We’ll be born as flowers - Weronika Dobrzyniecka - ebook + książka

We’ll be born as flowers ebook

Weronika Dobrzyniecka

3,9

Opis

We’ll be born as flowers to powieść wbijająca się w serce tysiącami odłamków roztrzaskanego młodego życia, które główna bohaterka próbuje pozbierać i posklejać ze sobą w nowy, mocniejszy kształt. 

Czy uda jej się połączyć wszystkie elementy?

Siedemnastoletnia Melissa po tragicznej śmierci rodziców trafia pod opiekę krewnych do Londynu, gdzie próbuje odnaleźć się w jednej z tamtejszych szkół. Poraniona przez życie i niezwykle wrażliwa dziewczyna poznaje równie poranionego i równie wrażliwego chłopaka. Czy będą potrafili sobie nawzajem pomóc? Czy będą dla siebie wsparciem? A może ich relacja zamieni się w coś więcej? I jak czuła i subtelna Melissa poradzi sobie z kolejną wielka tragedią w jej życiu...

Delikatna i wciągająca powieść o tym, jak kruche i jednocześnie wciągające jest życie młodych ludzi.

Osoby nastoletnie mogą odnaleźć w powieści Weroniki Dobrzynieckiej siebie – swoje troski, ale i swoje radości. Osoby pełnoletnie mogą, natomiast, uświadomić sobie jak – tak naprawdę – kruchy i wrażliwy jest każdy młody człowiek… Nawet ten, który wydaje się być najtwardszym zawodnikiem w rozgrywce, jaką jest dorastanie i w grze o nazwie „życie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Agnieszka Wójtowicz-Zając

Korekta

Jolanta Miedzińska, Ewa Ambroch

Opracowanie graficzne i skład

Piotr Dobrzyński

Projekt okładki

Przemysław Szczepkowski

© Copyright by Weronika Dobrzyniecka 2021© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-67036-14-6

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Kilka słów od autorki 7

2015 9

Prolog 11

Rozdział 1 13

Rozdział 2 21

Rozdział 3 29

Rozdział 4 37

Rozdział 5 55

Rozdział 6 75

Rozdział 7 91

Rozdział 8 107

Rozdział 9 115

Rozdział 10 129

Rozdział 11 147

Rozdział 12 153

Rozdział 13 155

Rozdział 14 165

Rozdział 15 171

Rozdział 16 179

2016 183

Rozdział 17 185

Rozdział 18 187

Rozdział 19 191

Rozdział 20 197

Rozdział 21 209

Rozdział 22 223

Rozdział 23 231

Rozdział 24 245

Rozdział 25 265

Rozdział 26 275

Rozdział 27 281

Rozdział 28 295

Rozdział 29 317

Rozdział 30 333

Rozdział 31 335

Rozdział 32 345

Epilog 351

Podziękowania 353

Kilka słów od autorki

Drogi Czytelniku,

zanim przejdziesz do lektury, chciałabym powiedzieć Ci, że napisałam tę powieść, kiedy miałam piętnaście lat. Chodziłam wówczas do gimnazjum i był to dla mnie bardzo trudny okres.

Książka, którą teraz trzymasz w swoich dłoniach, odzwierciedla wszystko, co wtedy czułam. Uprzedzam Cię, że nie będzie to prosta i całkiem przyjemna przygoda. Być może w jednym z bohaterów rozpoznasz siebie – z teraźniejszości lub z przeszłości. Być może utożsamisz się z kimś, o kim jest mowa na kartach tej powieści.

Powinieneś wiedzieć, że kiedy miałam szesnaście lat, otrzymałam szansę, by wydać tę powieść. Jednak jak widzisz, wtedy się na to nie zdecydowałam. Musiały minąć cztery lata, żebym poczuła się gotowa na zmierzenie się z tym, o czym pisałam.

Czytając, sprawdzając i poprawiając treść „We’ll be born as flowers”, czułam się, jakbym stała przed nastoletnią wersją siebie. Przypomniałam sobie o wszystkich lękach oraz smutkach, które kiedyś mnie trapiły.

Dzisiaj mogę Ci powiedzieć, że te trudne chwile zostawiłam za sobą, mimo blizn, które mi o nich przypominają.

Być może zastanawiasz się, dlaczego chcę, abyś to wszystko wiedział.

Ponieważ wiem, że niezależnie od wszystkiego, niezależnie od tego, jak okropnie się teraz czujesz, to za jakiś czas spojrzysz w przeszłość, spojrzysz na osobę, którą jesteś obecnie, i stwierdzisz, że wygrałeś. Przezwyciężyłeś cały mrok i dzięki niemu stałeś się silniejszą osobą.

Zaufaj mi.

Mimo tego, co powiedziałam wyżej, życzę Ci miło spędzonego czasu z tą powieścią. Pamiętaj, że nigdy nie jesteś sam.

Weronika

2015

Prolog

Zamknął oczy, a białe, plastikowe pudełko z niebieską etykietką samo wyśliznęło się z dłoni.

Blade wargi chłopaka mimowolnie się rozchyliły.

Długie, ciemne rzęsy niczym zamek błyskawiczny niezwykle szybko zatrzasnęły odbicie nieba za szklaną taflą łez w jego oczach.

Kiedy kilka chwil później dziewczyna potrząsała ramionami przyjaciela, zdawało się jej, że zamek zaciął się na dobre i nie będzie w stanie go rozpiąć, mimo usilnych starań.

Widział niewyraźnie kształty w jego ulubionym brązowym kolorze.

Dobiegały go jakieś niezrozumiałe słowa i znajome szepty.

Szepty cieni najciemniejszych stron jego myśli. Szepty, których tak bardzo nienawidził. Które nauczyły go nienawidzić siebie.

Pod skórą czuł pulsowanie żył i nieznośny rytm, którym wciąż biło jego kruche serce.

Bicie było coraz słabsze, coraz cichsze, jakby wystraszyło się czyjejś groźby i postanowiło zamilknąć.

Było jak spadająca z nieba gwiazda, piękna tylko przez chwilę.

Pod opuszkami czuł coś dziwnego, znajomego, a zarazem obcego. Nie wiedział, co to takiego i czym jest ciepła, gęsta ciecz oblepiająca jego dłonie. Zapomniał.

Ostatnie tchnienia wypełnione były miłym zapachem świeżo skoszonej trawy.

Na koniec poczuł jeszcze ciepłą kropelkę na swoich ustach. Miała okropnie słony smak…

Rozdział 1

Spojrzała na budynek szkoły i nieświadomie skuliła się w sobie.

Wzięła głęboki wdech i na chwilę zatrzymała go w środku, chcąc poczuć, jak rozrywają się jej pęcherzyki płucne.

Wiedziała, że ludzie patrzą na nią, ale nie zwracała na to większej uwagi. Już dawno przestała przejmować się opinią innych. Właściwie w środku była całkiem martwa. Nie miała wyższych celów, żadnych pasji ani upodobań, nie lubiła ludzi, a jedyne, co sprawiało jej odrobinę radości, to przyglądanie się z nieodgadnionym wyrazem twarzy niebezpiecznie białemu sufitowi.

Lubiła czuć zimno kafelków na swojej bladej skórze i przez chwilę nie mieć nic na głowie.

Prawda była taka, że całe jej życie już od kilku lat było grą. Ona była pionkiem, a świat planszą.

Posuwała się do przodu bardzo powoli, aż w końcu utknęła.

Przez pierwsze lata liceum udawała kogoś, kim wcale nie była, grała szczęśliwą osobę, której branie na siebie tysiąca obowiązków sprawia przyjemność. Udawała, że wcale nie boi się stanąć przed tłumem ludzi, a przemawianie przychodzi jej z łatwością. Robiła to na tyle dobrze, że wszyscy wierzyli, iż taką ma naturę. Nie wiedzieli, że za każdym razem oddech więźnie jej w gardle, a dłonie stają się mokre od potu. Wszystkie smutki przykrywała promiennym uśmiechem, a płacz nazywała łzami szczęścia, podczas gdy tak naprawdę dusiły ją niewidzialne dłonie.

Wolno ruszyła w górę schodów, prosto ku wejściu do nowej szkoły. Przerażała ją perspektywa budowania nowej osobowości, a jednocześnie dawała jej dziwne i zupełnie irracjonalne poczucie bezpieczeństwa.

Stanęła przed dużą tablicą, na której rozpisane były zajęcia wszystkich klas. Mimo iż wiedziała, że jest już znacznie spóźniona, nie zaprzątała sobie tym głowy. Podczas długich godzin spędzonych w szpitalu zdała sobie sprawę, że takimi drobnostkami nie warto się przejmować.

W ogóle nie warto niczym się przejmować. Wręcz światem nie należy się przejmować.

Niespiesznie odszukała swoją klasę i całkiem spokojnym krokiem ruszyła w jej kierunku, na drugie piętro.

Gdy była już na miejscu, zatrzymała się na chwilkę, żeby psychicznie przygotować się do wydarzeń, które, o czym była święcie przekonana, za kilka sekund nastąpią. Oblizała suche wargi, a oblepione potem dłonie wytarła o tył spodni.

Delikatnie zapukała w drzwi sali i nie czekając na pozwolenie, weszła do środka.

– Dzień dobry – odezwała się słabo. – Przepraszam za spóźnienie.

Niewysoka nauczycielka w okularach z grubymi, czarnymi oprawkami zwróciła się w stronę nowo przybyłej. Odłożyła trzymaną w dłoni kredę i posłała dziewczynie pokrzepiający uśmiech.

– Ty musisz być Melissa – odezwała się kobieta, zarzucając swoje kasztanowe włosy na plecy.

– Tak, to ja – przyznała, nieświadomie bawiąc się palcami z tyłu pleców.

Zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie teraz całą swoją uwagę skupia na niej blisko trzydzieści par oczu, ta masa uczniów siedzących na nudnej zazwyczaj lekcji biologii.

Naprawdę z całych sił starała się ignorować przeszywające ją spojrzenia ciekawskich nastolatków, powtarzała sobie, że to tylko zwykli ludzie, tacy sami jak ona. Nie mieli prawa znać jej historii i nie mogli jej oceniać, a jednak cichy alarm gdzieś z tyłu głowy mówił o czymś zupełnie innym.

Stała na środku sali, nie bardzo wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Chociaż minęło zaledwie kilka sekund, jej wydawało się, że były to całe godziny.

– Melisso, usiądź sobie na jakimś wolnym miejscu i posłuchaj lekcji, dobrze? – poprosiła nauczycielka, lekko dotykając jej ramienia, by dodać otuchy.

Nauczyciele wiedzieli, co wydarzyło się w jej życiu, i był to wystarczający powód do taryfy ulgowej, przynajmniej na początku.

Przemknęła wzrokiem po ławkach. Stało kilka pustych krzeseł, a ona musiała wybrać jedno z nich, i to natychmiast, jeśli nie chciała dłużej przyciągać niczyich spojrzeń. Oblizała usta koniuszkiem języka i ruszyła przed siebie.

Minęła dziewczynę w pierwszym rzędzie, która coś notowała, uporczywie się w nią wpatrując.

Minęła chłopaka przy oknie, który posłał jej przez pół klasy całusa.

Potem kolejnego chłopaka, który zrobił jej zdjęcie, nawet się z tym nie kryjąc.

Minęła następną dziewczynę, która przyglądała jej się, zawzięcie piłując paznokcie i co jakiś czas robiąc balona z gumy do żucia.

Następnie jeszcze jedną dziewczynę, której amarantowe włosy i kolczyki w każdym możliwym miejscu na twarzy zwyczajnie ją odstraszyły. Wiedziała, że nie należy oceniać nikogo po tym, jak wygląda, ale równocześnie odczuwała jakąś wewnętrzną blokadę.

Usiadła w ostatnim rzędzie, obok chłopca drobnej budowy, z przydługimi jasnymi włosami i oczami skupionymi na czystym marginesie zeszytu. On jeden nie zwrócił na nią większej uwagi i może właśnie dlatego postanowiła usiąść obok niego.

Chłopiec uniósł swoje bladoniebieskie oczy na dziewczynę, która zajęła miejsce w jego ławce.

Uderzyła go nie tylko jej uroda, ale przede wszystkim zaskoczyło go to, że usiadła właśnie obok niego. Minęła ludzi, których lubią wszyscy – Leę, Fletchera i jego brata – i… usiadła na szarym końcu.

Uśmiechnął się delikatnie, widząc, że ona wcale na niego nie patrzy.

Była dziewczyną, która zdecydowanie zwróciła na siebie jego uwagę. Może dlatego, że jej słaby głosik brzmiał jak głos anioła, delikatne dłonie poruszały się z gracją, kiedy kreśliła kształtne litery w zeszycie, pełne, bladoróżowe usta zapewne zupełnie nieświadomie poruszały się w rytm wypisywanych wyrazów, a jej brązowe oczy, opasane niezwykle długimi rzęsami, rozbiegane, gdy stała na środku klasy przed kilkoma minutami, mówiły tak wiele.

Chłopak wiedział, że jeśli ma on jakieś zalety, to takie, że niewątpliwie zna się na ludziach. Potrafi dostrzec w nich to, czego nikt inny nie jest w stanie zobaczyć.

Najzwyczajniej w świecie chyba przeżył tak dużo, że nic, co ludzkie, nie było mu obce.

Jak mało kto potrafił zrozumieć czyjeś najgorsze zachowanie, dążenie do znalezienia się w centrum uwagi albo unikanie ludzi, bycie tłem dla innych. On rozumiał to wszystko i nigdy nie zdecydował się na to reagować.

Każdy człowiek potrzebuje pomocy, nawet jeśli sam o tym nie wie.

– Panie Trebor! – Nauczycielka przerwała prowadzenie lekcji i przeniosła wzrok na ucznia. – Może pokaże pan szkołę nowej koleżance.

– Och! – westchnął cicho. Poczuł, jak rytm serca w jego piersi nieznośnie przyspiesza. – Dobrze – wydusił z siebie jakimś cudem.

– Mogę go zastąpić – zaproponował Gordon siedzący obok swojego przyjaciela Thomasa. – Przy Jacku dziewczyna niczego się nie dowie, toż to niemowa – powiedział złośliwie.

Nieśmiały chłopak niespokojnie przygryzł wargę, z całych sił starając się stłumić rodzący się w nim opór.

– Nie będzie takiej potrzeby, szanowny panie Coupable.

Tymczasem Melissa przełożyła kartki w zeszycie i na ostatniej stronie pospiesznie zapisała: „Jack”.

– A tu jest sala muzyczna – szepnął, podchodząc do drzwi. Chwycił za klamkę, ale i ta klasa okazała się zamknięta. Westchnął, po czym odwrócił się do dziewczyny. – To chyba koniec wycieczki.

Melissa uśmiechnęła się delikatnie, jednak nadal nic nie mówiła.

Większość ludzi czułaby się speszona jej nieustannym milczeniem, jednak Jack był inny niż wszyscy i ani trochę nie przeszkadzała mu ta cisza.

Jego zdziwienie sięgnęło końca skali, gdy Melissa dotknęła leciutko jego dłoni i szepnęła:

– Dotrzymasz mi towarzystwa podczas lunchu? Nikogo tu nie znam.

Przez ciało nastolatka przebiegł niezrozumiały dla niego dreszcz.

– Oczywiście. – Skinął głową i najdelikatniej jak umiał, zacisnął swoją dłoń na jej dłoni, zdecydowanie drobniejszej.

Wyczuwał chemię między nimi, jakieś dziwne napięcie, a jednocześnie zupełną swobodę. Było to coś nieznanego, czego nie umiał pojąć ani opisać.

Owszem, kiedyś, kilka lat temu, spotykał się z dziewczynami. Miał wtedy trzynaście albo piętnaście lat i był całkiem normalnym dzieciakiem. Nie miał wówczas zdolności tak głębokiego myślenia jak teraz. Był zupełnie inną osobą. Ufał ludziom, miał przyjaciół.

Jednak nawet uczucia sprzed lat były niczym w porównaniu z zauroczeniem nową znajomą.

Po powrocie do domu Melissa usiadła przy laptopie. Zalogowała się na Twitterze, swoim ulubionym portalu społecznościowym.

To być może smutne, ale tylko w sieci potrafiła czuć się naprawdę sobą. Miała wrażenie, że ludzie po drugiej stronie ekranu rozumieją ją lepiej niż ktokolwiek w prawdziwym życiu. Jej obserwatorzy wspierali ją w trudnych chwilach lepiej niż ci, którzy byli obok.

Podwinęła rękawy i przez chwilę wpatrywała się w okienko z napisem: „Co się dzieje?”. Nigdy nie bała się pisać o swoich uczuciach, przeżyciach, marzeniach. Tak naprawdę cała jej dusza znajdowała się na Twitterze.

Nie bała się, że ktoś może chcieć ją oceniać, czuła się zupełnie anonimowa.

Westchnęła, po czym zdecydowała się wystukać na klawiaturze jedno zdanie: „Chyba znowu komuś zaufałam”.

23 podane dalej.

58 polubień.

Wróciła do pokoju ze szklanką wiśniowej coli.

„Ma na imię Jack”, napisała.

Australijka śledząca jej profil od dłuższego czasu zakrztusiła się kawałkiem jedzonej pizzy. Nie mogła uwierzyć, że po tym, co przeszła ta dziewczyna, można jeszcze zaufać komukolwiek.

Rozdział 2

Dźwięk ostatniego dzwonka zabrzęczał w uszach wszystkich uczniów. Nie czekając na pozwolenie, zaczęli niedbale wrzucać podręczniki do swoich toreb i plecaków.

Melissa powoli podniosła się z miejsca, a książki przycisnęła do piersi. Nie spieszyło jej się do wyjścia z klasy. Nie chciała przekraczać jej progu. Najzwyczajniej w świecie bała się tego.

Czekała ją rozmowa ze szkolnym pedagogiem, a naprawdę nie miała na nią ochoty. Uważała, że wcale nie jest jej potrzebna konwersacja. Lubiła samotność, a rozdrapywanie zabliźnionych już ran uważała za paradoks.

Zdawała sobie sprawę, że oni wszyscy chcą jej pomóc, jednak sedno sprawy tkwiło w tym, że ona tej pomocy wcale nie potrzebowała.

– Melissa… – szepnął nieśmiało ktoś tuż przy jej uchu.

– Tak, Jack? – zapytała równie cicho, nie chcąc zaburzyć tej magicznej atmosfery między nimi.

Przez ostatnie kilka dni zmarnowali razem bardzo dużo czasu, nie odzywając się do siebie nawet słowem.

Nastolatka uważała ich wspólne milczenie za coś specjalnego, za niewidzialną nić porozumienia. Oni po prostu nie potrzebowali słów, żeby rozmawiać. W ciszy spojrzeniami pełnymi niepewności powierzali sobie najskrytsze sekrety.

Za każdym razem, gdy Jack przełamywał swój strach i odzywał się chrapliwym głosem, serce dziewczyny trzepotało niespokojnie.

– Bo… pada deszcz. – Chłopak uciekł wzrokiem w stronę okna, o które z nieprzyzwoitą wręcz częstotliwością uderzały krople grudniowej ulewy. – I pomyślałem… Po prostu brat po mnie przyjedzie. Nie chcę, żebyś zmokła… czy coś.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, co w uszach jej przyjaciela brzmiało jak najpiękniejsza muzyka.

– Nie trzeba, ale bardzo ci dziękuję. Muszę jeszcze coś załatwić. Nie jest tak łatwo być nowym w szkole. – Westchnęła z rezygnacją, skupiając uwagę na czubkach swoich czarnych butów.

Bardzo chciała przejechać się z chłopakiem, poznać jego brata i spędzić jeszcze kilka minut w towarzystwie kogoś nowego, kogo nie musiałaby się bać. Skoro Jack ufał bratu, a ona ufała Jackowi, dlaczego miałaby czuć się niekomfortowo w towarzystwie jego brata?

Prawda była taka, że bała się ludzi i tego, co sobie o niej pomyślą, ich słowa wywoływały w niej lęk, nie chciała znów cierpieć. Chociaż z całych sił starała się wmawiać sobie, że ludzie są jej zupełnie obojętni i ani trochę się nimi nie przejmuje, w głębi duszy była tylko dzieckiem z lękiem patrzącym w przyszłość, małym pająkiem, którego ludzie nienawidzili, chociaż w niczym im nie zawinił.

Była dziewczynką o złotych lokach i rozkruszonym sercu, załamanym małym człowiekiem.

– Mogę poczekać – zaoferował, a Melissa wiedziała, jak wiele kosztuje go tych kilka słów.

Naprawdę bardzo się dla niej starał i nie mogła tego nie docenić.

Mimo emocji kumulujących się w jej wnętrzu pogładziła dłonią blady policzek przyjaciela.

– Jeśli chcesz, Jack.

Lubiła wymawiać jego imię. Miało słodki smak, delikatny kształt i tak łatwo było powtarzać je w myślach podczas bezsennych nocy, kiedy wpatrywała się w pochmurne londyńskie niebo. Z nadzieją wypatrywała chociażby jednej gwiazdy z myślą, że może i Jack błądzi wzrokiem po czarnej głębi i szuka jasnego punktu, dowodu na istnienie Nieba.

Stawiając nogę za nogą, niespiesznie zeszła z wysokich, kamiennych schodów. Gabinet pedagoga znajdował się na końcu długiego korytarza. Melissie nie spieszyło się do wizyty, więc pierwszy raz zwróciła swoją uwagę na detale w szkole – na płaskorzeźby przy portalach wokół drzwi do poszczególnych klas, na naścienne malowidła i marmurowe kolumny. Jednocześnie zestawiła ten zabytkowy świat, bezdyskusyjnie będący dawnym pałacem, z wulgarnymi napisami na szafkach, brudnymi śladami butów i tłustych rąk w kątach.

Przez myśli przemknął jej promień świadomości. Przez krótką chwilę zastanawiała się, jak bezmyślny stał się człowiek, jak bardzo boli ją ten brak szacunku i jak okropnie razi żądza niszczenia.

Zacisnęła pięści z frustracji, po czym machnięciem głowy starała się wyrzucić z umysłu przytłaczające przemyślenia.

Zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami i rozejrzała po pustym korytarzu. Odniosła wrażenie, że jej płytki i rwany oddech słychać wszędzie.

Pod wpływem chwili popchnęła drzwi. Była pewna, że gdyby nie zrobiła tego natychmiast, wycofałaby się.

Tchórzostwo było cechą, której u siebie nienawidziła, a jednocześnie nie umiała jej pokonać. Była słaba i musiała to przyznać, nawet jeśli było to trudne.

– Dzień dobry – wyrzuciła z siebie w stronę wysokiej kobiety zajętej stosem papierów leżących na parapecie.

Kobieta miała rude włosy do pasa i pogodną, okrągłą twarz. Jej zielone oczy emanowały czymś w rodzaju radości, czymś, czego nastolatka już dawno nie umiała dostrzec.

Rzuciła kilka spojrzeń na niewielkie pomieszczenie o fioletowych ścianach. Było w nim ciemno, porażało chłodem i dziewczyna poczuła się w nim obco. Instynktownie objęła się ramionami.

– Cześć, Melisso! – zawołała kobieta, odwracając się energicznie.

Wyglądała na wesołą, pełną optymizmu kobietę, która bez chwili wahania powiedziałaby, że jej szklanka jest do połowy pełna.

Jednak Mellisa wiedziała, że szklanka jest do połowy pełna wtedy, kiedy jest do połowy nalana, a pusta jest wówczas, gdy zostanie do połowy wypita.

Wiedziała też, że nie ma na świecie prawdziwie szczęśliwych ludzi.

– Usiądź, skarbie.

– Dziękuję, postoję. Nie zabawię tutaj długo. – Stanowczy ton, którym posłużyła się siedemnastolatka, wywarł wrażenie nawet na niej samej.

– Jeśli tak wolisz… – zgodziła się nauczycielka. Zdawała sobie sprawę z tego, że dzieciom trzeba okazać dużo cierpliwości i ciepła. – Opowiesz mi, co się stało? Dlaczego tutaj jesteś?

– Wydaje mi się, że wszystkie potrzebne informacje ma pani w moich aktach – odpowiedziała pospiesznie, czując, jak rozpoczęty temat zaczyna ją dusić.

– No tak – przytaknęła niepewnie kobieta. – Pomyślałam tylko, że może opowiesz mi o tej sytuacji z twojego punktu widzenia.

– Nie. Nie chcę z panią rozmawiać – oznajmiła jasno, skupiając się na błądzeniu wzrokiem wokół swoich krótkich paznokci. – Jestem tutaj, żeby dać pani do zrozumienia, że nie mam zamiaru już więcej przychodzić. Wypadek moich rodziców był w sierpniu. Myśli pani, że nie było mi ciężko? Że nie miałam wyrzutów sumienia? To ja co wieczór modliłam się o śmierć. Oni mieli przed sobą piękną przyszłość. Przeżyłam coś strasznego, ale minęły prawie cztery miesiące. Cztery miesiące spędzone w szpitalach, gabinetach psychologicznych i osamotnieniu. I powiem pani, że nikt nie jest w stanie zrozumieć tego, jak potwornie się czułam. Nikt nie jest w stanie mi pomóc. Ja sama muszę sobie poradzić. Proszę nie otwierać słoika, w którym zamknęłam całą swoją przeszłość – wyrzuciła z siebie niemal jednym tchem.

Czuła, że musi jak najszybciej wyjść z pomieszczenia, bo ściany zaczynają zbliżać się do siebie i miażdżą poczucie bezpieczeństwa, którego tak usilnie się trzymała.

– Dobrze, Melisso, ale pamiętaj, proszę, że gdybyś potrzebowała czegokolwiek, moje drzwi stoją dla ciebie otworem – zapewniała nauczycielka, pewna tego, że prędzej czy później zobaczy dziewczynę w swoim gabinecie.

Melissa wiedziała, że kobieta coś jeszcze mówi, jednak nie była w stanie już tego słuchać. Wypadła na korytarz, rzucając przez ramię krótkie i niezrozumiałe „do widzenia”.

Świat przed jej oczami zdawał się wirować w szaleńczym pędzie. Z trudem łapała powietrze, a stawianie kroków wydawało się ogromnym wyzwaniem.

Oparła się o jedną ze ścian i przymknęła oczy, próbując uspokoić tętno. Sięgnęła do kieszeni kurtki po plastikowe pudełko z tabletkami.

Nie była osobą łatwą do zrozumienia. W niektórych chwilach sama nie pojmowała swojego zachowania.

Wyrzucanie z siebie tak wielu słów sprawiło, że blade wargi dziewczyny zaczęły drżeć, a ręce, wplątane w złote sprężynki jej włosów, trzęsły się z nerwów.

Tymczasem Jack przysłuchujący się wszystkiemu zza drzwi jednej z pobliskich klas zagryzł niespokojnie wargi. Domyślał się, jak trudno musi być jego przyjaciółce, z jak wieloma przeszkodami musi się zmagać, jak niełatwo jest jej nieść ten wielki ciężar.

Chłopak mógł zrozumieć niemalże każdego człowieka, potrafił postawić się na miejscu niejednej osoby, ale nigdy nawet nie próbował wczuć się w kogoś, kto stracił rodziców. Swoją rodzinę kochał najbardziej na świecie, a myśl, że mogłoby zabraknąć kogokolwiek z najbliższych mu ludzi, była jedną z przyczyn napadów lęku, które dręczyły go nocami i nie dawały spać.

Mimo iż sam był tylko płótnem, które przez ostatnie lata ktoś niedbale pokrył szarymi kolorami, chciał, by Melissa odnalazła chociaż promień nadziei, szczęścia, które najwidoczniej straciła.

Rozdział 3

Jeszcze niedawno nie pomyślałaby, że polubi samotne spacery wczesnym rankiem w ubłoconych butach, niemal tak zniszczonych jak jej serce. Nie przypuszczałaby nawet, że pokocha ciszę, której rwany oddech przerywa dźwięk bambusowych dzwonków, kołysanych przez wczesnozimowy wiatr. Po prostu jeszcze niedawno nie miała czasu na docenianie drobnych rzeczy.

To nie jej wina, po prostu jakiś czas temu była jedną z tych osób, które nie umieją pozostać w szeregu. Brała w ręce sto złotych półmisków jednocześnie i w pewnym momencie nadmiar obowiązków zaczynał ją przygniatać, miażdżyć jej blade dłonie, kruszyć jej coraz bardziej przezroczystą duszę.

Dla niektórych jest to forma ucieczki, dla innych, takich jak ona, bierne podążanie za losem, którego sobie nie wybrała, nieświadome wymijanie życia, gdy stoi ono na czerwonym świetle. Jedno jest pewne – jeśli robisz wszystko i jesteś wszędzie, nie ma cię w twoim życiu.

Rzuciła przelotne spojrzenie na gasnącą latarnię. W świetle zapalającego się słońca nawet ona miała w sobie niepodważalny urok.

Sztuką nie jest życie z dnia na dzień, od święta do święta, od początku do końca. Sztuką jest przeżycie życia, delektowanie się nim, zatrzymywanie się mimo zimna grudniowego poranka, podziwianie rzeczy codziennych, wcale nie nadzwyczajnych. Sztuką jest milczenie wśród krzyków, stanie na środku wirującego parkietu, łzy pokazywane wśród ludzi.

Sztuką jest kropla wody upadająca z żółtego liścia i żółty liść na wysokim drzewie.

Melissie wydawało się, że ludzie w dzisiejszych czasach opacznie rozumieją pojęcie sztuki.

Stawiała stopę przy stopie, starając się zachować równowagę i nie spaść z krawężnika.

Czy widzisz, jakiej precyzji potrzeba w chodzeniu po krawężniku? Widzisz, jak ważny jest każdy szczegół? Cierpliwość, wytrwałość.

Podziwiała dzieci, im nigdy się to nie nudzi. Dorosły uzna to za zabawę, całkowicie bezsensowną. Jednak sam zrezygnowałby po przejściu kilku metrów. To dla nich za trudne. Za trudne dla dorosłych. Nie umieją czerpać radości z życia.

To zgarbione ludzkie cienie, niczym nieprzypominające człowieka. Posępne, pozbawione marzeń i nadziei. Dorośli.

Dziewczyna uniosła oczy ku niebu. Zastanawiała się, kim tak naprawdę jest. Nie była łatwa do rozszyfrowania, stanowiła zagadkę nawet dla siebie. Dawniej chciała znaleźć drogę, którą mogłaby podążać, jednak na tle ostatnich wydarzeń straciło to jakikolwiek sens. Przestała wierzyć. Przestała walczyć o marzenia. Była tylko pączkiem na długowiecznym drzewie. Jednym z wielu kwiatów. Pozornie wyjątkowa, pozornie inna, w rzeczywistości było wiele takich jak ona.

Została tym, kim nie chciała zostać. Została tłem, podkładem, tylnym rzędem.

Zapomniała, jak oddychać pewnością, nie pamiętała, jak strącać z rzęs strach i zapomnienie.

Była nową osobą, nienauczoną życia, siedemnastoletnią dziewczyną o brązowych oczach, przepełnionych odbiciem porażki.

Była na tyle naiwna, by wierzyć, że może jeszcze kiedyś wyciągnie rękę i z misy pełnej losów całkiem jak na loterii wyciągnie szczęście.

Nadzieja ta pogłębia się z każdą myślą o bladoniebieskich tęczówkach, jasnych włosach i małym, błyszczącym kolczyku w dolnej wardze pewnego chłopaka.

Jack był jedyną myślą, jedynym słowem, na którego dźwięk jej źrenice się powiększały, a zęby zagryzały wargi, chcąc powstrzymać nieśmiały uśmiech.

Tymczasem Jack nie przepadał za wychodzeniem z domu. Pokój o jasnych, jakby wyblakłych ścianach był jego azylem. Był jedynym miejscem na świecie, w którym czuł się dobrze. Mimo bólu, który wiązał się z tym pomieszczeniem, tylko tutaj potrafił zachowywać się swobodnie. Nie przywiązywał wagi do wystroju. Był chłopakiem, który nie miał plakatów na ścianach ani żadnych drobiazgów na biurku. Wystarczył mu szary dywan położony tak, by mógł patrzeć na gwiazdy w środku bezsennej nocy, gdy czekał, aż leki zaczną działać, poduszka, która spijała łzy z jego powiek, zeszyt, w którym niedbale notował wszystko, co tylko splotło się z jego myślami, i gitara, do dźwięku której teksty z zeszytu mógł zapisywać również w sercu.

Jeśli anioły mogą latać, on pragnął chociaż przez chwilę poczuć moc skrzydeł, gdy jego własny głos i szarpanie napiętych nitek opuszkami palców na krótko pozwalają mu posmakować chmur.

Przesunął palcami po niedawno założonych nowych strunach, a jego powieki samoistnie opadły, nie mając siły na unoszenie fali rzęs. Niczym chłodny podmuch jego ciało owładnął od niedawna znajomy zapach słodkich, fuksjowych perfum.

Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał odpędzić od siebie myśli o złotych lokach, szczerym uśmiechu i słowach siejących niepokój, które usłyszał z malinowych ust. Być może nie powinien podsłuchiwać, być może źle zrobił… Jednak czym jest pojęcie złych czynów w świetle samych dobrych celów? Czy można źle odbierać dobre zamiary? Zapewne można. Ludzie tak wiele rzeczy interpretują w zupełnie odwrotny sposób, a on tak wiele rozumiał, tak wiele wiedział o świecie, że już absolutnie nic nie byłoby w stanie go zdziwić.

Był złamanym chłopcem zamkniętym w zgubionym kawałku wielkiej układanki i nie zrobił nic złego, zakochując się w równie zniszczonej dziewczynie.

Wiedział, że Melissa potrzebuje ucieczki, potrzebuje wsparcia i ramienia, w które mogłaby się wyżalić. Nie była osobą, która długo może dusić wszystko w sobie, nie była do końca tą osobą, za którą sama się uważała.

Jack to widział. Widział strach malowany cienkim pędzlem na obwodzie jej źrenic i tę niewidzialną pętlę na jej szyi, która zaciskała się coraz mocniej z każdym kolejnym kłamstwem.

Jego serce ograniczyło swoje bicie do wystukiwania rytmu jednego słowa, trzech sylab, siedmiu liter.

M e l i s s a. Me-li-ssa. Melissa.

Kiedy stawiał krok, jego oszczerbiony cień szeptał mu do ucha jej imię. Kiedy starał się biec, słońce świeciło zza jego pleców, a cień nie szeptał – on krzyczał. Nie było ucieczki, nie było drogi powrotnej.

Zakochał się.

Nawet jeśli miłość do osoby, którą zna się jedenaście dni, jest paradoksalna, nie mógł nic na to poradzić. Nie mógł nic zrobić ze swoim sercem, obłupanym z każdej strony, pozbawionym wszelkiej obrony. Nie mógł nic zrobić ze swoim miękkim, tak potwornie miękkim sercem, które kochało zbyt mocno, czuło zbyt intensywnie, ufało zbyt łatwo i ranione było zbyt głęboko. Nie mógł zrobić nic z sercem, które wybijało rytm wieczności i chorowało już tak długo.

– Jack, kolacja! – To Felix, starszy brat chłopaka, wszedł bez pukania do pokoju nastolatka.

Zastał go siedzącego na dywanie i wpatrzonego w martwy punkt gdzieś pośrodku ściany. Słone krople rozbijały się o jego dłonie.

Jack nie miał pojęcia o tym, że płacze.

Felix objął młodszego brata, a ten schował twarz w jego piersi.

Felix nigdy nie pytał, o co chodzi. Wiedział, że Jack nie lubi rozmawiać, wszyscy to wiedzieli. Tak naprawdę on nie chciał tego robić, bo miał świadomość, że nie zostanie zrozumiany.

– Felix… – szepnął po chwili, zaciskając pięść na niewyprasowanej flanelowej koszuli mężczyzny, niedbale zarzuconej na ramiona. – Lubię ją.

Felix znał Jacka lepiej niż ktokolwiek inny i wiedział, jak ciężko jest mu wypowiedzieć te dwa słowa, ile kosztuje go przyznanie przed samym sobą, że coś w jego życiu się zmienia.

Mężczyzna wiedział, co przeżył Jack, i nawet jeśli nie rozumiał tego, co chłopak czuje, potrafił stanąć w jego obronie i uszanować wybory, których dokonywał, bo wierzył, że są one słuszne.

– Wiem – przyznał, głaszcząc dzieciaka po zniszczonych włosach.

Wiedział. Wiedział, bo wiózł ją do domu kilka godzin temu. Widział, jak Jack na nią patrzył, słyszał, jak się z nią żegnał, gdy wychodziła z samochodu. Wiedział może dlatego, że brat nauczył go zwracać uwagę na drobne gesty.

Felix był inny, zawsze otwarty i niebiorący życia zbyt poważnie. Niemal dwudziestoletni student nie był w stanie usłyszeć krzyku tak smutnego człowieka, jakim był jego młodszy brat, nawet gdyby bardzo się starał.

Po posiłku, którego nie był w stanie przełknąć, Jack wrócił do swojego pokoju z kubkiem wody i garścią leków w kieszeni spodni.

Popatrzył na rozgwieżdżone niebo i przez chwilę zastanawiał się, jak wielu ludzi musiało odejść, by teraz mógł spokojnie wpatrywać się w ten czarny, nieco dziurawy płaszcz.

– Dziś jest inny dzień – mruknął do siebie, poszukując dłonią długopisu i nie odrywając wzroku od błyszczących, pękniętych szwów. – Zobacz, kochanie, nigdy ponownie nie trafimy do teraz. Tutaj się poznaliśmy, tu o sobie zapomnimy. Jesteśmy tylko kawałkami rozbitych serc spiętych pękniętą agrafką. Przed upadkiem obronią nas wyłącznie strzępy naszych niewypowiedzianych słów. Mamy wyrwane skrzydła, ale nasze chore głowy w dalszym ciągu pragną latać. Pozwólmy naszym klatkom piersiowym poruszać się w jednym rytmie, bo, kochanie, jesteśmy dwoma częściami jednej zgubionej układanki. Rzućmy się w nieskończoną przepaść, uciekając od ostrych słów udręki – szeptał te słowa i notował w notesie bez okładki, pełnym brakujących stron.

Tej nocy postanowił nie brać leków.

Tej nocy świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, szukając nadziei, którą kiedyś utracił.

Tej nocy zgasła jedna z gwiazd, ktoś załatał jedną z dziur.

Rozdział 4

– To piękne miasto. Na pewno mieszkają tu piękni ludzie o pięknych duszach – szepnęła do siebie Melissa, obserwując Londyn.

Brytyjska stolica powoli tonęła w otchłani ciemności, a pierwsze światła na ulicach zaczynały migotać wesoło, chcąc zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Wciąż jednak pozostawały w cieniu majestatu, którym wręcz raziło słynne London Eye.

Usiadła na trawie, wsłuchując się w gasnący dźwięk codziennych obowiązków. Ludzie powoli, jak co wieczór, wymazywali z pamięci wszystkie liczby i zawiłe, suche słowa kalające ich serca. Starali się wrócić do swoich rodzin z wydzierganym na ustach uśmiechem, postanawiali ignorować blizny po naszywaniu łat na duszę.

Auta nie przestawały pędzić wzdłuż krawędzi życia. Z czasem robiło się ich coraz mniej.

Samochody to odzwierciedlenie ludzi pędzących przez autostrady życia, niewidzących nic poza drogą. Nawet jeśli chcą się zatrzymać tylko na krótką chwilę, nie są w stanie. Nie mogą zobaczyć nic poza jezdnią, nie mogą unieść wzroku, ponieważ grozi to śmiercią.

Wykraczanie poza schemat nie jest bezpieczne. Rozglądanie się wokół, skupianie się na małych rzeczach, zatrzymywanie się i zawracanie – to wszystko stanowi niebezpieczeństwo.

Lepiej jest żyć jak wszyscy, biec według map. Lepiej jest podążać drogą, która została nam przypisana.

Podniosła się z miejsca, czując, jak serce przybiera nieznośnie nieregularny rytm. Machnięciem ręki pozbyła się grudek ziemi z ubrania, zacisnęła powieki i z całych sił starała się nałożyć na siebie neutralny, przejrzysty płaszcz, który pozwoliłby jej zachować obojętność wobec ludzi, których nawet nie znała, których nigdy nie widziała na oczy.

Odwróciła się plecami do obserwowanej wcześniej panoramy i niepewnym krokiem ruszyła w stronę słabo oświetlonych kolein.

W torowiskach zawsze widziała coś niezwykłego. Nie tolerowała zdjęć, które jej znajome dodawały na Tumblra. Uważała to za bezmyślne i zdecydowanie przereklamowane. Lubiła natomiast spacerować, patrząc na toczący się pociąg towarowy. Myślała czasem o wypadkach zdarzających się na torach. Zastanawiała się, ile z nich było próbą samobójczą, jak wielu ludzi celowo wbiegało na szyny w ostatniej chwili. Nie próbowali uciekać. Stanie w miejscu i cicha modlitwa o przebaczenie wypowiadana w rytm kołaczącego w piersi serca – to było ich ucieczką.

Nie zwracała uwagi na coraz późniejszą porę, na dwie mijające się na tarczy zegara wskazówki. Po prostu szła przed siebie, jak najdalej od życia. Nie bała się nocy i tego, co kryje się w mroku. Nie mogła nic stracić, tak samo jak nie mogła zyskać.

Nie miała w życiu wiele, ale też nie chciała dużo. Nie czuła się szczęśliwa, a jednak sądziła, że nie potrzebuje niczego więcej.

Kierowała się filozofią, według której szczęście to ciężar większy od cierpienia.

Pod wpływem nagłego impulsu odwróciła głowę w stronę niewielkiego lasu, oddalonego maksymalnie o sto metrów od torów. Dopiero kiedy zniknęła trzecia spadająca gwiazda, pojęła, że przygląda się ciemności między drzewami z konkretnego powodu.

Słyszała muzykę.

Niewyraźne głosy i stłumiony śmiech.

Im bliżej lasu była, tym bardziej zrozumiałe stawały się wszystkie dźwięki.

O ile serce każdego przeciętnego człowieka zaczęłoby niespokojnie łopotać skrzydłami, z desperacją błagać o zmianę drogi, o tyle serce dziewczyny uspokoiło swój rytm.

Patyki trzaskały pod stopami, a niebo coraz częściej zasłaniały gałęzie. Szła szybko, nie zwracając uwagi na pohukiwania sów.

Zatrzymała się, ujrzawszy grupę swoich znajomych. Chodziła z nimi do jednej klasy i chociaż nie wiedziała o nich absolutnie nic, była przekonana, że nie zrobią jej krzywdy. Najprawdopodobniej po prostu chcieli spędzić razem sobotnią noc, skorzystać z uroków młodości. Ktoś przyniósł głośniki, ktoś piwo. Siedemnastolatkom nie potrzeba dużo więcej.

Siedzieli wokół ogniska na ściętym pniu, a puste butelki były rozrzucone wokół ich nóg.

Byli tak zajęci sobą, że najpewniej nawet nie zauważyliby osoby chowającej się w cieniu drzew, gdyby jedna z dziewczyn nie wychyliła się po stojącą za nią puszkę.

– Ej! – zawołała. – Kto tam?

Pięć par oczu zwróciło się w kierunku Melissy.

Być może to świadomość, że wszyscy oni są pod wpływem dużej ilości alkoholu, a może po prostu wewnętrzny krzyk jej dawnej natury, skrobanie paznokciami ściany ochronnej… jedna z tych rzeczy skłoniła ją do zrobienia kilku małych kroków w przód.

– Melissa! – krzyknął chłopak o żółtych włosach.

– Gordon – szepnęła, posyłając mu lekki uśmiech.

– Siadaj, słońce. – Poklepał miejsce obok siebie, po czym wybuchnął nieopanowanym śmiechem.

Zawahała się przez chwilę; nie chciała otwierać się przed nikim. Bała się powiedzieć zbyt wielu rzeczy.

– Nie… – zaczęła, powoli sie wycofując.

– Nie tak szybko. – Nieznajomy głos otulił szeptem jej uszy.

Spięła mięśnie, jakby gotowa do ucieczki, ale obca ręka oplotła jej szczupłą talię i poprowadziła do prowizorycznej ławki.

– Jestem Thomas – przedstawił się chłopak, równocześnie ciągnąc dziewczynę w dół za ramiona, by usiadła na pniu. – To jak? Opowiedz nam coś o sobie, o Jacku.

– Jacku? – zapytała głucho, a imię obiło się o wszystkie ściany umysłu, przywołując widok jego oczu w kolorze kwitnącego lnu.

– Pasujecie do siebie – odezwała się szatynka, niezwykle podobna do chłopaka w okularach siedzącego obok niej. Melissa nie znała dziewczyny, więc mogła tylko domyślać się jej tożsamości.

Wiedziała za to, kim jest jej towarzysz. Fletcher na co dzień nie nosił okularów, a swoje przydługie włosy, zawijające się przy karku i uszach, starał się okiełznać za pomocą czarnej bandanki. Zakładał czarne dżinsy z dziurami na kolanach i wydawał się bardzo pozytywnym nastolatkiem o dziecięcym uśmiechu pięknie wykrojonych ust.

Jeśli jednak ktoś, jak ta siedemnastolatka z kruczoczarnymi skrzydłami bólu, zwraca uwagę na wszystkie pomijane gesty, bezdźwięczne słowa, szare sprawy nieodnajdujące miejsca w czarno-białym świecie dorosłych – jeśli ktoś zwracał uwagę, mógł, tak jak ona, dostrzec zupełnie inną rzeczywistość.

– Co? Nie – zaprzeczyła szybko, czując, jak na policzki wkracza dumny rumieniec. – Jack chyba nawet mnie nie lubi.

Zamknęła oczy, chcąc pozbyć się tych sześciu raniących słów ze swojej pamięci. Z całych sił pragnęła, by w wypowiedzianym właśnie zdaniu nie znalazła się nawet odrobina prawdy.

Jack był jej bliski, mimo iż zdawała sobie sprawę z tego, że ich dusze tułają się po powierzchni śnieżnej kuli, co rusz zasypywane przez szorstkie skrawki metalowego puchu tylko po to, by nie pozwolić sobie upaść.

– Żartujesz sobie? – Agnes, dziewczyna o latynoamerykańskim typie urody, wychyliła się w stronę dużo bledszej Melissy. – On z tobą rozmawia – powiedziała, kładąc mocny akcent na ostatnie słowo.

Mel mocno zacisnęła usta, by nie pozwolić tonom głosek wypaść z krtani.

Nie mogła pozwolić sobie na luksus, jakim była szczerość, więc odwróciła wzrok, nie kwestionując opinii znajomych.

– Zmieńmy temat – westchnął Thomas, cały czas obejmując siedemnastolatkę, jakby się bał, że może uciec.

Jego obojętny, pozbawiony emocji ton podpowiedział siedzącej obok dziewczynie, że tłamszone wewnątrz uczucia wybuchają, eksplodują, rozszarpują jego gasnący spokój.

Ponieważ człowiek to taki skomplikowany mechanizm, niezapisujący chwil radości, kodujący krzywdy, zaprogramowany na blokowanie emocji i sianie wirusa nieczułości.

– Czyżby dręczyły cię wyrzuty sumienia, Thomas? – zapytał Gordon, który nie wiedzieć kiedy znalazł się za ich plecami.

Przez głowę dziewczyny przebiegła myśl, że nie polubi Gordona.

Był otwarty, co widać na pierwszy rzut oka, ale też bardzo złośliwy. Może to nie jego wina, może nawet nie jest świadomy swojego charakteru i nie wie, jak nad nim pracować.

Zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna go oceniać. Na pewno ma wiele zalet, jednak równolegle do tych przypuszczeń rodziło się przekonanie, że nie będą w stanie nawet przez krótki moment razem nieść ciężaru porozumienia; okaże się dla nich zbyt trudny nawet do niedbałego popychania w jednym, wspólnie obranym kierunku.

– Chciałabym poznać was trochę lepiej – odezwała się, widząc nerwy wolno zalewające brązowe tęczówki Thomasa.

