Ważka. Przeobrażenie - Anna Stokłosa - ebook + książka

Ważka. Przeobrażenie ebook

Stokłosa Anna

3,5

Opis

Wyobraź sobie świat, w którym jedyną wartością jest praca. Książki już dawno zostały spalone, religie zakazane a sztuka skazana na zapomnienie. Tu liczy się tylko produktywność.

W takim świecie dorastała Weronika, wychowana przez system dziewczyna, która straciła oboje rodziców podczas trzeciej wojny światowej. Dziś ma przed sobą szansę – niedawno rozpoczęła pracę w korporacji. Może korzystać z wielu przywilejów, niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Jej życie wydaje się być poukładane i spokojne. Jednak do czasu… Na jej drodze staje agent tajnej policji, którego zamiary wobec dziewczyny nie są jasne. Weronika wplątuje się również w działalność ruchu oporu a sytuację dodatkowo komplikuje pojawiające się uczucie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (32 oceny)
10
5
9
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
infernem

Całkiem niezła

W dobie globalizmu, gdzie codziennie mamy do czynienia z wielkimi korporacjami, zapewne nikomu z nas nie przyszłoby na myśl, że to oni mogą przejąć władzę nad nami i rządzić światem według własnych zasad. Anna Stokłosa spojrzała jednak szerzej na otaczający nas świat i dała ponieść się wyobraźni, a potem postanowiła zaproponować nam swój scenariusz na przyszłość. Czy na pewno realny? „Ważka. Przeobrażenie” sama w sobie jest ciekawą oraz wciągającą książką, od której ciężko jest się oderwać. Autorka za sprawą oryginalnego i niezwykle realnego pomysłu na fabułę przykuwa uwagę czytelnika już od pierwszych stron i nie pozwala oderwać się od lektury ani na moment. Wszystko za sprawą wydarzeń rozgrywających się na kartach tej powieści, które dziejąc się w świecie rzeczywistym mogą doprowadzić do podobnych skutków. Anna Stokłosa zadbała by jej książka szokowała, przerażała oraz niosła ważne przesłanie dla ludzkości, jednocześnie idealnie wpasowując się w obecnie panujące trendy w literaturze...
00

Popularność




Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Justyna Tomas

Opracowanie graficzne i skład: Mariusz Kurkowski

Konwersja do ePub i mobi: mBooks. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Azurhino, © Halfpoint (front); Zbigniew Bodzek (skrzydełko)

Ilustracja w środku: shutterstock.com © NadzeyaShanchuk

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworami wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-456-2

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49, 00-052 Warszawa

tel./faks 22 725 78 12

 Oddział

ul. Legionowa 2, 01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

dla Edi

Jeśli się zgadzasz, że państwo i korporacje stały się dwiema stronami tej samej opresyjnej struktury władzy, i jeśli zdajesz sobie sprawę z tego, jak media przeinaczają rzeczywistość, by tę strukturę podtrzymać, jak podżegają ludzi, by występowali przeciwko sobie – być może jesteś jednym z nas.

Manifest Occupy Wall Street

Rozdział I

Budzę się z tym szczególnym poczuciem tęsknoty za czymś, czego nie mogę określić. Gdzieś w głębi klatki piersiowej wręcz fizycznie czuję wtedy dziurę. Dopada mnie pewność, że musi być coś więcej. To uczucie jest zapewne skutkiem snu, który powraca do mnie od dziecka. Czym jest ta mara? Wspomnieniem? Okrutnym żartem mojego umysłu? Nie wiem, ale nie czas teraz na tego typu rozważania.

Dziś pierwszy dzień w mojej pierwszej i zapewne ostatniej pracy. Czuję stres i coś jeszcze – chyba panikę. Byłam do tego przygotowywana przez kilka lat. Ta posada to sens mojego życia. Istnieję po to, żeby pracować w ojczystej korporacji. Na podstawie predyspozycji i wyników w nauce wybrano dla mnie funkcję junior account executive. Podobno nadaję się do tej pracy, ponieważ potrafię obserwować, wyciągać wnioski i rozmawiać z ludźmi. Ja natomiast czuję, że po prostu umiem im powiedzieć to, co chcą usłyszeć. Takie stanowisko to dużo jak na początek. Niektórzy nie mają łatwego startu. Najczęściej zaczynają od najniższych stanowisk. Ciężko pracują fizycznie i powoli pną się po szczeblach kariery. Ja jestem dzieckiem szczęścia, wychowanym w korporacyjnym sierocińcu. Moi rodzice zginęli w czasie trzeciej wojny światowej, która rozpętała się na tle konfliktów religijnych. Już pod koniec dwudziestego wieku ludzie podejrzewali, że może do tego dojść. Na początku dwudziestego pierwszego stulecia zaczęły się wielkie migracje ludności – z terenów biednych i zagrożonych wojnami – do Europy. Ludzie ci przynosili ze sobą nie tylko sposób życia i wartości, ale przede wszystkim religię. Tym samym spotkały się ze sobą skrajnie odmienne kultury, które nawet nie próbowały się nawzajem zrozumieć. Europejczycy zaczęli się radykalizować w swoich poglądach i swojej religii, aż doszło do wybuchu wielkiego konfliktu zbrojnego. Była to najgorsza z wojen – i mam nadzieję, że też ostatnia. Zakończyła się tylko dzięki interwencji Wielkiej Koalicji Korporacji. Największe korporacje świata połączyły się w konglomeraty, przywróciły porządek na świecie, posprzątały powojenny bałagan, zakazały kultywowania jakiejkolwiek religii i zajęły się sierotami. Takimi jak ja.

Energicznie wstaję z łóżka. Ogarniam się w łazience i wkładam uniform, który przygotowałam dzień wcześniej – granatowe spodnie i białą koszulę. Wszyscy w dziale sprzedaży i reklamy noszą się w takich kolorach, ponieważ kojarzą się one z prawdą, ze stabilnością, z zaufaniem, czystością, precyzją i dobrocią. Moje długie, mocno pofalowane włosy rozczesuję i spinam w schludny kok. To regulaminowa fryzura każdej kobiety pracującej dla Brainhill. Patrzę na siebie w lustrze i jestem zadowolona z ogólnego efektu. Wyglądam na pewną siebie, silną młodą kobietę, która wie, czego chce. Mój humor psuje tylko trochę zbyt duży nos. Szkoda, że nie mogę rozpuścić włosów, wyglądałabym wtedy…

– Szkoda, że nie możesz rozpuścić włosów. Wyglądałabyś wtedy dużo lepiej. – Moja współlokatorka i zarazem najlepsza przyjaciółka, Klara, właśnie się obudziła i weszła do wspólnego salonu. Nawet o poranku wygląda bardzo ładnie. Ma śniadą karnację, długie, czarne włosy, mały, zgrabny nosek i śliczne, czarne oczy.

– Hej! Nie idę na randkę, tylko do pracy – odpowiadam.

Klara podchodzi do mnie i poprawia kołnierzyk mojej koszuli.

– A gdzie chcesz poznać potencjalnego partnera na randkę, jeśli nie w pracy? Przecież nie bywasz w klubach, wieczorami właściwie nie wychodzisz z domu.

– Ej! Czasem chodzę do teatrów, galerii…

– Tak! A kiedy wracasz, narzekasz i krytykujesz. – Klara robi krok w tył i ogląda mnie z każdej strony.

– Bo ta współczesna sztuka jest jakaś taka bez polotu i czegoś, bo ja wiem… – Mówiąc to, spoglądam w lustro na odbicie Klary, która stoi za mną i bezczelnie mnie przedrzeźnia. – Odwal się. Zajmij się swoimi poszukiwaniami idealnego mężczyzny – odparowuję.

– Nie złość się, kochanie. Po prostu zależy mi na twoim szczęściu – mówi Klara, robiąc słodką minkę, którą chce mnie udobruchać.

No tak, dla Klary synonimem szczęścia jest posiadanie faceta. Uważa, że status kobiety wzrasta dopiero, kiedy przy jej boku można zobaczyć przystojnego i wysoko postawionego „rasowego mężczyznę”. Niestety, w jej przypadku nauki naszej korporacji nie podziałały. Ona nie wierzy, że sama może osiągnąć sukces. Wierzy w mężczyznę, który osiągnie go za nią.

Tych myśli nigdy nie wypowiedziałabym na głos. Zaszkodziłoby to nam obu – mnie użycie słowa „wiara” (jest ono bezwzględnie zakazane, chyba że odnosi się do ojczystej korporacji), a Klarze to, że uzależnia swoje szczęście od drugiego człowieka (według nowych nauk może je dać tylko firma, dla której pracujesz).

– Nie złoszczę się – odpowiadam już spokojniej – jestem po prostu podenerwowana. A poza tym muszę już lecieć. Nie mogę się spóźnić w pierwszym dniu pracy.

– Przecież przez ostatnie pół roku miałaś tam praktyki i codziennie wychodziłaś o tej porze. Spokojna, zrelaksowana, bez stresu.

– Bez przesady! Ja? Zrelaksowana? – Zakładam mój ulubiony, czarny plecak i wychodzę, wołając: – Pa, Klara!

– Dobrze, że masz jeszcze trochę dystansu do siebie! – śmieje się. – Powodzenia, Nika!

Patrzę na nią surowo i wybiegam z mieszkania. Po raz kolejny użyła zakazanego słowa. Dobrze wie, że wszystko, co związane z zabobonami, religią, magią i wiarą pod każdą postacią jest nielegalne. Życzenie komuś powodzenia też. Za złamanie korporacyjnego prawa grozi ciężkie więzienie, a nawet śmierć. Ona nigdy się nie nauczy, jest niepoprawna. Dlatego tak bardzo ją kocham. Zresztą znamy się od dziecka i mamy tylko siebie.

Wychodzę z naszego betonowo-szklanego bloku i żwawym krokiem zmierzam do miejsca mojej pracy. Na szczęście mieszkamy bardzo blisko. Dzieci wychowane przez korporacyjnych ojców i matki mają przywilej życia w bliskości z sercem i mózgiem całego miasta – oddziałem konglomeratu. To właśnie ta dzielnica jest najnowocześniejsza. Prawie nie widać tu już starych budynków ani powojennych ruin. Zastąpiły je idealnie wymierzone, mniejsze i większe prostopadłościany z metalu, betonu i ze szkła. Został tylko jeden świadek minionego stylu architektonicznego i zawieruchy wojennej zarazem. Stoi wciśnięty między dwoma wieżowcami należącymi do sieci sklepów B, które z kolei są własnością Brainhill – naszej korporacji. Odpada z niego żółty tynk, spod którego wyglądają cegły. Cóż za piękny budulec! Teraz już nieużywany. Cegły są rozsadzane przez rośliny, wdzierające się w każdą szczelinę. Z okna na drugim piętrze wychyla się gałąź. Kiedy przechodzę tędy o zmroku, wyobrażam sobie, że to ja wyglądam z tego okna, wypatrując mamy wracającej z pracy lub po prostu obserwując życie na ulicy. Poza tym jednym elementem – nic. Morze zimnego, czystego, industrialnego krajobrazu w ciągłej przebudowie. Teraz na przykład powstaje podniebna kolej. Budowniczy kładą kilometry torów na betonowych filarach. Dźwięki budowy spotykają się z hałasem ruchu ulicznego, tworząc kakofoniczny duet. Idąc dalej, mijam jak zwykle te same witryny ogromnych sklepów wielobranżowych. Krzyczą do mnie reklamy gabinetów odnowy biologicznej korzystających z najnowszej technologii, aby odmłodzić każdego, kogo na to stać. Atakują mnie fryzury, jakie można sobie ułożyć w salonie dysponującym wielofunkcyjnymi maszynami do włosów. Panie z plakatów na witrynach uśmiechają się wielkimi, fioletoworóżowymi ustami. Na głowach mają stożkowate budowle stworzone z włosów. Niemal każdy centymetr kwadratowy miasta jest pokryty najróżniejszymi reklamami. Mniejszymi i większymi, świecącymi, ruchomymi, gładkimi i chropowatymi. Te najmniejsze, kilkucentymetrowe, zostały nalepione na słupy i znaki drogowe. Firmy prześcigają się w formach i ekspresji. Mają trudne zadanie wyróżnienia się w gąszczu znaków. Im bardziej szokująca reklama, tym lepiej. Właś­nie mijam ciąg plakatów nagabujących do zakupienia superlekkiego pasztetu z kurcząt. Reklamują go kury upozowane na matki, które spacerując z dziecięcymi wózkami, zajadają się owym pasztecikiem. Gdybym nie była przyzwyczajona do tych wszystkich widoków, pewnie dostałabym oczopląsu. Znacznie bardziej lubię przebywać na przedmieściach. Nie zdążyło tam jeszcze wyrosnąć tyle sterylnych, kanciastych olbrzymów. Można się za to natknąć na rozpadające się architektoniczne perełki. Na niektórych starych kamienicach widać resztki rzeźbień, zdobnych gzymsów, pięknych drewnianych okien i drzwi. Niestety, zabytki te albo popadają w ruinę, albo są wyburzane. Umierają wraz z poprzednim światem i jego porządkiem. Rozumiem, że to cena, jaką płacimy za pokój. To poświęcenie jest konieczne, a jednak żal mi świata, którego już nigdy nie poznam.

Powinnam cieszyć się z przypisanego mi stanowiska. Właściwie do tej pory byłam zadowolona z kierunku, w jakim toczyła się moja kariera. Pół roku temu dostałam przydział na praktyki. Z radością wchodziłam w uprzywilejowany korpoświat. Nie wierzyłam, że stanę się częścią teamu. To było jak spełnienie marzeń. Czekał mnie bezpieczny byt. Kiedy pomyślę, jak żyli ludzie przed wojną i w jej trakcie, jestem wdzięczna Koalicji, że obdarowała nas pokojem. Wszystko jest lepsze od strachu i niepewności.

Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy w ostatniej klasie staliśmy wszyscy w szeregu, ubrani w galowe żółte stroje, czekając na alokację. W żargonie szkolnym nazywaliśmy to „ogłoszeniem wyroku” dotyczącego naszego przeznaczenia. Każdy z nas czekał na wyniki ze ściś­niętym sercem. Ten moment kończył naszą edukację, którą przez kilka lat zajmowała się wyselekcjonowana kadra. Nauczyciele cieszyli się pełnym zaufaniem Koalicji, ale decyzje o przydziale stanowisk podejmowali w uzgodnieniu z kierownictwem oddziału korporacyjnego. Wiedzieliśmy, że nasze nowe funkcje będą adekwatne do umiejętności. Koalicja pierwszorzędnie edukuje obywateli, ponieważ sama przyznaje na ten cel fundusze. Dobrze o tym wiemy i nigdy nie zapominamy. By okazać wdzięczność, podporządkowujemy się jej woli. Stanowiska, które otrzymujemy, zawsze nas satysfakcjonują. Oczywiście mamy prawo do awansu i – w niektórych przypadkach – do zmiany stanowiska. W porównaniu z biedakami mieszkającymi poza miastem nasze życie jest rajem. Raczej nikt z nas nie marzy o zmianie statusu i przeprowadzce na wieś. Znałam tylko jedną osobę, która się na to odważyła. Ten człowiek chodził do mojej szkoły. Był o dwa lata starszy. W ostatniej klasie oświadczył, że chce zostać rolnikiem. Wywołał tym burzę. W całej szkole nie mówiło się o niczym innym. To była plotka miesiąca! Co dzień docierały do nas nowe rewelacje o przyczynach tak dziwnej decyzji. Chyba każdy w szkole znał imię tego chłopaka. Marek podobno nie był zbyt pojętnym uczniem. Nie wróżono mu błyskotliwej kariery w korporacji. Niektórzy właśnie w tym dopatrywali się powodu jego decyzji. Inni twierdzili, że Marek ma poza miastem rodzinę. O uszy obiła mi się nawet plotka o jego rzekomym sympatyzowaniu z wywrotowcami. Myślę, że prawda leżała gdzieś pośrodku. Obserwując Marka, zauważyłam, że nie potrafi się dostosować. Zamyślony, nieobecny, żył w swoim świecie i tego nie ukrywał. Typowy outsider, którego było mi żal. Czasem nawet nim gardziłam. Zastanawiałam się, co jest warte rezygnacji z daru życia w Dobrej Przyszłości. Good Future – tak Koalicja nazwała swój program naprawczy świata. Uważałam Marka za zwykłego słabeusza, który nawet nie próbuje ukryć własnych pragnień. Ja w przeciwieństwie do niego potrafiłam się poświęcić.

Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której mało kto decyduje się na zmianę statusu. Zaczynając edukację, już jako dzieci podpisujemy klauzulę przynależności. Dopóki nie spłacimy długu wobec Koalicji, nie możemy decydować sami o sobie. Chyba że oddamy z procentem całą kwotę, jaką w nas zainwestowano. W przypadku dzieci wychowanych w sierocińcach dochodzą jeszcze koszty ich utrzymania. W rezultacie nieszczęsny Marek po tym, jak zmienił swój status, będzie musiał do końca życia pracować za darmo i oddawać większość swoich rolniczych plonów. Czyli z całą pewnością czeka go ubogi żywot. W przeciwieństwie do nas – tych, którzy postanowili wypełnić swą powinność.

My pokornie czekaliśmy na wyrok. Spodziewałam się, że moim przydziałem będzie junior account executive, kiedy jednak zostało to publicznie ogłoszone, poczułam dumę. Stałam się pełnoprawną, wartościową obywatelką korpoświata. Choć już od dwóch lat byłam pełnoletnia, dopiero w tym momencie poczułam się osobą dorosłą. Nareszcie miałam zarabiać na swoje utrzymanie i należeć do uprzywilejowanego grona korporacjuszy. Oprócz pensji zaczęłam regularnie otrzymywać cały pakiet medykamentów oraz kartę Multirelax, w ramach której należy mi się jeden zabieg upiększający na miesiąc oraz korzystanie z wszelkich możliwych rozrywek w mieście. Klara bardzo zazdrości mi tej karty. Od trzech lat pracuje jako pani kanapka i ciągle nie może wskoczyć na wyższy level. Czasem zastanawiam się jednak, czy faktycznie nie może, czy nie chce. Moja przyjaciółka zakończyła edukację na drugim etapie, w wieku osiemnastu lat. Została zaliczona do tych kiepsko rokujących. Oni wcześniej dostają alokację, najczęściej na niskie stanowisko. Mogą, a nawet powinni starać się o awans. Pomagają w tym liczne kursy doskonalące. Klara na kilka z nich uczęszczała, ale szybko rezygnowała, twierdząc, że to strata czasu. Znacznie bardziej interesuje się rozrywkami. Często pożyczam jej moją kartę. Co prawda, jest ona ważna tylko z okazanym dokumentem tożsamości, ale Klara potrafi wszystkich owinąć sobie wokół palca. Nikt nie odważyłby się podważać wiarygodności tej gwiazdy.

Choć z wielu korporacyjnych przywilejów nie korzystam, to jestem zadowolona z ich posiadania. Poza tym praca daje mi dużą satysfakcję. To uczucie, gdy wchodzę do budynku Brainhill, a wraz ze mną tysiące ludzi takich samych jak ja, sprawia, że wzrastam i jestem silniejsza. Jesteśmy wspólnotą, należymy do elitarnego grona. Może nie mam w swoim dziale zbyt wielu znajomych, bo tylko dwoje, ale wcale mnie to nie zniechęca. Ukrywam wszystkie swoje niedociąg­nięcia, udaję, że łykam tabletki i całą korpokulturę. Dla wymarzonej pracy i dla – nomen omen – dobrej przyszłości warto udawać. Zdarza się nawet, że chodzę do kina czy teatru. W tych miejscach, w których kiedyś ludzie podobno siedzieli w skupieniu i oddawali się kontemplowaniu sztuki, teraz zwykle panuje gwar. Dużo osób konsumuje posiłki albo po prostu rozmawia. Nikt nie ma prawa ich upomnieć, ponieważ takie zachowanie jest dozwolone. Między innymi dlatego rozrywka kulturalna nie jest moim hobby. Staram się nie afiszować z tą niechęcią. Zawsze jestem poprawna i nie rzucam się w oczy. Przełożona, choć bywa w stosunku do mnie chłodna, daje mi do zrozumienia, że jestem dla niej ważnym pracownikiem. Już samo to powinno mi wystarczać. Moja przyszłość zapowiada się całkiem nieźle. Wszystko wskazuje na to, że prześpię swoje życie łagodnym snem.

Powinnam być wdzięczna, ale coś sprawia, że smutek, który siedział gdzieś głęboko we mnie, w ostatnim czasie się uzewnętrznił. Niedawno zdarzyło się coś, co wybudziło mnie ze spokojnego snu i kazało spojrzeć na świat w inny sposób. Od tamtej chwili próbuję wyrzucić z siebie nostalgię. Nienawidzę siebie za to, że jestem teraz zupełnie jak Marek, którym gardziłam. Każdego dnia staram się uzbroić, aby zwalczyć smutek, który potrafi zaatakować znienacka.

Właśnie w tym momencie przeszył mnie do głębi. Dlaczego teraz? Dlaczego w tak słonecznym dniu? Może właśnie dlatego, że ten dzień jest tak pierwotnie optymistyczny, pełen jasnych promieni słońca, których nie ma we mnie? Jestem sztywna i pusta jak maszyna. Przynajmniej na taką pozuję. Udaję, bo tak trzeba. Dzielnie idę do pracy. Wchodzę na dziedziniec naszej filii. To miejsce, czyste i zadbane, uchodzi za najładniejsze w miasteczku. Betonowy plac jest poprzecinany pasami, kołami i kwadratami zieleni, z których wyrastają drzewa. Staję przed budynkiem. Trzydzieści pięter ze szkła i stali robi wrażenie. Uświadamiam sobie, że będę tu pracowała najprawdopodobniej przez resztę mojego życia. Do oczu nieproszenie napływają mi łzy.

W tym momencie dostrzegam, że przygląda mi się jakiś mężczyzna. Stoi przy głównych drzwiach. Wpatruje się we mnie intensywnie. Wtrąca się w moje tête-à-tête ze smutkiem, kiedy pozwoliłam emocjom, aby wychyliły się z najgłębszych zakamarków nieszczęś­liwej Weroniki. Chociaż to irracjonalne, mam wrażenie, że dokładnie wie, co teraz myślę i czuję. Kim on jest? Dlaczego tak mnie prześwietla? Na pewno pracuje w naszym oddziale, ale jeszcze nigdy go tu nie widziałam. Myślę, że bym go zapamiętała. Twarz ma surową, kanciastą. Wygląda na człowieka nieugiętego, z zasadami. Pewnie by mnie przestraszył, gdyby nie jego oczy. Łagodne, mocno niebieskie. W takich oczach można utonąć, zwłaszcza że wyglądają jak głęboko osadzone górskie jeziora. Patrzymy chwilę na siebie, po czym on robi obojętną minę, odwraca się i wchodzi do budynku.

Co to miało być? Dlaczego to spotkanie było tak intensywne, choć nic się nie zdarzyło? Dlaczego właśnie dzisiaj rozprasza mnie taka sytuacja? W dniu, w którym powinnam być spokojna i skupiona. Co za bezczelny typ. Impertynent, podglądacz, zagapiacz jeden! Powinnam się uspokoić, wyrównać oddech i myśleć o pracy. Po chwili mi się to udaje. Prawie zapominam o dziwnym incydencie i wchodzę na stopnie, które prowadzą do tych samych drzwi, za którymi wcześniej zniknął nieznajomy.

Mój dział – dział marketingu – znajduje się na trzynastym piętrze. Wysiadam z windy i idę do sali ceremonialnej mieszczącej się w przeszklonym pokoju na środku wielkiej przestrzeni, którą zajmują korporacjusze. Setki stanowisk komputerowych odgrodzone są od siebie ściankami działowymi. Teraz stanowiska są puste, ponieważ wszyscy zgromadzili się w szklanym pokoju. Czekają na ceremonię rozpoczynającą dzień. Wtapiam się w tłum. Wokół słychać szepty. Jedni plotkują, inni rozmawiają o pracy. Ja szukam mojej znajomej – Moniki. Chętnie bym z nią popaplała o głupotkach dnia codziennego. Monika jest typem optymistki, dla której świat jest wesołym miasteczkiem pełnym niespodzianek, adrenaliny i różowej waty cukrowej. Potrzebuję dzisiaj jej słodkiego nastawienia otępiającego świadomość. I właśnie teraz w morzu głów odnajduję krągłą, krótko ostrzyżoną szatynkę, której szukałam. Niestety, w tym momencie do sali wchodzi nasza sales manager. Staje na środku, na podwyższeniu, i czeka, aż wszystkie głosy ucichną. Ma na sobie niebieską, długą szatę z wyszytą złotą nicią literą B – logo naszego kombinatu. Po chwili skupienia unosi ręce i rozpoczyna pieśń, do której dołącza się cała sala:

Niech siła naszych umysłów przezwycięży słabe ciała,

Niech omiecie nas ze strachu pierwotnego,

Wyzwoliz jarzma uczuć i kompleksów,

Otworzy wszystkie wrota, zaprowadzi do krainy zysków.

Powtarzamy tę pieśń trzy razy. Nie jestem muzyczką, nie jestem znawczynią, ale jak na moje ucho ani słowa tej pieśni, ani melodia, a już na pewno głos naszej kierowniczki Amelii nie są najwyższych lotów.

Teraz przyszedł czas na główny hymn Wielkiej Koalicji Korporacji, w skrócie WKK. Gdyby chociaż Amelia potrafiła śpiewać! No tak, ale gdzie miała się tego nauczyć? W szkołach nie ma przedmiotu „muzyka”. Nikt nie ćwiczy naszego słuchu. Owszem, muzyka jako taka istnieje, tworzą ją ludzie po zawodowych szkołach artystycznych. Artyści wykształceni przez te instytucje są ograniczeni. Pozwala im się tworzyć „dzieła” tylko w jednym celu – ku uciesze publiki nieznającej się na sztuce.

Ojej! Co mnie dzisiaj napadło? Dlaczego tak krytykuję i analizuję? Przez to tylko pogrążam się w przygnębieniu. Muszę się uspokoić i spojrzeć na wszystko z dystansu. Głowa do góry i zaczynam śpiewać. Raz, dwa, trzy:

Myśl chłodno pod sztandarem Coldcorp,

Umysł twą siłą to dewiza Brainhill,

Generuj zyski dla swego konglomeratu, jak robią to w Profitcorp,

Pracuji żyj szybko, bierz przykład z Fastwork,

Czerp przyjemność z życia, bądź jak każdy pracownik Nihcorp,

Codziennie buduj nowy porządek z Good Future,

Szanuj pracowników wszystkich konglomeratów, poczuj się jak w Teamcorp.

Ta pieśń jest zbiorem przykazań, według których należy żyć. Każdy z konglomeratów dostał nazwę odpowiadającą jednemu z nich. Są one jak motta dla siedmiu największych i jedynych istniejących na świecie firm. Pomyśleć tylko, że przed chwilą ten hymn odśpiewano w wielu miejscach na świecie. Ciekawe, czy te wszystkie głosy złączyły się w jakąś energię i faktycznie są siłą napędową dla naszego korpoświata? Myślałam o tym już wcześniej i dochodzę do wniosku, że właśnie po to zarządy kombinatów każą nam je powtarzać codziennie. Pieśni, których nie cierpię bardziej niż owsianki na mleku. A muszę ją jeść często. Nie mam zbyt dużego wyboru, będąc wegetarianką, która nie może się do tego przyznać, żyjąc w świecie fast foodów. Poza tym, gdyby ktoś z firmy, ktoś z mojego otoczenia dowiedział się, że nie jem mięsa z przyczyn ideologicznych, byłoby po mnie. Wszystkim mówię, że po prostu nie lubię tego smaku. Tylko Klara wie, dlaczego tak naprawdę nie jem zwierząt. Wybór pożywienia jest obecnie dość ubogi, zwłaszcza że żyjemy w mieście. Na śniadanie najczęściej jem więc płatki owsiane. Może dlatego jestem taka nieszczęśliwa? Dlatego, że wciąż chodzę głodna, a moje kubki smakowe są wiecznie nieusatysfakcjonowane? I może dlatego te proste pieśni tak działają mi na nerwy? Chyba na jutrzejsze śniadanie postaram się kupić jakieś warzywa. Nawet jeśli będę musiała na nie przeznaczyć dużą część mojej wypłaty.

Z rozważań wyrywa mnie firmowe hasło motywujące:

– Umysł naszą siłą! – wołam trochę za cicho.

No i na koniec okrzyk pochwalny dla korpoświata:

– Niech żyje Wielka Koalicja! – podejmuje menedżer Amelia.

A reszta pracowników odpowiada:

– Poddajemy się wiernie jej woli!

Wszyscy rozchodzą się do swoich stanowisk przy komputerach. Amelia wychodzi jako ostatnia. Jestem nowo zatrudnionym pracownikiem, dlatego zostaję w szklanym pudle, aby wysłuchać po raz kolejny regulaminu firmy oraz podpisać zgodę na jego przestrzeganie. Regulamin dotyczy prawie każdego aspektu życia. Zobowiązuje mnie między innymi do przychylnego wypowiadania się na temat firmy B i jej produktów, do niekwestionowania zdania przełożonych oraz godnego reprezentowania ojczystej korporacji w przestrzeni zawodowej i prywatnej. Następnie przez kilka godzin odbywam szkolenie BHP i wreszcie mogę zacząć pracę. Dostaję to samo stanowisko, które zajmowałam podczas praktyk, biurko przy oknie oraz nowe zadanie od menedżer Amelii:

– Weroniko, zrób zestawienie sprzedaży żelków Dolarki w tym miesiącu. Deadline jutro.

– Okej. Już się robi.

Zasiadam za biurkiem i całkowicie zatapiam się w cyfrach i tabelkach. To moja jedyna ucieczka przed światem, więc chętnie się zatracam. Co jakiś czas muszę zmienić pozycję, rozprostować kręgosłup. Dlatego nieświadomie odchylam się na fotelu, przejeżdżam troszkę poza mój boks i z rękami w górze przeciągam się. Jednocześ­nie nie przestaję myśleć o pracy. Pozwalam myślom stworzyć kolejny wykres. Nagle jakaś siła odrywa mnie od prostych, równych linii i klarownych liczb. Kątem oka zauważam, że ktoś mnie obserwuje. Obracam głowę w stronę tej osoby i widzę jego. To ten dziwny mężczyzna, którego spotkałam przed wejściem. Stoi oparty o biurko na stanowisku Moniki. Jest dosyć wysoki i dobrze zbudowany. Nie jest typem kulturysty, ale widać, że uprawia jakiś sport, a może spożywa odpowiednie medykamenty pomagające utrzymać sylwetkę. Ten drugi sposób jest właściwy dla naszego świata. Patrzy na mnie i lekko się uśmiecha. Co on tu robi? Dlaczego tak się panoszy? Jestem trochę zawstydzona, więc szybko odwracam głowę i udaję, że coś mnie zainteresowało za oknem. Czuję, że robi mi się gorąco, i zaczynam szybciej mrugać. Po kilku minutach spoglądam znów w tamtą stronę. Już go nie ma. Wchodzi do gabinetu Amelii. Oddycham z ulgą, ale już nie potrafię się skupić. Do przerwy na lunch, czyli jakiś kwadrans, myślę tylko o nim. Choć próbuję wrócić do tabelek i obliczeń, moje starania spełzają na niczym. Rozważania ciągle docierają do dziwnego punktu – niebieskich jezior gdzieś pośród gór. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Czuję się trochę tak, jakbym pozwalała sobie na wakacje.

Mitrężę czas, jaki pozostał do przerwy na lunch. Na nicnierobieniu mija mi dziesięć minut. Muszę coś zjeść. Idę na stołówkę na dziesiątym piętrze. Po drodze do windy dołącza do mnie Monika. To przy jej biurku stał ten facet. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że Moniki przy nim nie było, więc gdzieś pomiędzy gadaniem o tym, co zjemy na lunch, postanawiam ją o to zapytać.

– Dziś podobno będzie do wyboru zupa marchewkowa, groszkowa i rosół. Co weźmiesz? – zaczyna Monika, przekrzywiając usta w charakterystyczny dla siebie sposób, kiedy już jedziemy windą.

– Nie wiem. Chyba marchewkową. Gdzie byłaś przez ostatnią godzinę? Pytam, bo chciałam pożyczyć od ciebie spinacz – zagaduję beztrosko.

– W biurze menedżer, a później z tym tajniakiem w jego gabinecie – odpowiada przyciszonym głosem, lekko nachylona w moją stronę. Nie wiem dlaczego, skoro jesteśmy w windzie same.

– Jakim tajniakiem?

– Tym przystojniakiem, który cały dzień kręci się po oddziale.

– Co on tu robi? Jest z antyreligijnych? – pytam z przejęciem. Nie próbuję już ukryć mojego żywego zainteresowania.

Monika tylko przytakuje i nic nie mówi, ponieważ winda zatrzymuje się na którymś z pięter i wsiada do niej kilka osób.

Zżera mnie ciekawość. Co tu robi glina antyreligijny? Dwa razy w ciągu dnia przyłapałam go na tym, że mi się przygląda. Zaraz, a może to on myśli, że mnie na czymś przyłapał? Czyżby mnie o coś podejrzewał? Pewnie zauważył mój smutek i moje niezadowolenie. A przecież w nowym porządku powinno się epatować optymizmem. Na przyszłość muszę uważać i panować nad emocjami. A ja, głupia, przez chwilę pomyślałam, że może mu się podobam! Teraz wstyd mi przed samą sobą.

Dojeżdżamy na piętro restauracji. Wszyscy wysypują się z windy. My też. Przytrzymuję Monikę za rękę tak, żebyśmy zostały trochę w tyle, i pytam:

– Czego od ciebie chciał?

– Nie mogę ci powiedzieć. To zakazane – odpowiada szeptem. Jest nieco przestraszona i nerwowo się rozgląda.

– Powiedz tylko, czy to coś poważnego?

– Nie znam szczegółów. Zresztą ty pewnie też zostaniesz wezwana na przesłuchanie.

– Tak myślisz? – pytam, również ściszając głos. Jej nerwowy nastrój udziela się także mnie.

– Nie myślę, tylko wiem. Wszyscy muszą to odbębnić.

– Przesłuchanie wszystkich zajmie mu chyba z dziesięć lat. Nasz oddział Brainhill liczy blisko pięćdziesiąt tysięcy pracowników.

– Podobno wydział antyreligijny ma teraz mnóstwo pracy. Od kilku miesięcy notują wzrost aktywności Wierzących i całej tej zgrai wywrotowców. Proszą o pomoc cywilów. Nie oglądasz wiadomości? – pyta zdziwiona.

Śledzenie wiadomości jest obowiązkowe. Zazwyczaj oglądam je z uwagą, tak jak nakazuje władza koalicyjna. Niestety, od jakiegoś czasu całkowicie pochłania mnie nowa pasja. Owszem, włączam telewizor, ale nie zwracam na niego najmniejszej uwagi. Od tygodni jestem w posiadaniu kilku zakazanych pozycji literackich wydanych tradycyjną metodą – wydrukowanych na papierze. Znalazłam je w kotłowni starej kamienicy i ocaliłam przed zniszczeniem. Był zimowy wieczór, temperatura spadła poniżej zera, co ostatnio zdarza się bardzo rzadko. Nieliczne drzewa i trawniki pokryły się białym szronem. Ta anomalia pogodowa urzekła mnie do tego stopnia, że postanowiłam pójść na spacer, choć powinnam była nadrobić kilka zaległości i zostać dłużej w biurze. Ruszyłam przed siebie i ani się obejrzałam, jak znalazłam się w mojej ulubionej części miasta, gdzie pozostało jeszcze kilka kamienic. Przechadzając się między nimi, nagle spostrzegłam, że drzwi jednego z budynków są otwarte. Na początku nie wierzyłam własnym oczom. Drzwi i okna innych domów były zabetonowane, a tutaj ktoś ewidentnie zrobił dziurę. Nie zastanawiałam się długo. Romantyczna zimowa aura zrobiła swoje – popchnęła mnie w stronę szaleństwa i przygody. Postanowiłam skorzystać z okazji. W środku było ciemno. Na szczęście zwykle noszę przy sobie latarkę. Gdy ją włączyłam, zobaczyłam urwane w połowie piętra schody prowadzące w górę. Postanowiłam więc sprawdzić te, które schodziły w dół. Te zaprowadziły mnie prosto do starej kotłowni z rozsypującym się piecem. Kiedy trochę poszperałam, okazało się, że w szufladce pieca spod górki popiołu wystają książki. To były trzy tytuły: Władca pierścieni Tolkiena, Sto lat samotności Gabriela Garcíi Márqueza oraz tomik poezji Wisławy Szymborskiej. Porwałam je szybko, schowałam brudne za pazuchę i wybiegłam na podwórko kamienicy. Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się bezpiecznie w domu. Udało się. Tego dnia nie dopadła mnie żadna kontrola ani inne bardziej przypadkowe zło. Później, oglądając w sypialni mój skarb, zaczęłam się zastanawiać, skąd on się tam wziął. Niemożliwe, aby te książki przetrwały tyle lat po wojnie. Władze konglomeratów nakazały przeszukanie miast i budynków centymetr po centymetrze, cegła po cegle w celu znalezienia wszystkich nośników minionej kultury. A później zniszczenia ich na wszelkie możliwe sposoby. Dlatego sądziłam, że ktoś ukrył je w tym piecu chwilę przed tym, jak je znalazłam. Może czekały tam na konkretną osobę? A może właśnie na mnie? Tak czy inaczej, postąpiłam nierozważnie, zabierając je do domu. Działałam impulsywnie. Powinnam je zanieść do najbliższego Wydziału Walki z Wiarą (WWzW), ale nie mogłam. Musiałam się przekonać, co takiego złego w nich jest. Dlaczego są tak niebezpieczne. Zanim zaczęłam czytać, znalazłam dla nich kryjówkę. W całym mieszkaniu najbardziej nadawał się do tego kanał wentylacyjny w łazience. Nasze podłogi są betonowe, pokryte jasnymi płytkami, meble metalowe. Wszystko jest jasne i proste, nie wolno nam mieć zbyt wielu ozdób. W takich pomieszczeniach trudno o dobre skrytki. Przez pierwszych kilka dni żyłam w strachu, że lada moment wpadnie rewizja. Na szczęście korporacyjne dzieci rzadko są brane pod lupę. Nasze społeczeństwo wierzy, że zostaliśmy idealnie wychowani przez doskonały system, zatem podejrzewanie wychowanków sierocińców o działania wywrotowe jest nietaktowne. Ale i tak się bałam. Co noc rozmyślałam nad lepszą kryjówką. Pewnego wieczoru jak zwykle oglądałam telewizję w swoim pokoju, gdy nagle zauważyłam, że tylna część obudowy telewizora dziwnie się poluzowała i delikatnie odstaje. Okazało się, że można ją łatwo zdjąć. Pod nią było na tyle miejsca, by schować trzy małe książki. Tak, moje książki są małe i dość cienkie – zapisane drobnym druczkiem. Niedawno przeczytałam wszystkie. Przeżyłam prawdziwą rewolucję, która rozpala się we mnie na nowo każdego dnia. Czułam i nadal czuję, jak moja głowa płonie od nadmiaru informacji, od wrażeń i nie pozwala mi już nie myśleć. Te pozycje stały się dla mnie wyznacznikiem literackiego kunsztu. Po ich przeczytaniu nie będę już w stanie sięgnąć po jakąkolwiek literaturę naszych czasów. To tak, jakby zmusić się do zjedzenia owsianki, kiedy przed chwilą skonsumowało się cały talerz zapiekanki ziemniaczanej z serem i sosem beszamelowym. Tylko raz udało mi się skosztować czegoś tak pysznego – podczas imprezy firmowej. Współczesne książki to przede wszystkim podręczniki dla pracowników korporacji i poradniki.

Tak więc od paru tygodni włączam telewizor o dziewiętnastej trzydzieści, tak jak robią to miliony innych osób, gdyż jest to naszym obowiązkiem. Zamiast jednak skupiać się na informacjach, zatapiam się w moich lekturach. Mam przez to ogromne poczucie winy. Tak naprawdę nie tylko ulegam fascynacji, ale przede wszystkim zdradzam Dobrą Przyszłość.

– Jasne, że oglądam wiadomości. Musiałam przeoczyć tę informację – odpowiadam z dobrze udawanym spokojem.

Siedzimy przy stoliku. Jemy zupę. Nie rozmawiamy już o przesłuchaniach i tajniaku. Monika zastanawia się, co włożyć na doroczny bal firmowy z okazji Dnia Dziękczynnego. To jedna z niewielu okazji, gdy możemy się pokazać w czymś innym niż pracownicze uniformy.

– Widziałam taką piękną kieckę w B-markecie, ale jest bardzo droga – mówi zmartwiona Monika.

– Poszukaj w Ciuchach. Na pewno coś znajdziesz. Ja tak zrobię. Ostatnio kupiłam piękny turkusowy sweterek, jeszcze przedwojenny. Co za jakość! Sto procent wełny. Przerobiłam go troszkę, żeby wyglądał współcześnie.

– No co ty? Nie będę nosiła używanej odzieży. Fee… – odpowiada z obrzydzeniem Monika.

– Przesadzasz. Taki ciuch wystarczy wyprać i jest jak nowy. Chcesz przepłacać, twoja sprawa. – Podnoszę się z krzesła. – No, muszę wracać do pracy.

– Nie jesz drugiego dania?

– Jakoś nie mam ochoty. – Kłamię, bo wiem, że na drugie danie oferują tylko posiłki mięsne.

– Do zobaczenia.

Zamiast wrócić na nasze piętro, postanawiam skorzystać z ostatnich chwil przerwy. Jadę windą na samą górę. Dach budynku Brainhill to jedyne miejsce, gdzie mogę choć przez chwilę pobyć sama i pomyśleć, a poza tym rozciąga się stąd wspaniały widok na góry. Miasto Białe Wzgórze nie jest duże, ale wciąż się rozrasta. Jest jak plac budowy, nad którym wyłaniają się żurawie ze swoimi długimi, ruchomymi szyjami. Naliczyłam ich około osiemdziesięciu. Niemal całkowicie opanowały krajobraz miasta. Są zarazem piękne i przerażające. Wielkie żelazne monstra żerujące na ruinach starego miasta i rodzące nowe, doskonałe budynki. Z góry wyraźniej widać granicę między starą i nową częścią miasta. Betonowe serce jest okolone łańcuszkiem ruin kamienic, domów jednorodzinnych i niegdyś luksusowych, a teraz raczej odstraszających bloków. A później już tylko góry i zieleń. Czasem marzę o tym, aby się tam znaleźć, ale jednocześ­nie wolę oglądać tę dzikość z bezpiecznej perspektywy. Takie marzenia bywają groźne. Boję się, że kiedyś dopuszczę do głosu drzemiące we mnie szaleństwo, że przegram walkę z samą sobą i polecę tam, gdzie mój wzrok nie sięga. Równocześnie przeraża mnie myśl, że jednak nie pozwolę sobie na to i nigdy nie oderwę się od ziemi. Tak jak w moim powracającym śnie, w którym znajduję się w najpiękniejszym miejscu na świecie. Zawsze na początku kroczę wąskim przejściem między wykutymi w skale budowlami. Słońce wkrada się w tę przestrzeń, rzucając światło na rzeźby słoni, postaci o wielu rękach i płaskorzeźby przedstawiające skąpo ubranych ludzi, którzy stoją w różnych pozach jeden obok drugiego. Są ich setki, tysiące, nawiązują ze sobą relacje, często intymne, i w rzędach pną się na sam szczyt budowli. Kiedy wyłaniam się z przesmyku, docieram do szerokiej przestrzeni wchodzącej w głąb skały. Ciemność i tajemnica jaskini pociągają mnie, dlatego powoli zanurzam się w otchłani. Na początku nie widzę nic, ale kiedy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności, dostrzegam kolejne rzeźby: wszędzie ten sam mężczyzna siedzący ze skrzyżowanymi nogami. Stopy, ułożone spodem do góry, ma oparte na kolanach. Nigdy nie widziałam człowieka, który siedziałby w tak dziwnej pozie. Kiedy zatrzymuję się przed jedną z rzeźb i dokładnie się jej przyglądam, dostrzegam głęboki spokój bijący z twarzy mężczyzny. Nagle gdzieś z czarnego kąta jaskini wychodzi postać – kobieta ubrana we wzorzystą suknię. Ma smukłą, pociągłą twarz, wydatne kości policzkowe, trochę za duży nos i ładne, lekko skośne oczy. Jest podobna do mnie, właściwie jest moim lustrzanym odbiciem, tyle że uśmiecha się szeroko i pięknie. Ja rzadko się uśmiecham, a jeśli już, to nie tak promiennie jak ona. Wiem, kim jest. Jest moją mamą. Mamą, którą straciłam w wieku dwóch lat. Podchodzi do mnie ze swoim szerokim uśmiechem, obejmuje mnie i mówi:

– Widzisz, jaki ten świat jest piękny? Wiara nie tylko niszczy. Dzięki niej i dla niej ludzie tworzą, dlatego są w stanie oderwać się od ziemi.

Obejmuje mnie mocno, z uczuciem. Czuję ciepło, jestem szczęśliwa. I nagle mama przemawia do mnie głośnym, nerwowym szeptem:

– A teraz uciekaj, bo oni się zbliżają. Leć! No, dalej, unieś się! Leć!

Więc próbuję się wzbić, próbuję lecieć, ale nie potrafię.

– Nie mogę, mamo, nie umiem! – zaczynam krzyczeć, bo wiem, że oni są coraz bliżej. Nie wiem, kim są, ale wiem, że nadchodzą, bo wokół nas zaczyna gęstnieć ciemność – spada z nieba, wychodzi zza rzeźb.

– Mamo! Mamo!

Ale jej już nie ma. Pochłonęła ją ciemność. Zawsze, budząc się z tego snu, jestem przerażona i czuję żal, że miałam ją tak krótko, że po raz kolejny nie uratowałam nas obu. Nie byłam w stanie wzlecieć. Teraz też, zamiast stąd uciec, po prostu zjeżdżam na moje trzynaste piętro i wracam do realnego korpoświata.

Do siedemnastej próbuję uporać się z żelkami. Niestety, nie do końca mi się to udaje. Przedłużam sobie nieco dzień pracy i kończę o osiemnastej trzydzieści. Nie tylko ja zostaję po godzinach. Oficjalnie pracujemy codziennie oprócz weekendów od ósmej do siedemnastej. Praca po godzinach jest jednak dobrze widziana w oczach przełożonych. Prawie każdy korzysta z tego „przywileju”, licząc na szybki awans.

Wychodząc, zaglądam jeszcze do biura Amelii. Rzucam jej na biurko ukończone podsumowanie sprzedaży ukochanych przez wszystkie dzieci Dolarków.

– Zrobione, szefowo.

– Thanks. Jutro dostaniesz feedback i zaczniesz nowy case.

– Okej. See you.

Ciekawe, co dla mnie zaplanowała? Może badanie jakiegoś targetu? To chyba najciekawsze z możliwych zadań. Zamyślam się tak bardzo, że tuż przed wejściem do windy wpadam na tajemniczego detektywa. Dosłownie ląduję w jego ramionach, kiedy on ratuje mnie przed upadkiem.

– Przepraszam – bąkam. Prostuję się i czuję, że robi mi się gorąco, kiedy patrzę na jego idealną twarz.

Antyreligijny wypuszcza mnie z delikatnego objęcia.

– Nic się nie stało. – Uśmiecha się i podaje mi rękę. – Miło mi. Mam na imię Jan i przez jakiś czas będę się kręcił po firmie. – Ma niski, przyjemny głos.

Podaję mu dłoń. Jan przytrzymuje ją trochę za długo, a ja nie wiem, co powiedzieć. Wreszcie odzywa się on:

– A ty?

– Co ja? – pytam głupio.

– Jak się nazywasz? – Gdy zadaje to pytanie, na jego twarzy tańczy uśmieszek.

– Weronika. Też pewnie przez jakiś czas będę się tu kręcić.

Dopiero teraz puszcza moją dłoń i zaczyna się śmiać.

– Jesteś zabawna, Weroniko. Chcę z tobą jutro porozmawiać.

– Na jutro mam zaplanowane dużo pracy – odpowiadam bardzo szybko.

Jan poważnieje, przygląda mi się ze spokojem i odpowiada:

– To nieważne, bo ja zaplanowałem na jutro rozmowę z tobą. Praca nie ucieknie. Pomówię z twoją menedżer. Na pewno znajdziesz dla mnie chwilkę.

– Tak. Pewnie znajdę. Przepraszam, moja winda przyjechała.

– Jasne. Do jutra, Weroniko.

Wsiadam pośpiesznie do windy. Jan stoi nadal w tym samym miejscu. Jak jakiś posąg. Nie rusza się. Po raz kolejny mam okazję podziwiać jego wspaniałą postawę. Teraz już wiem, że jest ona zasługą uprawiania sportu. Funkcjonariusze antyreligijni i wojskowi mogą, a nawet powinni ćwiczyć. Ruch zapewnia im sprawność, która w ich zawodzie jest pożądana. Odprowadza mnie wzrokiem aż do momentu, gdy drzwi windy się zamykają. Dopiero teraz oddycham z ulgą. On coś podejrzewa. Może chodzi o moje książki? Może powinnam je wyrzucić? Spalić! Nie, nie zniszczę mojego skarbu. Nie poddam się. Jeśli będzie trzeba, ucieknę z nimi. Wyjadę z miasta. Tak, ale dokąd? Na wieś? Tam też mnie znajdą. Do lasu? W góry? Tam jest niebezpiecznie. Zwłaszcza dla takiego mieszczucha jak ja. Nie znam się na przetrwaniu, nie potrafię walczyć. No dobra, w porównaniu z innymi jestem zwinna i wysportowana, ale to nie pomoże, jeśli zaatakuje mnie ktoś z dzikich lub funkcjonariusz. Poza tym, nawet gdyby udało mi się wydostać z miasta, to i tak nie wiedziałabym, w którą stronę mam iść. Może umarłabym z głodu, zanim dotarłabym do jakiegokolwiek skupiska ludzi? Nie mogę panikować. Muszę poczekać na to, co przyniesie jutrzejszy dzień.

Wychodzę z budynku. Właśnie zaszło słońce, niebo na zachodzie jest jeszcze pomarańczowe. Cieszę się pierwszym w tym roku ciepłym wieczorem. Na chwilę poprawia mi się nastrój. Idę na obiecane sobie zakupy. Wchodzę do jednego z marketów znajdujących się na mojej ulicy. Już mam kupić kilka pomidorów, sałatę i cebulę, gdy staję się świadkiem przedziwnej sceny. Obok mnie stoi matka z około pięcioletnim synem. Wybierają owoce.

– Kochanie, wybierz sobie jedno jabłuszko – mówi czule kobieta do dziecka.

Maluch sięga rączką po jabłko i pyta:

– Mamusiu, skąd się biorą jabłka?

– Rosną na drzewie.

– A czemu nie wyczarował ich czarnoksiężnik?

Kobieta sztywnieje. Spogląda na mnie i udaje, że nie słyszała niewłaściwego pytania dziecka.

– Mamusiu, mówiłaś, że wszystko tworzy B…

– Tak, kochanie, niektóre owoce tworzy wuj Bernard w laboratorium – przerywa mu mama. Nerwowo wkłada jedno jabłko do koszyka i razem z synkiem odchodzi. Na koniec słyszę jeszcze jej szept: – Ciii, serduszko, nie mówimy o takich rzeczach w sklepie ani na ulicy.

– Ani nigdzie?

– Tylko w domu, dobrze?

Dalszej części rozmowy już nie słyszę. Wychodzę ze sklepu i postanawiam kupić warzywa, które wyrosły z natury, a nie te stworzone w laboratorium. W tym celu muszę się udać na czarny rynek, który mieści się w starych magazynach na obrzeżach miasta. Produkty są tam droższe, ale przynajmniej nie są modyfikowane. Pochodzą od rolników z wiosek, a może nawet od ludzi żyjących gdzieś na dzikich terenach. Nie mam pewności, czy dzisiaj zastanę tam jakichś przemytników, ale zaryzykuję. Wsiadam do autobusu, który jedzie do najbiedniejszej dzielnicy. Pojazd jest przepełniony do granic możliwości. To bardzo niewygodna puszka z plastikowymi siedzeniami. Na domiar złego przechadza się po nim patrol i kontroluje wybrane osoby. Funkcjonariusze antyreligijni najniższego szczebla, tak zwani szperacze, krążą po naszym mieście jak zarazki po chorym organizmie. Szukają podejrzanie wyglądających lub zachowujących się jednostek. Wystarczy mieć zbyt kolorowe ubranie, na przykład pochodzące z dawnych czasów szerokie spodnie z niskim krokiem – szarawary, chustę zawiniętą na głowie czy jakąś dziwnie, egzotycznie wyglądającą ozdobę. Kontrolowane są osoby, które chodzą zamyślone, dziwnie się uśmiechają i które wyglądają, jakby były nieobecne. Ulubionym celem patrolów są grupki właśnie takich ludzi. Od razu są oni podejrzani o udział w jakichś zgromadzeniach modlitewnych lub filozoficznych.

Właśnie w tym momencie autobus się zatrzymuje i antyreligijni wyprowadzają z niego chłopaka z długimi włosami i w staromodnej lnianej koszuli z drewnianymi guzikami. Już po nim. Nawet jeśli na przesłuchaniu okaże się, że jest niewinny, to i tak nie dadzą mu spokoju. Będą go kontrolowali i nachodzili codziennie, aż wreszcie zostanie przyłapany na jakiejś drobnostce.

Zawsze się zastanawiam, co motywuje tych ludzi do pokazywania prawdziwego oblicza. Dobrze wiedzą, na co się narażają. Przecież wystarczy tylko włożyć współczesny uniform i udawać. Dzielnie czelendżować każdego dnia, oglądać wiadomości, zawsze potakiwać menedżerowi, zachwycać się nowinkami ze świata mody i całe życie spłacać kredyt zaciągnięty u Koalicji. To nie jest takie trudne. Ja tak robię. Oczywiście czasami kupuję coś w sklepach z używaną odzieżą, ale każdy ciuch staram się przerobić tak, aby wyglądał współcześnie. Bywają też chwile jak ta, kiedy muszę się udać do podejrzanego miejsca. Robię to jednak niezwykle rzadko, raz na kilka miesięcy. Poza tym ja nie zmieniam świata, chcę tylko zjeść dobrą kolację i może śniadanie.

Wysiadam na ostatnim przystanku. Jest już całkiem ciemno. Te okolice po zmroku bywają straszne. Rozglądam się, czy nikt mnie nie śledzi, i nurkuję w nieoświetloną uliczkę. Zanurzam się w slumsach. Kiedyś była to prestiżowa, willowa dzielnica miasta. Piękne niegdyś domy teraz wyglądają obskurnie. Ludzie zasiedlają je na dziko. Mieszkają jak szczury, żywiąc się odpadkami. Często wybuchają między nimi spory, które potrafią przeistoczyć się w prawdziwe walki. Antyreligijni i inne służby tylko czasem tu zaglądają. Ludzie, którzy nie mają co włożyć do ust, którzy żyją z dnia na dzień, nie mogą być zagrożeniem dla systemu. Nie podejrzewa się ich nawet o myślenie, a co dopiero o działania wywrotowe. Sądzę, że to duży błąd. Choć bieda wygląda tu z każdego kąta, to widzę, że przysłania ją radość prostego życia. Dzieciaki biegają po ulicach szczęś­liwe. Same budują zabawki ze znalezionych odpadków. Ich rodzice ciężko pracują. Wieczorami wszyscy zasiadają w ogródkach i śpiewają. Kilka razy słyszałam, jak śpiewali jakieś piękne, zapomniane melodie. Ich głosy brzmiały inaczej niż te z porannej ceremonii rozpoczęcia dnia pracy. Były pełne i natchnione, jakby chciały dotrzeć gdzieś daleko. Nigdy nie udało mi się wychwycić słów, bo kiedy podchodziłam bliżej, od razu milkli. Są bardzo czujni. Uważają, żeby nie rzucać się w oczy. O tak, władza bardzo się myli. Może ci ludzie mają puste brzuchy, ale nie serca.

Dzisiaj jest tu wyjątkowo cicho i spokojnie. Trochę mnie to niepokoi, ale jestem już blisko targowiska. Nagle od drzewa rosnącego na posesji z czysto wyglądającym domkiem odrywa się cień i idzie w moim kierunku. Okazuje się, że to wiekowa staruszka. Dawno nie spotkałam nikogo w podeszłym wieku. Starsi ludzie, którzy przeżyli wojnę, byli likwidowani tak jak świątynie. Wymagał tego nowy porządek, w którym nie było miejsca dla ludzi z długą historią, zakorzenionych w tradycjach i wierzeniach. Musieli zniknąć. Odchodzili po cichu, wywożeni gdzieś za miasto. Opuszczeni przez rodziny. Ci, którzy przeciwstawiali się wywiezieniu swojej matki, ojca czy babci, mogli im towarzyszyć w podróży bez biletu powrotnego. Niektórzy korzystali z tego przywileju. Dlatego jestem bardzo zdziwiona jej widokiem.

– Kochaniutka idzie na zakupy? Czego jej trzeba?

Jest niska i chuda, na głowie ma chustkę w kwiaty.

– Idę na targ – odpowiadam.

– Dziś zamknięty. – Ścisza głos do szeptu. – Wczoraj dostaliśmy ostrzeżenie o planowanym nalocie. Tu nie jest bezpiecznie. Chodź do mnie. Mam trochę towaru na zbyciu.

Bierze mnie pod rękę i prowadzi do swojego domku. A ja się jej poddaję. Nie przychodzi mi do głowy, żeby zaprotestować. Choć nie wiem dlaczego, ufam jej. Wchodzimy do domu. Jego pomieszczenia oświetlają małe żarówki wiszące pod sufitem. Wygląda to prześlicznie. Zatrzymuję się i podziwiam.

– To lampki bożonarodzeniowe. Kiedyś przystrajaliśmy nimi nasze domy. To był jeden z elementów świętowania narodzin Boga – mówi do mnie cicho i spokojnie. Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę.

– Jak to? To Bóg się urodził?

– Jeden z bogów, moja droga. Nie wszyscy byli na tyle odważni i bezinteresowni, żeby opuszczać swoje pałace i próbować żyć między nami.

– Ilu więc było bogów?

– Powoli, moja droga. Nie wszystko naraz. Chodźmy do mojego pokoju. Zobaczymy, czy mam coś dla ciebie.

Prowadzi mnie w głąb domu. Przechodzimy przez różne pomieszczenia. We wszystkich mieszkają ludzie. Gnieżdżą się gdzieś po kątach. Niektórzy leżą na pokrytych szmatami łóżkach, inni oglądają telewizję, jeszcze inni coś czytają. Jak to? Papierowe gazety? W odpowiedzi znajduję pod swoimi stopami skrawek jednej z nich. Podnoszę go i aby się upewnić, że trzymam w ręku druk, wącham go. Od razu rozpoznaję zapach tuszu. Moje książki pachną podobnie. Obracam fragment w dłoni, następnie czytam urywek artykułu:

W tysiąc dziewięćset trzynastym roku Theodore Roosevelt powiedział: „Kiedyś ograniczenie władzy państwa oznaczało powiększenie wolności ludzi, dziś znaczy oddanie ich w niewolę wielkim korporacjom”. Już wtedy przewidział…

Na tych słowach się urywa. Próbuję o to zapytać moją przewodniczkę, ale ta macha tylko ręką i każe mi iść dalej. Wypuszczam papier z dłoni i pozwalam mu z powrotem wylądować na podłodze.

Ten dom z zewnątrz nie wyglądał na tak przestronny. Nasze kluczenie w korytarzach kończymy przed dużymi drewnianymi drzwiami. Staruszka otwiera je i puszcza mnie przodem. Kiedy przekraczam próg pokoju, czuję się, jakbym znalazła się w innym świecie. Pachnie tu jakimś słodkim dymem, płoną świece. Ścianę pokrywają malowidła. Oglądam je z uznaniem. Krajobrazy, ludzie, piękne budowle i rzeźby. Niektóre wyglądają jak te z mojego snu. Zatrzymuję się przy nich dłużej.

– To świątynie buddyjskie, hinduskie i dżinijskie. Znajdowały się w Indiach – odpowiada na niezadane przeze mnie pytanie staruszka.

Istniały. Naprawdę istniały, ale już ich nie ma! Nagle chce mi się płakać.

– Nie smuć się, kochaniutka. Jeszcze nie wszystko stracone. – Łapie mnie za rękę i się uśmiecha. – Nazywam się Genevieve. Możesz mówić na mnie Gen. Namalowałam to wszystko, żeby nie zapomnieć.

– Nie boisz się, że ktoś to zobaczy?

Gen się śmieje.

– I co mi zrobią? Zabiją mnie? Kochana, ja się już nażyłam. Na szczęście było mi dane zobaczyć stary świat. Takim jak ty, urodzonym w nowym porządku, współczuję. Bo co to za życie? – Czeka na moją odpowiedź, ale ja nie wiem, co mogłabym powiedzieć. Milczę więc.

– To jak? Marchewkę, pomidory, jajka? – zmienia temat. Przez moment nie wiem, o co jej chodzi. Po chwili moje myśli wracają na odpowiednie tory.

– Tak. Poproszę pomidory i jajka. A ma pani może cebulę i sałatę?

– Cebulę tak, sałaty nie mam. Dorzucę w gratisie dwie marchewki i trzy duże ziemniaki. – Znów się uśmiecha. Nie ma niektórych zębów i wygląda uroczo. Odwzajemniam więc uśmiech. – Nareszcie. Masz piękny uśmiech. Powinnaś częściej go pokazywać – komplementuje mnie Genevieve.

– Postaram się. Ile za towar?

– Dwadzieścia dolarów.

Tak myślałam. Dużo, ale nie za dużo. W sklepie za takie zakupy zapłaciłabym jakieś dziesięć dolarów. Z tym że jakości produktów w stu procentach naturalnych nie można porównywać do tych sztucznych. No i tutaj do ceny zawsze doliczane jest ryzyko, jakie podejmują przemytnicy.

Podaje pieniądze Gen, a ta przyjmuje je i mówi:

– Weroniko, przyjdź, kiedy poczujesz, że już chcesz porozmawiać. A teraz idź, bo robi się późno. Odprowadzi cię mój wnuk. Czeka przed domem.

Na pożegnanie podchodzi do mnie i przytula mocno, z czułością, tak jak nikt dawno mnie nie przytulał.

Rozdział II

Wychodzę z tego tajemniczego domu trochę oszołomiona. Na zewnątrz jest już chłodno, a ja mam na sobie tylko marynarkę. Opatulam się nią szczelniej. Wnuk Gen faktycznie na mnie czeka. Wygląda na sympatycznego człowieka. Jest chyba trochę starszy ode mnie. Ma jakieś dwadzieścia trzy lata, przystojną twarz, jasne włosy. Nawet w ciemności widać, że jest ogorzały od słońca i wiatru. Chyba dużo przebywa na zewnątrz. Jego ubiór nie jest ani porządny, ani byle jaki. Owszem, lekko znoszony, ale dobrej jakości. W kurtce z goreteksu wygląda jak podróżnik.

– Cześć. Jestem Tomek. Możesz mi mówić Tom. – Podchodzi do mnie i podaje mi szorstką, dużą dłoń.

– Cześć. Weronika. – Wymawiając swoje imię, uświadamiam sobie, że nie przedstawiłam się Genevieve. Skąd wiedziała, jak się nazywam? I co miały znaczyć słowa rzucone na pożegnanie? Dziwna kobieta.

Idziemy z Tomem na przystanek autobusowy. Pogrążam się w zadumie i nie słyszę ostatniego zdania, które ten wypowiada.

– Przepraszam. Zamyśliłam się. Zastanawiałam się nad słowami twojej babci.

– Tak, ona potrafi namieszać człowiekowi w głowie. Pewnie uraczyła cię kilkoma enigmatycznymi zdaniami?

– To bardzo dziwne, ale nie przedstawiłam się jej, a ona i tak znała moje imię.

– Czy ty naprawdę myślałaś, że wpadła dziś na ciebie przypadkowo? Wyczekiwała cię cały dzień. Wiedziała, że się zjawisz. Mówiła, że czeka na jakąś Weronikę. Myślałem tylko, że będziesz raczej taka jak my. A ty jesteś… – Urywa nagle, jakby ugryzł się w język.

– Korposzczurem – dopowiadam.

Idziemy dosyć szybko, blisko siebie. Tom ciągle się rozgląda. Czuję, jakby roztaczał wokół mnie jakąś ochronę.

– Tak. Przepraszam, że mówię to otwarcie, ale gdybym wiedział, że pochodzisz stamtąd – mówiąc to, wskazał głową w kierunku centrum miasta – próbowałbym odwieść babcię od rozmowy z tobą.

Robi mi się przykro. Czuję się urażona jego słowami. Nie wiem, dlaczego zależy mi na zdaniu tego człowieka. Co złego jest w byciu korporacjuszem? Jestem dumna ze swojego statusu społecznego.

– Co ty tu w ogóle robisz? – ciągnie Tom. – Czy nie powinnaś robić zakupów w swoim czyściutkim markecie? – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak nagle zmienił ton, dlaczego stał się niegrzeczny. Chyba widzi, że jego słowa mnie ubodły, więc po chwili odzywa się łagodniej: – Przepraszam. Jestem nieuprzejmy.

– Nic się nie stało. – Kryję swoje zawstydzenie pod wyuczoną uprzejmością. – To zrozumiałe. Po prostu nie lubisz takich ludzi jak ja, ponieważ nie masz z nami styczności. Ja natomiast nie znam innego życia. Zostałam wychowana przez sierociniec.

– O mój Boże! Mam zaszczyt rozmawiać z prawdziwym Motylem! – Zatrzymuje się i przygląda mi się uważnie.

Właśnie wypowiedział zakazane: „O mój Boże!”. Trochę rozdrażnił mnie tą nieostrożnością. Ktoś mógł nas usłyszeć.

– O co ci chodzi? Jakim motylem? – pytam.

– Nie wiesz? Nazywamy was, dzieci wychowane przez konglomeraty, Motylami. Mamy wrażenie, że lekko przychodzi wam życie w Dobrej Przyszłości. Poza tym łatwo wami kierować, lecicie z wiatrem, nigdy pod wiatr.

Nie wiem, czy powinnam się obrazić, czy roześmiać.

– Ja nie uważam, aby nazywanie was w ten sposób było obelgą – kontynuuje. – Motyle kojarzą mi się z wolnością, z krótkim, ale pięknym życiem. Znam pewną dolinę w pobliskich górach, gdzie jest ich całe mnóstwo. Są przepiękne, mienią się wszystkimi kolorami. Lubię tam nocować. O poranku, kiedy zaczynają latać, a ja leżę jeszcze w śpiworze, czuję się jak w bajce.

– Chciałabym to kiedyś zobaczyć. – Pierwszy raz od dawna wypowiadam skrywane myśli. – Byłeś poza miastem? – pytam, nie ukrywając podziwu.

– Powiedzmy, że często wyjeżdżam w sprawach zawodowych. Wiesz, wspieram rodzinny biznes. Jestem dostawcą towaru. Co dziś kupiłaś od babci?

Pokazuję zawartość torebki. Tom zerka fachowym okiem i mówi:

– Trafił ci się naprawdę dobry i świeży towar. Pochodzi z miejsca, które leży ponad sto kilometrów stąd.

Mijamy ostatnie domy. Za chwilę będziemy na przystanku. Nie chcę jeszcze kończyć tej rozmowy. Zżera mnie ciekawość. Mam nadzieję dowiedzieć się więcej o tym, jak naprawdę wyglądają dzikie tereny.

– Co to za miejsce?

Tom uśmiecha się i spogląda w niebo.

– Chyba nie sądzisz, że zdradzę ci szczegóły? Nie wiem, czy mogę ci zaufać. Jeszcze nie teraz, ale może kiedyś sama wyjdziesz z tego cholernego więzienia, rozwiniesz skrzydła i polecisz pod wiatr.

Jesteśmy na przystanku. Do przyjazdu autobusu mam jeszcze piętnaście minut. Już chcę zadać kolejne pytanie, kiedy nagle słyszę głośne gwizdanie dobiegające z różnych stron. Z pobliskich krzaków, zza drzew, zza wiatki przystanku. Po chwili gdzieś z oddali słychać warkot silników. Tom chwyta mnie za ramię i ciągnie w stronę najbliższych zabudowań.

– Tomku, co się dzieje?

Jestem oszołomiona. Biegniemy szybko. Czuję, że grozi nam niebezpieczeństwo.

– Zbliżają się! Szperacze! Zaczyna się nalot, przed którym nas wczoraj ostrzegano. Dawno nie było tu takiej akcji. Biegnij. Musimy się ukryć. To znaczy ja muszę się ukryć. Jestem poszukiwany.