W poszukiwaniu skrycie tęsknionej - Lendzian Tomasz - ebook + książka

W poszukiwaniu skrycie tęsknionej ebook

Lendzian Tomasz

0,0

Opis

Tuż po swoich osiemnastych urodzinach Maciek Dobrucki dowiaduje się, że mężczyzna, którego do tej pory uważał za swojego ojca, w rzeczywistości jest jego ojczymem, zaś jego biologiczny tato zmarł w tragicznych okolicznościach. Maciek postanawia dociec prawdy o śmierci swojego ojca, co nieoczekiwanie wplątuje go w szereg zaskakujących wydarzeń.

– Oszalałaś! – zawyrokowałem. – To jest szyte tak grubymi nićmi, że nikt w to nie uwierzy.

– Nie ja oszalałam, tylko ty jesteś naiwny – zripostowała natychmiast. – Znasz takie twierdzenie: żadna fikcja nie jest na tyle naiwna, aby nie mogła być prawdziwa, i żadna rzeczywistość nie jest na tyle realna, aby nie wyglądała na fikcyjną, gdyż wszystko zależy od przedstawienia?

W poszukiwaniu skrycie tęsknionej to książka pełna trzymających w napięciu niespodziewanych zwrotów akcji, ciętego humoru oraz licznych popularnonaukowych dygresji, która porywa Czytelnika od pierwszych stron.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Anna Surendra, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Autor 2023© Copyright by Borgis 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67511-79-7

ISBN (e-book) 978-83-67511-82-7

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Zamiast motta

Żadna fikcja literacka nie jest na tyle naiwna, aby nie mogła byćprawdziwa, i żadna rzeczywistość nie jest na tyle realna,aby nie wyglądała na fikcyjną. Wszystko zależy od przedstawienia.

Spis treści

Wprowadzenie 9

Rozdział I 13

Spotkanie na Powiślu

Rozdział II 45

Tobi ushiro mawashi geri

Rozdział III 67

Nadbudowa czuje bazę

Rozdział IV 95

Noc astronomiczna

Rozdział V 131

Nieznane niebezpieczeństwo

Rozdział VI 155

Prawo moralne

Rozdział VII 177

Masakra

Rozdział VIII 207

Okolice Łętowni

Rozdział IX 233

Kierownik

Rozdział X 265

Jan z Dukli

Rozdział XI 291

Niezwykła cisza

Wprowadzenie

Maciek Dobrucki skończył osiemnaście lat 24 maja 2015 roku. Przejście tej cezury wiekowej, poza tym, że według systemu prawa cywilnego jest się uznanym za pełnoletniego, właściwie nie oznacza nic, ale w jego przypadku było inaczej. Tuż po przekroczeniu tej nic nieznaczącej granicy Maciek poznał prawdę: nie miał ojca. Nieoczekiwanie dowiedział się od swojej mamy tego, co dotychczas było przed nim starannie skrywane: jego prawdziwy tato o imieniu Tomasz zmarł, kiedy Maciek nie miał jeszcze nawet roku, i został pochowany na cmentarzu w Jerzwałdzie. Dotychczas Maciek Dobrucki nie wiedział, że ten, którego uważał za prawdziwego ojca, jest jedynie jego ojczymem, i że matka przez wiele lat nie powiedziała mu prawdy. Postanowił odszukać mogiłę swojego prawdziwego taty. Nie udało mu się to, ale szukając informacji pozwalających na jej zlokalizowanie, trafił do księdza Łukasza. Od niego dowiedział się o mrocznej tajemnicy: zamianie tożsamości. Miała ona polegać na tym, że osoba o imieniu Tomasz została pochowana pod nazwiskiem Jarosław Zaturecki, a prawdziwy Jarosław Zaturecki zaczął żyć pod nazwiskiem zmarłego Tomasza. Prawdziwego nazwiska pochowanego Tomasza ksiądz Łukasz nie znał.

„Czy to, co powiedział mi ksiądz Łukasz, jest prawdą? Czy coś takiego mogłoby się zdarzyć?” – zastanawiał się Maciek i początkowo nie wiedział, czy te nieprawdopodobnie brzmiące informacje uzyskane od księdza Łukasza są prawdziwe i czy zmarły Tomasz, pochowany pod nazwiskiem Jarosław Zaturecki, jest jego prawdziwym tatą, czy jego tatą jest może Jarosław Zaturecki.

Wraz z Justyną, która była prywatnym detektywem, a którą poznał wcześniej w pociągu z Warszawy do Iławy, udali się do Bykowskiego – biologicznego syna Jarosława Zatureckiego. Ta wizyta nie dostarczyła zbyt wielu informacji, lecz spowodowała dramatyczne następstwa. Ktoś nie chciał, aby dopytywano o zmarłego Tomasza, więc po odwiedzinach u Bykowskiego Justyna została porwana i uwięziona w domu Juraka, a Maciek Dobrucki musiał chować się przed bandytami. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił jednak, że Maćkowi udało się uwolnić Justynę. Równocześnie poszukiwania porwanej prowadziła policja, ale Dobrucki uprzedził akcję organów ścigania. Zarówno uwolniona Justyna, jak i Maciek nie ufali policji, ponieważ wcześniej dowiedzieli się, że jeden z miejscowych policjantów jest skorumpowany i informuje przestępców o planowanych akcjach służb państwowych. To dlatego, uciekając samochodem, przełamali dwie blokady policyjne i dopiero po tym zgłosili się do nadrzędnej jednostki policji w Rzeszowie, gdzie dowiedzieli się, że zostanie przeciwko nim wszczęte postępowanie karne o dokonanie napaści na policjantów. Po przesłuchaniu na policji Justyna ujawniła Maćkowi Dobruckiemu, że kiedy była uwięziona w domu Juraka, znalazła książkę z zapiskami osoby, która wiele lat wcześniej również była przetrzymywana w tym domu. Od tych wydarzeń minęły dwa miesiące.

Rozdział I

Spotkanie na Powiślu

Zjechałem ruchomymi schodami na prawie pusty peron Dworca Centralnego w Warszawie. Perony tego dworca, zbudowanego w okresie PRL-u w latach 1972–1975, tak szerokie i długie, że kiedy były prawie puste, sprawiały wrażenie dróg ekspresowych, wykładanych marmurowymi płytami, poprzegradzanych nielicznymi ławkami i bardziej licznymi schodami. Gdy tak patrzyłem na ten szeroki i długi ciąg płaskiej powierzchni, to przypominała mi się strofa wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, opisującego krainę leżącą w centralnej Polsce:

„Mazowsze moje. Płasko, daleko –”.

Nie przyjechałem jednak na ten peron po to, aby przywoływać w myślach strofy wiersza, lecz po to, aby myślami wrócić do zdarzeń sprzed ponad dwóch miesięcy, kiedy po raz pierwszy spotkałem tu Justynę. Przyjechałem tutaj, ponieważ do dzisiejszego spotkania z nią pozostała jeszcze godzina, a ja przez tę godzinę nie miałem ochoty siedzieć pod domem mojego przyjaciela, czekając na jego przybycie. Pomyślałem więc, że przyjadę na Dworzec Centralny, aby jeszcze raz zobaczyć to miejsce, w którym 29 maja 2015 roku rozpocząłem niby zwyczajne poszukiwania mojego prawdziwego taty i w którym zaczęła się moja znajomość z Justyną.

Peron wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy ponad dwa miesiące temu przybiegłem w ostatniej chwili, prawie spóźniając się na pociąg TLK do Iławy. Wtedy na tym peronie kłębił się tłum ludzi czekających na pociąg, który wiózł pasażerów nie tylko do Iławy, ale dalej do Gdańska, Gdyni i Kołobrzegu. Justyna wpadła na szalony pomysł, aby przebiec na drugą stronę składu po zderzakach pomiędzy elektrowozem a wagonem, a potem wsiąść do wagonu z przeciwnej strony. W ten sposób ją poznałem.

Manewr nam się udał, chociaż był niepotrzebny, ponieważ pomimo mnóstwa ludzi na peronie wszyscy wsiedli do pociągu. Ale było to pierwsze działanie z Justyną zakończone skromnym sukcesem. Później połączyliśmy siły, aby wspólnie wyjaśnić przyczyny dwóch napadów na mnie: w Iławie i w okolicy Jerzwałdu. Udało nam się częściowo rozwiązać zagadkę testamentu duchowego przekazanego mi przez księdza Łukasza. Chociaż Justyna początkowo nie wierzyła, że ten duchowy testament zawiera odesłanie do realnego dokumentu, to jednak właśnie ona – uwięziona przez Juraka i Gułagowskiego w Nowej Sarzynie – odnalazła odręczne zapiski w Nie-Boskiej komedii zawierające kolejną zagadkę. I kiedy wydawało się, że będziemy wspólnie ją rozwiązywać, i to – taką miałem nadzieję – doprowadzi do odkrycia dokumentu, ukrytego najprawdopodobniej przez mojego prawdziwego tatę więzionego w domu Juraka, nasze drogi się rozeszły. A dzisiaj po nieporozumieniach i zerwaniu kontaktów, nawet telefonicznych, mieliśmy znowu się spotkać, i o to spotkanie poprosiła właśnie Justyna.

Przeszedłem parę kroków w głąb pustego peronu, a potem doszedłem do miejsca, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. Przypomniały mi się jej zmrużone powieki, spod których patrzyła na mnie, zniewalając swoim urokiem. Spojrzałem na peron po drugiej stronie werżniętych w głąb ziemi torów, na którym kłębił się tłum czekających na pociąg nadjeżdżający z Gdańska. Tłum ten był nieporównanie mniejszy niż ten z 29 maja 2015 roku. Nie było zatem obawy, że ktokolwiek nie będzie mógł wejść do wagonu. Gdzieś w głębi peronu, po drugiej stronie dworca, od tego tłumu oderwała się pojedyncza sylwetka, unosząca się do góry na ruchomych schodach. Była odwrócona do mnie tyłem. Zresztą z tej odległości i tak nie mógłbym rozpoznać jej twarzy. Jedynie postura wskazywała na to, że była to kobieta. Ta sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.

„Justyna?” – zapytałem sam siebie w myślach. – „Niemożliwe! Napisała mi przecież esemesa, że się spóźni, bo jedzie samochodem i utknęła w korku na Autostradzie Wolności”.

Nie zdążyłem dokładnie przyjrzeć się kobiecie na schodach, ponieważ po chwili zniknęła ponad poziomem stropu peronu. Ale nie wiem dlaczego, serce zabiło mi mocniej, tak jakbym wewnątrz był przekonany, że to jednak Justyna.

– Niemożliwe – powiedziałem do siebie półgłosem, chcąc się uspokoić.

Na szczęście nikt nie stał obok mnie, więc nie musiałem się wstydzić, że mówię sam do siebie. W tym momencie w kieszeni mojej koszuli zadzwonił telefon. Kiedy tylko odebrałem połączenie, usłyszałem radosne powitanie.

– A! Witam, witam, witam! – głos rozbrzmiewał entuzjazmem. – Co tam, jak tam, gdzie tam? Gdzie jesteś, Maciek?

„Co tam, jak tam, gdzie tam?” – to było hasło rozpoznawcze mojego przyjaciela, który zawsze po trzykrotnym „witam, witam, witam”, zadawał pytanie: „Co tam, jak tam, gdzie tam?”, które oznaczało: co u ciebie słychać, jak leci i gdzie teraz jesteś? Zazwyczaj po tym padało sakramentalne: „Kiedy mnie odwiedzisz?”, ale dzisiaj byliśmy umówieni na spotkanie we trójkę z Justyną w mieszkaniu mojego przyjaciela i dlatego zamiast standardowego: „Kiedy mnie odwiedzisz?”, padło: „Gdzie jesteś, Maciek?”.

– Na Dworcu Centralnym – odparłem zgodnie z prawdą. – Spotkanie dopiero za godzinę, a ja przyjechałem trochę wcześniej do Warszawy i tak się włóczę, żeby zabić czas.

– To się nie włócz, tylko wjeżdżaj do mojej kawalerki.

– A nie pracujesz dzisiaj w sądzie? Mówiłeś, że dopiero o szesnastej będziesz mógł się wyrwać.

– Bo tak miało być, ale sprawa mi spadła z wokandy, bo adwokaci tak kombinowali, że doprowadzili do tego, że proces nie mógł się odbyć. No i dlatego mogłem wcześniej wyjść z sądu. Jestem już w domu, więc wjeżdżaj do mnie.

– Dobra, ale zanim dotrę na Powiśle, minie jakieś pół godziny.

– Czekam, czekam, czekam – głos w słuchawce rozbrzmiał entuzjazmem i połączenie zostało przerwane.

Jeszcze raz spojrzałem na ruchome schody, na których przed chwilą zniknęła mi z pola widzenia osoba sylwetką przypominająca Justynę. Ale nikogo już tam nie było, tylko tłum kłębiący się na sąsiednim peronie przygotowywał się na wjazd opóźnionego pociągu. Odwróciłem się i ruchomymi schodami wjechałem na poziom dworca, po czym nieśpiesznym krokiem udałem się w kierunku Powiśla. Mimo że szedłem powoli, dotarcie do mieszkania mojego przyjaciela, położonego przy ulicy Topiel, zajęło mi tylko niecałe pół godziny. Mieszkanie mieściło się w środkowej części historycznej dzielnicy Powiśla. Zaludnianie terenu Powiśla, zapoczątkowane w drugiej połowie osiemnastego wieku, rozwinęło się na terenie jurydyki Mariensztat, w północnej części Powiśla. Wcześniej ludność Warszawy nie osiedlała się na Powiślu z powodu podmokłego terenu tej dzielnicy, w dodatku często zalewanej przez Wisłę. Dopiero w dziewiętnastym wieku Powiśle zaczęło się zaludniać i rozwijać, stając się dzielnicą zamieszkałą głównie przez biednych robotników, rybaków, kobiety lekkich obyczajów i inne najuboższe grupy społeczne. Teraz jednak niewiele było tu zabudowań z tego okresu. Obecnie główne miejsce zajmują nowe zabudowania Elektrowni Powiśle, Centrum Nauki Kopernik oraz biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.

Mieszkanie mojego przyjaciela było położone niedaleko tych obiektów, w bloku zbudowanym po drugiej wojnie światowej, w czasach PRL-u. Blok ten, jak większość budynków z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, miał formę regularnego prostopadłościanu ze sklepami i zakładami usługowymi usytuowanymi na parterze. Do mieszkań położonych na piętrach od pierwszego do czwartego wchodziło się od tyłu klatką schodową, starannie odremontowaną po upadku socjalizmu w Polsce.

Kiedy zapukałem do drzwi, mój przyjaciel otworzył je natychmiast, jakby oczekiwał mnie już od dawna, i podał mi rękę.

– Witam, witam, witam – powtórzył trzykrotnie powitanie wcześniej wypowiedziane przez telefon. – A gdzie twoja Justyna?

– Jestem przed czasem – przypomniałem. – A ona wysłała mi esemesa, że się spóźni.

– To bardzo, bardzo, bardzo dobrze – ucieszył się. – Warto byłoby zamienić parę słów, zanim ona przyjdzie. Herbaty?

– Gorąco! – jęknąłem.

– Mleka z lodówki czy spoza lodówki? A może coś zamiast obiadu? Bo ja dopiero będę gotował dla siebie.

– Mleko prosto z lodówki. Obiad jadłem w domu, w Kosumcach, przed wyjazdem.

Postawił przede mną szklankę i butelkę mleka, sobie nalał soku przecierowego i usiadł naprzeciw mnie. W jednej chwili powściągnął swój entuzjazm i spojrzał na mnie badawczo.

– Ufasz tej dziewczynie? – zadał pytanie, dla mnie ostre jak sztylet, ponieważ sam nie wiedziałem, czy można było Justynie ufać.

– Chyba tak. Nie wiem – bąknąłem. – Wiesz, ona… – urwałem, bo przy drzwiach wejściowych zabrzęczał dzwonek. Mój przyjaciel podniósł się sprężyście z fotela i poszedł otworzyć.

– Witam panią! Witam panią! Witam panią! – usłyszałem jego entuzjastyczny potrójny okrzyk.

W odpowiedzi usłyszałem głos kobiecy, którego ton i barwa zmroziły mi na chwilę funkcjonowanie neuronów.

– Słucham? – W głosie Justyny, bo to był jej głos, słychać było tyle samo zaskoczenia entuzjastycznym powitaniem, co niechęci do takiego zachowania. – Chyba źle trafiłam, bo miałam tu się spotkać z Maćkiem Dobruckim.

– To się zgadza, to się zgadza, to się zgadza – odparł wesoło mój przyjaciel, zupełnie niezrażony tonem i barwą głosu Justyny, a ja w tym czasie, poderwany z fotela sprężyną nieokreślonego niepokoju, udałem się do drzwi.

– Kim pan jest? – zapytała Justyna z oburzeniem i irytacją w głosie, zanim jeszcze mnie ujrzała. – Bo mówi pan do mnie, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, a ja nie miałam z panem przyjemności poza jedną krótką rozmową telefoniczną.

– To jest właśnie mój przyjaciel – odezwałem się, wchodząc w pole widzenia Justyny – z którym mieliśmy omówić taktykę obrony w sądzie.

– To pan jest tym sędzią? – zapytała z jakimś lekceważeniem w głosie i dodała złośliwie: – Nie wygląda pan. Ale to może tylko takie mylne wrażenie przez to potrójne gadanie.

Poczułem, że ze wstydu za nietaktowne zachowanie Justyny serce nagle rozpoczęło pompować mi nadmierną ilość krwi, która zaczęła gorąco pulsować w mojej głowie. Ale mój przyjaciel jak zwykle nie stracił animuszu.

– Ale w istocie nie jestem potrójny, tylko pojedynczy – odpowiedział niezrażony jej powitaniem. – A przydałoby mi się, żebym był potrójny, bo wtedy mógłbym osądzić terminowo sprawy wpływające do mojego referatu w sądzie. Moje pierwsze ja czytałoby akta, moje drugie ja prowadziłoby rozprawy, a trzecie pisałoby uzasadnienia. Ponieważ niestety jestem pojedynczy, jak zresztą inni sędziowie, sprawy w sądach tak długo trwają. Gdyby każdy sędzia miał potrójnie więcej czasu, to byłoby mniej pomyłek sądowych.

– A ja jestem Justyna Winczorek, Panie Pojedynczy. Proszę nie mylić mojego nazwiska z nazwiskiem Wieczorek, bo często jest ono przekręcane przez ludzi mających kłopoty ze słuchem.

Możliwość wygłoszenia kolejnej złośliwości najwyraźniej poprawiła Justynie humor, ponieważ uśmiechnęła się, mrużąc powieki do połowy tęczówek, i nawet wyciągnęła rękę do mojego przyjaciela.

– Dariusz Rębiec – przedstawił się gospodarz i nie przejmując się złośliwościami Justyny, ujął jej dłoń i szarmancko ucałował.

Zrobił to tak zręcznie i szybko, że Justyna nie zdążyła jej wyrwać, a wiedziałem, że całowanie kobiety w rękę uważa nie tylko za zaszłość z poprzedniej epoki, ale wręcz za niestosowny w nowoczesnym społeczeństwie atawizm, mający na celu wybadanie możliwości molestowania.

– Przepraszam, jeżeli panią uraziłem – powiedział Darek, poważniejąc nagle, gdy zorientował się, że Justyna chciała, a nie zdążyła, umknąć z dłonią przed pocałunkiem – ale całowanie kobiet w rękę na powitanie nie jest przeżytkiem, lecz wyrazem szacunku nie tylko dla kobiety, ale również dla dobrych obyczajów.

– Uważam, że to nie tylko przeżytek, ale molestowanie, a wręcz paternalizm. Na pewno jest to nadmierne spoufalanie się – odparła Justyna, patrząc na mojego przyjaciela z nagłym zainteresowaniem, a nawet, odniosłem wrażenie, wręcz wyzywająco. – Ponadto jest to potencjalne źródło zakażenia się bakteriami lub jakimś wirusem.

– Żarty, żarty, żarty – odparował natychmiast Darek, odzyskując entuzjazm i odpowiadając uśmiechem na wyzywające spojrzenie Justyny. – To, o czym pani mówi, to są żarty wojujących przeciwniczek gatunku męskiego. Czy pani jest wojującą feministką?

– Nie, nie, nie – odcięła się Justyna, przedrzeźniając sposób mówienia Darka. – Choć nie jestem żadną feministką, nawet niewojującą, to jestem przekonana, Panie Pojedynczy, że musi pan jednak przyjąć do wiadomości konieczność doceniania roli kobiet w społeczeństwie. Bo bardzo słabo z tym u pana.

– O jakiej roli mówisz? – zapytałem Justynę, chcąc ją wybić z rytmu prawienia złośliwości mojemu przyjacielowi.

– Ważnej, a nie przedmiotu cmokania po rękach. Trzeba walczyć z męskim szowinizmem i dlatego kobiety powinny trzymać się razem. Wczoraj widziałam samochód nauki jazdy z napisem „Damska Szkoła Jazdy”. W środku siedziały dwie kobiety. Okazuje się, że kobiety potrafią!

– Pewnie dwie kursantki – zażartował Rębiec.

Ten żart był już dla Justyny zbyt gruby i widziałem, że gotowała się do totalnego słownego ataku na Darka, więc chcąc zażegnać zbliżającą się burzę, błyskawicznie uprzedziłem jej słowa:

– Justyna! – wykrzyknąłem tak głośno, jakbym coś sobie nagle przypomniał. – Skąd się tu wzięłaś? Przecież mieliśmy się spotkać dopiero za pół godziny, a w dodatku wysłałaś mi esemesa, że się spóźnisz, bo utknęłaś w korkach na Autostradzie Wolności.

Popatrzyła na mnie z taką złością, jakbym wbił jej sztylet w piersi, a przecież pozbawiłem ją jedynie przyjemności zaatakowania Darka kolejną złośliwością przyprawioną, jak to było w jej stylu, jakimś dowcipem o głupim Jasiu. Ale stało się coś dziwnego. Justyna, zamiast powrócić do przerwanej rozmowy z Darkiem, ignorując moje rozpaczliwe wysiłki zażegnania burzy, odezwała się do mnie głosem niespodziewanie łagodnym i swobodnym:

– Jakiego esemesa? Jakie spóźnienie? Ja przecież nawet nie przyjechałam tutaj samochodem, tylko autobusem.

– Jaki numer linii? – zainteresował się nieoczekiwanie Darek Rębiec.

– Zobacz sam w moim telefonie, że żadnego esemesa do ciebie nie wysyłałam – powiedziała do mnie Justyna, nie zwracając na Darka najmniejszej uwagi.

Mówiąc to, podsunęła mi przed oczy swojego smartfona i zobaczyłem, że ostatnią wiadomość wysłała do mnie wczoraj, a pod dzisiejszą datą nie było żadnych esemesów wysłanych na mój numer.

Poczułem dreszcz niepokoju, który przeszył nie tylko mój mózg, ale dotarł również do serca, a pamięć od razu przewinęła przed ekranem mojej świadomości obrazy dwóch napadów, których ofiarą nie tak dawno padłem w Iławie i Jerzwałdzie, oraz porwania Justyny i ucieczki z Nowej Sarzyny do Rzeszowa. Musiałem równocześnie zblednąć, ponieważ Justyna, która obserwowała mnie uważnie podczas czytania esemesów w jej telefonie, zapytała:

– Niedobrze ci? Coś się stało?

– Zobacz! – wyszeptałem, pokazując jej mojego smartfona z widocznym na jego ekranie esemesem wysłanym dzisiaj z numeru telefonu Justyny. – Zaczyna się dziać coś niepokojącego. Spójrz na tego esemesa: „spóźnię się, bo jadę samochodem i utknęłam w korku na Autostradzie Wolności”. Czy nikt cię nie śledził?

Justyna, milcząc, wzięła do ręki mojego smartfona i rzuciwszy krótkie spojrzenie na ekran z widoczną treścią dzisiejszego esemesa, oddała mi go z powrotem.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała, wzruszając ramionami. – Przecież widziałeś wyraźnie, że w moim telefonie nie ma żadnej takiej wiadomości wysłanej do ciebie.

– Taką wiadomość można wykasować – wtrącił się nagle do rozmowy Darek.

– Co takiego? – oburzyła się Justyna, a w jej głosie było tyle złości i agresji, że przez chwilę zapomniałem, iż ktoś podszywający się pod Justynę wysłał do mnie wiadomość rzekomo z jej telefonu. – Czyżby to była sugestia, że ja sama wykasowałam esemesa i teraz was okłamuję? Odpuść, dziadku!

Sytuacja rozwijała się tak dynamicznie, że przestałem nadążać za huśtawką emocji podczas tej rozmowy. Nazwanie przez Justynę mojego przyjaciela dziadkiem spowodowało, że znowu fala gorącej krwi zaczęła mi pulsować w głowie. Ale Darek jak zwykle nie tracił spokoju. Poważniejąc, normalnym tonem odezwał się do Justyny, która patrzyła na niego zaciekawiona, jak zareaguje na jej chamską wypowiedź:

– „Odpuść, dziadku?” – powtórzył jej słowa, uśmiechając się nieznacznie. – Możemy się umówić, że będziemy zwracać się do siebie po imieniu, ale bez pejoratywnych dodatków. Czy zgadzasz się na to, Justyno?

– To ty zacząłeś snuć podejrzenia, że okłamuję Maciusia – odparła Justyna, unikając odpowiedzi na propozycję Darka, a słowo „Maciusia” wypowiedziała z kpiną w głosie. – I że chcąc go oszukać, wykasowałam tego esemesa.

– Tego nie powiedziałem – zareagował na agresywny ton głosu Justyny, nie spuszczając wzroku pod jej zabójczo wyzywającym spojrzeniem. – Stwierdziłem tylko, że ktoś mógł wykasować takiego esemesa. Pożyczałaś komuś swojego smartfona w tym czasie, kiedy do Maćka przyszła ta wiadomość?

– Nie pożyczałam. I co teraz wymyślisz? Nie chodziło ci o to, aby wyjaśnić, skąd się wziął fałszywy esemes w telefonie Maćka. Z tonu twojego głosu bardzo przeźroczyście było widać, że uznałeś, że okłamuję Maćka, kiedy pokazuję mu swój telefon. I nie jechałam dzisiaj żadną Autostradą Wolności.

Darek już miał coś odpowiedzieć Justynie, ale ja, widząc, że zanosi się na kłótnię, postanowiłem wtrącić się z propozycją, aby przejść do tego, o czym mieliśmy dzisiaj porozmawiać.

– Pogadajmy o tym, po co tutaj się spotkaliśmy – powiedziałem bardzo głośno, aby zagłuszyć ich wypowiedzi. – Przeciwko mnie i Justynie wpłynął do sądu akt oskarżenia o czynną napaść na funkcjonariuszy policji i mieliśmy ustalić taktykę obrony w sądzie.

– A to, że ktoś ci wysyła fałszywe esemesy, nie zaniepokoiło cię? – zapytała mnie Justyna w taki sposób, jakby chciała kontynuować spór z moim przyjacielem za moim pośrednictwem. – Czy bardziej obawiasz się sprawy w sądzie, czy napadu, porwania albo jeszcze czegoś gorszego?

– Zaniepokoiło, i to bardzo – odparłem szczerze. – Co zresztą sama zauważyłaś, kiedy zapytałaś, czy jest mi niedobrze. Ale sami nic tutaj nie ustalimy, musimy zgłosić to na policję.

– Absolutnie nie! – zaprotestowała gwałtownie Justyna. – Nie zgadzam się! Z policją mamy już wystarczająco dużo kłopotów. Dzięki tym glinianym rycerzykom mamy teraz na karku sprawę karną w sądzie.

Chciałem zaprotestować i próbować namówić Justynę, aby zgłosić na policję fałszywego esemesa, ale zauważyłem, że mój przyjaciel dyskretnie, tak by Justyna tego nie widziała, dał mi ręką znak, abym nie protestował. Ona patrzyła na mnie badawczo, jakby oczekując, jaką podejmę decyzję co do zgłoszenia tej sprawy na policję, więc zdając się na tajne sygnały Darka, odparłem:

– Dobra! Nie będziemy tego zgłaszać. Ale co w takim razie proponujesz?

– Ja proponuję przejść do pokoju – wtrącił w tym momencie Darek. – I porozmawiać o waszej sprawie, która mnie niepokoi.

Po tych słowach w milczeniu udaliśmy się do pokoju, gdzie zasiedliśmy w fotelach. Darek podsunął Justynie szklankę i nalał jej soku.

– Wasz akt oskarżenia już widziałem – zagaił. – I wiem, że jesteście oskarżeni prawie o to samo, ale z tego, co pisze prokuratura, złożyliście odmienne wyjaśnienia.

– Prawie o to samo? – Justyna wzruszyła ramionami. – Prawie, ponieważ Maciek ma tylko jeden zarzut: napaści na policjantkę, a ja mam dwa: napaści na policjanta i podżegania Maćka do napaści.

W słowach Justyny kryła się nie tylko złość na wymiar sprawiedliwości, ale również wyrzut skierowany pod moim adresem. Wiedziałem, że ma do mnie pretensje, bo w trakcie składania wyjaśnień na policji powiedziałem do protokołu przesłuchania, że to ona kazała mi załatwić gazem policjantkę. Wiedziałem również z uzasadnienia aktu oskarżenia, że prokurator oparł zarzut podżegania na moich wyjaśnieniach.

Justyna pokazała Darkowi plik kartek z czerwonymi pieczątkami prokuratury, na których na pierwszej stronie dużymi drukowanymi literami napisane było: AKT OSKARŻENIA. Na jakiś czas zapadła cisza, ponieważ Darek uważnie studiował podany mu przez Justynę dokument, chociaż wcześniej czytał już analogiczny, który sąd przysłał do mnie. Justyna też milczała, popijając sok, ale w końcu nie wytrzymała i pierwsza przerwała kamienną ciszę:

– Prokurator oczywiście już powiadomił oficjalnym pismem mojego szefa o tym postępowaniu karnym. Zresztą nie musiał nawet tego robić, ponieważ mój szef doskonale wiedział o toczącym się postępowaniu i nie czekając na jego wynik, wyrzucił mnie z pracy zaraz po przesłuchaniu na policji.

– Jak to?! – wykrzyknąłem zdruzgotany tą informacją. – Nic nie mówiłaś.

– Nie ma czym się chwalić, a może nie chciałam cię martwić – odparła zjadliwie Justyna. – Zresztą, żeby nie zadręczać twojego sumienia, szef jako przyczynę podał nie to, że toczy się przeciwko mnie postępowanie karne, ale całkiem co innego.

– A co? – zapytał Darek, odrywając na chwilę wzrok od aktu oskarżenia.

– To nie wasza sprawa – burknęła Justyna zaczepnie.

Darek westchnął i odłożył pismo.

– Zgadzam się z tobą – potwierdził, dostosowując swój głos do zaczepnego tonu Justyny, ale za chwilę powiedział już poważnie: – To jest twoja sprawa, ale żeby podjąć racjonalną decyzję, chciałbym znać wszystkie okoliczności, które dadzą mi wyobrażenie o całokształcie.

– Naprawdę? To przecież żadna tajemnica – ciągnęła nadal zaczepnie Justyna. – Powiedział, że byłam nieudolna i nieskuteczna.

Aż otworzyłem usta ze zdumienia, że Justyna przyznała się, iż ktoś zarzucił jej coś takiego, i przez chwilę nawet nie wierzyłem, że to mogłoby być prawdą. Uważnie przyglądałem się Justynie, żeby wyczuć czy to, co powiedziała, było jedynie prowokacyjnym kłamstewkiem czy najszczerszą prawdą. Kiedy jednak widziałem, jak nieruchomo i sztywno siedzi, jakby było jej bardzo niewygodnie ze świadomością, że przyznała się do tego, pomyślałem: „Ona się nie wygłupia. On naprawdę zarzucił jej nieudolność i nieskuteczność”.

– Ale dlaczego zarzucił ci nieudolność i nieskuteczność? – zapytałem, ponieważ znając Justynę, wiedziałem, że można jej wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że była nieudolna.

– Tak naprawdę, to najpierw zarzucił mi samowolkę – sprostowała Justyna, nieco się rozluźniając. – Nie wiem, skąd się dowiedział, że wycyganiłam od mojego kolegi dane Bykowskiego z Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców i że potem pojechaliśmy do tego Bykowskiego z Maćkiem bez jego wiedzy. Potem zarzucił mi, że na szosie dałam się w dziecinny sposób zatrzymać przebierańcom udającym policjantów, czyli Jurakowi i Gułagowskiemu.

– Ale jak mogłaś temu zapobiec i zorientować się, że to nie są policjanci? – przerwałem jej, bo pamiętałem wydarzenia na szosie i kojarzyłem, że nic nie wskazywało na to, że zatrzymują nas osoby przebrane za funkcjonariuszy drogówki. – Przecież zajechali nam drogę samochodem nieoznakowanym, ale wyposażonym w sygnały świetlne i dźwiękowe policji i z napisem „Policja” za tylną szybą. Tak wyglądają nieoznakowane radiowozy.

Justyna spojrzała na mnie z ironią.

– Szef zapytał, czy wiedziałam, że tajniacy policyjni nie mają na wyposażeniu dużych samochodów typu van, a kiedy odpowiedziałam, że nie wiedziałam o tym, to powiedział do mnie tylko dwa słowa: „głupia jesteś”.

– Bezczelny typ – skomentował Darek, który z wielką uwagą słuchał słów Justyny.

– To nie koniec jego zarzutów – powiedziała Justyna, która po słowach Darka najwidoczniej poczuła potrzebę wyżalenia się. – Później powiedział, że idiotycznym pomysłem było to, że podjęliśmy próbę ucieczki z domu Juraka, zamiast z telefonu Gułagowskiego zawiadomić policję i czekać na jej przyjazd.

– Przecież na telefon Gułagowskiego dzwonił Major, czyli Jurak, i specjalnie nie odbieraliśmy tego połączenia, aby się nie zdradzić – powiedziałem, przypominając sobie dynamiczne wydarzenia, które rozgrywały się po tym, jak strzałem z działka elektromagnetycznego pozbawiłem Gułagowskiego przytomności.

Justyna kiwnęła głową.

– Powiedziałam mu to i wyjaśniłam, dlaczego wtedy nie zadzwoniliśmy po policję. Że nie było żadnej pewności, czy nie połączymy się z tym skorumpowanym policjantem z Nowej Sarzyny, będącym na usługach przestępców. Wyjaśniłam mu, że skoro Jurak miał dojście do policjanta w Nowej Sarzynie, to nie jest wykluczone, że mógł również mieć na podsłuchu telefon Gułagowskiego. Nie było też żadnej pewności, że tylko jeden policjant był skorumpowany na tym komisariacie. Powiedziałam mu, że właśnie dlatego podjęłam decyzję, aby nie dzwonić po policję i tym bardziej nie jechać do komisariatu w Nowej Sarzynie, tylko uciekać do Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie. Wiecie, co mi szef wtedy powiedział?

Milczeliśmy z Darkiem, ponieważ trudno było zgadnąć, jaki stopień absurdalności osiągnęły argumenty szefa Justyny.

– Powiedział, że ta decyzja była histeryczna i że to była najgłupsza rzecz, którą w całym tym bałaganie zrobiłam. To jeszcze nie koniec jego zarzutów, bo na koniec wykrzyczał, że to jest moja wina, że sforsowaliśmy dwie blokady policyjne, a przez moją głupotę wpakowałam siebie i ciebie w sprawę karną za napaść na policjantów.

Milczałem, ale tym razem dlatego, że z tym ostatnim zarzutem akurat się zgadzałem, bo gdyby Justyna nie kazała mi załatwić gazem policjantki, to zapewne nie zrobiłbym tego. Źle oceniła sytuację na szosie, nie udało jej się zawrócić samochodu i zamiast, zachowując ostrożność, porozmawiać z policjantami, od razu uznała ich za przebranych przestępców i podjęła odruchowo decyzję o sforsowaniu blokady policyjnej, co poskutkowało tym, że zaatakowałem gazem policjantkę, a Justyna ciosem karate powaliła funkcjonariusza na asfalt. Nie chciałem jednak dodatkowo jej pognębić, bo zdawałem sobie sprawę, że jej sytuacja po zwolnieniu z pracy jest wyjątkowo trudna. Darek też milczał, ale on najwyraźniej zastanawiał się, co powiedzieć i co poradzić w tej sytuacji. Justyna też przez chwilę nic nie mówiła, jakby jeszcze rozpamiętując przykre słowa jej szefa, po czym dokończyła swoją historię:

– A już na sam koniec powiedział mi tak: „Samowolkę bym wybaczył, gdybyś chociaż wykazała się skutecznością. Ale te dwie rzeczy naraz, samowolka i nieudolność… Mogę powiedzieć tylko jedno: musimy się pożegnać”. Kiedy zapytałam, czy to jego ostateczna decyzja, powiedział, że skompromitowałam jego biuro detektywistyczne dyletanctwem, bo śmieje się z niego cała policja, cała warszawka i wszyscy koledzy. Powiedział, że dlatego, z czystej zemsty, postanowił zwolnić mnie za tę kompromitację. Ale na koniec dodał, że może mi dać jedną szansę.

– Jaką? – zapytaliśmy z Darkiem równocześnie.

– Jeżeli ukręcę łeb tej sprawie karnej i nie będę figurowała jako skazana w Krajowym Rejestrze Karnym, to następnego dnia po prawomocnym wyroku lub postanowieniu sądu albo prokuratora o umorzeniu postępowania lub uniewinnieniu będę mogła wrócić do pracy. Jak widać, na etapie postępowania prokuratorskiego już nic nie zdziałam, bo bardzo szybko skończyli sprawę i skierowali do sądu akt oskarżenia.

– Rzeczywiście. Masz rację – przytaknął Darek. – Zazwyczaj prokuratura prowadzi postępowanie przygotowawcze, czyli śledztwo lub dochodzenie, pół roku albo nawet rok. W waszym przypadku minęły tylko dwa miesiące, a śledztwo już zakończyli i przesłali do sądu akt oskarżenia. Ktoś musiał pilnować tej sprawy, aby tak szybko się potoczyła.

– Gliniany nadkomisarz Aliści – burknęła ze złością w głosie Justyna, a mnie po plecach aż przeszedł dreszcz, ponieważ ton jej głosu jednoznacznie wskazywał, że gdyby był tu nadkomisarz powtarzający co jakiś czas swoje ulubione słówko „aliści”, z którym rozmawialiśmy w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie, to zostałby przez Justynę rozjechany samochodem albo powalony na podłogę ciosem karate.

– Nie sądzę – zaoponowałem. – Dlaczego on?

– Mam swoje źródła informacji – skwitowała Justyna już bez tak wielkiej złości w głosie jak poprzednio. – Nie mogę powiedzieć jakie. Mogę tylko zdradzić, że to nie jest tylko moje przypuszczenie, ale pewność, że nadkomisarz Aliści osobiście dzwonił do prokuratora, aby tę sprawę jak najszybciej zakończyć skierowaniem do sądu aktu oskarżenia. Zresztą to jest najmniej ważne teraz. Ważne jest, że abym mogła wrócić do swojego zawodu, nie mogę zostać skazana. I wszystko teraz musi się rozegrać w sądzie. Dlatego też poprosiłam Maćka, aby się spotkać tutaj i opracować taktykę obrony.

Darek rozłożył ręce i powiedział:

– Jeżeli liczysz, że jako sędzia pójdę do mojego kolegi w sądzie i powiem mu, aby was uniewinnił, to od razu mówię, że jest to niemożliwe. Po pierwsze byłoby to działanie nielegalne i nie podjąłbym się czegoś takiego. Po drugie jest to niewykonalne, bo nie mam żadnych możliwości sprawczych, aby wpływać na innych sędziów. Nie chodzi zatem tylko o to, że byłoby to działanie nielegalne, ale jest to po prostu nierealne. Również dlatego, że sprawa nie trafiła do sądu, w którym pracuję, a nawet gdyby trafiła, to w sądach nie praktykuje się czegoś takiego, aby jeden sędzia na prośbę drugiego umarzał sprawę lub uniewinniał osoby oskarżone o popełnienie przestępstwa. To tylko w mediach tak piszą i politycy mówią, że sędziowie w ten sposób załatwiają sprawy. Jedyne, co mogę zrobić, to udzielić wam ogólnych wskazówek.

Justyna kiwnęła głową.

– Zdaję sobie sprawę, że nie załatwisz umorzenia sprawy w sądzie. Dlatego mówiłam o ustaleniu taktyki obrony na rozprawie sądowej.

Darek znowu rozłożył ręce w geście bezradności.

– Rozmawiałem już o tym z Maćkiem i powiedziałem mu, że tak naprawdę możecie walczyć tylko o łagodny wymiar kary. Gdybyście chociaż nie użyli tego gazu, to mielibyście tylko zarzuty naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariusza policji z artykułu 222 paragraf 1 kodeksu karnego, co umożliwiałoby wam staranie się o warunkowe umorzenie postępowania karnego, a warunkowe umorzenie co prawda jest wykazywane w Krajowym Rejestrze Karnym, ale nie jest to skazanie i nie zamyka drogi do pracy w jakimkolwiek zawodzie. Człowiek, któremu warunkowo umorzono postępowanie karne, jest w świetle prawa traktowany jako niekarany. Ale na nieszczęście Maciek użył wobec policjantki gazu i dlatego ma zarzut z artykułu 223 paragraf 1, czyli zarzut czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego z użyciem środka obezwładniającego. Ten czyn jest zagrożony karą pozbawienia wolności od jednego roku aż do lat dziesięciu. Tak duże zagrożenie wyłącza możliwość warunkowego umorzenia postępowania. Ty, Justyno, masz dwa zarzuty. Jeden z artykułu 222 paragraf 1, dotyczący kopnięcia policjanta, i w odniesieniu do tego zarzutu mogłabyś się starać o warunkowe umorzenie postępowania karnego. Ale masz jeszcze drugi zarzut, z artykułu 223 paragraf 1, dotyczący podżegania Maćka do czynnej napaści na funkcjonariusza i dlatego nie możesz liczyć na warunkowe umorzenie postępowania.

– Czy uważasz, że mamy się dobrowolnie poddać karze? – zapytałem pogodzony z losem.

– Są jeszcze dwie możliwości – powiedział Darek. – Możecie starać się o umorzenie postępowania karnego z powodu znikomego stopnia społecznej szkodliwości czynu, ale z praktyki wiem, że sądy nie umarzają postępowania karnego z tego powodu w przypadku dopuszczenia się czynnej napaści na funkcjonariusza policji.

– A ta druga możliwość? – zapytała z uśmiechem Justyna, ale czułem, że był to uśmiech sztuczny, kryjący w sobie sporą dawkę ironii.

– Skorzystanie z tej drugiej możliwości, w moim przekonaniu, powinno zakończyć się umorzeniem postępowania. Polegałoby to na powołaniu się przed sądem na działanie pod wpływem błędu co do okoliczności stanowiącej znamię czynu zabronionego. Mówi o tym artykuł 28 paragraf 1 kodeksu karnego, który stanowi, że nie popełnia przestępstwa ten, kto pozostaje w usprawiedliwionym błędzie co do okoliczności stanowiącej znamię czynu zabronionego. Użyłem pojęcia znamienia czynu zabronionego, co wam zapewne niewiele mówi. Nie wdając się dokładnie w teorię, krótko wyjaśnię: chodzi o to, że jednym ze znamion zarzucanych wam czynów jest to, że osoby, które was próbowały zatrzymać na szosie, były funkcjonariuszami. Wy wzięliście ich za przebierańców, a zatem pozostawaliście w błędzie co do okoliczności stanowiącej znamię zarzucanych wam czynów. Przepis wymaga jeszcze, żeby ten błąd był usprawiedliwiony, ale okoliczności poprzedzające porwanie Justyny przez fałszywych policjantów plus informacje, że ktoś z policji nowosarzyńskiej współpracuje z przestępcami, usprawiedliwiały wasze przekonanie, że ci, którzy zatrzymują was na szosie, to nie są policjanci, nawet pomimo tego, że byli umundurowani. Jeżeli uda wam się przekonać sędziów, że działaliście pod wpływem błędu, wówczas zgodnie z artykułem 28 paragraf 2 będziecie odpowiadać tylko za naruszenie nietykalności cielesnej policjantów z artykułu 217 kodeksu karnego. A przestępstwo z tego artykułu jest ścigane z oskarżenia prywatnego i jeżeli poszkodowani policjantka i łysy policjant nie będą chcieli was oskarżyć, to prokurator najprawdopodobniej nie będzie ścigał was z urzędu, tylko odstąpi od oskarżenia. Wtedy sąd będzie musiał umorzyć postępowanie. Dlatego moja koncepcja linii obrony jest taka, że powinniście skontaktować się z pokrzywdzonymi, przeprosić ich za swoje zachowanie i wytłumaczyć, że nie mieliście zamiaru ich skrzywdzić, tylko byliście w sytuacji przymusowej. Nie będzie to łatwe, ale jest to jedyna droga.

Patrzyłem na Justynę i po jej minie widziałem, że wywody mojego przyjaciela nie budzą w niej żadnych pozytywnych emocji. Co więcej, wydawało mi się, że słucha ich jedynie z grzeczności i tylko z grzeczności nie przerwała mu w połowie zdania. I nie myliłem się.

– Ha, ha, ha – powiedziała Justyna, rozdzielając poszczególne „ha” sekundową przerwą. – Po trzykroć „ha, ha, ha”, Panie Pojedynczy. Powiedz mi szczerze, panie sędzio, czy widział pan kiedyś, aby sędzia zastosował artykuł 28 kodeksu karnego? Czy pan w swojej karierze kiedykolwiek wykorzystał ten przepis? Otóż nie widział pan i nie wykorzystał. Rozmawiałam już z adwokatem i on powiedział mi o tym przepisie, ale stwierdził, że jest on martwy, bo sędziowie go nie stosują. On w swojej karierze nie widział ani nie słyszał, aby którykolwiek z sędziów się nim posłużył. Aby to sprawdzić, weszłam na portal orzeczeń sądów powszechnych na stronie internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości i chciałam wyszukać orzeczenia sądów opierające się na tym przepisie. I co znalazłam? Tak, teoretycznie Sąd Najwyższy pisze na temat tego przepisu to samo, co pan, panie sędzio, mówił przed chwilą, ale orzeczeń sądów na temat tego przepisu jest tyle, że można policzyć je na palcach jednej ręki. Czyli potwierdza się, że przepis jest praktycznie niestosowany. Stosuje się go jeszcze rzadziej niż przepis o uniewinnieniu z powodu działania w obronie koniecznej. Media wielokrotnie pisały, że sądy skazywały na więzienie ludzi strzelających w obronie koniecznej do napastnika, który wdarł się do ich mieszkania. Więc, panie sędzio…

Darek podniósł rękę gestem nakazującym Justynie milczenie, a kiedy ona, wzruszywszy ramionami, umilkła, powiedział:

– To prawda! Trudność jest taka, że sądy bardzo niechętnie stosują przepisy o obronie koniecznej oraz o działaniu pod wpływem błędu. Przyczyna nie tkwi w tym, że nie znają tych przepisów lub nie chcą ich stosować, ale w tym, że bardzo dużo sprawców najzwyczajniej kłamie, że działali pod wpływem błędu, aby uniknąć odpowiedzialności karnej. Dlatego też w takich sytuacjach sądy najczęściej nie wierzą w zapewnienia podsądnych. Ale odnosząc się do mojego orzecznictwa, to muszę pani zaprzeczyć. – Darek podobnie jak Justyna niepostrzeżenie przeszedł na „pan, pani”. – Dwukrotnie uniewinniałem oskarżonych, ponieważ działali pod wpływem błędu. Nie ukrywam, że nie zakończyło się to sukcesem, bo w obu przypadkach prokuratura złożyła apelacje od moich wyroków uniewinniających. Sąd odwoławczy uchylił moje wyroki, stwierdzając, że nie wyjaśniłem wszystkich okoliczności działania pod wpływem błędu, co stanowiło niedwuznaczną sugestię, że sąd odwoławczy uważał, że dałem się nabrać na kłamstwa oskarżonych.

– Dlatego jest to droga donikąd, proszę pana! – powiedziała twardo Justyna.

– Co pani w takim razie proponuje?

– Trzeba zmienić wyjaśnienia złożone na policji! – powiedziała Justyna jeszcze bardziej stanowczo, jakby to było ultimatum.

– Ale w jakim sensie? – zapytałem, nie zrozumiawszy jeszcze, do czego zmierza Justyna.

– W takim, że trzeba porzucić banały o sprawiedliwości i prawdzie na sali sądowej, otrzeźwieć i zachować się racjonalnie. Trzeba zdarzenie podkoloryzować. Po pierwsze Maciek musi się wycofać z twierdzenia, że to ja mu kazałam załatwić gazem tamtą babkę. Po drugie trzeba powiedzieć, że policjanci biegli do nas z pistoletami w rękach i krzyczeli, że oni są od Juraka i nie zawahają się nas zabić, jeżeli natychmiast nie wyskoczymy z samochodu. Ja właściwie nie będę musiała niczego wycofywać, bo nie przyznałam się i odmówiłam składania wyjaśnień. Wystarczy więc, że powiem w sądzie o tych biegnących policjantach. Natomiast Maciek zezna, że chciał o tym powiedzieć wcześniej, ale przesłuchująca go policjantka groziła mu, że zamknie go do szafy pancernej, jak się nie przyzna i nie powie, że to ja kazałam mu załatwić tamtą babkę gazem. Maciek powie w sądzie, że ze strachu złożył na policji takie, a nie inne wyjaśnienia, chociaż zdarzenie przebiegało całkiem inaczej.

Po tej wypowiedzi zapadła cisza. Każdy z nas milczał z innego powodu, ale bardzo wiele mówił wyraz twarzy zarówno Justyny, jak i Darka. Justyna wpatrywała się w mojego przyjaciela, jakby chciała przekonać go do konieczności złożenia przeze mnie fałszywych wyjaśnień w sądzie, a Darek lekko uśmiechał się, jakby nie rozumiał tego, co powiedziała.

– Teraz rozumiem – powiedział w końcu – dlaczego pani chciała się spotkać. Nie chodziło o ustalenie taktyki obrony, chciała pani tylko, abym przekonał Maćka do złożenia w sądzie fałszywych wyjaśnień. Czy nie tak? Ale myli się pani, jeżeli myśli, że mam na Maćka taki wpływ, aby nakłonić go do takiej lub innej strategii obrony. To on będzie musiał we własnym sumieniu podjąć decyzję. Zgadza się?

– Tylko wykazanie, że tamci biegli do nas z pistoletami i grozili zabójstwem, daje szansę na przyjęcie przez sąd, że działaliśmy w obronie koniecznej – kontynuowała Justyna, udając, że nie słyszała tego, co powiedział Darek. – Nieporozumieniem jest obrona ukierunkowana na to, że uda nam się trafić na skład, który zastosuje przepis artykułu 28 kodeksu karnego do tego, co się faktycznie stało tam na szosie. Taka obrona byłaby nieracjonalna. Sam pan sędzia przyznał, że tylko dwa razy w swojej karierze zastosował ten przepis, i to w dodatku ze skutkiem jałowym. Więc dla dobra pana przyjaciela, a mojego kolegi, Maćka, musimy go namówić, aby odwołał wyjaśnienia złożone na policji i przedstawił taką wersję, jaką ja proponuję. Ryzyko jest niewielkie, ponieważ osoba oskarżona nie odpowiada karnie przed sądem za składanie fałszywych wyjaśnień.

– Nie, nie, nie – odpowiedział stanowczo Darek. – Po trzykroć nie, pani Justyno. Po pierwsze nie sądzę, aby jakikolwiek sąd dał się nabrać na to, że prawdziwi policjanci krzyczeli, że są od Juraka, i grozili wam zabójstwem. Sąd może uwierzy co najwyżej w to, że policjanci biegli z pistoletami, ale to jeszcze nie wystarczy do przyjęcia obrony koniecznej, ponieważ dodatkowo i tak trzeba będzie się powołać na artykuł 28 kodeksu karnego. Po drugie nie będę namawiał Maćka do składania fałszywych wyjaśnień w sądzie, bo to byłoby nieuczciwe. A poczucie uczciwości w życiu jest o wiele ważniejsze niż wygodne i dostatnie życie oraz kariera. Ja w swojej pracy taką uczciwością się kieruję i tak osądzam każdą sprawę. Zatem waszą jedyną uczciwą linią obrony jest powiedzenie w sądzie całej prawdy i liczenie, że traficie na takiego sędziego w pierwszej lub drugiej instancji, który dokładnie zapozna się ze sprawą i osądzi ją w sposób rzetelny.

– To nawet nie są ideały, panie sędzio, tylko banały – zripostowała od razu Justyna. – Rzeczywistość jest inna. Sąd najczęściej nie wierzy tym, którzy mówią prawdę, lecz tym, którzy głośno krzyczą, ale też nie nazbyt głośno, żeby nie uznano ich za pieniaczy. Co trzeba w sądzie zrobić, żeby być uznanym za wiarygodnego? W sądzie po pierwsze trzeba mówić przekonywająco, czyli głośno i wyraźnie, ale nie pyszałkowato. Po drugie w sądzie trzeba mówić pewnie, czyli bez przerw i wątpliwości typu „być może”, „na dziewięćdziesiąt procent”, ale jednocześnie nie arogancko. Po trzecie w sądzie trzeba mówić rzeczowo, czyli na temat i bez dygresji, ale niekoniecznie prawdę, a jak już prawdę, to podkoloryzowaną. Wtedy siedemdziesiąt procent sędziów uzna podsądnego za wiarygodnego, a jak trafi się na te pozostałe trzydzieści procent, które wiarygodność ocenia nie emocjami, tylko rozumem, to i tak to wychwycą, więc podsądny niewiele sobie zaszkodzi mówieniem nieprawdy.

– Jestem pełen niedowierzania. – Darek, mówiąc te słowa, po raz pierwszy w czasie tego spotkania wyglądał na poruszonego. – Wiedziałem, że strony postępowania ustalają ze świadkami wersje, jakie będą mówić w sądzie, i potem wystawiają przed sądem teatrzyk, ale że aż tak? Nie zdawałem sobie sprawy, że strony traktują sędziego tak instrumentalnie i że posuwają się do takiej socjotechniki, że wręcz nazwę to makiawelizmem. To, co pani mówi, to jest makiawelizm wampiryczny.

– Tego się niestety obawiałam – powiedziała sztywno Justyna. – Już jak rozmawiałam z Maćkiem, to zorientowałam się, że jest pan nie z tej epoki i nie z tej planety. Więc informuję pana, że to, co pan mówi, to jest świat nie ten prawdziwy, ale jakiś z Księżyca, Marsa albo jeszcze bardziej odległych planet. Ja żyję tu i teraz i umorzenie tej sprawy to jest moje być albo nie być. Ja nie mam rodziców, którzy mnie utrzymają, gdy stracę pracę. Tu nie chodzi o moją karierę. Tu chodzi o moje utrzymanie, o dach nad głową i o to, żebym miała co do garnka włożyć. Detektyw to jest zawód, o którym marzyłam całe życie i do którego przygotowywałam się całe życie. To są lata treningów dżudo i karate… Ale pana sędziego nie będę już przekonywała. Co ty, Maćku, powiesz w sądzie?

– Skłamię – stwierdziłem krótko. – Ale tylko tyle, ile mogę.

Zobaczyłem zdziwienie w oczach Justyny i niespokojny ruch siedzącego w fotelu Darka, który patrzył na mnie z niedowierzaniem.

– Skłamię tylko tyle, ile mogę – pośpieszyłem z wyjaśnieniem. – Czyli powiem, że nie mówiłaś, aby załatwić gazem tamtą policjantkę. Wezmę to na siebie. Jak to robiłem, to byłem świadomy, co robię. Natomiast nie mam sumienia, aby oskarżyć niewinnych ludzi o to, że biegli do nas z bronią, że krzyczeli, że nas zabiją oraz że są od Juraka. Nie będę mógł też oskarżyć przesłuchującej mnie policjantki, że groziła mi zamknięciem w szafie pancernej, bo to byłoby nieuczciwe.

Kiedy to mówiłem, patrzyłem przed siebie i dopiero kiedy skończyłem, spojrzałem na nich. Reakcje były zupełnie różne. Darek siedział i uśmiechał się gdzieś w przestrzeń. Nic nie powiedział, ale ten jego uśmiech, pomimo że nie był skierowany do mnie, mówił: „Jestem z ciebie dumny”. Natomiast twarz Justyny była pozornie spokojna, ale wyczuwałem, że pod tą kamienną maską kryły się rozczarowanie i złość.

– Czy to twoja ostateczna decyzja? – zapytała Justyna jeszcze bardziej sztywno niż wtedy, kiedy zwracała się do Darka.

– Jesteś z niej niezadowolona? – odpowiedziałem pytaniem.

– Nie potrzebuję łaski. Nie musisz bohatersko brać na siebie załatwienia gazem tej policjantki, bo to mi nic nie pomoże. Już lepiej nie szargaj sobie sumienia i powiedz, że ja kazałam ci to zrobić. Poradzę sobie inaczej, bez waszej pomocy. Idę, bo widzę, że nikogo już tutaj nie przekonam do realizmu, do powrotu z bardzo odległej planety na Ziemię.

– Odprowadzę cię – zaproponowałem szybko.

– Nie trzeba. Jestem dorosła, tak jak ty, i nie potrzebuję opiekuna.

– Ale ten fałszywy esemes – próbowałem wrócić do niepokojącej sytuacji z fałszywą wiadomością. – Odprowadzę cię. Być może ktoś znowu będzie chciał cię porwać.

– Myślę, że nie – stwierdziła stanowczo Justyna.

– Ja też tak myślę – powiedział Darek. – Gdyby ktoś chciał porwać którekolwiek z was, to nie wysyłałby takich esemesów, które mogą tylko ostrzec ofiarę. Po prostu dokonałby porwania, tak jak wtedy na szosie pomiędzy Olsztynem a Iławą. Myślę, że pani Justynie nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

W połowie wypowiedzi Darka Justyna szybkim krokiem wyszła z pokoju i skierowała się do wyjścia. Pobiegłem za nią, ale po wyjściu z mieszkania odwróciła się i osadziła mnie na miejscu ostrymi słowami:

– Powtórzę, jeżeli masz słaby słuch: nie potrzebuję opiekuna. Poza tym mam się z kimś spotkać i będziesz mi przeszkadzał.

Cofnąłem się. Jej bezlitosne słowa wylały się na mnie jak lawa z gorącego wulkanu i każde z nich paliło, jakby miało temperaturę tysiąca stopni. Czułem, że na progu tego domu kończy się nasza znajomość, i wiedziałem, że jest jedno rozwiązanie, aby to zmienić. Wystarczyło, żebym przyrzekł Justynie, że powiem w sądzie wszystko, czego sobie zażyczy. Ale tego zrobić nie mogłem. Stałem w drzwiach i patrzyłem, jak szybkimi, zgrabnymi ruchami, stukając po korytarzu pantoflami na wysokich obcasach, schodziła coraz niżej, aż w końcu zniknęła za załomem schodów na półpiętrze. Pomimo że już nie było jej widać, ja nadal stałem i patrzyłem w to miejsce. Było tam jednak pusto. Dopiero po dłuższym czasie z odrętwienia wyrwał mnie uścisk, który poczułem na ramieniu.

– Porozmawiajmy albo pomilczmy. – Darek lekko pociągnął mnie do środka mieszkania.

Wróciłem na swoje miejsce w fotelu jak automat. Usiadłem i automatycznie podniosłem szklankę z mlekiem do ust, automatycznie to mleko wypiłem i automatycznie spojrzałem na Darka, który spoglądał na mnie z lekkim namysłem. Czekałem, żeby coś powiedział, gdyż sam nie miałem siły wypluć z siebie żadnego słowa ani tym bardziej wypowiedzieć całego zdania.

– Wiesz, że znalazłem nowy artykuł o projekcie NASA, dotyczącym budowy statku kosmicznego przemieszczającego się w czasoprzestrzeni z prędkością większą od prędkości światła? – zagadnął Darek, a idea prędkości nadświetlnej wyrwała moje neurony z myśli krążących jedynie wokół Justyny.

Dariusza Rębca, starszego ode mnie o ponad dwadzieścia lat sędziego jednego z warszawskich sądów, poznałem zupełnie przypadkowo wiele lat temu podczas gościnnego wykładu filozofa z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego o filozoficzno-fizycznych aspektach początku wszechświata. Połączyły nas zainteresowania zawiłościami powstania wszechświata, jego strukturą mikro- i makroskopową oraz jego końcem. W ten sposób zaprzyjaźniłem się z człowiekiem sporo ode mnie starszym, mieszkającym samotnie, który, podobnie jak ja, interesuje się wiedzą z pogranicza filozofii i fizyki. Spotykaliśmy się od tego czasu prawie w każdy piątek, jedynie w okresie nauki szkolnej czasami rzadziej, aby podyskutować na interesujące nas tematy, a zagadnienie możliwości poruszania się z prędkościami nadświetlnymi było naszym konikiem. Dlatego rzucone przez Darka hasło o nowym projekcie NASA stanowiło doskonałą trampolinę do oderwania się od myśli krążących wokół Justyny.

– Czy piszą coś o tym, że w takim przypadku we wzorze na prędkość relatywistyczną pod pierwiastkiem kwadratowym we współczynniku Lorentza pojawi się wartość ujemna, a przecież nie można obliczyć pierwiastka kwadratowego z liczby ujemnej? – zapytałem ożywiony nową ideą. – Czy może piszą coś o liczbach urojonych?

– Nie wprost. Również nic nie piszą wprost na temat uzyskania przez taki pojazd nieskończonej masy. Z artykułu wynika, że pojazd nie uzyskałby prędkości nadświetlnej, a zatem wzory szczególnej teorii względności nie miałyby zastosowania, lecz przemieszczałby się szybciej niż światło pomiędzy dwoma punktami kosmosu na skutek spadania swobodnego w zakrzywionej czasoprzestrzeni. W ten sposób chcą ominąć wzory Einsteina wykluczające możliwość poruszania się z prędkością większą od prędkości światła i konieczność wyciągania pierwiastka kwadratowego z liczby ujemnej. Cytat z artykułu: „taki rodzaj napędu znamy z Gwiezdnych wojen i Star Treka oraz z obliczeń wykonanych przez fizyka Miguela Alcubierre´a na podstawie rozwiązań równań pola Einstaina”1. Wiesz o jakie równanie chodzi?

– Wiem, wiążące zakrzywienie czasoprzestrzeni z rozkładem materii i energii, czyli główne równanie ogólnej teorii względności. Ale przecież zgodnie z ogólną teorią względności wewnątrz zamkniętego układu grawitacja jest równoważna przyśpieszeniu. Nie rozumiem w dalszym ciągu możliwości ominięcia przy konstrukcji takiego pojazdu nieskończonego przyrostu masy w czasie tego niby-swobodnego spadania w zakrzywionej czasoprzestrzeni. Poza tym różnice przyśpieszeń grawitacyjnych w tak zakrzywionej czasoprzestrzeni końca pojazdu i jego początku byłyby tak ogromne, że doprowadzą do rozerwania go na strzępy.

– Zapytam cię ponownie: ufasz Justynie? – Darek tak nagle i płynnie zmienił temat, że zamiast znowu popaść w przygnębienie po niemiłym rozstaniu z dziewczyną, zacząłem myśleć racjonalnie.

– Tyle razem przeszliśmy i dlatego nie mogę powiedzieć, że jej nie ufam – odparłem ostrożnie, nie wiedząc, co Darek ma na myśli.

– Okłamała nas, że nie wysyłała esemesa! – powiedział bardzo pewnie Darek.

– Okłamała? Że nie wysłała esemesa? – zapytałem, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– O to mi chodzi: że to ona wysłała esemesa do ciebie, że się spóźni, bo jedzie samochodem i utknęła w korku na Autostradzie Wolności. A tobie powiedziała, że to nie ona.

– Dlaczego tak przypuszczasz?

– Nie przypuszczam. Jestem tego pewien. Zwróciłeś uwagę, jak natarczywie pokazywała ci esemesy w swoim smartfonie? Zauważyłem, jak nerwowo zareagowała, kiedy powiedziałem, że taką wiadomość można wykasować. I nie odpowiedziała na pytanie o numer linii autobusu, którym przyjechała.

– Ale to chyba niemożliwe – odparłem słabo, ponieważ dopiero w tym momencie zwróciłem uwagę na szczegóły zachowania Justyny, które przedtem nie były dla mnie istotne. – Pamiętam, jak okłamała sierżanta Mieczysława Ważnego, który zatrzymał nas na drodze do kontroli drogowej, że jedzie sama. Powiedziała to tak swobodnie, że wyglądało to jeszcze bardziej wiarygodnie niż wtedy, gdy mówiła prawdę. A dzisiaj nie rozmawiała o tym esemesie aż tak swobodnie.

– Za bardzo ufasz mowie ciała – stwierdził Darek. – Justyna, rozmawiając z sierżantem Ważnym, pewnie nie zawahała się czy skłamać, czy nie, i dlatego wyglądało to tak swobodnie. Teraz pewnie też się nie wahała, bo nie wygląda na osobę, która kiedykolwiek się waha, ale bardziej jej zależało, aby wypaść wiarygodnie, i dlatego jej mowa ciała była inna i inna była swoboda wypowiedzi. Zauważyłem już nieraz, że kłamstwo nie zawsze jest odzwierciedlone w mimice i gestykulacji, a potwierdzeniem tego jest to, że Justyna, okłamując sierżanta Ważnego i dzisiaj nas, prezentowała odmienne elementy mowy ciała.

– Nie mogę w to uwierzyć. Dlaczego miałaby kłamać? – Zadając to pytanie, przypomniałem sobie, że na Dworcu Centralnym widziałem kobietę jadącą ruchomymi schodami do złudzenia podobną do Justyny.

– Tego nie wiem. Nie wiem, dlaczego i po co – odpowiedział Darek. – Ale możesz mi uwierzyć, że po kilkunastu latach pracy w sądzie i wydaniu kilku tysięcy wyroków oraz przesłuchaniu kilkunastu tysięcy świadków i oskarżonych, z których prawie każdy kłamie w mniejszym lub większym stopniu, wiem, że każde kłamstwo wygląda na zewnątrz inaczej. I mam taką intuicję, że od razu wyczuwam, kiedy ktoś kłamie, a kiedy mówi prawdę. Widzę to, jakbym oglądał film z wnętrza głowy człowieka.

Milczałem, zastanawiając się, czy powiedzieć Darkowi o postaci z Dworca Centralnego podobnej do Justyny. On też przez chwilę nic nie mówił, jakby czekał na moją reakcję, aż w końcu znowu się odezwał:

– Jest jeszcze coś. Bardzo długo stałeś w drzwiach wyjściowych zapatrzony w pustą klatkę schodową, a ja w tym czasie wyjrzałem przez okno, zastanawiając się, dokąd pójdzie Justyna. Widziałem ją. Przeszła na drugą stronę ulicy Topiel i zniknęła mi z pola widzenia za położoną naprzeciw kamienicą. A po chwili zza tej kamienicy wyjechał samochód koloru krwistoczerwonego. Niestety, z tej odległości nie rozpoznałem marki. Nie jestem w stu procentach pewien, jednak wydaje mi się, że za kierownicą siedziała właśnie Justyna.

– Okłamała nas, że nie przyjechała autem?! – wykrzyknąłem zdenerwowany.

– Tak to wygląda – potwierdził Darek.

– To teraz ja coś powiem. Też nie jestem pewien, ale pół godziny przed tym, jak przyszedłem tu do ciebie, wydawało mi się, że widziałem Justynę na schodach ruchomych Dworca Centralnego. Odległość była jednak spora, więc też nie jestem pewien, czy to była ona.

– Jeżeli to była ona, a sądzę, że tak, to wygląda na to, że cię śledziła – powiedział Darek wprost to, co przed chwilą pojawiło się w moich myślach jako możliwe wyjaśnienie kłamstw Justyny.

– Ale po co i dlaczego? – zapytałem bezradnie.

Darek nic nie odpowiedział, tylko rozłożył ręce, sugerując, że również nie rozumie zachowania Justyny. Pomilczałem jeszcze chwilę, a potem zadałem pytanie, którego się bałem, bo obawiałem się, że odpowiedź mojego przyjaciela może być druzgocąca.

– Co myślisz o Justynie?

Darek uśmiechnął się, jakby czuł, jak ważne jest dla mnie to pytanie, i jakby tym uśmiechem chciał mi dodać otuchy.

– Mało ją znam – zaczął ostrożnie. – Na naszym pierwszym spotkaniu nie zaprezentowała się dobrze, ale wyczuwam, że ma w sobie tyle samo pokładów dobra co zła, tylko że te dobre pokłady zostały przykryte złymi jak grubą pierzyną. Wydaje mi się, że musiała w życiu mocno walczyć o przetrwanie i stąd teraz ma tendencję do dążenia do celu po trupach, ale równocześnie ma ukrytą potrzebę tego dobra, które sama w sobie zabiła. Tylko mam wątpliwości, czy to wewnętrzne dobro kiedykolwiek wypłynie na wierzch. Nie chcę ci dawać nadziei, bo czuję, że jest bardzo mała szansa na to, że ona zmieni swoje priorytety.

Uśmiechnąłem się słabo i zadałem drugie ważne pytanie:

– A co powinienem powiedzieć w sądzie?

– Już zdecydowałeś i jest to dobra decyzja. Tym niewielkim kłamstwem nie wyrządzisz nikomu krzywdy, a Justynie pomożesz. Tak naprawdę nie będzie to kłamstwo, tylko dobry uczynek. I tak będziecie odpowiadać za napaść na policjantów. Przez to, że Justyna nie zostanie skazana za podżeganie do czynnej napaści na policjantkę, ta policjantka nie zostanie pokrzywdzona przez nią, bo to ty ją zaatakowałeś. Najlepsze dla ciebie, co mógłbyś zrobić, to spróbować skontaktować się z tą policjantką i ją przeprosić. O nic nie prosić, tylko przeprosić i wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiłeś, bez zasłaniania się, że to Justyna powiedziała ci, abyś ją załatwił gazem. Powinieneś spróbować jej wytłumaczyć, w jak trudnej sytuacji byliście obydwoje, że Justyna wcześniej została porwana, że czuliście się osaczeni i dlatego nie potrafiliście odróżnić wroga od przyjaciela.

– Dlaczego powiedziałeś, że to nie będzie kłamstwo? – zapytałem.

– Ósme przykazanie brzmi: nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. Kluczowym słowem w tym przykazaniu jest „przeciw”. Oznacza, że nie wolno kłamać przeciw bliźniemu swemu, czyli na szkodę innego człowieka. Tym samym ósme przykazanie nie traktuje jako kłamstwa mówienia nieprawdy, gdy dopuszczasz się tego nie na szkodę innego człowieka, ale w celu dopomożenia mu. W tłumaczeniu Biblii Tysiąclecia ósme przykazanie zapisane w Księdze Powtórzonego Prawa brzmi dosłownie: „Jako świadek nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa”. To oczywiście nie oznacza, że dopuszczam możliwość seryjnego okłamywania innych dla ich dobra, gdyż utrzymywanie kogoś w bańce stworzonej z kłamstw nie służy dobru, tylko jest bardziej okrutne niż trudna prawda.

Darek zamilkł, a ja pomyślałem, że dobrze jest mieć kogoś, kto rozumie moje wewnętrzne rozterki, potrafi je rozjaśnić, zaradzić im, a nawet je rozwiązać. On dobrze rozumiał, jakie niepokoje tliły się w mojej duszy.

– Uważam, że nie jest możliwe skonstruowanie pojazdu pozwalającego na przemieszczanie się szybciej od prędkości światła – powiedziałem, nagle zmieniając temat.

Darek zaczął się śmiać.

– A ja nie jestem tego pewien! – zripostował.

Długo jeszcze rozmawialiśmy, jak rozumieć wzory szczególnej teorii względności, w przypadku gdyby NASA potwierdziło możliwość zbudowania statku kosmicznego przemieszczającego się między dwoma punktami kosmosu szybciej od prędkości światła. Dlatego wróciłem z Warszawy do domu w Kosumcach dopiero o dwudziestej pierwszej. Później długo nie mogłem zasnąć. Przed oczyma przewijały mi się wydarzenia z całego dnia, począwszy od kobiety z Dworca Centralnego podobnej do Justyny, a skończywszy na niespodziewanym opuszczeniu przez Justynę mieszkania Darka. Dochodziła już północ, kiedy sygnał dźwiękowy z mojego smartfona obwieścił przyjście esemesa.

„Kto o tej porze wysyła mi wiadomość?” – pomyślałem, ale po dwugodzinnym przewracaniu się w łóżku ten esemes był jak wybawienie, bo pozwalał na oderwanie się od natrętnego oczekiwania na sen.

Kiedy jednak spojrzałem na wyświetlacz, od razu odeszła ode mnie ochota, aby próbować tej nocy zasnąć. Esemes był od Justyny.

„Musimy koniecznie spotkać się jutro o 18.00 w sali gimnastycznej przy Szkole Podstawowej nr 306 na Bemowie. Tylko błagam: nie pytaj o radę swojego Pojedynczego Przyjaciela. UWAGA: to nie jest fałszywy esemes, tylko esemes naprawdę ode mnie, co poznasz po charakterystycznych słowach znanych tylko mnie i Tobie: Nie-boska komedia i dom Juraka. Przyjdź koniecznie. Mam dla ciebie ważne informacje”.

1 Cytat z artykułu Aleksandry Stanisławskiej NASA projektuje statek latający z prędkością światła, https://crazynauka.pl/nasa-projektuje-statek-latajacy-predkoscia-nadswietlna/ [dostęp: 4 marca 2022 roku].