Nie chciała tego powiedzieć, nie chciała poznawać swoich szkolnych znajomych. Skłamała, nie zastanawiając się nad tym, co robi.

To zadziwiające, z jaką lekkością ludzie rzucają słowami, jakby wcale nie stanowiły największej wagi problemu.

– Jesteśmy tylko bandą nastolatków, nic nadzwyczajnego – mruknęła szatynka, na chwilę unosząc orzechowe spojrzenie na ogień.

W tym ruchu było coś tak smutnego, że serce Melissy zaczęło bić o trzy oddechy wolniej.

– Wybacz mojej siostrze. – Głos Fletchera rozniósł się echem po pustych szufladach jej umysłu i wypełnił je jeszcze większą melancholią. – Gina chyba ma gorszy dzień – dodał, bezradnie wzruszając ramionami.

Złamał suchy patyk i wrzucił go w ogień.

Obserwował, jak leniwe płomienie otulają kawałek drewna, podstępem zdobywają jego zaufanie, a tak naprawdę trawią go wolno, bez ustanku, do samego końca.

– Gdybym ja dowiedział się, że mój starszy brat jest gejem, też nie byłbym w najlepszym nastroju – zauważył Gordon.

Melissa spojrzała na Fletchera i zastanowiła się, czy tylko ona widzi, jak bardzo zraniły go słowa kolegi.

Nigdy nie oceniała nikogo na podstawie wiary, poglądów ani orientacji.

Uważała, że ludzie zakochują się w duszach, nie w płci czy kolorze skóry.

– Och, zamknij się, Coupable. – Po raz pierwszy tego wieczoru odezwała się Lea, śliczna, ciemnowłosa dziewczyna, chowająca garści tajemnic pod zapudrowanymi policzkami.

– Wyluzuj, księżniczko. Jak nie Fletcher, to inny – odparował Gordon, rzucając puszkę piwa pod nogi dziewczyny.

Melissa domyśliła się kilka dni wcześniej, że Fletcher i Lea byli parą. Często spędzali razem przerwy, a lunch jadali w sali muzycznej, gdzie chłopak grał jej na gitarze skomponowane przez siebie piosenki.

Byli idealnymi porcelanowymi laleczkami, trzymającymi się za kruche dłonie. Byli z precyzją malowani przez życie, starannie kreślono detale ich zamykanych w sobie myśli. Puści w środku, szukający uczucia, które wypełni ich wnętrze. Dopiero gdy jedno z nich rozbiło się na kawałki, pozbawiając siebie samego ciężaru przeznaczenia, do wnętrza drugiego zaczął docierać wąski snop światła. Teraz boi się zaakceptować wolność, potrzebuje czasu na pogodzenie się z utratą, nawet jeśli dała ona nowy, lepszy świat.

– A ty, Melisska? Nie napijesz się z nami? – zapytała Agnes, podsuwając jej szklaną butelkę.

Odwróciła wzrok, mając nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na jej spojrzenie pokryte nagle pękającą taflą lodu – łzami.

Alkohol zniszczył jej rodzinę.

Pijany kierowca uderzył w samochód, którym jechali.

Kilkuprocentowy płyn przerwał oś życia, zdeptał przyszłość i zakopał ją głęboko pod ziemią.

– Nie, następnym razem – bąknęła łamiącym się głosem, doskonale wiedząc, że następnego razu nigdy już nie będzie.

– Co się stało? – szepnął jej do ucha Thomas.

Jego oddech miał przyjemny, miętowy zapach, nie był odpychającą, pijacką wonią. Chłopak był całkiem trzeźwy i kiedy Melissa to pojęła, poczuła się bezpieczniej, a zarazem bardziej niepewnie.

Pijanym ludziom bardzo łatwo jest wmówić urojenia, Thom natomiast został świadkiem wszystkich niepotrzebnie wypowiedzianych słów.

– Nic – skłamała po raz kolejny, ratując sekrety swojej przeszłości, przykrywając je kolejną permanentną płachtą nowego życia. – Chyba pójdę już do domu.

Nie pragnęła niczego więcej.

Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się w łóżku, zamknąć oczy i chociaż do rana nie pamiętać.

Sen to taka mała śmierć, uniesienie ponad świat, pozbycie się wszystkich wymiarów świadomości. Doskonałe przejście do zupełnie innej rzeczywistości.

Thomas podniósł się z miejsca, opierając dłonie na kolanach.

– Odprowadzę Melissę do domu – oznajmił, biorąc ją na ręce.

Nie doczekał się reakcji przyjaciół, zbyt zajętych dyskusją na mało znaczący temat.

– Nie trzeba, Thomas, trafię sama – odezwała się do niego, starając się wydostać z żelaznego uścisku jego ramion.

Nie zwróciła uwagi na to, że chłopak wcale nie czekał na jej pozwolenie.

Wyjątkowo nie dostrzegła ciosanego ogniem wyrazu jego zamyślonych oczu, nie przyjrzała się ściśniętym przez determinację wargom.

Mulat, którego podniesione żelem ciemne włosy zdobiło jasne pasemko, ruszył przed siebie. Czuł, jak blisko jest przepaści, jak mało brakuje do upadku. Wystarczy mały krok, by utonąć w mętnej wodzie szaleństwa, której wiry ciągnęły go w dół, nawet gdy stał na pewnym gruncie.

Thomas zdawał sobie sprawę z tego, że Melissa jest jedyną osobą, która może mu pomóc, może zaprowadzić go do dawnego przyjaciela, chłopaka, który o uczuciach mógłby napisać encyklopedię.

Tylko Jack był w stanie rozplątać szpulę uczuć, tkanych niedbale, plączących się ze sobą; jednak nie mógł osobiście prosić dawnego przyjaciela o pomoc.

Całkiem możliwe, że był interesowny albo może po prostu tak zagubiony we własnych uczuciach, że nie wiedział już, jak odróżnić symfonię żalu od dramatu cierpienia.

Zatrzymał się nagle, otoczony ciemnością.

Ostrożnie postawił nastolatkę na ziemi, po czym włączył latarkę w smartfonie, żeby rozproszyć mrok.

Nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę. Wszystkie racjonalne słowa uleciały z jego myśli, a dziewczyna była tak niebanalna, że przeciętne zdania nie były w stanie przejść mu przez gardło.

– Nie bałaś się sama iść przez las? – spytał cicho, niepewnie idąc przed siebie.

Sam czuł się osaczony, obserwowany z każdej strony, nie rozumiał zatem, jak taka drobna, niewinna dziewczyna mogła swobodnie poruszać się między drzewami ubrana w bezgwiezdną noc.

– Kilka małych drzewek może stworzyć las, a dwanaście tuzinów drzew nie musi być nawet zagajnikiem – odpowiedziała wymijająco, kładąc drobną dłoń na łokciu kolegi.

Nie chciała się zgubić. Nie chciała tego nie ze względu na siebie.

Czuła, że pod tą plastikową pewnością siebie Thomas jest tylko wystraszonym źdźbłem zmarzłej trawy, potrzebuje ciepła i odrobiny ciszy, która pozwoli mu na wyrzucenie słowotoku, zmaterializowanie go w cząsteczki dwutlenku węgla.

Zatrzymała się na skraju lasu, na granicy dwóch różnych światów.

Dążący do nowiu księżyc rzucał smugi światła na Londyn kłaniający się dziewczynie, składając u jej stóp wszystkie swoje życzenia.

– O co chodziło Gordonowi? – zapytała, nie odrywając oczu od roztaczającego się przed nią widoku.

Małe ziarenko lęku powoli kiełkowało i owijało swoimi pnączami całą jej egzystencję. Bała się, że jeśli spojrzy na chłopaka w szarej bluzie z kapturem, będzie on w stanie odczytać z jej twarzy napisany przejrzystym atramentem wiecznego pióra zbiór niecałkiem przypadkowych liter, które czas ułożył w drżące imię: Jack.

– Wiesz, kiedy pytał, czy masz wyrzuty sumienia – sprecyzowała, gdy po dłuższej chwili nie uzyskała odpowiedzi.

Ruszyła przed siebie, nie czekając na reakcję chłopaka.

Chciała dać mu jeszcze chwilę, żeby zebrał w sobie wszystkie puzzle potrzebne do ułożenia prawdy.

– Pytał, bo doskonale znał odpowiedź – zawołał, starając się zrównać krok z dziewczyną.

Nie przewidziała takiej odpowiedzi. Każda inna była możliwa, jednak odwrócenie sprawy w stronę Gordona było zbyt niepokojące, by móc się tego spodziewać. Thomas uciekał od czegoś, a ona z każdą chwilą coraz bardziej chciała to dogonić.

– Chyba nie rozumiem – wyznała, opierając się na jego ramieniu, żeby przeskoczyć przez barierkę oddzielającą ich od torów.

Wylądowała miękko na podkładzie kolejowym i poczekała na moment, aż chłopak znajdzie się obok niej.

Uniosła głowę, żeby przez kilka krótkich sekund popatrzeć na niebo. Czasami zastanawiała się, czy kiedyś tam trafi, czy trafi do Nieba.

Jednak w tym momencie nie miała na to czasu.

Nienawidziła chwil popędzanych piaskiem w odwróconej klepsydrze.

– Gordon jest osobą, która lubi wytykać innym ich wady i błędy tylko po to, żeby zrobić im na złość. – Obojętnie wzruszył ramionami, chcąc zignorować palące, zajmujące jego myśli wrażenie przegranej.

Dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć na towarzyszącego jej kolegę. Była zniecierpliwiona i zirytowana jego niejasnymi odpowiedziami. Gdyby sprawa dotyczyła jej, nie byłaby tak wnikliwa.

Jednak chodziło o kogoś więcej, chodziło o potrzebującego pomocy chłopaka, chodziło o dobre, zagubione dziecko, chodziło o Jacka. Tego samego Jacka, który sprawiał, że jej serce podniosło się z klęczek, a kąciki ust sięgały gwiazd.

– Czy nie możesz wyrażać się jaśniej, Thomas? – powiedziała cicho, jakby do siebie, jednocześnie wystarczająco głośno, by mógł ją usłyszeć.

– Zraniłem go, Melissa – oznajmił, odwracając głowę w stronę miasta, jakby nie chciał patrzeć na rozmawiającą z nim dziewczynę.

Nie wiedział, jak wielką cząstkę siebie poświęca, by zadać mu tych kilka banalnych pytań. Nie był w stanie zrozumieć, jaką ilość wewnętrznych blokad musi pokonać, by panować nad głosem. Mimo że sam nie był szczęśliwym człowiekiem, wyrzucanie z siebie przepełnionych słowami miar było dla niego rzeczą absurdalnie naturalną i nawet gdy mówił o problemach, które wiły gniazdo na dnie jego serca, nie bał się. Od czasu do czasu ważył te wszystkie wyrazy, zastanawiał się, czy są potrzebne, i mimo wszystko zawsze dochodził do tego samego wniosku: ludzie muszą wyrzucać z siebie myśli. Pozbawieni dręczących ich głowy pająków stawali się puści. Puści i wolni.

– Byliśmy jak bracia – kontynuował, nie patrząc na nią. – Zawsze mogliśmy na siebie liczyć. A Jack był zwykłym nastolatkiem, czerpiącym z życia, ile się tylko da.

„Aż w końcu szala po jego stronie wagi urwała się i spadła, ciągle spada w niekończącą się przepaść”, pomyślała, wtykając dłonie głębiej w płytkie kieszenie kurtki.

– Myślisz o nim czasem? – spytała, przygryzając od środka blade policzki. – Zastanawiasz się, jak sobie radzi, co robi?

– Codzienne – przyznał, chowając świat przed swoim własnym spojrzeniem i zamykając oczy. – Nie umiem przejść obojętnie obok jego domu, chcę tam wejść, pogadać z nim, z jego mamą, braćmi, całkiem jakby nic się nie wydarzyło. Podczas wszystkich przerw na lunch chcę usiąść z nim przy jednym stoliku. Po prostu każdego dnia muszę zmagać się z okrutną rzeczywistością, która mogłaby być łaskawa dla nas obu, ale ja sam ją zniszczyłem. Jack nie tylko był, on nadal jest jedyną osobą, której mógłbym bez wahania powierzyć wszystkie sekrety i nie bałbym się, że ujrzą światło dzienne. Wiem, że on jedyny nie oceniałby mnie, szczerze powiedział, co myśli. Jack zrozumiałby wszystko, Melissa, wszystko. On zawsze rozumie ludzi, nieważne, jak podli są względem niego.

Zagryzła wargi tak mocno, że ich kolor zrównał się z bladymi policzkami. Zebrała z dna swojej nieskończenie rozsypującej się egzystencji okruchy odwagi i położyła dłoń na ramieniu kolegi.

Zauważyła, że jest samotnym wśród ludzi nastolatkiem, zgubionym na drodze, błądzącym między tłumem sprzecznych emocji, szukającym czegoś, o czym zapomniał, jak wygląda.

– Więc dlaczego z nim nie porozmawiasz?

Po raz pierwszy zatrzymał się tylko po to, by spojrzeć w jej oczy, które w nocy wydawały się czarne.

– Zwariowałaś! – prychnął, kiedy zorientował się, że nastolatka jest śmiertelnie poważna. – Jack nie wybaczy mi tego, co zrobiłem. To całkiem jakbym… – Zawiesił głos w poszukiwaniu odpowiednich określeń. – Jakbym zmiażdżył mu serce i powiedział, że przykro mi z tego powodu.

W tamtej chwili Melissa zacisnęła pięść na swoim własnym sumieniu i wyrzucając przez rozbitą szybę umysłu wszystkie stronnicze, mało obojętne przekonania, pomyślała, że Thomas nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest potrzebującą naprawy, zgniecioną kartą starej, pięknej powieści. Porwany przez szalejący we własnym sercu huragan nie może znaleźć swojego miejsca pomiędzy gładkim kartkami. Litery jego uczuć zlewają się ze sobą, słowa tracą na wartości.

– A może… – zaczęła niepewnie – może tu wcale nie chodzi o Jacka. Może nawet nie wiesz, że wszystko psuje twoja duma, której nie umiesz schować do kieszeni.

Zawisła nad nimi chwila nieprzyjemnej ciszy, milczenie otuliło ich swoimi szerokimi ramionami.

– Thomas – odezwała się znowu, gdy domyśliła się, jak wielki bałagan panuje teraz w głowie chłopaka. – Wiesz, że Jack jest w stanie wybaczyć wszystko, zwłaszcza jeśli byliście przyjaciółmi. To anioł, który przez przypadek znalazł się na Ziemi.

– Ten świat na niego nie zasługuje – przyznał Thomas, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. Melissa skinęła głową. Miała wrażenie, że dosłownie wyjął jej te słowa z ust. – Zakochałaś się w aniele.

Nie zdziwił jej ani ten pewny ton, ani oczywistość kapiąca ze skraju ust. Wiedziała, że Thom nie patrzy oczami, a jego czułe serce widzi tę absurdalną miłość, którą darzy znanego jej tak krótko chłopaka.

– Wiem – szepnęła. Nie skończyła jednak swoich myśli, pozwalając niepewności uciec, schować się wśród kamieni na drodze, w stronę której zmierzali.

Thomas zatrzymał się, spętany ciasną nicią emocji i skrajnych uczuć. Rozłożył ręce wyłącznie po to, by móc zamknąć w nich okruch nieba, jakim była Melissa. Dziewczyna nie znała swojej wartości, nie miała pojęcia, jak wiele dobra sieje jej spojrzenie.

Wtuliła się w niego, roniąc pojedyncze łzy.

– Obiecaj mi – szeptał chłopak wprost w jej kręcone włosy – że nawet jeśli mi się nie uda, on stanie się szczęśliwy dzięki tobie. Jesteś w stanie to zrobić, jesteś w stanie poskładać układankę jego serca.

Mówił szczerze, wierzył, że to może się udać, miał nadzieję, że jeszcze da się wszystko naprawić. Po prostu był na tyle naiwny, iż sądził, że złamaną gałąź można przywrócić drzewu.

Resztę drogi przebyli w snującej się za nimi aurze spokoju, nawet w najmniejszym stopniu nienachalnej ciszy.

– