Ważka. Niespokojny lot - Stokłosa Anna - ebook

Ważka. Niespokojny lot ebook

Stokłosa Anna

4,0

Opis

Kontynucja powieści "Ważka. Przeobrażenie". 

 Po ucieczce z ogarniętego rewolucyjną zawieruchą, Białego Wzgórza, Weronika znajduje schronienie w  Kolorowym Mieście, ukrytym wśród himalajskich szczytów.  Jej ukochany Janek pracuje wraz z ojcem w Gnieździe, czyli centrum dowodzenia całą światową opozycją. Ich misja owiana jest tajemnicą do której nawet Weronika nie jest dopuszczona. Pomiędzy zakochanymi zaczyna się piętrzyć mur zbudowany z nieporozumień i niedomówień. Jedyną odskocznią od trosk stają się dla Weroniki nowi znajomi, których poznaje w …

Tymczasem Tomek i Klara ledwo uchodzą z zżyciem, z oblężonego i zniszczonego Białego Wzgórza. Dawne trakty zagubione w górskich i leśnych ostępach prowadzą ich na południe, gdzie mają nadzieję odnaleźć legendarną grupę wywrotowców. Ich droga obfituje w trudy, spotkania, ale także uczy stopniowego zaufania do siebie nawzajem, a to przez różnicę charakterów okazuje się najtrudniejszą lekcją do odrobienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kathy_W

Całkiem niezła

„Ważka. Niespokojny lot” Anny Stokłosy dzieje się bezpośrednio po wydarzeniach z pierwszej części. Pozwala zobaczyć więcej świata i doświadczyć go jeszcze bardziej. Jest też bardziej brutalnie, chociaż raczej nie bywamy bezpośrednio świadkami tej brutalności. Znajdziecie tutaj między innymi walkę o przetrwanie, dystopijną rzeczywistość, sekrety, intrygi, niedomówienia, wystawioną na próbę miłość, radzenie sobie z żałobą i traumą. Zwrot akcji w końcowych scenach wprowadza kolejne niewiadome. Przyznaję, że kompletnie tego zwrotu nie rozumiem. Intryguje mnie, ale nie wiem jak go interpretować. Niemniej już przez wzgląd na pojawienie się nowego gracza chętnie przeczytam kiedyś kolejną część.
00
MESSY582

Dobrze spędzony czas

"Czę­sto po­wta­rza­ła, że kiedy nisz­czo­na jest sztu­ka, bę­dą­ca owo­cem po­łą­cze­nia duszy i umy­słu, to tak, jakby gi­nę­ło czło­wie­czeń­stwo." ▪︎▪︎ Myślałam, że po tak długim czasie, o wiele trudniej będzie mi wrócić do tej serii. Okazało się, że wcale nie było tak źle. Cała opowieść rozgrywa się dwutorowo. Z jednej strony mamy Weronikę i Janka, którzy dotarli do Kolorowego Miasta, z drugiej z kolei, jesteśmy świadkami ucieczki i walki o przetrwanie Tomka i Klary. Obie te perspektywy dosyć się różnią, przede wszystkim, tempem akcji, co wynika z okoliczności w jakich znaleźli się bohaterowie. Z całą pewnością nie będziecie się nudzić, bo dzieje się tutaj naprawdę dużo, poza tym autorka bardzo dobrze wyważyła momenty dynamiczne z tymi spokojniejszymi, dzięki czemu całość czyta sie płynnie. Końcówka, natomiast, to swoisty "mindfuck", czyli tłumacząc na polski: "Ale jak to tak?". Jeżeli chodzi o bohaterów, to Weronika standardowo mnie irytowała, ale ona po prostu tak ma, chociaż w...
00

Popularność




Redakcja i korekta: Justyna Stokłosa

Projekt okładki: Kamil Mucha

Skład tekstu: Kamil Mucha

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

Wydawca: Anna Stokłosa

Dystrybucja: Anna Stokłosa

 

Wydanie pierwsze: Kamesznica 2023

Copyright: © Anna Stokłosa

 

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworami wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

 

ISBN 978-83-967177-0-2

 

Instagram: @podroze_zywcz_anki

Nigdy nie uznawałem twierdzenia, że cel uświęca środki!Przeciwnie: sądzę, że wątpliwe środki podają w wątpliwość także cel,choćby nie wiem jak słuszny!

Vaclav Havel.

 

***

 

Człowiek żyje jeden obok drugiego lata całe i nie wie o nim nic.Żyje między najbliższymi jak w ciemności.Zaledwie siebie zna – i to źle, źle siebie sądzi.Jakże może sądzić innych?Co można naprawdę wiedzieć o ludziach z ich czynów,z ich słów – kiedy nie wiadome są myśli?

Zofia Nałkowska

Rozdział I

 

Tomek

 

Pobudki w takich miejscach bywają trudne. Powinienem być przyzwyczajony do spartańskich warunków, jednak człowiek łatwo ulega wygodom. Ostatnie kilka lat życia w ciepłym i przytulnym domu zrobiło swoje. Babcia też miała w tym swój udział – jej smaczne, sycące obiady zupełnie mnie rozleniwiły… Lepiej jednak, żebym teraz nie przywoływał wspomnień – wystarczającą torturą są sny, w których Genevieve nawiedza mnie żywa. Zawsze daję się nabrać na tę iluzję. W pierwszej chwili myślę, że nic się nie zmieniło. Babcia siedzi na swoim łóżku i maluje albo krząta się po kuchni. Tak bardzo cieszy mnie ten widok, że dopiero po czasie dostrzegam detale zdradzające prawdę – obrazy na ścianie, przedstawiające egzotyczne świątynie, są zniszczone, odpadający tynk odsłania nagie pustaki, podłoga jest popękana. Przy każdym kroku mam wra­żenie, że zaraz wpadnę do piwnicy. Cały dom chwieje się i trzeszczy, a babcia śmieje się szaleńczo, wołając Weronikę.

Zazwyczaj w tym momencie nie wytrzymuję napięcia i się budzę. Potrzebuję chwili, aby dojść do siebie i przypomnieć sobie, że bab­cia zginęła, a nasz dom już nie istnieje – został zmieciony z powie­rzchni ziemi wraz z całą dzielnicą biedy. Dociera do mnie bole­sna prawda, że nie mam już dachu nad głową ani żadnej bliskiej osoby. Pozostała mi tylko ta nieszczęsna Klara, która jest jedynie utrapieniem. Nie dość, że ledwie uszliśmy z życiem – głodni, wyczerpani i ranni, ścigani przez kilka dni – to jeszcze musimy walczyć z jej niemocą. Od śmierci tego gogusia, Eryka, nie potrafię do niej dotrzeć. Od­mawia przyjmowania posiłków, nie śmieje się z moich żartów i nie raczy odpyskować na zaczepki. Już choćby ze względu na dwa ostatnie zarzuty powinienem ją zostawić na pastwę natury, szperaczy i ca­łej anty­religijnej zgrai. Niestety, obiecałem Weronice, że zaopiekuję się jej przyjaciółką. Mam jeszcze inny ważny powód – dług wdzięczności. Ta plastikowa lala uratowała mi życie. Walczyła zaciekle do samego końca. Przez trzy dni oblężenia była zupełnie inną Klarą – z pła­czliwej i głupiej dziewczynki przeistoczyła się w silną wojowniczkę. Przypominała mi pewną bohaterkę anime. Choć nigdy przed nikim się do tego nie przyznałem, uwielbiam azjatyckie produkcje, a najbardziej Czarodziejkę z Księżyca. Kiedy nikt nie patrzy, najczęściej podczas samotnych wypraw, oddaję się rozkoszy oglądania fascynującej kinematografii japońskiej.

Klara całkiem nieźle posługuje się nożem i dobrze strzela. W ostatnim momencie tragicznej obrony miasta zostałem od niej odcięty. Wylądowałem sam w zdewastowanym supermarkecie. Antyreligijni osaczyli mnie z dwóch stron. Było ich pięciu, może sześciu. Uraczyli mnie nieprzerwaną serią wystrzałów. Dwóch udało mi się wyeliminować. Nie miałbym szans z resztą rozszalałej zgrai, gdyby nie ta heroina, która nagle wmieszała się w nasze porachunki. Wystrzelała wszystkich jak kaczki, a ostatniego, który zdążył mnie już nieźle pokiereszować, zarżnęła jak świnię.

Po tych dokonaniach, kiedy tylko opuściliśmy miasto, znów zamieniła się w niemowę i niejadka. Nagle zapomniała, jak należy się posługiwać bronią. Nie chodzi ze mną na polowania i jeśli tylko może, to śpi. Zakichanej księżniczce po prostu nie chce się żyć, a ja nie mam pojęcia, jak nakłonić ją do dalszej walki. Nie pomagają moje motywacyjne przemowy o zemście i rozwaleniu wszystkich chodzących po tym globie korposzczurów. Nie docierają do niej argumenty, że za jakieś siedemset kilometrów znajdziemy się w bezpiecznym miejscu – na terytorium byłej Bośni i Hercegowiny, gdzie ukrywa się najsilniejsza europejska armia opozycyjna. Znam to miejsce, bo już kiedyś tam byłem. Próbuję rozchmurzyć moją towarzyszkę, roztaczając wizję gorącej kąpieli, pysznego posiłku, możliwości umalowania się i założenia różowego dresu, jednak jej całkowicie przestało zale­żeć na wyglądzie. Od kilku dni chodzi w męskich militarnych ciuchach, a poszarpane włosy związuje niedbale sznurkiem. Nie narzeka – w ogóle przestała się odzywać. Czasem tylko udaje mi się z niej wydusić „Zamknij gębę, śmierdzielu!”. Tak jakby ona pachniała! Pewnie pierwszy raz w życiu nie ma możliwości użycia kosmetyków, ale w ogóle jej to nie obchodzi. Ciąży mi jej wisielczy nastrój i cała jej osoba, ale też nie chcę zostać sam. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, to najpierw będę musiał ją nieść, a później zająć się pochówkiem. Nie żebym jej żałował. Nie lubię tej dziewczyny, ale muszę przyznać, że jest urodziwa. Szkoda byłoby oddawać matce ziemi piękną kobietę, będącą w kwiecie wieku, dlatego też postanowiłem, że dzisiaj zmuszę ją do zjedzenia czegoś więcej niż tylko kilku listków szczawiu z kawałkiem suchego chleba.

Siedzimy w przedsionku jednej z jaskiń w Tatrach Niskich. Przebywamy na terenie Słowacji już trzeci dzień. Wybrałem drogę przez góry, ponieważ tutaj rzadziej można natknąć się na patrole. Oczywiście szperackie hieny docierają także na wyżyny, ale raczej sporadycznie. Odstraszają ich trudne warunki.

Niestety, teraz już zeszliśmy z najwyższych partii górskich. Przed chwilą zapadł zmrok. Noc zapowiada się ciepła. W powietrzu unosi się zapach bujnie kwitnącej roślinności. Taka noc jest idealna na polowanie. Temperatura sprzyja długiemu i cierpliwemu wypatrywaniu zwierzyny, a słodkie zapachy maskują nieco mój odór. Klara ma rację – śmierdzę gorzej niż świnia w chlewie. Przy całej mojej tolerancji na brud, odczuwam ogromną potrzebę kąpieli. Tak się składa, że w odległości około dwustu metrów od jaskini znajduje się niewielki staw. Mój plan na dzisiejszą noc zakłada całkowite zanurzenie się w nim zaraz po polowaniu. Zdaje się, że szperacze dali sobie spokój i już nie tropią niedobitków z taką zaciekłością. Zresztą świetnie potrafię zacierać ślady. Wydostaliśmy się z miasta, wykorzystując ubrania zabitych żołnierzy. Z początku szło nam świetnie. Wszystkie siły, czyli również zewnętrzne patrole, zostały zmobilizowane do odbicia miasta. Mieliśmy praktycznie wolną drogę ucieczki. Niestety, już następnego dnia po tym, jak znaleźliśmy się w dziczy, prawie natknęliśmy się na grupę szperaczy. Skoro miasto znów było w ich rękach, postanowili wypuścić się na łowy i dobić wszystkich uciekinierów. Teraz, kiedy jesteśmy już daleko od Białego Wzgórza, nie powinni nas niepokoić. Tylko dlatego pozwalam sobie na myślenie o luksusie kąpieli i jakimkolwiek odprężeniu.

– Hej, Barbie! – Budzę Klarę, sprzedając jej cios łokciem prosto w żebra. Zrywa się spiesznie i siada spłoszona. Rozgląda się po jaskini. Z początku nie rozpoznaje miejsca, w którym się przebudziła. Jednak po kilku sekundach jej twarz przybiera ten charakterystyczny wyraz zawodu.

– Czego chcesz? – pyta zachrypniętym, zaspanym głosem.

– Wiesz, próbowałem zasnąć, ale nie byłem w stanie. Ciągle czułem odór, który od ciebie bije. – Chwilę czekam na odzew. Niestety, nie jestem w stanie jej wzburzyć, dlatego ciągnę dalej:

– Na szczęście mam na to radę: dzisiaj, gdy pójdę na polowanie, będziesz mogła się wykąpać.

– Sam się umyj, cuchnący zwierzu – odpowiada, zerkając na mnie z ukosa. Nareszcie udało mi się wywołać u niej jakąś reakcję.

– Spoko. Mam taki zamiar, ale najpierw ty. Mam dla ciebie niespodziankę. Uprzedzając twoje narzekania na brak mydła, nazbierałem wczoraj trochę mydlnicy lekarskiej. Masz. – Podaję Klarze zwiędłe już rośliny o bladoróżowych kwiatach. Kiedyś ludzie stosowali je zamiast mydła. W kontakcie z wodą i pod wpływem rozcierania nawet trochę się pienią. Dowiedziałem się o ich właściwościach od Genevieve. Stosowaliśmy je na przemian z liściem kasztana i kaczym mydłem, czyli występującym w górskich potokach kamieniem o specjalnych właściwościach.

Klara przygląda się roślinie, po czym odkłada ją na bok i z powrotem układa się do snu. Zwrócona do mnie plecami, zwija się w kłębek.

– Więc jak? Umyjesz się? – Nie daję za wygraną.

W odpowiedzi słyszę jakieś niewyraźne pomruki.

– Hej! – Potrząsam nią. – Zadałem pytanie.

– Tak. – Słyszę cichą odpowiedź. – Nie jestem tobą.

 

Udaje mi się wytropić stado saren. Znajduję świeże ślady kopyt i odchody, które prowadzą na drugą stronę stawu. Wystarczająco daleko od dołującego towarzystwa Klary i odpowiednio blisko, w razie gdyby ktoś ją zaatakował. Najbardziej w całym polowaniu lubię właśnie ten moment – kiedy podążam za niczego nieświadomą zwierzyną. Wyostrzam zmysł węchu i słuchu, włączam pierwotny instynkt i ruszam w bezszelestny pościg. Pogrążony w myśliwskim transie, ląduję na małej polanie. Młode drzewka, które tu rosną, są przysmakiem dla saren. Niestety, te błogie chwile nie mogą trwać wiecznie. Przez jakiś czas podziwiam piękno tych niesamowicie zgrabnych stworzeń. Wybieram jedno z nich, znajdujące się najbliżej mojej kryjówki i wreszcie nadchodzi moment kulminacyjny – oddaję dwa precyzyjne strzały, które odbierają zwierzęciu życie i kończą ten etap polowania, który był dla mnie przyjemnością. Jaka szkoda, że zamiast broni, nie trzymam w ręku aparatu fotograficznego.

 

Zostało jeszcze kilka godzin do świtu. Jeśli ta przemądrzała paniusia pomoże mi w oprawieniu zwierzyny, to powinniśmy zdążyć. Po powrocie do jaskini zastaję ją rozczesującą mokre, świeżo umyte włosy. Ponieważ podczas ucieczki z miasta żadne z nas nie pomyślało o zabraniu przyborów kosmetycznych czy pielęgnacyjnych, za grzebień służą Klarze palce jej dłoni. Sunie nimi powoli, kosmyk po kosmyku, robi to automatycznie i nieobecnie. Siedzi na kurtce z podwiniętymi nogami, plecy ma wyprostowane. Oczy, z których płyną łzy, są zamknięte. Coś każe mi zatrzymać się na kilka sekund. Nie chcę mącić tej chwili i przeszkadzać jej w intymnej sytuacji. Wbrew sobie, daję się uwieść jej pięknu – czarne, gęste włosy, wyniosła grecka uro­da i idealna figura. Po raz pierwszy widzę ją płaczącą i jej współczuję. Wcześniej tylko denerwowała mnie swoją apatią. Teraz jest mi jej naprawdę żal. W pierwszym odruchu chcę do niej podejść i ją przytulić, ale szybko wraca mi zdrowy rozsądek. Chrząkam głośno i zrzucam martwą sarnę ze swoich pleców. Klara wzdryga się. Naprawdę mnie nie słyszała, najwidoczniej była głęboko pogrążona w myślach. Tro­chę mnie to martwi, bo każdy mógłby się do niej podkraść niezauważony. Chociaż może przesadzam, bo nie każdy potrafi poruszać się tak zwinnie i bezgłośnie jak ja.

– No! Do roboty, Księżniczko! Pomożesz mi w oprawianiu sar­ny. Koniec lenistwa i pindrzenia się. Bardziej już tych włosów nie rozczeszesz – rzucam tym samym co zwykle, szorstkim tonem.

Klara wyciera szybko mokre oczy i twarz. Robi to delikatnie, wierzchem dłoni. Czy ona nawet w podłych sytuacjach musi wyglądać tak dystyngowanie, a jednocześnie uroczo? Zastanawiam się, czy to wyuczone pozowanie, czy jej naturalny sposób bycia.

– Wróciłeś, kocmołuchu? – odpowiada, nie patrząc w moją stro­nę. – Nie będę się babrać w tym obrzydlistwie, ponieważ dopiero co się umyłam. Poza tym nie mam zamiaru tego jeść. Radź sobie sam.

Co za wstrętna franca. Przesadziła. Nie potrafi docenić mojego wysiłku. Ja mogę się babrać i zabijać, ale ona powinna zostać czysta. Wzbiera we mnie złość.

– Hej, wiem, że jesteś mieszczuchem, ale musisz się poświęcić i mi pomóc. Inaczej ofiara tego zwierzęcia pójdzie na marne. – Chcę mówić spokojnie, ale zupełnie mi to nie wychodzi, zdradza mnie urażony ton mojego głosu i jego drżenie.

– No i co z tego? Życia jej nie zwrócę. Po co zabiłeś tę sarnę? – Dopiero teraz odwraca twarz w moją stronę. Oczy ma czerwone i opuchnięte od płaczu.

Mam chyba słabość do płaczących kobiet, bo w jednej chwili cała moja złość gdzieś ucieka. Podchodzę do niej szybkim krokiem. Przykucam. Widzę jej szeroko otwarte ze zdziwienia oczy. Wyciągam rękę i delikatnie klepię ją po ramieniu.

– Klara, rozumiem cię. Wiem, że przeżywasz żałobę. Nie zapominaj, że ja też straciłem bliskich. Proszę cię, weź się w garść. – Nie zdejmuję dłoni z jej ramienia, a ona jej nie odtrąca. – Zróbmy to dla Weroniki. Przeżyjmy dla niej. Nie przepadamy za sobą, to oczywiste. Nie musimy się lubić, po prostu współpracujmy. Dzisiaj potrzebuję twojej pomocy. Jeśli nie oprawimy tego zwierzęcia do rana, całe mię­so się zmarnuje, a my będziemy głodni.

Klara patrzy przez chwilę swoimi wielkimi, czarnymi oczyma po czym z obrzydzeniem zrzuca moją brudną dłoń ze swojego ramienia.

– Pokaż mi, co mam robić. Wstaje i podchodzi do martwego zwierzęcia. – Fuj! Chyba się zrzygam.

Oprawianie zwierząt nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Szczerze powiedziawszy, nienawidzę tego robić, tak samo jak Klara. Na szczęście ta sarna nie jest wyrośnięta. Idzie mi dosyć szyb­ko. Księżniczka raczej przeszkadza, niż pomaga. Jej zadanie polega jedynie na trzymaniu trupa. Dałem jej łatwiejszą pracę, a ta wciąż narzeka. Chyba jednak wolę, kiedy się nie odzywa. Zawsze, kiedy otwiera usta, kończy się to kłótnią między nami. Pod koniec pracy mam jej już powyżej uszu i proszę, aby rozpaliła ogień i nazbierała bardzo dużo drewna. Postanawiam, że zostaniemy w tej kryjówce przynajmniej jeszcze jeden dzień, aby dobrze uwędzić mięso. Żeby nabrało smaku, okraszę go ziołami, które zbierałem po drodze. Klara pewnie nawet nie zauważyła, że podczas marszu co chwilę schylałem się po różne rośliny. Mam już niezły zielnik: czosnek niedźwiedzi (mój ulubiony), bluszcz kurdybanek (pomaga w trawieniu), pieprzycznik przydrożny (dodaje potrawom ostrości), kuklik pospolity (ma lekki posmak cynamonu i goździków), mniszek pospolity, babka lancetowata, rzeżucha łąkowa, stokrotka pospolita, pokrzywa, szałwia i mięta.

O dziwo, Klara spełnia moją prośbę i rozpala ognisko. Możemy na nim przyrządzić kilka pierwszych kawałków mięsa. To znaczy, ja mogę. Kucam przy ognisku i piekę mięso na patyku, a Klara w tym czasie zasiada pod drzewem i bezmyślnie gapi się na to, co robię. Nie ma w tej czynności nic ciekawego, pewnie zapadła w swój letarg. Gdy tak przyglądam się przypieczonemu z jednej strony kawałkowi mięsa, przypomina mi się zniszczone Białe Wzgórze – właśnie takie przypieczone, nie do końca powalone, nie do końca zniszczone, ale wyglądające makabrycznie. Kikuty budynków, sterczące tu i ówdzie, przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Niektóre mniejsze dzielnice zosta­ły obrócone w proch. Do tej pory mam senne koszmary, w których wi­dzę nasze miasto w ruinie. Choć nigdy nie czułem się w jego murach szczególnie szczęśliwy, to mimo wszystko, jego zniszczenie budzi trwogę. Nawet po Wielkiej Wojnie nie wyglądało tak źle, jak teraz. Gdy opuszczaliśmy go z Klarą było mi niemal żal niektórych miejsc. Choćby naszej dzielnicy. Większość zamieszkujących ją biedaków uciekła wcześniej. Tak jak szczury na statku, potrafili z odpowiednim wyprzedzeniem wyczuć zagrożenie. Ja i Klara nie mieliśmy dobrego nosa. Do końca wierzyliśmy, że uda nam się wygrać. Zostaliśmy w mieście niemal do ostatniej chwili. Uciekliśmy. Żyjemy, ale nie wiemy, co przyniesie jutro.

O czym myśli ta wariatka? Pewnie ciągle o swoim amancie. By­li jak dwa gruchające gołąbki. Nie mogłem na nich patrzeć. Wyglądali jak wyjęci z jakiejś idiotycznej komedii romantycznej o pięknych i głu­pich bohaterach, słodko w sobie zakochanych. Zawsze kiedy byli razem, dostawali małpiego rozumu i nie można było z nimi normal­nie porozmawiać. Nie znoszę takich par. Bez Klary Eryk był całkiem znośny. Kiedy wspólnie przygotowywaliśmy się do powstania, miałem okazję lepiej go poznać. Był sprawnym fizycznie, łebskim gościem. Wystarczyło zmienić jego modne fatałaszki na normalne „męskie” ubrania i wyglądał jak człowiek. Chyba że zaczynał opowiadać o swej cudownej Klarze – o tym, jaka ona jest piękna, słodka, zabawna, mądra i wspaniała. Kurde, żeby chociaż miał rację… „To”, co teraz siedzi obok mnie, mocno odbiega od ideału.

– Widzę, że fascynują cię moje zdolności kulinarne. Myślę, że to, co przyrządziłem będzie całkiem dobrze smakowało. Nie będzie słone, ale za to dobrze przyprawione ziołami – podejmuję rozmowę, ale Klara milczy. – Jeśli się nudzisz, to możesz nabić mięso na patyki i rozpalić ognisko w jaskini. Im szybciej zaczniemy wędzić, tym lepiej. Za chwilę zacznie świtać, a my powinniśmy wyruszyć najpóźniej wieczorem.

Mój balast podnosi się opieszale i łaskawie odpowiada na prośbę:

– Nie nudzę się, ale skoro tak ładnie prosisz, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ci pomóc – zaskakuje mnie udawaną, wręcz sztuczną, uprzejmością. Biorę to jednak za dobry znak i nie zamierzam się już odzywać, żeby nie zaprzepaścić przełomu w naszych relacjach.

Podczas gdy mięso wędzi się w jaskini, my odpoczywamy na zewnątrz. Czerpiemy ze słonecznej pogody, głównie drzemiąc i trawiąc. Najedliśmy się do syta. Zwłaszcza ja. Klara też zjadła porcję mięsa, którą jej wręczyłem. Niestety, nie usłyszałem słów podziękowania od niewdzięcznicy. To nic. Ważne, że choć trochę ożyła. Wzięła nawet drugą kąpiel, zaraz po tym, jak zmyłem z siebie krew i smród. Wyprała nasze ciuchy, które teraz suszą się na pobliskich drzewach. Na szczęście mamy ze sobą goreteksowe kurtki, którymi możemy się okryć. Takie odzienie nie zakrywa jednak długich, zgrabnych nóg Klary, przez które nie potrafię zasnąć. Nie wiem, czy pranie odzieży było dobrym pomysłem, ale skoro pozwoliliśmy sobie już na taką nieostrożność, jak wędzenie mięsa, którego zapach rozchodzi się po całej okolicy i całodniowy odpoczynek, to dlaczego by nie zadbać o czystość naszych ubrań? Zresztą po południu wszystko jest już suche. Kiedy zapada zmierzch, zaczynamy zwijać obozowisko. Niestety, nie jesteśmy w stanie zabrać całego zapasu mięsa – jest go za dużo. Pakuję do plecaków tyle, ile się zmieści, gdy nagle dostrzegam, że liście, które posłużyły do owinięcia kawałków mięsa, są pokryte drobinkami ziemi. Za tę część przygotowań do wymarszu odpowiedzialna była Klara. Nie dość, że nie wysiliła się, by poszukać dużych okazów, o jakie ją prosiłem, to jeszcze nie chciało się jej nawet umyć tych marnych, byle jakich listków.

– Hej, Barbie, czy wiesz, że cały nasz zapas jedzenia jest ubabrany w piachu? – krzyczę w jej kierunku, gdy ta związuje swoje włosy. – Dlaczego nie umyłaś tych parszywych liści?

– Zejdź ze mnie – odpowiada buntowniczo. – Nie jestem twoją służącą. Mogłeś sam sobie je umyć. Byłam zajęta innymi sprawami.

– Tak? Ciekawe jakimi? – Czuję, że tłumione dotąd emocje za­raz eksplodują. – Czesaniem się, ubieraniem, czy może ciągłym użalaniem nad sobą?

Po moich słowach następuje chwila ciszy. Klara stoi w bezruchu i wlepia we mnie swoje wielkie, czarne oczy, po czym zmierza w moim kierunku. Jej usta wykrzywiają się, jakby zaraz miała się rozpłakać. Zatrzymuje się w połowie drogi i cedzi przez zęby:

– Nie. Prałam ubrania pewnego dupka, pomagałam mu w rzeźnickim oprawianiu zwierzęcia i zbierałam jakieś zielsko. Niestety, taki idiota jak ty, nie potrafi tego docenić, leżąc cały dzień przed jaskinią, zgrywając macho, gapiąc się na mój tyłek i narzekając. Przepraszam cię, o panie nad panami, że nie spełniłam twego rozkazu i źle wykonałam swoje zadanie – kończy teatralnym ukłonem.

Robi mi się naprawdę gorąco ze zdenerwowania i ze wstydu. Jak mogła mnie tak upokorzyć? Czy ona myśli, że jestem jakimś napalonym samcem, który myśli tylko o jednym?

– Nie pochlebiaj sobie. Nie jestem łasy na twoje wdzięki. – Chcę się odgryźć i naprawdę sprawić jej przykrość. – Może to działało na zniewieściałego Eryka, ale nie na mnie.

W ciągu sekundy Klara jest przy mnie, unosi zaciśniętą pięść i wymierza cios prosto w twarz. Choć uderzenie nie powala mnie na ziemię, pozostawia falę bólu, która rozchodzi się od nosa po całej głowie. Tego się nie spodziewałem. Myślałem, że co najwyżej mnie spoliczkuje.

– Przesadziłeś – mówi już spokojniej. Odwraca się na pięcie i odchodzi w ciemność, zostawiając mnie samego.

Potrzebuję kilku chwil, aby ochłonąć. Z nosa cieknie mi krew. Obmywam twarz zimną wodą z górskiej rzeki, która wpływa do sta­wu. Badam swój nos. Raczej nie jest złamany, ale na pewno pojawi się siniak. Dopiero teraz dociera do mnie, co takiego zrobiłem. Naprawdę przesadziłem. Przez swoją dumę i nieumiejętność panowania nad emo­cjami zachowałem się jak ostatni drań. Wyładowałem na niej swoją złość. Nie powinienem był wypowiadać ostatnich słów. Ten cios był całkowicie uzasadniony, należało mi się. Jestem idiotą. Nawet nie wiem, gdzie poszła. Nie zabrała swojego plecaka, więc musi wrócić. Siadam pod tym samym drzewem, pod którym przed chwilą siedziała ona i postanawiam czekać. Nie pozostaje mi nic innego. Przez całe to nieporozumienie tylko opóźniamy nasze wyjście. Postanawiam szczerze przeprosić Klarę, kiedy tylko wróci. Jeśli wróci. Całkiem możliwe, że coś jej się przytrafi. W końcu nigdy wcześniej nie włóczyła się sa­ma po lesie. Co ta dziewczyna sobie myśli? Mogła ze dwa razy dać mi w twarz, obrazić się, podnieść swój plecak i po prostu ruszyć ze mną w dalszą drogę. Co ja z nią mam? Trudno o gorszy duet od nasze­go. Marzę o dotarciu do Twierdzy i rozstaniu się tam z nią. Musimy jakoś do tego dążyć i nie pozabijać się do tego czasu.

 

Nie ma jej już od ponad godziny. Zaczynam się niepokoić. Może powinienem zacząć jej szukać? Kiedy tylko układam w swojej głowie tę myśl, pojawia się przede mną zdyszana Klara:

– Szybko! Zabieraj wszystko! – wyrzuca z siebie, a ja już wiem, że dzieje się coś złego. Nawet gdyby nie wypowiedziała dalszych słów, wyraz jej oczu mówi wszystko. Są szeroko otwarte i krzyczą z przerażenia. – Szperacze! Myślę, że nas namierzyli. Są kilkaset metrów za mną!

Bez zastanowienia zrywam się na równe nogi. Porywam pakunki i ruszamy. Biegniemy ile sił w nogach. Po drodze przekazuję Klarze jej plecak. Jest lżejszy niż mój, ale i tak za ciężki. Musimy jakoś zatrzeć nasze ślady. Wiem, że kawałek dalej płynie górski potok.

– Biegnijmy do rzeki! Nie powinna być głęboka! – krzyczę. Po chwili przypominam sobie o czymś ważnym:

– Gdzie masz broń?!

– Tutaj. – Wskazuje na swoją kaburę. – Tam, gdzie zwykle, a co?

– Uważaj, żeby jej nie zgubić.

Klara potakuje, a ja dalej ją instruuję:

– Musisz się mnie trzymać, nie możemy się rozłączyć. – Łapię ją za rękę. Klara ściska mnie mocno, a ja znowu czuję się za nią odpo­wiedzialny.

Wskakujemy do wody. Jest zimniejsza niż się spodziewałem. Na szczęście sięga nam tylko do łydek. Oglądam się za siebie i widzę światła latarek. Kilku szperaczy właśnie dotarło na miejsce naszego obozowiska. Cholera! Nie mamy zbyt dużej przewagi. Myślę, że sprawdzają ślady. Więcej nie jest nam dane zobaczyć, ponieważ wartki nurt podcina nam nogi i się przewracamy. W sekundę jesteśmy całkiem mokrzy. Na szczęście nasze plecaki są wodoodporne. Rzeka ciągnie nas ze sobą przez kilkadziesiąt metrów. Walczymy z jej nurtem, próbując utrzymać równowagę. W końcu nam się to udaje. Podnosimy się. Teraz woda sięga nam już do kolan. Pomimo tego próbujemy biec. Mam nadzieję, że ścigającym nie przyjdzie na myśl, że wykorzystujemy do ucieczki nurt rzeki. Mimo ciągłego ruchu stopy marzną niemiłosiernie. Tysiące szpilek wbija się w moje ciało. To bardzo bolesne. Na domiar złego potykamy się po raz kolejny. Klara ma problemy z podniesieniem się. Pomagam jej wstać i obejmuję ją w pasie. Czuję ciepłą ciecz, która spływa między moimi palcami.

– Klara, jesteś ranna! Czy to poważne? – Próbuję odwrócić ją tak, aby obejrzeć ranę.

– To nic, to głupota – odpowiada, wykręcając się z mojego uścisku. – Zraniłam się, biegnąc. Spadłam ze skały.

Nie sądzę, aby to była błahostka. Z małej rany nie sączyłoby się tyle krwi. Nie pozwalam się jej wywinąć. Podnoszę jej koszulkę i nawet w ciemności dostrzegam wielką rysę, która przecina bok.

– Głupota? Na głupotę to chyba chorujesz. Taka rana nadaje się do szycia. Jesteś w stanie biec dalej?

– Przecież muszę – odpowiada dziarsko, spoglądając na mnie chmurnie, ale wiem, że to tylko poza. Nadal trzymam ją w pasie. Jest osłabiona i drży. Mam wrażenie, jakby za chwilę miała się przewrócić. Myślę, że w jej przypadku nie tylko rana jest zagrożeniem. Osłabienie bierze się także z niedożywienia i złego stanu psychicznego.

– Trzymam cię, Klara. Damy radę i jeszcze…

Nie wiem, czy to odpowiedni moment, ale innego może już nie być.

– Przepraszam – dodaję.

– Daj spokój – ruga mnie. – Mamy teraz większe zmartwienia. Zimno tu. Biegnijmy dalej.

Dla niej te przeprosiny nie były ważne, ale mi kamień spadł z serca. Czuję się o wiele lżejszy i zyskuję nowe siły. Teraz mogę biec szybko, nawet podtrzymując Klarę. Kamienie na dnie są bardzo śliskie, niektóre ostre. Jeden boleśnie przecina mi łydkę. Po chwili słyszę jęk Klary. Ona również się zraniła. Długo tak nie damy rady. Postanawiamy opuścić rzekę i biec wzdłuż niej. Wychodzimy na stro­my brzeg. Zatrzymujemy się na chwilę i nasłuchujemy. Z początku jest zupełnie cicho, ale po pewnym czasie do naszych uszu docierają odgłosy łama­nych gałęzi oraz stłumione krzyki. Oni dobrze wiedzą, w którą stronę zmierzamy.

– Klara, czy wiesz, ilu ich jest?

– Naliczyłam czterech.

Wychodzimy z wąwozu i kontynuujemy ucieczkę. Niestety, Klara jest zbyt powolna. W takim tempie złapią nas za chwilę. Na domiar złego wszystko utrudnia bujna roślinność, która czepia się nas i rani, smagając nie tylko po ciele, ale i po twarzy. Wpadam na pewien pomysł. Zabieram od Klary plecak i każę jej wejść na pobliskie rozłożyste drzewo dębu. W jego koronie będzie mogła spokojnie się ukryć, a ja odciągnę tę zgraję i spróbuję sobie z nimi poradzić. Klara protestuje:

– Nie poradzisz sobie z nimi sam, muszę ci pomóc – szepcze z przejęciem.

– Zamknij się. Nie mamy czasu – odpowiadam stanowczo, unoszę ją na rękach i sadzam na jednej z niższych gałęzi.

– Właź i siedź cicho – mówię, podając jej plecak.

W odpowiedzi słyszę obelgę:

– Nienawidzę cię.

Odchodząc, rzucam jeszcze:

– Możesz mnie nienawidzić, ale proszę, przeżyj. Wrócę po cie­bie.

Biegnę ile sił w nogach. Muszę odciągnąć ich jak najdalej od tego drze­wa.

 

Rozdział II

 

Weronika

 

Legendy były prawdziwe – Kolorowe Miasto jest wyjątkowe. Zaskakuje mnie swym urokiem każdego dnia, gdy po nim spaceruję. Cała paleta barw spływa kaskadą po budynkach wyrastających na zboczach gór. Kolory są tu nieodzownym elementem sztuki ulicznej. Te ogromne i te niezbyt wielkie murale, w swym przesłaniu czasem lekkie, a czasem przesycone ideologią, zdobią każdy centymetr zabudowań miasta. Tak jak Białe Wzgórze było upstrzone kiczowatymi reklamami, tak Kolorowe Miasto pokryte jest cudnymi malunkami. Część obrazów to reprodukcje znanych dzieł, których oryginały zostały zniszczone. Odtworzono je na podstawie zachowanych zdjęć. Inne są autorskimi dziełami. Uwielbiam przechadzać się tymi ulicznymi galeriami – niektóre zaułki są naprawdę wąskie i czuję się wtedy otulona przez sztukę.

Wszystkie uliczki miasta pną się w górę albo opadają w dół. Żad­na z dróg nie jest prosta. Spacerowanie nimi jest jak uprawianie sportu. Cieszy mnie to, ponieważ dzięki temu nie stracę kondycji. Tylko czasami korzystam z kolejek szynowych, które wyglądają przepięknie. Każda, tak jak budynki, ozdobiona jest innym malunkiem. W całym miasteczku w szczególności upodobałam sobie pewne wzgórze, z którego roztacza się monumentalna panorama. Zawsze czekam tu na Janka, gdy wychodzi na ważne spotkania ze swoim ojcem. Jesteśmy tu dopiero od kilku dni, a ja już wypracowałam swoje rytuały.

Dzisiaj też zasiadam na młodej trawce i obserwuję życie toczące się w tym niewielkim mieście. Słońce zachodzi właśnie za górskimi szczytami. Ostatni rolnicy, głównie Nepalczycy, schodzą z pól, prowadząc ze sobą woły i jaki. Tarasy uprawne skrzą się zielenią. W ostatnich promieniach słońca zdają się wręcz ociekać świeżością. Kiedyś prowadził między nimi znany szlak trekkingowy. O każdej porze roku przechodziły tędy tłumy amatorów górskich wędrówek i wspinaczek. Tutejsza ludność żyła głównie dzięki zyskom z turystyki. Mężczyźni pracowali jako tragarze i przewodnicy, natomiast kobiety prowadziły schroniska i restauracje. Po zmianach, jakie zaszły na świecie, zostało im tylko rolnictwo. Wszystkie himalajskie miejscowości borykają się z ogromną nędzą. Kolorowe Miasto jest wyjątkiem. Dzięki pomocy magnata Czarneckiego mała wioska zamieniła się w artystyczne miasteczko. Ojciec mojego Janka wyłamał się z koalicyjnego sojuszu, jest zdrajcą Dobrej Przyszłości. Pierwszy raz zobaczyłam go podczas otwarcia podniebnej kolei w Białym Wzgórzu. Wydawał mi się wtedy straszny, stanowczy i szalony, jak cała elita korpoświata. Teraz… no cóż – wcale nie zmieniłam o nim mniemania. Boję się tego człowieka. Nie wiem, kim jest i co zamierza. Nawet nie próbuję wnikać w jego zamiary i plany, w które wciągnął także Janka. Nie mam do tego głowy. Obecnie trapi mnie coś innego. Rozmyślam o tym, co wydarzyło tak niedawno, a tak daleko stąd. Zastanawiam się, jak poradzili sobie Klara i Tomek. Co się z nimi stało, kiedy pożegnaliśmy się przy wyjściu z tunelu? Myślę, że Tomek pochował gdzieś babcię. Musiał to zrobić, nawet jeśli spieszył się do wojaczki. Później na pewno rzucił się w wir walki. Czy zajął się biedną Klarą? Czy był w stanie obronić ją przed klęską powstania? Trzy dni temu dotarły do nas wieści o upadku Białego Wzgórza. Korporacyjna telewizja donosiła o zwy­cięstwie Wielkiej Koalicji i zażegnaniu rewolty, która mogła przerodzić się w wojnę. Wszyscy wywrotowcy zostali uznani za zdrajców, morderców i wariatów, którzy chcieli zniszczyć ład i porządek panujący w korpoświecie. Większość powstańców zginęła, cywile, którzy się do nich przyłączyli, również. Reszta jest na łasce lub niełasce korpowładzy. Nie mogę uwierzyć, że wszystko tak się skończyło, że całe nasze poświęcenie poszło na marne. Nie mogę sobie też wybaczyć, że ich zostawiłam. Siedzę w bezpiecznym miejscu, mam co jeść i żyję. W przeciwieństwie do moich przyjaciół. Nie wiem, czy Klara i Tomek stąpają jeszcze po tym świecie. Zamartwiam się i codziennie wypytuję Janka o jakieś wieści z Białego Wzgórza. Za każdym razem dostaję odpowiedź, że mają kontakt tylko z kilkoma łącznikami z tamtych terenów, a i oni nie wiedzą zbyt wiele. Przysyłają nazwiska ocalałych, których spotkali, lub tych, o których słyszeli, że żyją. Jak dotąd nazwisko Klary i Tomka nie pojawiło się ani razu. Wiem, że to wcale nie musi oznaczać najgorszego, ale i tak jestem pełna obaw i wyrzutów sumienia. Moja ucieczka z Jankiem może być odczytana jako akt tchórzostwa, a przecież zrobiłam to z miłości. Tylko czy miłość daje prawo do porzucania przyjaciół?

Widzę go już z daleka. Powoli wchodzi na wzgórze. Jego sylwet­kę rozpoznałabym nawet w ciemnościach. Wysoki, postawny, a jed­no­cześnie smukły i delikatny. Pokonuje stopnie szybko i pewnie. Właśnie takiego go pokochałam – zdecydowanego, dumnego, ale i dobrego i wrażliwego. Teraz potrzebuję go bardziej niż kiedykolwiek. Jest moją podporą. Kim byłabym bez niego? Zalęknionym, słabym Motylem? Tylko on jest w stanie wyrwać mnie z czarnych myśli. On jest moim wszystkim. Teraz pokonał ostatni stopień schodów i już jest przy mnie.

– Witaj, moje słońce. Powiedz, jak ci minął dzień? Jak się czujesz? – Przytula mnie mocno do siebie. Odpowiadam mu czułym uściskiem i milczę, a Janek bezbłędnie odczytuje mój nastrój.

– Chciałbym ci jakoś pomóc i ukoić twój ból – przemawia z typową dla niego wrażliwością.

– Już to robisz. Działasz cuda swoją obecnością – odpowiadam, głaszcząc go po głowie. – Wystarczy, że jesteś, że mnie tulisz…

– … i że cię kocham?

– To też. – Przeczesuję jego włosy. Czuję rozkosz, zanurzając palce w tej czarnej czuprynie.

– Cieszę się, że tak mówisz. – Powoli odsuwa mnie od siebie, nadal trzymając za ramiona. – Ale wolałbym być bardziej pomocny.

– Uwierz, to, co robisz, jest dla mnie wystarczającym lekarstwem.

Naprawdę tak uważam. Janek jest moim jedynym pocieszeniem i sensem życia.

Nadal mnie obejmując, nachyla się i zbliża swoje usta do moich. Czuję się, jakbym wpadała do wanny wypełnionej puchem. A później, kiedy robi się już chłodno i pochłania nas cień gór, równie niespiesznie odrywa się ode mnie i szepcze do ucha:

– Chodźmy do domu.

Chyba właśnie na to czekałam. Na te słowa i na tę obietnicę bezpiecznego schronienia, ukrycia się w nim i zapomnienia o wszystkich troskach.

 

Jak dobrze, że nasz dom znajduje się na wzgórzu, a nie w doli­nie. Budzą nas promienie słoneczne. To takie miłe i ożywcze, a jednak wolałabym jeszcze spać, wtulona w ramiona Janka. Niestety, on musi, jak co dzień, udać się do Gniazda, obecnego miejsca dowodzenia światem i planowania wielkiego przewrotu. Znajduje się ono poza granicami miasteczka, ukryte w rododendronowym lesie. Tak napraw­dę nie wiem, gdzie dokładnie i co oni tam robią: Janek i jego ojciec. Z kilku zdań, które wyciągnęłam od mojego ukochanego, dowie­dzia­łam się, że pracują nad skomplikowaną, lecz konieczną operacją. Pewnie będzie trudna dla wszystkich, ale chyba najbardziej dla Janka. Czasem, kiedy myśli, że tego nie widzę, popada w jakieś przygnębienie, a jego dumne ramiona opadają. Nigdy wcześniej go takim nie widziałam. Zastanawiam się, czy trapi go – tak samo jak mnie – poczucie winy, czy może coś w nim pękło i nie jest już w stanie znieść ogromu cierpienia lub tego, co nas czeka w przyszłości. Jednak najbardziej prawdopodobną przyczyną wydaje się być presja ojca. Zawsze gdy przebywamy w towarzystwie starszego pana Czarneckiego, Janek nie jest sobą – zaczyna udawać i przez cały czas się kontroluje. Staje się sztywny, uważnie dobiera słowa, tak jakby bał się pokazać prawdziwego siebie. Nie oceniam go, ale przykro mi na to patrzeć. Podobnie jest z tajemnicą, jaką owiana jest ich misja. Sądzę, że to pan Czarnecki uznał, że nie powinno się mnie wtajemniczać w „męskie sprawy”. Zwykle, gdy nas odwiedza, a najczęstszym pretekstem do tego są kolacje, chwilkę rozmawiamy razem, a następnie panowie udają się do osobnego pomieszczenia i pracują do późnych godzin nocnych. Przypomina mi to dawne zwyczaje, gdy przy obiedzie rozmawiało się o błahostkach, zrozumiałych dla kobiet, a następnie mężczyźni mieli czas dla siebie i wtedy poruszali sprawy wyższej rangi.

Dzisiaj znów ma się odbyć takie rodzinne spotkanie. Na szczęście to nie ja przygotowuję posiłki na te kolacje. Nigdy nie byłam dobra w gotowaniu. Może nawet mogłabym się tego nauczyć i polubić, ale teraz raczej nie pora na to. Poza tym gotowanie jest dziedziną, w której Janek sprawdza się doskonale. Moim zadaniem na dzisiaj jest zrobienie zakupów na miejscowym targowisku.

Zaraz po śniadaniu rozstaję się z Janem. Ledwo wychodzi z domu, a ja już za nim tęsknię. I tak jest codziennie. Właściwie mamy siebie tylko nocami. Nie chcę narzekać, ale wolałabym, żebyśmy się nie rozstawali nawet na chwilę. Wciąż mi go mało. Żeby nie myśleć o tym za dużo i się nie zamartwiać, postanawiam jak najszybciej wyjść do ludzi i zająć się obowiązkami.

Najpierw muszę zejść z naszego wzgórza, do którego nie docierają wagoniki. Dopiero u jego stóp znajduje się stacja kolejki i zaczynają się regularne zabudowania miasteczka. Wszystkie budynki są tu­taj niskie. Te największe liczą sobie dwa piętra. Nad nimi wyrastają majestatyczne góry, które pokochałam od pierwszego wejrzenia. Może nie tak jak Tatry – Karpaty kocham sercem, a Himalaje rozumem.

Pogoda dzisiaj znów jest piękna, ale widzę chmury zbierające się nad Machhapuchhare, czyli Rybim Ogonem – górze, którą ponoć zamieszkują hinduskie bóstwa. Jeszcze kiedy ludzie zdobywali szczyty Himalajów, góra ta była dla nich nieosiągalna. Podobno ostatnia grupa, która próbowała ją zdobyć, ledwo uszła z życiem. Brytyjscy himalaiści byli zaledwie pięćdziesiąt metrów poniżej szczytu, gdy nagle zatrzęsła się ziemia, co uniemożliwiło dalszy podbój. Hinduiści wierzyli, że to bogowie postanowili ukarać intruzów i dlatego wprowadzono zakaz wchodzenia na szczyt. Teraz bóstwa chyba potrzebują prywatności, ponieważ wierzchołek góry spowijają miękkie, kłębiaste chmury. Takie zupełnie niegroźne, śliczne chmurki, ale coś mi mówi, że za kilka dni przyjdą za nimi te ciemne i ciężkie chmurzyska. Najwyższy czas – w końcu to już druga połowa maja. Niedługo powinna zacząć się pora deszczowa. Jeszcze przed wojną o tej porze roku góry znikały całkowicie za chmurami. Od kwietnia powinno panować zamglenie uniemożliwiające widoczność, a jednak, od kiedy tu jestem, co dzień mam okazję podziwiać szczyty gór. Dlatego każdego dnia czekam na zmia­nę pogody, bo to, że monsun w końcu nadejdzie, jest tak pewne jak śmierć. Charakter monsunu letniego w Nepalu zmieniał się na przestrzeni lat, tak jak zmienił się klimat na całym świecie. Dni nie są już tak pochmurne jak kiedyś, a i opadów też jest mniej. Jeśli w ogóle przychodzą, są bardzo intensywne i szybko się kończą.

To dziwne, ale przez zmartwienia, które zaprzątają moją głowę, nie doznaję szoku kulturowego towarzyszącego wszystkim nowo przy­byłym. Z drugiej strony nie jestem tu w celach turystycznych. Choć marzę, aby tak właśnie było. Chciałabym móc wybrać się na trekking w góry. Z wolną głową i lekkim sercem podziwiać piękno tutejszej przyrody. W niższych partiach kwitną właśnie lasy rododendronowe. Choć rdzenni mieszkańcy opowiadają, że kiedyś było ich znacznie więcej, to i tak nie mogę wyjść z podziwu. Różowe kwiaty ostro kontrastują z granatem i bielą wysokich gór i z surowością zimnych, ostrych skał. Przynajmniej raz w życiu chciałabym móc podziwiać je z bliska, dotknąć ich, a nawet zdobyć. Może kiedyś wybierzemy się z Jankiem na wędrówkę.

Zmierzam samotnie na targowisko. Zupełnie inne od tego w Białym Wzgórzu. To w Kolorowym Mieście jest bezpieczne i legalne. Tutaj nie obowiązuje korporacyjna waluta. Owszem, można coś za nią dostać, ale ma niską wartość. Znacznie bardziej pożądane są towary na handel wymienny. Dostałam od Janka mnóstwo przedmiotów, które są w cenie. Moja torba jest obładowana latarkami, kosmetykami oraz ołówkami, kredkami i długopisami, które będę mogła wymienić na produkty spożywcze.

Na placu targowym jak zawsze panuje rozgardiasz – jest głośno i kolorowo. W powietrzu unoszą się egzotyczne zapachy potraw go­towanych na przenośnych paleniskach. Po zrobieniu zakupów mam zamiar zjeść indyjskiego pierożka samosa albo pieczonego batata. Kuchnie polowe mieszają się ze straganami. Można tutaj dostać wszystko – od papieru toaletowego po fałszywe dokumenty. Kupcy i klienci nie obawiają się kontroli. W tym miasteczku nie ma policji ani innej instytucji porządkowej, poza oddziałem bojowym stacjonującym w Gnieździe. Czasem można spotkać przechadzające się po miasteczku patrole ubranych na czarno żołnierzy, choć nikt nie wie, czemu służą te spacery. Prawie nikt nie zwraca na nich uwagi, traktując ciche i sztywne postacie jak stały element Kolorowego Miasta.

Spacerując między straganami stworzonymi z drewnianych rusztowań, szukam tego, co mnie interesuje. Wreszcie znajduję stoisko, które jest w stanie zaoferować mi wszystko, co mieści się na sporządzonej przez Janka liście. Czytając spis, przypominam sobie, dlaczego tak bardzo go kocham – wszystkie spisane produkty są wegetariańskie. Mimo że Janek i jego ojciec jadają mięso, mój ukochany specjalnie dla mnie gotuje głównie roślinne dania.

Po długich i żmudnych targach, zamieniam trzy długopisy, dezodorant i małą latarkę ledową na kilogram makaronu, pół kilo pomidorów i marchewek, oraz tyle samo okry i sera z mleka jaka. W gratisie dostaję mango. Ludzie są tutaj bardzo sympatyczni. Nepalczycy, choć lubią się targować i robią to zdecydowanie ostro, sprawiają miłe wrażenie. Nawet jeśli czasem nie dostaję od nich prezentu w podziękowaniu za udaną transakcję, to zawsze mogę liczyć na uśmiech.

Zadowolona, z zaspokojonym głodem, wracam z zakupów okrężną drogą, by delektować się miastem. Idę wąskimi uliczkami. W jednej z nich napotykam ulicznego artystę tworzącego niesamowi­te obrazy – ni to z prawdziwego świata, ni to z bajkowego. Przystaję i obserwuję, jak maluje. Ten styl jest dla mnie zupełnie nowy. Nie wiem, czy duże oczy postaci i ich przerysowane piękno są w moim guście. Nie znam się na sztuce, ale trzeba przyznać, że mają w sobie coś hipnotyzującego. Śledząc ruchy pędzla, tracę poczucie czasu. Nie wiem, jak długo stoję, obserwując wprawne dłonie malarza, kiedy ten wreszcie kończy swoje dzieło i, odwracając się w moją stronę, wyciąga brudną od farby dłoń.

– Mamoru – przedstawia się z uśmiechem.

– Weronika. – Odwzajemniam uśmiech, a Mamoru przygląda mi się przez chwilę, mrużąc oczy. W końcu przemawia:

– Przepraszam, że zapytam, może to niezbyt grzeczne, ale czy ty jesteś tą słynną Weroniką z góry? – Tu wskazuje miejsce mojego obecnego zamieszkania. – Przyleciałaś z daleka z Janem Czarneckim?

Czuję się trochę zakłopotana – nie znam tu praktycznie nikogo, a jak się okazuje, inni już wiedzą o mnie co nieco. Mamoru zwraca się do mnie w mowie wspólnej, czyli języku angielskim. Tak też porozumiewam z większością mieszkańców Kolorowego Miasta. Może oprócz Janka, jego ojca i kilku Polaków, których tutaj spotkałam. Najbardziej ucieszyłam się na widok kochanej pani Krysi. Rzuciła mi się na szyję i wyściskała z matczyną czułością, jakiej wcześniej doświadczyłam tylko od Genevieve. Dowiedziałam się od niej, że wszyscy Polacy spotykają się co tydzień w kawiarni U Nocnego Marka. Może kiedyś tam zajrzę, właśnie po to, aby móc swobodnie rozmawiać w swoim języku.

– Och… – bąkam zażenowana. – Przybyłam z Polski. Wiesz, gdzie to jest?

– Oczywiście. Mamy tu szkołę, w której uczymy się wszystkiego. Ja pochodzę z Japonii. Czy ty wiesz, gdzie to jest?

Czyżby chciał dać mi pstryczka w nos? Potakuję w odpowiedzi. Może jeszcze pół roku temu nie znałam konturów przedwojennej mapy politycznej, ale teraz mam ją wyrytą w pamięci. W naszej sypialni w nowym domu wisi na ścianie wielka mapa świata, na której zaznaczone są wszystkie dawne kraje. Co dzień studiuję ją uważnie.

– O! Jestem pod wrażeniem. Lubisz się uczyć? Będziesz chodziła do naszej szkoły?

To pytanie wydaje mi się dość dziwne. Czy on ze mnie szydzi? Właśnie wyobraziłam sobie, jak idę do szkoły, ubrana w mundurek, z różową teczką na plecach. Mamoru czeka na odpowiedź, a ja lustruję go z nieukrywaną ciekawością. Ma skośne, szerokie oczy. Większość Nepalczyków też ma skośne oczy, ale nie tak bardzo jak Mamoru. Poza tym ma smukłą twarz z małym, szerokim nosem i wydatnymi ustami. Zresztą cały jest drobny i niski. Jest zaledwie o jakieś dziesięć centymetrów wyższy ode mnie.

– Więc jak? – Wyrywa mnie z zamyślenia. – Chcesz się uczyć?

– Eee… Czy nie jestem za duża na szkołę?

Mamoru uśmiecha się. Mierzy mnie wzrokiem od dołu do góry i odpowiada:

– Wcale nie. Jesteś w sam raz. – Robi pauzę i dodaje: – To inna szkoła, dla takich jak my, którym nie było dane wcześniej zdobyć normalnej wiedzy.

„Dla takich jak my”? Tak, chyba najwyższy czas, żeby znaleźć sobie jakieś towarzystwo. Chwilę się waham. Nie wiem, co powie na to Janek, ale ja chyba chcę uczęszczać do tej szkoły.

– Tak… Chyba tak… – bąkam niepewnie. – Jak się tam zapisać i kiedy?

Ta odpowiedź szczerze raduje Mamoru. Wygląda na to, że naprawdę zależy mu na mojej edukacji. Być może jego misją tutaj jest werbowanie nowych uczniów.

– Możemy tam pójść nawet teraz. Chcesz?

Przystaję na tę propozycję. I tak nie mam już dzisiaj nic do roboty. Co prawda dostałam od Janka zadanie przygotowania wszystkich składników na kolację, ale myślę, że zdążę to zrobić przed jego powrotem. Cieszę się na nowe zajęcie, które pomoże mi zapomnieć o tym, co zostawiłam na innym kontynencie. Mamoru składa sprzęt malarski i ruszamy w dół miasteczka. Po drodze podziwiamy kolejne wyjątkowe dzieła na murach. Mamoru opowiada o obrazach, które są mu bliskie. Przy okazji omawiania jednego z nich rozmowa schodzi na inny temat.

– O, zobacz! A tu obraz namalowany przez pewnego znajomego z Polski. Znasz? – Mamoru wskazuje na malunek, który jest wierną kopią Malczewskiego. Album z obrazami tego malarza wpadł mi w ręce, kiedy pobierałam lekcje w bibliotece u profesora Arkadego, o którym wspomnień wolałabym jednak nie przywoływać. Kiedy tylko o nim pomyślę, czuję bolesne ukłucie w sercu.

– Autora reprodukcji nie znam, ale tytuł oryginalnego dzieła już tak: Anioł Stróż ochrania pastuszka – odpowiadam.

– Yhm… – słyszę dziwny pomruk, który chyba oznacza, że moja odpowiedź jest prawidłowa. – Wiesz, ten anioł jest trochę jak pan Czarnecki – zaczyna niepewnie i bada moją reakcję. – Straszny i piękny zarazem. Boisz się go, ale wiesz, że cię chroni… Przepraszam, chyba nie powinienem tak o nim mówić. To w końcu ojciec twojego…

– Janka – kończę za niego. – To nic, nie przejmuj się. – Chcę go zapewnić, że przy mnie może mówić, co myśli, ale z drugiej strony… Dopiero co się poznaliśmy. Może nie powinnam się z nim zbytnio spoufalać. – Wiesz, on jest… – Nie kończę zdania, ponieważ potykam się o wystający kamień – jeden ze stopni, z których składają się tutejsze ścieżki. Ratuję się przed upadkiem, machając rękoma jak oszalała. Mamoru próbuje mi pomóc, ale obrywa w głowę. Widać jest równie niezdarny jak ja. Moje machanie przynosi jednak rezultat i sama ratuję się od całkowitej katastrofy. Zbiegam jeszcze dwa stopnie w dół i ląduję na obydwu kończynach. Jak dobrze, że się nie wywróciłam i zakupy, które niosę w plecaku nie doznały uszczerbku.

– Przepraszam – mówię, kiedy już stoję pewnie na nogach. Jestem zmieszana, natomiast Mamoru próbuje zachować powagę, ale po chwili już nie wytrzymuje – jego chichot jest zaraźliwy i udziela się również mnie. Teraz obydwoje siedzimy na kamiennych schodkach i zanosimy się śmiechem. Uświadamiam sobie, że dawno, albo nawet nigdy, tak się nie śmiałam. Kiedy już się uspokajam, próbuję wrócić do podjętego wątku:

– O czym to ja mówiłam? A, o panu Czarneckim – chcę kontynuować, ale znów zaczynam się śmiać. Śmieję się tak bardzo, że bolą mnie mięśnie brzucha. Po chwili robi mi się jednak bardzo smutno i mój szaleńczy śmiech przechodzi w płacz. Przez łzy nie widzę Mamoru, ale czuję na plecach jego poklepującą mnie dłoń i słyszę pocieszający głos:

– W porządku, wypłacz się. Wszyscy tego potrzebujemy. Jesteś jedną z nas, którzy przeżyli piekło, zostawili bliskich i wylądowali daleko od domu.

To niesamowite, ale jego słowa działają na mnie magicznie. Pozwalają mi wylać całe litry skrywanych do tej pory łez. Gdy tak wypłakuję się do woli, Mamoru siedzi obok i cierpliwie czeka. Powinno być mi głupio płakać przy obcej osobie, a jednak coś w nim sprawia, że jest wręcz odwrotnie.

 

Schodzimy na sam dół miasteczka. Jak się okazuje, naszym celem jest niski, ale rozłożysty budynek. To w nim mieści się szkoła. Teraz odbywają się w niej lekcje.

– Do godziny czternastej w szkole uczą się dzieci, wieczorem my, staruchy – wyjaśnia Mamoru.

Zaglądając przez okna, zauważam, że pomieszczenia są prosto urządzone, jak wszystkie tutejsze budynki. Po wstępnym zwiedzaniu udajemy się do pani dyrektor, urzędującej na tyłach budynku. Mamoru wprowadza mnie do małego, schludnego gabinetu, w którym mieści się zaledwie kilka mebli: surowe, metalowe biurko, wielki regał z dokumentacją i książkami oraz tak samo ascetyczne krzesło, na którym siedzi piękna Hinduska, ubrana w niebieskie sari.

– Dzień dobry, Mamoru. – Kobieta wstaje od biurka i podchodzi, aby się przywitać.

Japończyk kłania się jej, a ona składa swe dłonie na wysokości klatki piersiowej.

– To jest Weronika. Chciałaby dołączyć do naszych lekcji – przedstawia mnie Mamoru.

– Witaj, Weroniko. Jestem Amrita. – Dyrektorka wypowiada moje imię bardzo wyraźnie, spoglądając przy tym na Mamoru, tak jakby chciała zapytać: „Czy to ta Weronika?”. Chociaż może to tylko moja wyobraźnia podpowiada mi tak głupie interpretacje.

Amrita bez problemu godzi się na przyjęcie mnie do szkoły. Teraz nie ma dla nas zbyt wiele czasu, dlatego wizyta kończy się na jej zapewnieniu, że nie potrzebuję żadnych podręczników.

Spotkanie z tą kobietą przypomina mi o mapie Indii, którą narysowała babcia. Ten kawałek papieru leży gdzieś na dnie plecaka, który boję się otwierać. Jeśli to zrobię, to będę musiała wyruszyć w daleką i niebezpieczną podróż, o której na razie nie chcę myśleć.

 

– Hej, a może miałabyś ochotę pójść jutro na koncert? Moi znajomi mają kapelę. Pewnie o nich słyszałaś – pyta Mamoru, kiedy odprowadza mnie do stacji kolejki. Nie musi wypowiadać nazwy, domyślam się, o który zespół chodzi.

– Wow! Więc oni naprawdę są stąd i są pod kuratelą jednego z członków zarządu wielkiej koalicji?

Niesamowite, jak wszystkie legendy stają się rzeczywistością.

– A więc słyszałaś. To jak? Wybierzemy się? Oczywiście możesz przyjść z panem Janem.

Ta propozycja bardzo się mi podoba, ponieważ będzie dobrą okazją do wspólnego wyjścia. Mój wagonik właśnie podjeżdża. Wskakując do niego, odpowiadam pośpiesznie, że chętnie się rozerwę i zobaczę ten słynny zespół na żywo.

 

Wchodzę do domu. Drzwi są otwarte. Czyżbym ich nie zamknęła? Nie, to nie to – Janek i ojciec są w domu. Nie słyszą mnie, ponieważ prowadzą ożywioną dyskusję, albo raczej kłótnię. Rozpoznaję głos Janka:

– Dlaczego nie próbujemy szukać innego rozwiązania?

– Jakiego? Było inne rozwiązanie, ale przepadło przez twoje…

– Przekonajmy do siebie ludzi. – Janek przerywa ojcu, tak jakby nie chciał słyszeć dalszej części zdania. – Roześlijmy naszych po całym świecie i zbierzmy sojuszników. Myślę, że będzie ich wielu. Masz przecież znajomości, jesteś poważany. Rozwiążemy to ogólnoświatowym protestem. Tłumy pójdą za tobą, nawet…

– Sojuszników i tak musimy zebrać. Owszem, pójdą za mną, ale nic jeszcze nie wiesz o świecie, jeśli myślisz, że pokojowe rozwiązanie jest możliwe. Musimy działać teraz. Pokazać im, że jesteśmy bezwzględni. Nie widzisz, jaką oni mają siłę? Byłeś w ich szeregach przez kilka lat. Niczego się nie nauczyłeś? – Głos pana Czarneckiego jest coraz bardziej rozeźlony. – Oni nie idą na kompromisy. Nie ugną się przed naszą kulturalną perswazją. Teraz, po upadku tego pochopnego i bezmyślnego powstania w Białym Wzgórzu, są jeszcze bardziej zdeterminowani i czujni. Zaostrzają kontrolę, powiększają oddziały policji i wojska, wszczepiają wszystkim obywatelom chipy. Oni już rozpoczęli wojnę. Nie możemy stać z boku.

– Nie możemy też pozwolić, aby ginęli niewinni cywile – odgryza się już z większą pewnością siebie Janek.

– Ty młody głupcze! – krzyczy ojciec. – Cywile już giną! Przypomnę ci, że sam ostatnio doprowadziłeś do rzezi większej części miasteczka, oddając im broń, podsycając w nich nadzieję, że mogą wygrać. Być może, gdyby nie twoje naiwne działanie, zginęłoby kil­ku wywrotowców, a reszta by się poddała. – Teraz nieco uspokaja swój głos. – Przecież wszystko, co robię, co mam w planach zrobić, robię dla ich dobra. Tylko w ten sposób wygramy z Koalicją. Teraz, kiedy odebrałeś mi jedyną alternatywę, jaką miałem w zanadrzu, uratuje nas jedynie potężny atak, którego nie będą w stanie odeprzeć – kończy już spokojniej.

Po tych słowach zalega cisza. Janek nie odpowiada. Słyszę tylko ciężki oddech pana Czarneckiego, który powoli się wyrównuje po wzburzeniu. Po chwili jest już całkiem spokojny. Odchrząkuje i podnosi się z sofy. To wyrywa mnie z odrętwienia. Chyba czas na ode­granie sceny powrotu do domu. Otwieram i zamykam drzwi wejściowe, aby uwiarygodnić przedstawienie. Robię to głośniej niż zwykle. Wcho­dzę do salonu.

– O, dzień dobry! Już jesteście? – Udaję zaskoczoną. – Wcześnie dziś skończyliście – witam ich sztucznym szczebiotaniem.

Janek siedzi na krześle ze spuszczoną głową, trzymając oburącz kieliszek z winem. Natomiast pan Czarnecki właśnie odkłada swój na stół. Teraz Janek podnosi głowę. Jego twarz jest smutna. Próbuje się do mnie uśmiechnąć, ale średnio mu to wychodzi.

 

Po kolacji zasiadamy na werandzie. Podczas posiłku niewiele się do siebie odzywaliśmy. Natomiast teraz, popijając kolejne wino, oj­ciec Janka robi się gadatliwy. Jak zwykle, gdy wypije, zaczyna snuć opowieści o sobie. Jest dumny ze swojej misji ratowania ludzkości i na każdym kroku przypomina o swojej wspaniałomyślności. Nawet po­zycja, w jakiej siedzi – rozparty na fotelu – świadczy o jego bucie. Mimo że przekroczył już wiek średni, nadal jest przystojnym mężczyzną, z twarzy podobnym do swojego syna, z tym, że brak w niej ła­godnego akcentu, jakim są oczy Janka. Te mój ukochany pewnie odziedziczył po matce, której nigdy już nie poznam.

– Gdyby nie ja, ci ludzie nie mogliby tak beztrosko, z uśmiechami na twarzy, wracać wieczorem do domu – chwali się pan Czarnecki. – Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, wszyscy byli niedożywieni, śmierć przechadzała się od domu do domu, a teraz… Teraz żyją sobie spokojnie i szczęśliwie. Prawda, Weroniko? Czegóż więcej mogą chcieć od życia tacy prości ludzie? – zwraca się do mnie, czekając na odpowiedź. Najwyraźniej porównuje mnie do szarych ludzi. Nagle stałam się przedstawicielką pospolitego ludu, która doznała zaszczytu rozmowy z nim. Coś we mnie pęka i przestaję być miłą Weroniką.

– Sądzę, że takie właśnie myślenie zgubiło wielu władców tego świata – odpowiadam. – Uważali, że wystarczy tylko napchać brzuchy prostaków, a oni będą siedzieć cicho i spełniać wolę panów. Czyż nie tak samo jest z Dobrą Przyszłością, która chciała spętać obywate­li cukierkowymi łańcuchami?

Pan Czarnecki mierzy mnie swym wyrachowanym wzrokiem i czerwieni się mocno – nie wiem, czy to pod wpływem wina, czy też moje słowa tak go wzburzyły. Janek przysłuchuje się temu z wyraźnym napięciem.

– Widzę, że z łatwością przychodzi ci wyrażanie odważnych opinii. Nie wiem tylko, czy masz do tego prawo. Czy twoja wiedza jest na tyle wystarczająca, że daje ci podwaliny ideowe i zaplecze intelektualne? Nie mówiąc już o twoim statusie społecznym…

W tym momencie Janek zbiera się w sobie, prostuje i wchodzi mu w słowo:

– Ojcze, mówiłem ci już, że Weronika kształciła się w miarę możliwości. Nawet jeśli nie ma zbyt szerokiej wiedzy, to sam słyszysz, że jest mądrą osobą.

– Tak, nie da się ukryć – odpowiada lekceważąco pan Czarnecki. – Nie psujmy sobie miłego wieczoru tego typu rozważaniami.

Następnie zwraca się do mnie:

– Zresztą teraz już nie musisz sobie zaprzątać kobiecej główki problemami tego świata. Jesteś bezpieczna, wykonałaś swoje zadanie i możesz żyć spokojnie. Resztę zostaw nam. – Próbuje się do mnie uśmiechnąć, ale jego twarz wyraża tylko pogardę. – A teraz, Weroniko, przynieś nam jakieś dobre wina z piwniczki.

W ten sposób dowiaduję się, do czego zostałam stworzona. Na pewno nie do myślenia, a jedynie do bycia ozdobą u boku mężczyzny i przynoszenia wina. Janek chce coś powiedzieć, ale potrząsam lekko głową, dając mu znać, aby dał spokój.

– Oczywiście. Jak brzmiało to przysłowie? Coś w stylu: „Gość w domu, Bóg w domu”?

– „Gość w dom, Bóg w dom” – poprawia mnie starszy pan. – Gwoli ścisłości: to ty, Weroniko, jesteś gościem w moim miasteczku.

Spełniając jego prośbę, schodzę do piwnicy. Chce mi się płakać. Tym razem nie z żalu, a ze złości. Ten człowiek jest jak taran, który rozgniata wszystko na swojej drodze. Nie mogę słuchać tego, jak znieważa innych i mnie, ale najbardziej boli mnie to, jak traktuje własnego syna. Oskarża go o śmierć ludności w Białym Wzgórzu. Poza tym twierdzi, że Janek „odebrał mu alternatywę, jaką miał w zanadrzu”, cokolwiek to oznacza.

Gość opuszcza nasz dom koło północy. Kiedy tylko zamykają się za nim drzwi, Janek przeprasza mnie za wszystko.

 

– To nic, był podpity i gadał głupoty – usprawiedliwiam jego ojca, choć robię to wbrew sobie, tylko po to, aby nie zasmucać jesz­cze bardziej ukochanego. Zaraz też przypominam sobie, że jutro możemy się rozerwać i wyjść z domu. Opowiadam Jankowi o spotkaniu z Mamoru, o szkole i o koncercie.

– Tak, chętnie poszedłbym na koncert – mówi zamyślony – ale nie wiem, czy jutro nie będę musiał zostać dłużej w Gnieździe. Mamy do rozwiązania kluczowy problem.

Czyli nici z moich planów. Czy tak będzie już zawsze? Czy zawsze będę musiała dzielić się nim z ojcem i resztą świata? Co w ogóle nas czeka? Z tego, co słyszałam, już wkrótce mogą spaść na nas kolejne nieszczęścia.

– Oczywiście zrobię wszystko, aby być tam z tobą. – Janek chyba zauważa moją smutną minę. – Może uda mi się wyrwać wcześniej z pracy i dołączyć do was. Do ciebie i twoich nowych znajomych. – Podchodzi do mnie i obejmuje od tyłu. Stoimy na naszej werandzie i podziwiamy znajdujące się w dole oświetlone miasteczko. Wcześniej miałam zamiar zagaić rozmowę o jego kłótni z panem Czarneckim. Teraz jednak nie chcę psuć tej magicznej atmosfery. Naszej chwili szczęścia.

 

Jest już ciemno i przed godziną zaczęło padać. Sobota przywitała nas chmurami, które przyniosły długo wyczekiwany deszcz. Powietrze jest parne. Temperatura przekracza grubo ponad dwadzieścia stopni. Mam na sobie jedyną sukienkę, jaką udało mi się zabrać z Polski. Do tej pory nosiłam ją tylko w domu. Biała, z długim rękawem, ozdobiona licznymi koronkami, zbyt przypomina dawną wiejską sielankowość, aby nie rzucać się w oczy we współczesnym mieście. Założyłam na nią cienki płaszcz, a dla ochrony przed deszczem zabrałam czerwona parasolkę.

Mamoru czeka już na mnie przed wejściem do klubu. Widać, że jest zniecierpliwiony. Przebiera nogami, dając mi do zrozumienia, abym się pospieszyła.

– No, nareszcie jesteś – wita mnie z wyraźną ulgą. – Jednak sama? – pyta, ale nie daje mi czasu na odpowiedź. – Chodźmy, zaraz zacznie się koncert Da Vinci.