę je w innym świetle, pod innym kątem. Jakby dobrze znane pomieszczenia, drzewa, drogi sfotografował ktoś z odmiennym poczuciem stylu, przerobił na swój sposób i pokazał mi zdjęcia lub nagrania. Wiem, że widzę coś, co potrafię nazwać bez zastanowienia, a jednak dostrzegam mikroskopijne różnice. Miejsca są delikatnie przesunięte, jak na starych obrazkach mających dawać efekt 3D, gdy zmruży się oczy i oddali od nich kartkę.
Tak właśnie zobaczyłam hotel Bursztyn po dziesięciu latach.
Jakbym śniła. I był to sen trawiony gorączką, z uczuciem waty pod powiekami.
Na dworze było już zupełnie jasno, mewy krążyły nad nami, krzycząc przeraźliwie. Stanęliśmy na parkingu z tyłu budynku, ale nawet stąd słyszałam morze. Wołało mnie zza bryły hotelu, zza drzew rosnących dookoła, zza kiczowatego neonu mrugającego niczym latarnia morska: „WOLNE POKOJE Z WIDOKIEM NA MORZE”.
Sam napis „Hotel Bursztyn” był namalowany na jednej z bocznych ścian, choć farba wyraźnie schodziła, miejscami wyblakła od słońca i słonego wiatru. Cały budynek miał kolor jasnej morskiej zieleni, gdzieniegdzie sterczały wyrzeźbione kształty muszli, wodorostów, a nawet syreny. Postać nie miała oczu ani ust.
Moje ramiona pokryła gęsia skórka, kiedy tylko wysiadłam z samochodu. Mogłam jednak zrzucić to na podmuch porannej bryzy. Robert założył ręce za głowę w podziwie, a może nostalgii.
– Dokładnie tak go zapamiętałem – powiedział, przekrzykując szum fal i mewy. – Czy wy go w ogóle remontowaliście przez te wszystkie lata?
Filip zerknął na mnie i obszedł samochód, po czym otworzył bagażnik. Irytujący uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nigdy nie ufałam ludziom, którzy uśmiechają się tak wcześnie rano.
– Były różne remonty, ale raczej wewnątrz – odparł, wyciągając nasze walizki. Mój brat natychmiast ruszył mu z pomocą. – Musicie wiedzieć, że rodzice nie inwestują zbytnio w ten obiekt, mają inne firmy, w które pakują czas i kasę.
– Serio? – Zmarszczyłam brwi. – To po co wam… to coś?
Bursztyn wyglądał, jakby zatrzymał się w czasie. Mógł stanowić idealną scenerię filmu o syrenach, ale nie wierzyłam, że w dzisiejszych czasach ktoś z własnej woli chciałby spędzić tu urlop.
– Sentyment? – Filip wzruszył ramionami. – Nie pytajcie mnie, ja tu tylko sprzątam.
Nie byłam pewna, czy to żart, ale nie miałam ochoty dociekać. Chciałam tylko coś zjeść, a później iść na plażę.
Robert miał w sobie znacznie więcej entuzjazmu.
– No właśnie, pracujesz tutaj?
– Tylko w wakacje – odpowiedział Filip. Zamknął samochód i podniósł mój bagaż, bo żwirowany parking nie nadawał się do ciągnięcia walizki. Ruszyliśmy w stronę tylnego wejścia, do którego prowadziły krótkie schody. – Właściwie ciężko nazwać to pracą, po prostu spędzam tu lato i jestem na miejscu w razie potrzeby. Pracowników i wszystkie bieżączki nadzoruje menadżerka hotelu, Anna. Złota kobieta, sami zobaczycie. Wszystkiego cię nauczy, Rob.
Parsknęłam pod nosem, a później uświadomiłam sobie, że to właśnie Filip zaczął w dzieciństwie mówić do mnie Leo. Tak już zostało, niemal nikt, może poza nauczycielami w szkole, nie pamiętał, że mam na imię Leokadia. Powstrzymałam się od komentarza i ruszyłam za nimi. Mimo że miałam wolne ręce, Filip otworzył drzwi i przepuścił mnie, stawiając walizkę na ziemi.
– A więc znalazłaś się w hotelu Bursztyn. – Obdarzył mnie tak długim i intensywnym spojrzeniem, że na chwilę przystanęłam, zapominając, jak się stawia kroki. Zamrugałam i już prawie poczerwieniałam ze złości nad własną niemocą, gdy on uniósł brwi i wykonał zamaszysty ruch ręką. – Zażywaj słońca i jodowanego powietrza! Ciesz się szumem drzew, bulgotaniem morza i niestworzonym krzykiem lokalnego ptactwa… Cicho tam! – zawołał dramatycznie w stronę nieba, po czym zamknął drzwi i ciągnąc za sobą mój bagaż, tanecznym krokiem minął mnie i Roberta. – Dorywa cię wieczorna melancholia? Udaj się do sali bankietowej i poznaj współtowarzyszy turnusu.
Westchnęłam głośno i wymieniłam spojrzenia z Robertem. Mój brat wydawał się zachwycony, zaczął nawet kiwać głową w rytm niesłyszalnego bitu, który mimowolnie pojawił się w naszych głowach.
Filip przystanął przy lustrze i pokiwał palcem do własnego odbicia.
– Nie rób głupstw, Filip, masz tu wypocząć! – Nie czekając na naszą reakcję, ruszył dalej. Mijając recepcję, wskazał ręką restaurację. – Bogata oferta alkoholowo-gastronomiczna, niecodzienna architektura, brak rozkojarzającej technologii. Obowiązkowa psychoterapia, kursy tańca! Nierobienie głupstw – podkreślił, intonując odpowiednio, jak Taco w oryginale. – Wykwintne wieczory z wykwintnymi gośćmi*. Witaj w hotelu Bursztyn!
Robert zaczął bić brawo, a ja przewróciłam oczami, choć w głębi poczułam coś na kształt uznania. Musiałam przyznać sama przed sobą, że Filip dobrze modulował głosem i to przedstawienie wyszło mu jednocześnie zabawnie i efektownie. Zwłaszcza, że kiedy teraz rozglądałam się dookoła, cały album Marmur wydawał się wręcz stworzony w tym miejscu. Może tak naprawdę Taco napisał go tutaj?
Filip roześmiał się i ukłonił, miał zaróżowione policzki, a oczy mu błyszczały. Boże, naprawdę nie ufałam ludziom, którzy są tak szczęśliwi z byle powodu. Usłyszałam, jak burczy mi w brzuchu.
– Czy możemy już coś zjeść? – spytałam, zerkając na kontuar. Dopiero wtedy dostrzegłam drobną kobiecą sylwetkę siedzącą na krześle. Za nią rozciągała się ściana pokryta numerkami pokojów; wisiały na niej klucze wraz z kiczowatymi breloczkami w kształcie różnorakich muszelek. Wyglądały jak wykonane z bursztynu, ale z pewnością były to podróbki. – O, dzień dobry.
Młoda kobieta, widząc, że na nią patrzymy, wstała szybko i poprawiła włosy.
– Dzień dobry! – Miała wysoki i piskliwy głos, ale wydała mi się zupełnie nieszkodliwa. Odetchnęłam z ulgą, że są tu w ogóle jacyś ludzie; przez jedną krótką chwilę na parkingu miałam wrażenie, że hotel jest wymarły, opustoszały, a ten wyjazd to jedna wielka ściema. – Państwo na praktyki?
– Tak, skarbie, to właśnie Robert i Leo. Robert będzie nam pomagał, a Leo… – Filip spojrzał na mnie kpiąco. – Przyjechała na kursy tańca oraz psychoterapię.
Recepcjonistka zachichotała, ale widząc moją minę, natychmiast odchrząknęła z zakłopotaniem.
– Oczywiście. Jestem Ola, bardzo mi miło. – Ponownie poprawiła włosy, chociaż wciąż wyglądały tak samo dobrze, po czym odwróciła się i wyciągnęła rękę w stronę klucza z numerkiem 301. – Dwie jedynki czy dwójka z osobnymi łóżkami?
Spojrzałam na Roberta z przerażeniem. Nie wiedziałam, czy bardziej nie chcę być całkiem sama, czy współdzielić pokoju z nim.
– Dwie jedynki – oznajmił mój brat bez zastanowienia, nawet na mnie nie patrząc.
Filip za to nie odrywał ode mnie wzroku.
– Może chcesz być na zupełnie innym piętrze? – spytał, opierając się o ladę. – Mamy siedem do wyboru, chociaż o tej porze zaczyna się robić ciasno.
– Obojętne – odparłam lodowato.
– 301 i 307, proszę bardzo. – Recepcjonistka podała mi mosiężny klucz z wielkim breloczkiem. Połyskująca bursztynowa muszla ciążyła mi w dłoni. – To samo piętro, ale będziecie mieć więcej prywatności.
– Dokładnie o to chodzi – powiedział Robert z uśmiechem, który od razu rozpoznałam; obecność Filipa działała na niego nawet po takim czasie.
– Już widzę te stada dziewczyn w bikini w twoim łóżku – rzuciłam, wyciągając rękę po swoją walizkę, na co mój brat wyraźnie poczerwieniał.
– Od razu stada. – Filip wydawał się niewzruszony, uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Wystarczy jedna syrenka.
Otworzyłam szeroko usta, po czym mruknęłam:
– W tym momencie morze zamarzło.
– Rozluźnij się, Leo! – Poczułam jego ręce na swoich ramionach i od razu je z siebie zrzuciłam. – Jesteś strasznie spięta.
– A ty strasznie żenujący.
Ola patrzyła to na mnie, to na Filipa, a Robert gapił się w oszklone drzwi obrotowe prowadzące na zewnątrz.
– Czy tu jest bezpośrednie wyjście na plażę? – Chyba chciał zmienić temat. I udało mu się, bo od razu zapomniałam o Filipie i wyjrzałam przez szybę.
– Jak widać, tak. Skarbie, przechowaj te walizki w recepcji, a my pójdziemy zjeść.
Przysunęłam twarz tak blisko, że mój nos dotknął chłodnej przezroczystej tafli i świat przede mną zaparował. W istocie, dostrzegłam plażę, po której mimo wczesnej godziny spacerowało już kilka osób. Woda była dziś dość spokojna; spienione grzbiety fal rozmywały się jedna po drugiej, połykały piasek powoli, niemal nieśmiało.
Byliśmy tak blisko morza, że poczułam w sobie nagły przypływ niepohamowanej radości. Jakby i jej fala uderzyła we mnie znienacka, wypełniając pustkę, której istnienia nawet nie byłam świadoma.
Tęsknotę za morzem.
Oddychałam głośno, a szyba pokrywała się mgłą. Ocknęłam się, dopiero kiedy Filip krzyknął:
– Idziemy jeść!
* Tekst piosenki Witaj w hotelu Marmur Taco Hemingwaya.
Zjedliśmy śniadanie składające się z klasycznej hotelowej jajecznicy i chleba z masłem. Brakowało nam kawy, bo o tak wczesnej porze jeszcze nie przygotowano ekspresu.
Dochodziła szósta i kilka osób w hotelowych fartuszkach krzątało się już po restauracji, nakładając na półmiski porcje pokrojonych owoców, wędlin i serów. Rozmawiały między sobą przyciszonymi głosami, jakby nie chciały nam przeszkadzać.
– Potem cię ze wszystkimi zapoznam – powiedział Filip do Roberta, kiedy ten pochłaniał pieczywo. – Jest nas po piętnaście osób na każdej zmianie.
– Dużo – odpowiedział mój brat z pełnymi ustami.
– Dużo pokoi, dużo gości, dużo pracowników. – Filip pokiwał głową. Sam nie tknął jedzenia, oparł się na krześle i skrzyżował ręce. – Goście jedzą od szóstej trzydzieści do dziesiątej. Potem sprzątacie i powoli przygotowujecie się do ogarniania pokoi. Doba kończy się o jedenastej, do piętnastej muszą być gotowe wszystkie pokoje, łącznie z tymi zajętymi.
– Chyba że ktoś nie chce sprzątania – mruknęłam.
Filip spojrzał na mnie z kpiącym uśmieszkiem.
– Rzadko się to zdarza.
– Będę się skupiał bardziej na kuchni czy na pokojach? – zapytał mój brat.
– Na tym, przy czym będziesz potrzebny.
Robert przytaknął milcząco, ale dostrzegłam błysk w jego oku. Przemknęło mi przez głowę, że może ja też powinnam zaproponować swoją pomoc; w końcu spędzę tu kilka tygodni. Zanudzę się na śmierć.
Nie zrobiłam tego, bo czułam, że mogę pożałować.
Po śniadaniu Filip zaprowadził nas do wind.
– Ta po lewej nie działa – rzucił od niechcenia, gdy czekaliśmy.
– Chwilowo? – upewniłam się.
– Nie, właściwie od zawsze.
Robert zmarszczył brwi.
– Jak to?
– Próbowano ją naprawić setki razy, ale mieliśmy za dużo awarii, co chwilę ktoś się zacinał. – Filip wzruszył ramionami, odgarniając włosy do tyłu. Kilka mikroskopijnych ziarenek piasku spadło na podłogę. – Daliśmy sobie spokój. To trochę uciążliwe, ale można się przyzwyczaić.
Spojrzałam na Roberta, unosząc brwi, ale nie pytaliśmy o nic więcej.
Nasze pokoje różniły się od siebie. Szybko zrozumiałam, że Bursztyn nie przeszedł żadnego remontu z prawdziwego zdarzenia – może odmalowali parę ścian, naprawiali na bieżąco wadliwe instalacje, ale sam wystrój wciąż wyrażał to samo.
Kicz.
Tandeta.
Brak spójności.
Jednocześnie było w tych dekoracjach coś niesamowitego, czego nie widziałam nigdzie indziej. W mojej łazience ściana przy brodziku była wysadzana mozaiką sklejoną z muszelek, prawdziwych kamyków różnej wielkości, sztucznych gipsowych rozgwiazd, koników morskich, a tuż przy podłodze widniał wypukły błękitny żółw. Umywalkę upstrzono wyrzeźbioną rafą koralową. Podłoga i ściany imitowały piasek; kiedy dotknęłam chropowatej powierzchni, na palcach zostały mi kryształki czegoś sypkiego i połyskującego.
Szybko wróciłam do pokoju Roberta, gdzie Filip bez skrępowania wyciągnął się na łóżku.
– Pamiętam te dekoracje sprzed dziesięciu lat – powiedziałam.
– Nie bywaliście tu zbyt często. – W jego głosie wybrzmiała wyższość, a może tylko mi się wydawało. – Ale jako dziewczynka byłaś zachwycona, czyżby coś się zmieniło?
Udałam zamyśloną.
– Myślę, że teraz mam gust.
– Auć! – Skrzywił się. – Ja tam lubię ten pojebany hotelik. Kręcili tu kiedyś nawet teledysk Melodii. Pasowało to wszystko do jej błękitnych włosów.
– Może dlatego umarła.
Robert odwrócił się gwałtownie od okna i rzucił mi spojrzenie pełne wyrzutu.
– Zapadła w śpiączkę, Leo. Później umarła.
Zacisnęłam usta w wąską linię.
Filip już miał coś powiedzieć, ale zerknął najpierw na mojego brata, później na mnie i powoli usiadł. Podrapał się w szyję, jakby nie wiedział, co zrobić.
– No właśnie… – bąknął cicho, co nie było w jego stylu. – Jak… jak to się stało?
Robert oparł się o parapet, a ja poczułam przemożną chęć, żeby po prostu stąd wyjść.
Nie chciałam rozmawiać o mamie.
Nie tutaj.
Wiedziałam jednak, że nie da się uniknąć tego tematu, a bardzo chciałam mieć to już za sobą.
– Cóż, nie przedawkowała jak Melodia, jeśli o to pytasz – rzuciłam zimno. – Rokowania są bardzo dobre, a jej stan stabilny. Obudzi się.
– Ile to już trwa?
– Rok – powiedział Robert, nagle jakby bledszy.
– O kurwa… – wymknęło się Filipowi. – Przepraszam. Po prostu… to długo. Jak to teraz wygląda, kto się wami zajmuje?
Parsknęłam nieprzyjemnie.
– Jak widać, nikt.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Anna Jasińska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracja na okładce: © Jędrzej Nyka
Ilustracje wykorzystane w książce: © Mariia Mazaeva / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Marta Bijan
Copyright © 2024, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-423-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka