Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonujący wyścig w pogoni za prawdą o swoim pochodzeniu i losie biologicznego ojca trwa. Tajemnice są sprytnie ukryte na kartach pewnej książki, lecz jej posiadaniem jest zainteresowanych więcej osób, w tym agent ABW. Każdy z bohaterów szuka własnej prawdy, a dla osiągnięcia celu nie cofnie się przed niczym.
Dlaczego ulegamy złudzeniom? Czy przyczyną jest „magnetyzm materii”?
Czy bańka medialna, która nas spowiła pajęczyną sieci, jest bardziej realna od jaskini Platona?
Czy naprawdę kochamy, czy jedynie nam się wydaje, że bez wzajemności?
Czy wydaje nam się, że Bóg istnieje, czy największym złudzeniem człowieka jest to, że Go nie ma?
Jaka jest prawda? Co to jest prawda?
Druga część perypetii Maćka Dobruckiego dostarczy nam kolejnej porcji przygód, zwrotów akcji, okraszonych tym samym ciętym humorem i dużą dawką ciekawostek naukowych. Nowi bohaterowie, jeszcze większe tarapaty i stała bystrość umysłu Maćka zapewnią nam rozrywkę na najwyższym poziomie.
Nastoletnia przygoda się skończyła, zaczyna się walka o prawdę i o własne życie.
Notka o Autorze
Tomasz Lendzian urodził się 7 lutego 1970 roku w Nowej Sarzynie. Studia prawnicze ukończył na Uniwersytecie Jagiellońskim, uzyskując tytuł magistra prawa. Karierę zawodową rozpoczął jako asesor w Żarach (województwo lubuskie). Obecnie mieszka i pracuje na Mazowszu. Od zawsze interesowała go fizyka wszechświata. Pierwsza książka popularnonaukowa jego autorstwa, „Sztuczna inteligencja w ogniu”, powstała z dialogów z SI na temat Wielkiego Wybuchu. „W poszukiwaniu magnetyzmu materii” to kontynuacja debiutanckiej powieści Tomasza Lendziana pt. „W poszukiwaniu skrycie tęsknionej”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Borgis w 2023 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztatAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Autor 2025© Copyright fot this edition by Borgis 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2025
ISBN 978-83-68322-06-4
ISBN (e-book) ???-??-?????-??-?
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Wydrukowano w Polsce
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Zamiast motta:
Czy w głębi zdjęcia z okładki widzisz jezioro?
A co, jeśli tam nie ma jeziora?
Jeśli komuś się wydaje, że widzi tam jezioro, to ulega złudzeniu.
Nie jest to fotomontaż ani fatamorgana, zdjęcie nie było retuszowane ani nie stosowano żadnych filtrów. To tylko nie najbardziej oczywisty przykład iluzji.
Dlaczego ulegamy złudzeniom? Czy przyczyną jest „magnetyzm materii”?
Czy bańka medialna, która nas spowiła pajęczyną sieci, jest bardziej realna od jaskini Platona?
Czy naprawdę kochamy, czy jedynie nam się wydaje, że bez wzajemności?
Czy wydaje nam się, że Bóg istnieje, czy największym złudzeniem człowieka jest to, że Go nie ma?
Jaka jest prawda? Co to jest prawda?
Czy to jedynie wartość logiczna, antynomia fałszu, czy głębszą prawdą jest świat niewidzialny dla siedmiu zmysłów?
Jak do niego zaglądnąć?
Spis treści
Rozdział pierwszy 9
Upadek Woltera
Rozdział drugi 47
Otyły atleta
Rozdział trzeci 83
Granatnik
Rozdział czwarty 113
Złudzenia
Rozdział piąty 147
Nowe rozdanie
Rozdział szósty 169
Kapłan nowej wiary
Rozdział siódmy 197
Włamanie
Rozdział ósmy 223
Uchylone okno
Rozdział dziewiąty 247
Broń palna
Rozdział dziesiąty 283
Majaczenia
Rozdział jedenasty 309
Ujemna podatność magnetyczna
Rozdział dwunasty 341
Śmierć
Rozdział pierwszy
Upadek Woltera
Do samochodu szybkim krokiem podszedł brat Jan i otwierając drzwi, zaczął mnie przepraszać. Początkowo nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale po chwili, otrząsnąwszy się z resztek snu i oszołomienia spowodowanego lękiem, że zostałem uprowadzony w podobny sposób jak kilka miesięcy temu Justyna, zrozumiałem, że brat Jan musiał się zatrzymać na parkingu przy stacji benzynowej, aby trochę odpocząć po kilkugodzinnej jeździe1.
– Ale to nic, to nic – odpowiedziałem po kolejnej porcji przeprosin ze strony brata Jana. – Ja tylko się obudziłem i wystraszyłem, że stało się coś niedobrego.
– Jeszcze raz przepraszam, bracie Macieju, ale spałeś tak głęboko, że nie miałem sumienia, aby cię budzić. Wyglądasz na bardzo zmęczonego, bo usnąłeś, zanim jeszcze wyjechaliśmy za rogatki Rzeszowa, więc zaparkowałem na uboczu stacji, aby nie raziło cię światło latarni. Pewnie też jesteś głodny, więc kupiłem dla ciebie coś do jedzenia. – Brat Jan wyciągnął z papierowej torby dwie ogromne kanapki i jedną wręczył mi, a drugą sam zaczął zajadać, zająwszy miejsce za kierownicą.
Z wdzięczności za posiłek, który ratował moje piszczące z głodu kiszki, gdyż ostatnie zapasy żywności spożyłem wiele godzin temu w drodze z Leżajska do Rzeszowa, miałem ochotę ucałować brata Jana w oba rumiane policzki. Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że siedziałem na tylnej kanapie auta i dzieliło nas oparcie przedniego fotela, na którym zakonnik odwrócony do mnie plecami jadł kanapkę.
– To prawda – zagadnąłem do brata Jana z ustami pełnymi życiodajnego pożywienia – że byłem bardzo zmęczony. Ostatniej nocy nie spałem ani przez chwilę i sen mnie zmorzył tak szybko. A właśnie, zanim zasnąłem, miałem zapytać, skąd, bracie, masz taki zabytkowy samochód, którym musisz się chować przed każdym patrolem strażaków miejskich.
– Spadek po moim zmarłym tatku – powiedział czule brat Jan. – Nie potrafię się z nim rozstać, a z drugiej strony nie znam się na motoryzacji na tyle, aby go wyremontować. Diagnosta już kilka razy mówił, że nie podbije mi przeglądu, ale tak długo znał mojego tatka, że co roku mi przedłuża i prosi, żebym chociaż trochę podreperował auto. Mam dobre chęci, aby to zrobić, jednak ciągle brakuje mi czasu, bo przede mną wciąż nowe obowiązki. – Urwał, aby dokończyć konsumpcję kanapki, po czym uruchomił silnik i stwierdził, że musi jeszcze zatankować.
W czasie gdy brat Jan manewrował autem, aby wyjechać z parkingu położonego na tyłach stacji benzynowej pod dystrybutory, przyszła mi do głowy niezwykle ważna rzecz, o której myślałem przed tym, zanim zasnąłem ukołysany terkotem silnika. Przypomniałem sobie, jak Justyna, zamiast przeszukiwać moje bagaże, wyjęła ze swojej torebki niewielki przedmiocik.
Wykorzystałem moment, kiedy brat Jan wlewał do swojej wysłużonej skody paliwo, i intensywnie przeszukiwałem własne bagaże. Szybko odnalazłem to, co Justyna podrzuciła mi do torby podróżnej. Był to krążek kształtem podobny do niewielkiej monety, ale od razu się zorientowałem, że wykazuje on właściwości magnetyczne, ponieważ kiedy go wyjąłem z mojej torby, był bardzo mocno przyciągany przez metalowe części samochodu. Przylgnąwszy do wspornika siedzenia kierowcy, trzymał się tak, jakby się przyssał na zawsze. Udało mi się go jednak oddzielić przy użyciu siły. Przyjrzałem mu się uważnie, ale nie było na nim żadnych rys ani szczelin świadczących o możliwości rozebrania na części. Zerknąłem przez boczne okno skody i stwierdziłem, że brat Jan maszeruje w kierunku kas, aby zapłacić za benzynę. Ujrzałem również, że kierowca stojącej przed nami dacii dokker zamknął kluczykiem korek od paliwa, ale zostawił otwartą klapkę osłaniającą dostęp do wlewu, po czym poszedł za zakonnikiem zapewne w celu uregulowania swojej należności.
Śmiało otworzyłem tylne drzwi skody i wyszedłem na zewnątrz. Podszedłem do uchylonej klapki wlewu paliwa, udając, że chcę rozprostować nogi. Od kierowcy dokkera osłaniała mnie karoseria samochodu, a we wnętrzu jego auta nie było żadnego pasażera. Rzutem oka sprawdziłem usytuowanie kamer monitorujących teren stacji benzynowej i ustawiłem się tyłem do najbliższej, tak że żadna z nich nie mogła zarejestrować moich manipulacji w okolicy niedomkniętego wlewu paliwa. Dyskretna lustracja otoczenia upewniła mnie, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby zaobserwować kombinacje mojej prawej dłoni. Szybkim ruchem włożyłem znaleziony w mej torbie przedmiot do niewielkiej wnęki mieszczącej zakręcony już korek wlewu paliwa, po czym domknąłem otwartą klapkę osłaniającą dodatkowo otwór na tankowanie.
„Jeżeli jest to tylko lokalizator GPS – myślałem, udając, że spaceruję, aby rozprostować nogi – to Justyna nie zorientuje się, że podrzuciłem go do innego auta. A jeżeli jest to również podsłuch, to po krótkim czasie odkryje podstęp. Chyba że obserwuje mnie z jakiegoś zaparkowanego obok stacji samochodu, to wówczas już wie, że przełożyłem pluskwę”.
Rozejrzałem się uważnie, lustrując teren całej stacji, ale nigdzie nie wypatrzyłem niczego, co mogłoby wskazywać, że ktoś prowadzi obserwację okolicy. Natomiast od strony kas ujrzałem zbliżającego się do swojego auta kierowcę dokkera, który – jak się domyśliłem – zapłacił za paliwo wcześniej niż brat Jan. Przesunąłem się bliżej do skody, aby umożliwić mu przejście do przednich drzwi jego samochodu, ale ostrożność podkusiła mnie, aby wypytać go o lokalizację mojego położenia.
– Przepraszam, chciałbym spytać, jaka tutaj jest miejscowość, bo jadę z księdzem, który zlitował się nade mną i wziął mnie na stopa, ale nie wiem, czy daleko jeszcze do Warszawy?
– Do Warszawy? Na rondzie prosto – powiedział zapytany, zatrzymując się na chwilę w otwartych drzwiach i wskazując ręką nieodległe od stacji skrzyżowanie trzech dróg oświetlanych latarniami – na północ, ale nie wiem, czy daleko, bo ja nie jadę ani z Warszawy, ani do Warszawy, tylko na Warkę, a potem dalej do Katowic.
– Szerokiej drogi! – zawołałem uradowany, gdy tamten zatrzaskiwał drzwi boczne auta i nawet nie powtarzałem już pytania o nazwę miejscowości, ponieważ widziałem, że kierowca bardzo się spieszył.
„Kochana Justynko! – myślałem, z radości zacierając ręce i patrząc bacznie, czy jakiś samochód pojedzie za kierowcą dokkera. – Siarczysta Żyletko! Nawet jeżeli w pluskwie masz podsłuch, to i tak zanim się zorientujesz, że nie jadę do Katowic, będę oddalał się dawno w przeciwnym kierunku. Udało mi się perfekcyjnie wyprowadzić cię w pole. Teraz czas na Najemra, a później trzeba będzie odnaleźć chłopaka w czapce i odebrać mu książkę”.
Nie miałem jednak czasu nacieszyć się sukcesem, ponieważ od strony kas i barku szedł w moim kierunku brat Jan. W dużej torbie papierowej przyniósł kolejne dwie kanapki oraz dwa soki pomarańczowe. Stacja opustoszała, więc jedliśmy, siedząc w samochodzie, a w trakcie tej prowizorycznej i mocno spóźnionej kolacji kilka razy serdecznie dziękowałem zakonnikowi za dar, który dla mnie oznaczał gigantyczną wartość kaloryczną. Ta sytuacja była dla mnie bardzo dogodna również dlatego, że zyskałem możliwość prowadzenia obserwacji otoczenia. Byłem pewien, że za kierowcą dokkera nie pojechał żaden samochód. Świadomość ta dawała nadzieję, że udało mi się wyprowadzić Justynę w pole, ale co, jeśli ona śledzi mnie z takiego punktu obserwacyjnego, który był całkowicie niewidoczny? Rozglądałem się dookoła, ale moja przezorność nie przynosiła rozwiązania dylematu. Co prawda nigdzie nie zobaczyłem krwistoczerwonego opla ani jego właścicielki i nie dostrzegłem też żadnych oznak wskazujących na bliską obecność Siarczystej Żylety. Justyna jednak była na tyle sprytna, że mogła mnie obserwować z takiej odległości lub z takiego miejsca, że nie miałem szans tego wykryć.
„Ale może być tak, że zdała się całkowicie na podsłuch lub lokalizator i jest w takiej odległości, że nie prowadzi bezpośredniej obserwacji skody, którą wiezie mnie brat Jan – kombinowałem w myślach, dojadając ostatni kęs kanapki. – Tylko skąd może prowadzić taką obserwację? Czy jest oddalona o kilka kilometrów, czy o kilkaset? Jeżeli jednak nie ma jej teraz nigdzie na stacji benzynowej, to nie pojedzie za mną do Warszawy, tylko za dokkerem do Katowic”.
– Bracie Macieju! Gdzie wysiadasz w Warszawie? – zapytał raźnie brat Jan, który również przełknął ostatni kęs kanapki.
– A gdzie jesteśmy? – odparłem pytaniem, aby zyskać czas na zastanowienie się. – Daleko jeszcze do Warszawy?
– Nie wiem – rzekł pogodnie brat Jan, jakby zupełnie nie przejmował się tym, w jakim punkcie trasy pomiędzy Rzeszowem a Warszawą znajduje się w chwili obecnej. – Ale kilka kilometrów przed zjazdem na stację widziałem niebieską tabliczkę informującą, że wjechaliśmy już do gminy Góra Kalwaria, w powiecie piaseczyńskim. Myślę, że do Warszawy już niedaleko, niecałe czterdzieści kilometrów. Jest późno i ciemno, więc ruch nie powinien być duży. Za niecałą godzinę będziemy na miejscu.
– Aha, na miejscu? – mruknąłem, zastanawiając się, czy wypada mi nadużywać uprzejmości brata Jana i prosić o podwiezienie do domu mojej koleżanki Beaty Radwiosny w pobliżu granicy Woli i Bemowa.
– Na miejscu, to znaczy w Warszawie przy ulicy Lisi Jar – wyjaśnił brat Jan. – Znam dobrze Warszawę, bo tu się urodziłem, ale samochodem poruszam się jedynie znanymi mi trasami. Jeżeli, bracie Macieju, to ci nie przeszkadza, wolałbym tam właśnie cię dowieźć.
– Lisi Jar? – Zadumałem się, bo nawet nie wiedziałem, że ulica o takiej nazwie istnieje w Warszawie. – A gdzie to jest?
– Na Ursynowie, w południowej części, niedaleko metra Kabaty – wytłumaczył mi brat Jan. – Tam po śmierci tatki mieszka już tylko moja matulka. U niej przenocuję, odwiedzę ją, a jutro wyruszam z misją, jaką powierzył mi ojciec Beniamin, do klasztoru przy ulicy Bernardyńskiej.
– Niedaleko stacji metra? To doskonale. Jedźmy tam – ponagliłem, ponieważ czułem już potrzebę działania w celu sprawdzenia, czy będzie poruszać się za nami samochód, z którego mogłaby śledzić mnie Justyna.
Brat Jan uruchomił silnik i ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Cały czas bacznie obserwowałem otoczenie, ale i tym razem nic nie wzbudzało podejrzeń. Nie ruszył za nami żaden samochód, nikt nie wybiegł z żadnego budynku, nikt nie wyciągnął telefonu komórkowego. Wszystko wskazywało na to, że Siarczysta Żyleta jest nieobecna. Również po skręceniu na pobliskim rondzie w kierunku Warszawy patrzyłem do tyłu, ale nikt za nami nie jechał. Szosa była pusta. Dopiero po paru kilometrach dogoniło nas parę rozpędzonych aut, lecz wszystkie wyprzedzały naszą skodę, gdy tylko pozwalały na to warunki drogowe, gdyż brat Jan jechał niespiesznie ze stałą prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, niezależną od jakichkolwiek znaków drogowych ani od tego, czy poruszał się w terenie zabudowanym czy niezabudowanym.
– Bracie Macieju – przerwał ciszę brat Jan. – Oglądasz się za siebie, jakbyś sprawdzał, czy ktoś cię śledzi.
Odwróciłem się do przodu w kierunku jazdy i z ulgą opadłem na oparcie tylnej kanapy, ponieważ poczułem już pewność, że Justyna nie jedzie za nami.
– Masz rację, bracie Janie – przyznałem. – Ta dziewczyna na dworcu w Rzeszowie jest bardzo agresywna i obawiam się, że będzie próbowała mnie śledzić.
– A kim ona jest? – zadał pytanie brat Jan. – I o jakiej książce rozmawialiście?
– Ona była moją miłością, którą w sobie zabiłem – odparłem, starannie unikając odpowiedzi na pytanie o książkę.
– Miłości nie można zabić – sprostował brat Jan. – A poza tym cała ta sytuacja na dworcu była bardzo dziwna i cały czas zastanawiam się, kim jesteś i co znaczyła ta rozmowa. Z wyglądu jesteś włóczęgą, z zachowania gangsterem, ale z oczu patrzy ci uczciwie. Nie rozumiem tego.
– Bracie Janie, mówimy o dwóch różnych miłościach – sprostowałem sprostowanie brata Jana. – Ty mówisz o miłości bliźniego, a ja mówiłem o miłości zmysłowej. Taką miłość zmysłową, jaką zapałałem do tej dziewczyny, nie tylko wolno zabić, ale nawet należy to zrobić niezwłocznie, aby nie wypaliła człowieka na popiół.
– Nawet podstawą tej miłości, o której mówisz, jest miłość bliźniego – kontrował brat Jan.
– Ale miłość między kobietą a mężczyzną wymaga wzajemności, a tego brakło. Ja kochałem, a ona bawiła się mną.
– Przepraszam cię, bracie Macieju, ale te fragmenty rozmowy, które słyszałem na dworcu, nie wyglądały na kłótnię narzeczeńską, lecz na porachunki gangsterskie. Sam nie wiem, dlaczego zgodziłem się ci pomóc. Zapewne sam Bóg mi to nakazał w moim sumieniu. Pomógł ci ten Bóg, którego oskarżałeś o zdradę.
– Nie oskarżałem Go o zdradę – zaprotestowałem i dodałem, aby skierować temat rozmowy na inne tory niż uwaga brata Jana, że wymiana zdań z Justyną na dworcu wyglądała na porachunki gangsterskie: – Tylko bardzo trudno jest zrozumieć dobroć Boga, gdy na świecie jest tyle wojen, a wokół każdego człowieka tak wiele obłudy i kłamstwa. Ale przypomniałem sobie, że miałem ci zadać ważne pytanie: co to był za poemat, który recytowałeś na dworcu w Rzeszowie, i kto go napisał?
– To był wiersz pod tytułem Upadek Woltera. Czy wiesz, kto to był Wolter?
– Wolter? – Zastanowiłem się. – Czy chodzi o czołowego przedstawiciela oświecenia francuskiego osiemnastego wieku, jednego ze współtwórców Wielkiej encyklopedii francuskiej2?
– To on – potwierdził brat Jan. – W młodych latach, pomimo swego wychowania u jezuitów, stracił wiarę. Niezwykłe swe zdolności i piękny styl poświęcił walce z religią, a nawet za cel życia postawił sobie zniszczenie Kościoła. Do osiągnięcia tego celu używał wszelkich środków: satyry, szyderstwa, kłamstwa. Zachęcał cynicznie: kłamcie, byle śmiało, zawsze coś z tego zostanie! Pisma jego w swoim czasie wywierały olbrzymi wpływ na społeczeństwo. W ostatnich chwilach życia nawrócił się, przepraszał za zgorszenie, chciał przyjąć sakramenty święte, ale otoczenie nie dopuściło doń księdza. Umarł ze słowy na ustach: „opuścił mnie Bóg i ludzie”3.
– I ten poemat opisuje życie Woltera? – dopytywałem.
– Nie tyle życie Woltera, lecz każdego, kto tuż przed śmiercią powraca do Jezusa, zrozumiawszy, jak nędzne i pozbawione nadziei jest życie ludzkie zredukowane wyłącznie do chemii i biologii4.
– I ten upadek Woltera oznacza co? Upadek wiary? – nie ustępowałem, tym razem bardziej zaciekawiony niż inspirowany motywacją uniknięcia niewygodnych pytań.
– Tam są dwa upadki – wyjaśniał brat Jan cierpliwie w momencie, gdy już wjeżdżaliśmy do Góry Kalwarii. – Najpierw upadek wiary człowieka wychowanego przez jezuitów w duchu Jezusowym, a potem upadek jego światopoglądu negującego tego ducha.
– A kto napisał ten poemat? – zapytałem, bo zacząłem podejrzewać, że to brat Jan jest autorem utworu.
– Człowiek, którego spotkałem przypadkowo na swojej drodze, brudnego i śmierdzącego oraz bezdomnego i nietrzeźwego. Poprosił mnie o kilka złotych na bułkę… – Brat Jan urwał, ponieważ za rondem w Górze Kalwarii ruch drogowy się nasilił, pojawiły się skrzyżowania, przejścia dla pieszych i światła, co powodowało konieczność natężenia uwagi, zwłaszcza w przypadku tak marnego kierowcy, jakim był zakonnik.
– I co było dalej? – zapytałem dopiero wówczas, kiedy bernardynowi udało się w ostatniej chwili wyhamować przed przechodniem, który wszedł na przejście dla pieszych jak święta krowa, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, czy nie nadjeżdża jakiś pojazd.
– Zastosowałem wobec niego sprawdzoną formułkę mającą na celu zagajenie rozmowy. Powiedziałem, że nie mam przy sobie pieniędzy, ale jeżeli powie mi, gdzie przebywa, to nazajutrz przyjdę tam i mu pomogę.
– Brat kłamał, że nie ma pieniędzy? – Zdziwiłem się i jednocześnie widząc, że brat Jan jest bardzo skupiony na kierowaniu, dyskretnie obejrzałem się, czy ktoś nas nie śledzi.
– Pieniądze można dawać osobom, które nie są alkoholikami. Takim są naprawdę potrzebne pieniądze, natomiast alkoholikom potrzebna jest inna pomoc. Przekazanie pieniędzy osobie uzależnionej od używek jeszcze bardziej ją pogrąża. Z kolei brutalna odmowa sprawia, że się zamykają.
– I po tej formułce tamten się otworzył? – zapytałem ironicznie, konstatując, że ruch jest tak duży i jest tak ciemno, że nie mam żadnych możliwości zweryfikowania, czy Siarczysta Żyleta jedzie za nami.
– Słyszę ironię – zauważył bystro brat Jan. – Masz rację. W większości przypadków słyszę burknięcie „nigdzie” albo „na ławce”, po czym petenci odchodzą zupełnie niezainteresowani rozmową ani inną formą pomocy niż kolejna butelka alkoholu. Ale w tym przypadku było inaczej i dzięki temu mogłem człowiekowi pomóc. Ten człowiek powiedział mi, że dzisiaj mieszka tu, jutro tam, a pojutrze w drewnianej jesionce.
– I czym to się różni od „nigdzie” albo „na ławce”?
– Nie widzisz różnicy? – zdziwił się brat Jan. – Ja zauważyłem. Drewniana jesionka to trumna, a cała wypowiedź oznaczała, że losem każdego człowieka na Ziemi jest śmierć.
– Aha, nie zgadłbym, że drewniana jesionka to trumna, ale czy tamten celowo użył takiej przenośni dla określenia losu człowieka na Ziemi? – zapytałem z powątpiewaniem.
– Okazało się, że był nauczycielem, ale kiedy żona wygoniła go z domu, bo znalazła sobie zamożniejszego partnera, który mógł jej zafundować nową komórkę i samochód lepszy od starego fiata, to załamał się, zaczął pić, a nie miał gdzie mieszkać i tak się stoczył. Żona nakłamała policji, że on się nad nią znęcał, a policja ma teraz uprawnienia większe od sądu. Mogą mężczyznę wyrzucić z mieszkania bez żadnej zgody sądu i niezależnie od tego, kto jest właścicielem lokalu. Takie teraz prawo. On dostał to mieszkanie jako spadek po swoich rodzicach, a policja go wygoniła i w jego mieszkaniu mieszka jego była żona, pomimo że nie jest nawet współwłaścicielką.
– Ale mógł się odwoływać do sądu – zauważyłem.
– Mógł, ale nie wierzył w sprawiedliwość. Przeciwko sobie miał nie tylko byłą żonę, ale jej nowego modela oraz jego prawników. Teraz mieszka w lokalu socjalnym, zarabia, a wieczorami pisze wiersze. Dzięki temu, że znalazł się ktoś, kto zainteresował się jego losem. Czasami wystarczy tylko tyle: zainteresować się, wysłuchać i zrozumieć. Ale problemem jest, żeby druga strona też była zainteresowana. Tamten człowiek był, tylko nikt nie podał mu ręki, a on sam był zbyt dumny, aby prosić o pomoc. Takim ludziom trzeba umieć zadać odpowiednie pytania i nie zadawać pytań, które mogą ich odstraszyć od… – Gwałtowne hamowanie przerwało wypowiedź zakonnika, który w ostatniej chwili zdążył zatrzymać swoją skodę przed poprzedzającym ją pojazdem zablokowanym przez sznur samochodów stojących przed sygnalizacją świetlną. – Matko Boża! – Brat Jan westchnął, już po chwili ruszając do przodu. – Muszę skupić się na kierowaniu, bo za chwilę komuś wklepię zderzak do bagażnika.
Po tym wydarzeniu brat Jan umilkł i przestał zwracać na mnie uwagę zajęty ostrożnym podążaniem za wlokącym się przed nami pojazdem. Mogłem niepostrzeżenie prowadzić obserwację szosy z tyłu, ale ruch był już tak duży, że auta jechały jedno za drugim, więc cały czas podążał za nami ten sam samochód. Nic nie wskazywało na to, aby kierowała nim Siarczysta Żyleta.
Do Warszawy pod blok, gdzie mieszkała mama brata Jana, dojechaliśmy w ciągu pół godziny. Skoda zakonnika, pomimo że dymiła z rury wydechowej na siwo i miała podziurawiony tłumik, to jednak poruszała się niestrudzenie i bezawaryjnie. Była godzina 21:00, kiedy zaparkowaliśmy w pobliżu skrzyżowania ulic Lisi Jar i Mielczarskiego. Wysiadłem, zabierając ze sobą torbę podróżną oraz plecak, i czekałem, aż brat Jan wyciągnie swoje bagaże oraz zamknie auto. Chciałem mu podziękować, lecz w myślach nie mogłem znaleźć słów oddających poświęcenie zakonnika. Kiedy w końcu tamten uporał się ze wszystkim, stanąłem przed nim i nieśmiało wyciągnąłem rękę.
– Nie wiem, bracie Janie, jak mam dziękować za to, że poświęciłeś mi tyle czasu, nakarmiłeś i dowiozłeś w znajome strony. Mogę tylko powtarzać: bardzo serdecznie dziękuję.
– Mówi się bardzo proste słowa – pouczył mnie brat Jan, kiedy potrząsałem jego rękę. – Bóg zapłać!
– Tak. Oczywiście. Bóg zapłać – wyrzuciłem gorliwie, chcąc sprawić zakonnikowi przyjemność.
– Rozumiem, że będziesz miał gdzie przenocować. Jest już późno. Moja matulka czeka. Nie mogę już dłużej rozmawiać z tobą, bo czas nagli, ale jeżeli powiesz mi, gdzie zamieszkasz, to może będę w stanie ci pomóc… – Uśmiechnął się łobuzersko.
– Czy to ta specjalna formułka? – Roześmiałem się. – Ale ja nie potrzebuję pieniędzy, jak ten bezdomny, z którego zrobiłeś poetę.
– Ja mu nie dałem żadnych pieniędzy. Kiedy następnego dnia przyszedł do mnie, nakazałem mu się umyć, dałem czyste ubranie, a stare wyrzuciliśmy na śmietnik. Zainteresowałem się tylko jego losem i przez to nadałem sens jego życiu. Resztę on zrobił sam. Ludzie najczęściej tracą sens życia, kiedy nikt nie próbuje zrozumieć tego, o czym oni myślą godzinami. A co do formułki… Myślę, że ty też potrzebujesz pomocy. Rozumiem, że nie chcesz powiedzieć, w co się wplątałeś, i jak zauważyłeś, ja o to nie wypytuję. Nie oczekuję, że mi o tym opowiesz teraz, ale czuję, że potrzebujesz pomocy.
– To nie jest tak, bracie Janie. Ja się nie wplątałem. Nie zrobiłem ani nie robię żadnych złych rzeczy. To ktoś mnie wplątał w bandycką aferę. Jestem taką samą ofiarą systemu jak ten bezdomny, którego policja wyrzuciła bezprawnie z jego własnego mieszkania. Ja również chciałem pomocy ze strony państwa, ale policja była obojętna na mój problem. Dlatego bronię się sam.
– Może lepiej we dwójkę? – zaproponował.
– To długa historia, a ja obecnie potrzebuję pomocy informatyka, który potrafiłby przesłać zaszyfrowaną wiadomość przez internet. Czy brat potrafi takie rzeczy?
– Z komputerami radzę sobie jeszcze gorzej niż z kierownicą samochodową – wyznał brat Jan. – Jednak będę się upierał, że potrzebujesz pomocy, i wcale nie informatyka.
– Jeszcze raz zapewniam brata, że nie zrobiłem niczego złego. Nie ukradłem tej dziewczynie książki, bo to była moja książka. Nie można ukraść swojej własności. Poza tym ja już nie mam tej książki, bo skradziono mi ją razem z telefonem, i teraz muszę ją odzyskać. Po raz trzeci zapewniam, że nie zrobiłem niczego złego i możesz być pewny, bracie Janie, że pomagasz właściwej osobie.
– Wierzę, bracie Macieju, ale ja także trzeci raz powtórzę: ty potrzebujesz pomocy, lecz nie informatyka.
– Jeżeli brat mi wierzy, że nie zrobiłem nic złego – powiedziałem, niecierpliwie zerkając na zegarek – to nie rozumiem, o jakiej pomocy brat mówi?
– Na dworcu w Rzeszowie pytałeś, czy Bóg jest dobry. A potem prawie że zarzuciłeś Mu zdradę. Czy mylę się, jeśli powiem, że straciłeś wiarę?
– Ale ja chodzę do kościoła i jak najbardziej jestem przekonany, że Bóg istnieje – zaprotestowałem.
– Wielu ludzi chodzi do kościoła, bo taka jest tradycja, a właściwie nawet nie tradycja, która jest chlubą ludzi sprawiedliwych, tylko prozaiczne przyzwyczajenie. Ale nie wszyscy, którzy chodzą do kościoła, są przekonani, że Bóg jest dobry. Ludzie w większości wierzą, że Bóg istnieje, ale widząc rzeczywistość dookoła, nie wierzą już w to, że jest dobry. Wierzą w Boga, ale nie wierzą Bogu. To jest bardzo wielka różnica. Po twoim pytaniu o to, czy Bóg jest dobry, zrozumiałem, że wierzysz w Boga, ale nie wierzysz Bogu. Twoja wiara jest umarła i dlatego potrzebujesz pomocy. Pełna wiara jest wtedy, kiedy człowiek wierzy nie tylko w Boga, ale również wierzy Bogu, wierzy, że czasem bardzo trudny los, jakiego doświadcza, ma sens. Ludziom wydaje się, że w nieszczęściach, które ich dotykają, Bóg im nie pomaga. Nie wiedzą, że Bóg rozwiązuje im wiele trudnych sytuacji, ale robi to dyskretnie i nie chwali się tym. Dlatego nie wiedzą, że rozwiązaniem ich problemu zajął się On osobiście, i oskarżają Go, że ich zdradził. Nie rozumieją, że Bóg to nie jest skrzynka Świętego Antoniego, do której wrzucam pieniążki, aby je wybrać, gdy będzie mi się źle w życiu działo. Dobroć Boga jest nie z tego świata i nie taka, jak sobie wyobrażamy. – Urwał, a widząc, że nie zerkam już niecierpliwie na zegarek, tylko czekam na dalszy ciąg jego monologu, wyjął z torby zbindowany plik kartek, który w świetle latarni wyglądał jak szkolny zeszyt. – To jest mały zbiorek wierszy tego człowieka, o którym ci opowiadałem – powiedział, wyciągając plik w moim kierunku. – Weź. Są tam różne wiersze i jest dużo takich, które przekazują odwieczne wartości wiary Jezusowej nowymi słowami. Stare modlitwy są doskonałe, ale młodzi ludzie potrzebują nowości, więc trzeba im najważniejsze przykazania przekazywać nowymi słowami. Jest tu też wiersz Modlitwa umarłej wiary, który powinien cię oświecić w zrozumieniu, jakiej pomocy potrzebujesz. To jest wiersz szczególny, modlitwa dla tych, którzy na skutek drobnych, ale nieusuwalnych, przeciwności losu czują wewnętrzną pustkę. Pustkę myśli i pustkę celów życiowych. Kropla drąży kamień nie siłą, lecz częstością spadania. Największe spustoszenia w duchowości człowieka nie czynią duże, jednorazowe nieszczęścia, lecz setki drobnych porażek. Wielkie nieszczęście może spowodować załamanie, ale nie utratę wiary, bo czas leczy rany. Drobne porażki nie powodują załamania, tylko powolną erozję wiary, bo czas nie ma kiedy wyleczyć duszy. Z tyłu zapisany jest mój numer telefonu komórkowego. Zazwyczaj nie odbieram od razu, gdyż nie noszę go przy sobie, ale zawsze oddzwonię.
Po tych słowach brat Jan wręczył mi zbindowane kartki, wytłumaczył, jak dojść do stacji metra, nakreślił nad moją głową znak krzyża, a potem, powiedziawszy „szczęść Boże”, poszedł w kierunku pobliskiego bloku. W ten sposób rozstaliśmy się. Nie przypuszczałem wówczas, jak często w przyszłości będę jeszcze rozmawiał z poczciwym zakonnikiem i jak bardzo jego skromna osoba mi pomoże. Rozstając się z bratem Janem, byłem bardziej zaabsorbowany lustrowaniem pobliskich ulic w poszukiwaniu śladów świadczących o obecności Siarczystej Żylety niż myśleniem nad jego słowami, a tym bardziej przeglądaniem wręczonych mi przed chwilą kartek zapisanych pismem maszynowym. Chociaż nic nie wzbudzało najmniejszych podejrzeń, nie rezygnowałem z zachowania środków ostrożności i z tego powodu nieuważnie jedynie zerknąłem na otrzymany plik wierszy, po czym stwierdziłem, że zapoznam się z nimi, jak już wsiądę do metra, które dowiezie mnie do Placu Bankowego. Schowałem zbindowane kartki niedbale do torby podróżnej i szybkim krokiem udałem się w kierunku rozświetlonej lampami jarzeniowymi głównej ulicy. Tam z tabliczki na skrzyżowaniu odczytałem, że droga, którą według wskazówek brata Jana miałem dojść do stacji metra, nosi symptomatyczną nazwę Wąwozowa. Spojrzałem raz jeszcze za siebie w głąb ulicy Mielczarskiego, ale nie było tam już brata Jana i nie dostrzegłem żadnych oznak bytności kogokolwiek, kto mógłby mnie śledzić. Na parkingu przed blokiem stała pośród innych aut skoda, odpoczywając po wysiłku przewiezienia jej właściciela z Rzeszowa do Warszawy.
Zerknąłem na tabliczkę na stojącym w pobliżu chodnika słupku, gdzie wypisano skróconą historię ulicy Wąwozowej. Ponieważ się spieszyłem, tylko przelotnie przeczytałem kilka pierwszych zdań, z których wynikało, że ulica Wąwozowa jest położona na terenie osiedla Kabaty, będących kiedyś wsią ulokowaną na pociętej jarami skarpie wiślanej. Następnie zaznaczono, że pierwsza wzmianka o tej osadzie pochodzi z 1386 roku5. Wieś Kabaty, jak czytałem w dalszym ciągu, do Warszawy wraz z całym Ursynowem została przyłączona dopiero w 1951 roku, zaś ulica Wąwozowa otrzymała swoją nazwę jeszcze później, w 1977 roku, decyzją Rady Narodowej miasta stołecznego Warszawy6. Pomimo nadania nazwy ulicy tej nie było jeszcze na mapie z 1979 roku, a pojawiła się dopiero na planach z 1982 roku, zaś nawierzchnię asfaltową uzyskała dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych po intensywnej rozbudowie osiedla Kabaty7.
Czytałem te informacje jedynie przelotnie, idąc szybkim krokiem w kierunku stacji metra, i nie zatrzymałem się, aby poznać resztę ciekawostek związanych z tym miejscem. Spieszyłem się, ponieważ była już tak późna godzina, że obawiałem się, czy nie zostanę potraktowany jako nazbyt spóźniony gość przez osobę, która posiadała odpowiednią wiedzę i jako jedyna mogła mi pomóc zastawić pułapkę na Najemra. Do stacji metra Kabaty dotarłem w ciągu kilku minut. Przed zejściem do podziemia jeszcze raz spojrzałem w głąb ulicy Wąwozowej, w kierunku, z którego przyszedłem. Nic nie wskazywało na obecność nie tylko Siarczystej Żylety, ale na istnienie choćby cienia podejrzenia, że ktoś mnie śledzi, idzie za mną lub chce uprowadzić. Upewniwszy się w ten sposób, że jestem bezpieczny i że nic mi nie zagraża ani ze strony Justyny, ani ze strony Bernarda Najemra, schodami zszedłem na poziom bramek wejściowych do metra. Nie musiałem kupować biletu, aby przejść przez nie na perony położone piętro niżej, ponieważ byłem posiadaczem Warszawskiej Karty Miejskiej umożliwiającej podróżowanie przez okres dziewięćdziesięciu dni wszystkimi liniami tramwajowymi, autobusowymi oraz metrem po terenie całej Warszawy. Karta traciła ważność dopiero w przyszłym miesiącu, dlatego też poruszanie się po Warszawie nie stanowiło dla mnie w chwili obecnej żadnego obciążenia finansowego.
Przeszedłem przez bramkę, która zwolniła blokadę po przyłożeniu do czytnika Warszawskiej Karty Miejskiej, i już po zejściu schodami znalazłem się na prawie opustoszałym o tej porze peronie. Pasażerów oczekujących na pociąg było na tyle niewielu, że bez trudu zauważyłbym kogoś, kto potencjalnie mógłby mnie śledzić. Nikt taki nie zwrócił mojej uwagi. Wszyscy siedzieli lub stali obojętnie, pochłonięci gapieniem się w ekraniki swoich smartfonów albo bezmyślnie patrząc się w kierunku tunelu, skąd miał nadjechać pociąg.
Nie musiałem długo czekać. Najpierw usłyszałem dochodzący z głębi tunelu łoskot, potem na ścianie pojawiły się błyski świateł i już za chwilę kolejka wpadła na tor ciągnący się wzdłuż peronu. Wagoniki zatrzymały się i tuż przede mną rozsunęły się automatycznie drzwi. Przed wejściem do środka jeszcze raz się rozejrzałem wokół i ponownie upewniłem, że nikt mnie nie śledzi i nie ma w pobliżu nikogo, kogo mógłbym podejrzewać o związki z Siarczystą Żyletą lub Bernardem Najemrem. Całkowicie już uspokojony zająłem miejsce siedzące w rogu wagonu, a kiedy drzwi się zsunęły, rozejrzałem się po całym wnętrzu.
Pora stawała się późna, więc pasażerów nie było dużo w przeciwieństwie do warszawskich godzin szczytu, kiedy znalezienie miejsca do złapania się ręką za coś stabilnego wymagało gimnastyki całego ciała, a możliwość przestąpienia z nogi na nogę była niejednokrotnie wyjątkowo utrudniona. Ale tak jak zazwyczaj w metrze warszawskim zdecydowana większość ludzi siedziała ze wzrokiem zafiksowanym na niewielkim ekraniku smartfona i wyglądali na tak zaabsorbowanych płynącymi z niego informacjami, podobnymi do tych z poprzedniego dnia, że zapewne nie zwróciliby uwagi, nawet gdyby do środka wszedł terrorysta z bronią w ręku, i dopiero krzyk lub huk strzału wyrwałby ich z odrętwienia. Tylko jedna osoba czytała książkę, a kilka pozostałych patrzyło nieruchomo w niewidzialną dal pustym wzrokiem. Nikt nie wyglądał na człowieka, który mógłby zrobić mi krzywdę.
Z zaciekawieniem wyjąłem otrzymaną od brata Jana zbindowaną książeczkę. Nie zwracałem już uwagi na otoczenie, tylko przerzucałem poszczególne kartki. Na każdej z nich widniał jeden wiersz zaczynający się tytułem wypisanym wielkimi drukowanymi literami. Każdy z tych tytułów brzmiał na tyle dziwnie i tajemniczo, że zachęcał do przeczytania, lecz zatrzymałem wzrok dopiero na stronie, gdzie wypisano dużymi zgłoskami: „Modlitwa umarłej wiary”. Zacząłem czytać.
Daj mi wiarę, bym się modlił,
wskrześ modlitwę, bym uwierzył.
Daj mi siłę, abym walczył,
daj łut szczęścia, abym przeżył.
Daj mi mądrość, bym był z ludźmi,
daj samotność, bym był mądry.
Przypraw sensem moje życie,
kiedy sensu w nim nie widzę.
Daj nadzieję bezrozumną,
bym zobaczył świat w tunelu,
nawet wtedy kiedy nie wiem,
gdzie i po co szukać celu.
Daj mi ufność, by przemogła
czerń zgryzoty szarych myśli.
Bym zobaczył dobroć Boga,
której MÓZG by nie wymyślił.
Wiersz był krótki, ale jego treść, przypominająca na poły modlitwę, wywarła na mnie ogromne wrażenie. To był tekst, którym człowiek piszący z perspektywy poczucia pustki wewnętrznej wyciągał rękę do Boga, trochę nieufnie, zawiedziony dotychczasowymi porażkami, jako do jedynego źródła, skąd może przyjść pomoc.
„Brat Jan ma rację – przyznałem w duchu. – Moja wiara jest ułomna”.
Myślałem o tym dość długo, tak że po chwili te myśli mnie znużyły i nie mogłem wydobyć z siebie nic mądrzejszego ponad to, co powiedział już brat Jan. Natomiast z jakiegoś zakamarka mózgu zaczął przebijać się do mojej świadomości niepokój związany z planami wynikającymi z mojej obecnej sytuacji. W związku z tym tak jakoś automatycznie zacząłem przyglądać się oczami świadomości celowi podróży. A tym celem było spotkanie z Beatą.
Beata była moją koleżanką, z którą znałem się od wielu lat. To było bardzo ważne, że ją tak dobrze znałem, ale co najważniejsze, posiadała ona niezwykłe umiejętności w zakresie programowania i poruszania się w świecie wirtualnej rzeczywistości. Korzystałem z jej wiedzy informatycznej przy opracowywaniu oprogramowania do obsługi działka elektromagnetycznego. To właśnie dzięki niej udało się skonstruować to urządzenie, wyglądem zewnętrznym przypominające aparat fotograficzny, jako niezwykłe połączenie elektroniki, magnetyzmu i informatyki. Faktycznie nie był to żaden aparat fotograficzny tylko działko działaniem nawiązujące do wyrzutni elektromagnetycznej, tyle tylko że nie służyło ono do miotania ciężkich ładunków ani śmiercionośnych pocisków, lecz do wystrzeliwania kilogramowych kul o specjalnie dobranej plastyczności w taki sposób, aby jednym uderzeniem pozbawiały przytomności osobę trafioną w odpowiedni punkt ciała. Sprawienie, aby tak małe urządzenie mogło miotać z taką siłą kilogramowe pociski, wymagało zastosowania specjalnego wynalazku, którego próby przeprowadzałem z zapalonym inżynierem zatrudnionym w firmie produkującej urządzenia elektroniczne. Niestety z inżynierem tym straciłem już kontakt, gdyż z powodów zdrowotnych musiał zwolnić się z tej firmy i wyjechać za granicę. Wymieniliśmy się telefonami i regularnie utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Do czasu. Pewnego dnia, gdy do niego przedzwoniłem, nie odebrał telefonu. A potem tak było już zawsze. Nie oddzwonił, nie odebrał telefonu, wyprowadził się z Polski. Kontakt z tym niezwykłym człowiekiem urwał się.
Natomiast nie urwał się mój kontakt z Beatą, która opracowała oprogramowanie informatyczne działka elektromagnetycznego. Beata chodziła ze mną do tej samej szkoły i spotykaliśmy się w okresie nauki prawie codziennie. Dzięki swoim zdolnościom językowym, a znała biegle dwa języki obce, uzyskała przydomek Glutki, co było skrótem od „poliglota”. Nie wyrażał on jednak podziwu, lecz miał oczywisty wydźwięk szyderczy. Beata zaliczała się do klasowego ogona od pierwszych dni nauki w liceum i dlatego ciągle była przedmiotem drwin. Początkowo obgadywano ją jedynie za plecami, a w ramach klasy zbywano obojętnym milczeniem. Jednak w połowie roku szkolnego jedna z osób zaliczanych do klasowej śmietanki złośliwie zadrwiła z jej włosów spiętych w kucyk oraz publiczne porównała jej urodę do wyglądu kobyły w trakcie rżenia. Była w tym dawka prawdy, bo Beata nie uchodziła za piękność i z powodu wysuniętych szczęk, dolnej i górnej, jej twarz nasuwała skojarzenia z końskim pyskiem. Lecz powiedzenie jej tego prosto w oczy, nie dość że przykre, było wręcz ordynarne. Beata zamiast odgryźć się równie złośliwe, nic nie odpowiedziała, jak zwykle, niestety, ukryła łzy, spuszczając głowę, i poszła do domu.
Nie byłem świadkiem tej przykrej sceny i dowiedziałem się o niej dopiero następnego dnia, kiedy krytykant Beaty znalazł się w ogniu klasowej nagonki, ale bynajmniej nie z powodu swojego haniebnego zachowania. Cała śmietanka mojej klasy dostała od niego późnym wieczorem maile wyszydzające ich wady, a złośliwości te zostały zilustrowane najbardziej szyderczymi memami zaczerpniętymi z internetu. Prześmiewca co prawda nie podpisał się pod tymi wiadomościami, ale po adresie poczty elektronicznej wiadomo było od razu, kim jest. Na próżno zaklinał się, że tego nie zrobił, i na próżno pokazywał swoją skrzynkę pocztową, gdzie nie było szyderczych maili. Wszyscy wylali na niego taką falę złości, że przez tydzień nie pokazywał się w szkole.
Jakoś już po paru dniach ktoś, lecz nie wiadomo kto, dowiedział się, że to jednak nie uznany za winnego porozsyłał maile ze złośliwościami, lecz zrobiła to Beata, aby skłócić go z resztą klasy i w ten sposób zemścić się za swoje upokorzenie. Po tym wydarzeniu wszyscy się dowiedzieli od Beaty, że jest w internecie, pod adresem znanym tylko jej, specjalny program, za pomocą którego można wysłać maila podszywającego się pod adres mailowy dowolnej osoby. Beata uświadomiła również klasowej śmietance, że może przynieść pendrive’a, który zawiera w wejściu USB kondensatory powodujące spalenie płyty głównej. Mało tego, była również w posiadaniu pendrive’a, który może udawać klawiaturę innego komputera i praktycznie zrobić w tym komputerze dowolne rzeczy, łącznie z umieszczeniem w sieci najbardziej prywatnych zdjęć właściciela komputera lub założyć nowy adres poczty mailowej po skopiowaniu danych z innego adresu.
Od tego zdarzenia stosunek klasowej śmietanki do Beaty nieco się zmienił. Unikano już obgadywania jej, nawet za plecami, nabrawszy szacunku podszytego lekkim strachem wobec jej umiejętności, ale z urazy za to, co zrobiła, zbywano ją całkowitym milczeniem. Utworzono wokół niej niemy kordon sterylnej obojętności. Była dla klasy niczym powietrze i wszyscy unikali wdawania się z nią w jakiekolwiek rozmowy. Wszyscy oprócz mnie. Ja utrzymywałem z Beatą kontakt nie tylko dlatego, że poprosiłem ją o opracowanie oprogramowania do mojego działka elektromagnetycznego, ale podświadomie wyczuwałem, że ona mnie lubiła, i nie godziłem się na traktowanie jej przez innych gorzej, niż na to zasługiwała. Liczyłem na to, że tak jak kiedyś Beata pomogła mi z działkiem, tak teraz nie odmówi pomocy w realizacji planu skontaktowania się z Darkiem Rębcem i zastawienia pułapki na Najemra.
Moje rozmyślania przerwał komunikat głosowy, że następną stacją będzie Metro Ratusz Arsenał. Tutaj wysiadłem z kolejki podziemnej i wyszedłem na naziemną część Placu Bankowego, gdzie mieścił się przystanek tramwajowy. Z tego przystanku linią numer dwadzieścia sześć dojechałem do Placu Kasztelańskiego na Bemowie. Stąd do celu mojej podróży, niewielkiego domku położonego przy ulicy Stromej, dzielił mnie już tylko niecały kilometr. Odległość tę pokonałem w ciągu dziesięciu minut, ale im bardziej zbliżałem się pod znany mi z ubiegłych lat adres, tym mocniejszy ogarniał mnie niepokój, w jaki sposób zostanę o tej porze przyjęty przez Beatę i czy będzie ona chciała mi pomóc, tak jak to sobie wyobrażałem. W tej chwili była ona moją jedyną nadzieją i gdyby odmówiła, to wówczas nie miałem żadnego alternatywnego planu działania.
Kiedy przeszedłem przez tory kolejowe dzielące Bemowo od Woli, poczułem, że mój wewnętrzny niepokój nasila się w postępie geometrycznym z każdym kolejnym krokiem. Przyczyną tego niepokoju była, jak sobie szybko uświadomiłem, nie tylko obawa odmowy udzielenia pomocy, ale również wątpliwość, czy mam prawo wykorzystać Beatę do realizacji wymyślonego przeze mnie karkołomnego planu.
„A może Beata i jej mama już śpią? – myślałem, martwiąc się na zapas. – Niedługo będzie dwudziesta druga. Co, jeśli się okaże, że je obudziłem?”
Lecz nie miałem żadnego innego planu, który pozwoliłby mi skontaktować się z Darkiem Rębcem w taki sposób, aby informacji tych nie przechwycił Najemr lub osoby dokonujące na jego zlecenie podsłuchu telefonu i maili Darka. Nie przestałem się niepokoić nawet w momencie, kiedy stanąłem przed niewielkim domkiem, w którym z Beatą spędziłem wiele godzin przy projektowaniu rozwiązań informatycznych w działku elektromagnetycznym. Z mocno bijącym sercem i duszą na ramieniu nacisnąłem przycisk wideofonu umieszczonego na niewysokim murku w linii ogrodzenia posesji. Ulicę oświetlały lampy jarzeniowe, ale ich światło nie docierało na tyły zabudowań i dlatego domek Beaty był częściowo pogrążony w ciemnościach.
Po naciśnięciu przycisku odpowiedzią była jedynie cisza, a ja dopiero teraz zauważyłem, że wszystkie okna domu od strony ulicy są czarne. To mogło świadczyć o tym, że domownicy już spali albo w ogóle ich nie było. Kiedy po raz drugi nacisnąłem przycisk wideofonu i w dalszym ciągu bez rezultatu, z posesji po przeciwnej stronie ulicy usłyszałem stłumiony, ale dobrze słyszalny, trzask otwieranych drzwi wejściowych. Obejrzawszy się za siebie, zobaczyłem, że z domu naprzeciwko ktoś wyszedł i przeszedł po podwórku w obie strony. Trudno było zgadnąć, dlaczego sąsiad Beaty tak spaceruje, ale pomyślałem, że zapewne dojrzał moją obecność i wyszedł zlustrować przybysza, który o tak później porze kręci się po pustej ulicy. Spojrzałem na zegarek i zadecydowałem, że poczekam jeszcze piętnaście minut.
„A potem, jeżeli nikt nie otworzy drzwi tego domu, to cóż mi pozostanie? Jakie mam możliwości? Pod domem Darka na Powiślu zapewne czatują już ludzie Najemra, a on sam z obstawą czeka na mnie pod domem w Kosumcach – myślałem, stojąc bezradnie na ulicy przed posesją Radwiosnów. – Książki i tak mi nie zabiorą, bo jej nie mam, ale czy Najemr nie będzie chciał mnie uwięzić, tak jak wcześniej uwięzili Justynę? Tylko tym razem ulokuje mnie w innym miejscu i nie wiadomo, czy policji uda się kiedykolwiek mnie odnaleźć. Jeżeli nikt nie otworzy tych drzwi, to mam tylko dwa wyjścia: pójść do Darka, licząc na to, że jakoś uda mi się do niego przedostać, zanim złapią mnie zbiry Najemra, albo na policję. Tylko co ja powiem policji? Że szuka mnie ABW czy że szuka mnie gangster Najemr? Jeżeli Justyna mówiła prawdę, że Najemr jest rzeczywiście funkcjonariuszem ABW, to biorąc pod uwagę to, co on nakłamał kierownikowi w lesie, że oszukałem rząd i prezydenta, nie jest wykluczone, że spreparował przeciwko mnie jakieś doniesienie na policję, która teraz szuka mnie jak przestępcy”.
Nie miałem w Warszawie żadnej rodziny, u której mógłbym przenocować. Pamiętałem parę adresów kolegów, ale byli to tylko znajomi, których bardzo zaskoczyłbym wizytą o tak późnej porze, i powątpiewałem, aby zgodzili się zapewnić mi nocleg. Czując bezradność, po raz trzeci nacisnąłem przycisk przy wideofonie i w tym momencie w ciszy panującej na całej długości ulicy Stromej usłyszałem ostry trzask otwieranego okna. Przestraszywszy się tego nagłego dźwięku, aż przykucnąłem przy murku ogrodzenia.
– Kto tam się chowa? Proszę stąd odejść, bo zadzwonię po policję. – Z otwartego na parterze domu Beaty okna dobiegł do moich uszu kobiecy głos. Rozpoznałem go od razu i dlatego natychmiast wstałem, wychylając się zza osłaniającego mnie murka. Padł na mnie oślepiający snop światła latarki.
– Przepraszam bardzo, że dzwonię o tak późnej porze, ale chciałem się spotkać z Beatą. Poznaję, że pani jest jej mamą, ale nie wiem, czy pani mnie poznaje – odezwałem się, starając się mówić głosem spokojnym, ale sam czułem, że dźwięczą w nim tony podenerwowania.
– A kim pan jest?
– Ja jestem kolegą Beaty. Nazywam się Maciej Dobrucki.
– Aaa, Maciek Dobrucki. – Usłyszałem krótkie zdanie, latarka zgasła, po czym okno zostało zatrzaśnięte, a w pomieszczeniu na parterze zabłysło światło.
Nie wiedziałem, czy mam czekać, aż ktoś do mnie wyjdzie, czy mama Beaty, po ujawnieniu mojego nazwiska, uznała, że o tej porze jestem tu niemile widziany i nie będzie więcej ze mną rozmawiać.
„Przecież Beata lubiła mnie – myślałem gorączkowo. – W klasie byłem jedyną osobą, która z nią rozmawiała, gdy reszta traktowała ją jak powietrze. Co prawda nie spotykaliśmy się ostatnio poza szkołą, ponieważ po zakończeniu programowania układu sterującego działkiem nie było żadnego pretekstu do takich spotkań, ale też nigdy nie dochodziło między nami do zatargów. Nigdy Beacie nie dokuczałem ani nie wyśmiewałem się z jej nieszczególnej urody. Kiedy ją odwiedzałem, jej mama też często zaglądała do pokoju, w którym pracowaliśmy, rozmawiałem z nią i wydawało mi się, że ona też mnie lubiła. A może miała pretensję, że jak inni wyśmiewali się z córki, nie stawałem w jej obronie?”
Z przykrych rozmyślań wyrwał mnie widok ludzkiej postaci wychodzącej zza narożnika domu Beaty. Blask światła latarni stojącej nieopodal na ulicy Stromej oświetlał skąpo teren posesji obok ściany budynku, wzdłuż której poruszała się idąca w moim kierunku osoba. W smudze tego światła zobaczyłem, że to kobieta. Panujące ciemności nie pozwalały na rozpoznanie rysów jej twarzy, ale byłem pewien, że nie jest to Beata. Po chwili, kiedy kobieta się zbliżyła, wchodząc nagle w jaśniejszą poświatę ulicznych lamp, rozpoznałem ją: to była pani Dorota Radwiosna, mama Beaty, z którą wielokrotnie rozmawiałem podczas swoich wizyt i która w czasie tych bytności częstowała mnie obiadem, kolacją lub wypiekami własnej roboty.
– Przepraszam, ale wideofon zepsuł się i dzwonek też nie działa, więc zobaczyłam tylko, że ktoś chowa się za murkiem. Myślałam, że to jakiś złodziej, i dlatego mówiłam o policji – tłumaczyła pani Radwiosna, a kiedy podeszła bliżej i spojrzała uważnie w moją twarzy, zmieniła ton głosu. – To rzeczywiście ty, Maćku, ale wyglądasz… tak jakoś inaczej. Tylko że… Beatki nie ma w domu.
– Co takiego? – wydusiłem z siebie tylko dwa słowa, bo nic więcej nie mogłem wymyślić w nagłym poczuciu katastrofy. Zrozumiałem, że jej urwane zdanie o tym, że wyglądam inaczej, oznaczało, że przypominam teraz bardziej bezdomnego niż szkolnego kolegę Beaty, ale nie to doprowadziło mój umysł do poczucia katastrofy. Katastroficznym wydarzeniem, wręcz kataklizmem dla moich planów, była nieobecność osoby, w której pokładałem wszelką nadzieję.
– Ale powiedz, co się stało, że o tak później porze przyszedłeś? Gdybyś przyszedł dwie godziny temu, to jeszcze byś ją zastał.
– Ja przepraszam, że tak późno i że jestem przemoczony oraz rozczochrany, i może trochę ubrudzony – zacząłem się tłumaczyć – ale to taka nagła sprawa i potrzebowałem, a właściwie potrzebuję pomocy Beaty. I dlatego też ośmieliłem się panią obudzić o tak późnej porze.
– Nie, nie, ja nie spałam – powiedziała kobieta uspokajająco. – Oglądałam telewizję w moim pokoju po przeciwnej stronie domu i przez czysty przypadek zeszłam do jadalni na parterze, aby wyjrzeć, czy sąsiad z naprzeciwka pogasił już światła. Niedawno wprowadził się i zamieszkał po drugiej stronie ulicy strasznie wścibski człowiek. Wtedy zobaczyłam, że ktoś jakby chował się za murkiem mojego ogrodzenia. A coś poważnego się stało, że tak nagle przyszedłeś?
Milczałem. Nie byłem przygotowany na to, co powiedzieć pani Radwiośnie, gdyż jedyne, czego się obawiałem, przychodząc tutaj, to możliwość, że domownicy będą już spali. Nie sądziłem, że Beaty nie będzie, a przecież powinienem był dopuścić taką ewentualność, ponieważ był sierpień, miesiąc wakacyjny, i mogła wyjechać nad morze, w góry albo nawet gdzieś za granicę.
– Rozumiem, że to jakaś osobista sprawa – powiedziała pani Radwiosna tonem, w którym nie było nawet cienia pretensji o to, że nie chcę jej wyłuszczyć, z czym przyszedłem do Beaty.
– Nie, nie, to nie jest żadna tajemnica – zacząłem mimowolnie się tłumaczyć – tylko to jest tak skomplikowany splot okoliczności, że nie wiem, jak zacząć.
Mama Beaty uniosła rękę, gestem dając do zrozumienia, że nie muszę tłumaczyć się ze swoich tajemnic.
– Nie musisz niczego wyjaśniać. Beatka bardzo dobre rzeczy mi o tobie opowiadała i sama też wiem, że jesteś dobrym chłopakiem. I rozumiem, że jest to bardzo pilne, ale Beatki nie ma w domu. Mogę ci jednak dać numer telefonu do niej, żebyś przedzwonił. Ale wejdź do środka, bo widzę, że sąsiad z naprzeciwka już nas obserwuje przez okno.
Nie zdążyłem jej wyjaśnić, że nie mam telefonu, z którego mógłbym skontaktować się z Beatą, a nawet gdybym miał, to nie zrobiłbym tego z obawy przed podsłuchem. Nie zdążyłem, ponieważ mama Beaty, uchyliwszy przede mną bramkę wejściową na posesję, nie czekając na moją reakcję, poszła w kierunku drzwi wejściowych swojego domu. Nie widziałem sensu, aby podążać za nią, gdyż nieobecność Beaty krzyżowała wszystkie moje plany. Ogarnęło mnie poczucie katastrofy, jakbym doszedł do ściany. Była to ściana wyobraźni, przed którą kończyły się wszystkie moje pomysły na rozwiązanie sytuacji, w jakiej się znajdowałem, a za którą nie było już żadnych możliwości wydostania się z pułapki, w którą wpadłem na skutek nieoczekiwanego splotu okoliczności. Z jednej strony nie miałem już teraz żadnego pomysłu, jak odzyskać książkę ukradzioną przez chłopaka w czapce, którego nazwiska nawet nie znałem, a z drugiej strony kompletnie nie wiedziałem, jak uniknąć pościgu prowadzonego za mną przez Najemra, a być może również przez Justynę, jeżeli już ustaliła, że książki nie zabrał mi Najemr. Mimo to, zamknąwszy bramkę wejściową na posesję, poszedłem za panią Radwiosną, ponieważ nie mogłem po prostu odwrócić się i odejść w drugą stronę.
– Wejdź, wejdź – ponagliła, stając w otwartych drzwiach. – Bo ten sąsiad z naprzeciwka jest bardzo wścibski i jutro będzie wypytywał, kto mnie odwiedza tak późno.
– I tak już mnie widział – powiedziałem wyjaśniająco, kiedy zamykała za mną drzwi. – Zanim pani przyszła, on wychodził na zewnątrz i udając, że spaceruje po ogrodzie, obserwował, co robię. A telefon do Beaty nie przyda mi się na nic, bo właśnie dlatego potrzebuję pomocy, gdyż złodziej ukradł mojego smartfona i nie mam nawet jak przedzwonić. Pomyślałem, że Beata, mając takie umiejętności informatyczne, pomoże mi zlokalizować, gdzie teraz znajduje się mój telefon. Ale ona pewnie wyjechała gdzieś na wakacje, pewnie za granicę? – To ostatnie zdanie wypowiedziałem bardziej w formie twierdzącej niż pytającej, ponieważ nie liczyłem już na to, że uda mi się spotkać z Beatą tej nocy.
– Beatka? Za granicę? – zdziwiła się jej mama. – Oczywiście, że nie. Ona nie lubi jeździć poza granice Polski i w ogóle raczej nie lubi opuszczać domu ani podróżować. To mnie martwi, bo jest takim odludkiem. A ja chciałabym, żeby poznała jakieś koleżanki i kolegów. Ty byłeś chyba jedynym jej znajomym, jakiego posiadała. Ale to bardzo przykre, że ci ukradziono telefon. Zgłosiłeś kradzież na policję? – Spojrzała na mnie wnikliwie, a kiedy ociągałem się z odpowiedzią, dopowiedziała: – Rozumiem cię. Nie wierzysz, że policja zajmie się tym na poważnie. Ja też mam przykre doświadczenia, jeżeli chodzi o skuteczność działania policji. Ale policja chyba potrafiłaby rozwiązać tak prostą sprawę jak odnalezienie skradzionego telefonu komórkowego.
Stałem w jasno oświetlonym przedpokoju domu Beaty i oślepiony tym światłem, nie rozumiejąc sensu tej wypowiedzi, mrugałem oczami.
– Jeżeli Beata nie wyjechała, to gdzie ona jest? – zapytałem w końcu o to, czego nie zrozumiałem z wypowiedzi pani Radwiosny.
– Beatka jest na takiej, hm, jakby to określić… – Przez chwilę się zadumała. – No, mówiąc wprost, jest na takiej nocnej imprezie w moim niejako zastępstwie.
– Na nocnej imprezie? – Zdumiałem się, ponieważ ostatnią rzeczą, o którą mógłbym podejrzewać Beatę, było to, że mogła pójść na nocną imprezę. – Co ona tam robi? Czy ona jest na imprezie u kogoś z liceum?
– Ach, nie. – Mama Beaty tym razem uśmiechnęła się mimo woli i gestem zaprosiła mnie z przedpokoju do saloniku. – To nie jest impreza klasowa, tylko bardziej takie przyjęcie firmowe w wynajętej sali.
– Przyjęcie firmowe? – Zadziwiłem się po raz kolejny, a widząc zapraszający gest pani Radwiosny, zdjąłem mocno ubrudzone buty, które ustawiłem obok szafki w miejscu, gdzie leżało rozrzucone obuwie domowników. – Nie wiedziałem, że Beata ma takich znajomych, z którymi chodzi na imprezy firmowe.
– Znajomych? – Tym razem uśmiech kobiety wydał mi się jakiś smutny. – Nie, to nie są jej znajomi. Ona jest w takiej sali bankietowej, a właściwie restauracji w Dworku Na Wale. Ale co ona teraz tam robi? No, nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć. Przedzwonię do niej. Wejdź, bo nie będziemy tutaj tak stać.
Mama Beaty poprowadziła mnie z przedpokoju do znajomego saloniku połączonego z jadalnią, który urządzony był dość luksusowo, ale w stylu klasycznym. Wchodziłem tam trochę zakłopotany, ponieważ dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że moje skarpetki są w niewiele lepszym stanie niż buty, a w dodatku na piętach zrobiły mi się dziury od nadmiernej eksploatacji. Dlatego w saloniku usiadłem nieśmiało na brzeżku kanapy pod wiszącym na ścianie kwiatkiem z gatunku paproci. Pani Radwiosna zajęła miejsce po przeciwnej stronie i postukała na ekranie smartfona, aby uzyskać połączenie ze swoją córką.
– Nie wiem, czy będzie mogła odebrać – mówiła, oczekując na połączenie. – Ona jest na takim evencie firmowym z mojej firmy i ma tam nie tylko być osobą towarzyszącą, ale również służyć jako tłumacz.
– Na evencie firmowym? Beata będzie tłumaczyć? – powtarzałem jakby z niedowierzaniem, starając się ukryć gorycz, którą czułem z powodu fiaska moich planów. – To chyba będę musiał przyjść kiedy indziej, bo zapewne nie będzie mogła dzisiaj spotkać się ze mną.
Ale pomimo moich starań mama Beaty chyba usłyszała w moim głosie ton zawodu albo go wyczuła instynktownie, bo uspokajająco powiedziała:
– Nie martw się, nie będzie tak źle i na pewno uda ci się z nią spotkać. Ja chciałabym ci pomóc, ale mówiłeś, że potrzebujesz zlokalizowania twojego telefonu, a ja niestety nie znam się na tym. Nie wiem, czy Beatka coś będzie mogła poradzić, ale zaraz ją spytam… O, jesteś, Beatko, kochanie, czy możesz rozmawiać? – Zawiesiła głos i z uwagą słuchała rozmówcy, którego głos niestety do mnie nie dochodził, więc nie wiedziałem, co Beata odpowiedziała swojej mamie. Ale po chwili pani Radwiosna znowu zaczęła mówić: – Dobrze, kochanie, cieszę się, że wszystko jest w porządku, i nie mów mi, że jestem nadopiekuńcza, ponieważ dzwonię z innego powodu. Przyszedł tu Maciek i potrzebuje twojej pomocy… Jaki Maciek? Z twojej klasy, Maciek Dobrucki. Dziwisz się, dlaczego przyszedł? Bo potrzebuje twojej pomocy, dlatego przyszedł. Ukradli mu smartfona i potrzebuje twojej pomocy, bo ty potrafisz poruszać się w sieci zdalnie i pomożesz mu znaleźć złodzieja. – Mama Beaty ponownie zamilkła i przez chwilę wsłuchiwała się w słowa córki. – Ja wiem, że nie możesz teraz wyjść z eventu i że to potrwa do rana, więc może powiem mu, żeby przyszedł jutro?
Przygotowałem się do tego, żeby wstać z kanapy, ponieważ zrozumiałem, że moje plany zostały dosłownie zdruzgotane przez nieprzewidywalny zbieg okoliczności. Nie wypadało mi jednak wychodzić, dopóki pani Radwiosna rozmawiała przez telefon, więc niecierpliwie czekałem, aż będę mógł opuścić dom po uprzednim pożegnaniu gospodyni.
„Jaki to pech, że Beata akurat tej nocy udała się na jakiś event – pomyślałem, zastanawiając się ponuro nad dalszym scenariuszem rozwoju wypadków po opuszczeniu domu Beaty. – A może poprosić panią Radwiosnę o możliwość przenocowania? Jest taka miła”.
Niespodziewanie z tych ponurych rozmyślań wyrwała mnie mama Beaty, wyciągając w moim kierunku swojego smartfona.
– Beatka chce z tobą rozmawiać – poinformowała mnie krótko.
Ująłem aparacik niepewnie w dłonie, ponieważ nie wiedziałem, co powiedzieć Beacie w obecności pani Radwiosny, w sytuacji gdy moje rachuby całkowicie zawiodły.
– Cześć, Maciek! – W słuchawce rozbrzmiał ciepły głos Beaty. – Co się stało? Masz jakieś kłopoty? – Głos Beaty był nie tylko ciepły, ale podziałał na moje neurony mózgowe jak kojący balsam, przywracający zdolność myślenia i formułowania jasnych wypowiedzi.
– No, cześć – odparłem dziarsko. – Mam kłopoty i to spore. Do ich rozwiązania potrzebowałem twojego mózgu informatycznego, ale już wiem, że nici z tego, bo jesteś na jakiejś nocnej imprezce i nie możesz jej opuścić. Muszę poradzić sobie sam.
– Ale jutro już będę w domu. Więc nie radź sobie samemu, tylko przyjedź, obojętnie o której porze.
– Jutro będzie trochę późno. Muszę to rozwiązać tej nocy.
– Maciek, co się stało?
– Za dużo do opowiadania przez telefon, w każdym razie nie chodzi tylko o to, że ukradli mi smartfona. Ale rozumiem, że nie możesz opuścić tego eventu, więc dzięki za dobre chęci. Dam radę.
– Maciek, ja się nie mogę wyrwać, bo to nie jest taka zwykła nocna imprezka, tylko event z firmy mojej mamy i ja tu służę za osobę towarzyszącą oraz za tłumacza. Jak wiesz, jestem mocna z języka francuskiego, więc tłumaczę. Poczekaj chwilę, bo mnie wołają. – Zaraz potem w tle słychać było jedynie przytłumione odgłosy muzyki i rozmowę jakiegoś mężczyzny z Beatą. Słowa były na tyle ciche i niewyraźne, że nie potrafiłem zrozumieć ich treści. – Już jestem. – Usłyszałem ponownie głos Beaty i odniosłem wrażenie, że wyczułem w nim nutkę podenerwowania. – Jeżeli to musi być tej nocy, to musisz tu przyjechać, tu gdzie jest ten event. Jak podjedziesz, to poprosisz ochronę, żeby mnie wywołali. Mama ci wytłumaczy, gdzie to jest, bo ja już muszę biec, żeby coś im przetłumaczyć. Przyjedziesz?
– Przyjadę! – odparłem szybko, bo wyczułem, że zdenerwowanie Beaty wynikało z tego, że się spieszyła i nie mogła ze mną dłużej rozmawiać.
– Czekam! – rzuciła na pożegnanie i w słuchawce smartfona usłyszałem sygnał przerwanego połączenia.
Oddałem komórkę mamie Beaty i spojrzałem na nią pytająco.
– Beata powiedziała, żebym tam przyjechał do niej – poinformowałem. – Ale spieszyła się i nie wytłumaczyła, gdzie jest ten event firmowy. Powiedziała, że pani to wyjaśni.
Mama Beaty uśmiechnęła się jakby z przymusem.
– A, tak, wytłumaczę – powiedziała, po czym zamilkła, a ja nie bardzo wiedziałem dlaczego.
– Mówiła pani, że jest to Dworek Nawalę. Czy to jest jakaś mordoknajpa na Pradze? – zapytałem, próbując tymi domysłami sprowokować ją do odpowiedzi.
– Nie „nawalę”, tylko „Na Wale” – poprawiła mnie. – Mówiłam wcześniej, że to event firmowy, a więc Dworek Na Wale nie może być żadną mordoknajpą. Jest to luksusowy lokal z salą bankietową i jadalnią. Nazwa Na Wale pochodzi od tego, że jest położony przy ulicy Wał Miedzeszyński, tuż obok przystanku autobusu numer sto czterdzieści sześć.
– A zatem dojadę tam stoczterdziestkąszóstką. Skąd ten autobus kursuje?
– Autobus sto czterdzieści sześć kursuje bardzo rzadko i odjeżdża z Dworca Wschodniego, do którego stąd nie dojedziesz bezpośrednio. Będziesz musiał złapać autobus linii sto osiemdziesiąt dwa do przystanku za Mostem Łazienkowskim, a stamtąd piechotą wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego, idąc w kierunku na Puławy, dojdziesz do tego dworku w ciągu pięciu minut. Z głównej ulicy widać duży neon „Na Wale”. Stoosiemdziesiątkadwójka odjeżdża z Ronda Zesłańców Syberyjskich o godzinie dwudziestej trzeciej dziesięć. A do Ronda Zesłańców Syberyjskich dojedziesz autobusem linii sto sześćdziesiąt siedem, tylko będziesz musiał tam przejść na przystanek dla autobusów jadących w kierunku Dworca Zachodniego. Tak miała jechać Beatka, bo my nie mamy samochodu, ale ostatecznie została tam podwieziona.
Milczałem, ponieważ dręczyło mnie pewne pytanie, ale obawiałem się je zadać, aby nie popełnić nietaktu. Mama Beaty też milczała i nie ruszała się. Przez chwilę siedzieliśmy tak razem, pomimo że nie było żadnego powodu, abym na coś jeszcze czekał lub aby pani Radwiosna na coś czekała.
– Pewnie dziwisz się, że Beatka jest na evencie firmowym? – zagadnęła w końcu mama Beaty, uśmiechając się tak jakby z przymusem.
To było właśnie to pytanie, którego nie śmiałem zadać pani Radwiośnie, a które krążyło po moich neuronach mózgowych od momentu, kiedy mama Beaty powiedziała, że jej córka jest na evencie firmowym.
– Powiedziała, że jest tam tłumaczem języka francuskiego, ale nie wiedziałem, że ona pracuje w jakiejś firmie – odparłem wymijająco, mimo że pamiętałem słowa pani Radwiosny, że event firmowy dotyczył jej pracy zawodowej i sytuacja, w której mama Beaty jest nieobecna na tym evencie, stawała się dwuznaczna.
– Bo nie pracuje – odpowiedziała mama Beaty i przestała się uśmiechać. – Nie zaproszono mnie na ten event, a właściwie wyproszono z niego. Myślę, że to równie skomplikowana historia jak twoja ze skradzionym telefonem. Bo słyszałam, jak mówiłeś do telefonu, że potrzebujesz pomocy nie tylko z powodu skradzionego smartfona.
Znowu zamilkliśmy, ponieważ nie wiedziałem, jakich użyć słów, aby nie zostały one odebrane niewłaściwie. Ale nie musiałem długo szukać odpowiednich frazesów, bo milczenie pierwsza przerwała pani Radwiosna, jakby kontynuując poprzednią wypowiedź.
– Autobus linii sto sześćdziesiąt siedem do Ronda Zesłańców Syberyjskich odjeżdża za dwadzieścia parę minut ze znanego ci przystanku Strąkowa. Akurat zdążysz wziąć prysznic w naszej łazience.
Powiedziała prawie to samo, co Justyna na dworcu w Rzeszowie, ale jakże innymi słowami. Jakże inaczej to zabrzmiało. Justyna dała mi wtedy do zrozumienia, żebym się doprowadził do porządku, bo wyglądam jak włóczęga. Pani Radwiosna również zasugerowała, że jestem brudny, ale w jak inny, bardzo delikatny sposób to zrobiła. W głosie Justyny brzmiała tylko pogarda, a w głosie pani Radwiosny troska. Kiwnąłem jej głową i szybko udałem się z torbą podróżną do łazienki, gdzie na wyścigi z czasem wziąłem prysznic, przebrałem się w suche i jeszcze czyste zapasowe ubranie, które zostało w bagażach. Dokonałem tych ablucji w przeciągu niecałych piętnastu minut, po czym jak bomba wypadłem z łazienki, aby zdążyć na autobus.
– Miałem przemoczone ubranie i zostawiłem w łazience na suszarce. Czy nie będzie pani przeszkadzać? – zapytałem, zarzucając plecak na ramiona.
– Nie będzie. Plecak i torbę też możesz u mnie zostawić. Nie chcę, abyś wychodził tak, jak przyszedłeś, ponieważ ten sąsiad, o którym ci mówiłam, że jest bardzo wścibski, ma czasami takie nawyki, że zaczepia moich gości, jak wychodzą, i przepytuje ich, kim są i po co u mnie byli. Wyjdziesz na tył mojego domu i tam na wprost jest przejście na posesję mojej sąsiadki, dobrej koleżanki. Jej dom jest położony przy ulicy równoległej do tej, przy której ja mieszkam, więc jak przejdziesz przez jej posesję, to wyjdziesz na ulicę Boznańskiej i nie natkniesz się na tego wścibskiego sąsiada.
– Plecak będzie mi potrzebny, ale chętnie zostawię torbę. Ale czy ta pani znajoma nie przestraszy się, jak będę chodził po jej posesji?
– Nie ma obawy, odprowadzę cię. – Tym razem uśmiech pani Radwiosny nie był wymuszony, tylko ciepły. – To moja dobra znajoma i dobrze się dogadujemy. Ona wie o moim problemie z sąsiadem, więc umówiłyśmy się, że możemy wychodzić przez jej ogród na ulicę Boznańskiej, przy której ona mieszka. Od tej pory bramka dzieląca nasze posesje jest zamknięta tylko na klamkę.
Nie bardzo rozumiałem, po co te ostrożności ze strony mamy Beaty, i wydały mi się one dziwaczne. Gdyby jej sąsiad mnie zaczepił, bezczelnie pytając, kim jestem i po co tu byłem, to odpaliłbym mu, że to nie jego sprawa. Ale nie było już czasu, bo z informacji pani Radwiosny wynikało, że zostało mi już tylko parę minut do odjazdu autobusu z ulicy Strąkowej, więc bez zbędnych pytań udałem się we wskazanym kierunku. Mama Beaty wyprowadziła mnie częścią swojej posesji osłoniętą od ulicy Stromej obrysem jej domu. Tu w linii ogrodzenia znajdowała się bramka, która nie była zamknięta na klucz, więc już za chwilę przeszliśmy sąsiednią posesją do furtki wyjściowej na ulicę Boznańskiej równoległą do ulicy Stromej. Przy tej bramce pani Radwiosna nacisnęła przycisk odblokowujący rygiel zamka i już za chwilę wyszedłem na ulicę Boznańskiej objuczony samym plecakiem. Poszedłem w lewo i po mniej więcej minucie doszedłem do ulicy Strąkowej, skąd widać było już przystanek autobusowy. Kiedy na rogu skręcałem z ulicy Boznańskiej w Strąkową, zobaczyłem autobus linii sto sześćdziesiąt siedem podjeżdżający na przystanek. Pobiegłem, aby zdążyć. Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie przypomniał mi się wiersz napisany przez bezdomnego nauczyciela pod tytułem Upadek Woltera.
1 Poprzednie przeżycia i przygody Macieja Dobruckiego zostały opisane w książce pt. W poszukiwaniu skrycie tęsknionej.
2 Voltaire żył w latach 1694–1778; był francuskim pisarzem i filozofem, który po powrocie z wygnania w Anglii w latach 1726–1729 przeszczepił idee oświecenia wyspowego do Francji; wywarł wielki wpływ na społeczeństwo swego kraju, przyczyniając się do wybuchu rewolucji francuskiej, został uznany za „Ojca Ojczyzny i Rewolucji”, co opisał Jean Orieux w książce pt. Wolter (wydanie polskie w przekładzie K. Arustowicz, Warszawa 1986, s. 796). O jego skrajnie antykościelnej działalności pisarskiej najlepiej świadczy cytowany na s. 798 ww. pozycji wierszyk, który pewien „oświecony” dziennikarz tamtej epoki wygrawerował sobie na etui noszonym na szyi: „Tyle zła wyrządzili na ziemi kapłani, że jeden ząb Woltera ostrzę sobie na nich”. Z kolei Władysław Tatarkiewicz w Historii filozofii, t. 2, Warszawa 1990, s. 130, tak charakteryzuje stosunek Woltera do religii: „Krańcowy w zwalczaniu tradycji, Wolter nie był równie krańcowy w swoich poglądach pozytywnych: zwalczał teizm, ale nie był ateistą; zwalczał dualizm, ale nie był materialistą […]. Wywodził też, że jeśli ten świat ma sens, to musi istnieć Bóg, który wymierza sprawiedliwość; z tego powodu mówił: «Gdyby Bóg nie istniał, trzeba by Go wynaleźć». Natomiast był zdania, że rozum stwierdza tylko istnienie Boga, ale nic nie orzeka o Jego naturze; wszystkie poszukiwania teologów w tym względzie uważał za beznadziejne. Dwóch najważniejszych przymiotów przypisanych Bogu – wszechmocy i dobroci – niepodobna nawet pogodzić ze sobą; bo albo może i nie chce uczynić życia na ziemi szczęśliwym, i w takim razie nie jest dobry, albo też chce i nie może, a w takim razie nie jest wszechmocny”.
3 Cytat po dostosowaniu fragmentów do wypowiedzi brata Jana z książki Romana Archutowskiego Historia kościoła katolickiego w zarysie, wyd. VIII, Warszawa-Lwów 1923, s. 229.
4 Jean Orieux w książce pt. Wolter, dz. cyt., zakwestionował tezę, jakoby Wolter przed śmiercią krzyczał: „jestem opuszczony przez Boga i ludzi”, twierdząc, że wymyślił to korespondent „Gazette de Cologne” opisujący śmierć Woltera na podstawie raportu jego lekarza Tronchina; Wolter w okresie od 13 do 30 maja 1788 roku cierpiał bóle związane z dolegliwościami pęcherza i nerek, których nie uśmierzyła nawet spora dawka opium; przyjęcie tej dawki sprawiło, że jego świadomość była zaburzona, a on sam, umierając 30 maja 1788 roku pomiędzy godziną 10.00 a 11.00 wieczorem, wydał, jak podaje Jean Orieux na stronie 790 swojej książki, krzyk rozdzierający, straszny, bez końca. Znamienne jednak jest zachowanie Woltera w czasie poprzedzającym wydarzenia majowe. Jean Orieux na stronach 765–769 opisuje to następująco: „25 lutego [1788 roku], gdy [Wolter] leżał w łóżku i dyktował listy Wagniere’owi, chwycił go gwałtowany kaszel i krew poszła mu z nosa i z ust […]. Wolter dał Wagniere’owi bilecik z prośbą o sprowadzenie księdza Gautier. Wagniere wyrzucił bilecik. 26 lutego Wolter znów zapytał o księdza. Kazał do niego napisać […]. Ksiądz Gautier przyszedł dopiero nazajutrz […]. Wolter przyjął księdza bardzo uprzejmie. Przypomniał mu, że obiecał się wyspowiadać przed śmiercią […]. Ksiądz powiedział, że proboszcz Saint-Sulpice upoważnił go do wyspowiadania Woltera, lecz zażądał uprzedniego odwołania bluźnierstw. Wolter zgodził się i poprosił świadków o opuszczenie sypialni […]. Wolter wezwał Wagniere’a i poprosił go o coś do pisania […]. Wolter bez drżenia napisał swoją retraktację […]. Wolter nie przyjął komunii. Według Wagniere’a wykręcił się, mówiąc: niech ksiądz łaskawie zważy, że pluję krwią […]. D’Alembert skreślił sympatyczny portret księdza Gautier; był to ksiądz poczciwina, który z czystej dobroci przyszedł zbawić duszę Woltera. To owa dobroć otworzyła mu serce Woltera. Kiedy jednak w dwa dni później ksiądz znów się stawił, kazano mu powiedzieć, że chory nie jest w stanie go przyjąć […]. Odkąd Wolter poczuł się lepiej, żałował swojej retraktacji. Ale nie mógł się wyzwolić od panicznego strachu, który go nie opuszczał – strachu, że go pogrzebią jak psa […]. Ledwo [Wolter] stanął na nogi, pani Denis wciągnęła go znów w burzliwe życie gwiazdy. Tronchin ponowił ostrzeżenia, radził opatulić starca i wysłać go do Ferney. Nie posłuchano go wcale. Drzwi otworzono na oścież i znów zaczęła się defilada”.
5https://warszawa.fandom.com/wiki/Kabaty [dostęp: 13.01.2023].
6https://warszawa.fandom.com/wiki/Ulica_Wąwozowa#cite_note-1 [dostęp: 13.01.2023].
7https://pl.wikipedia.org/wiki/Ulica_Wąwozowa_w_Warszawie [dostęp: 13.01.2023].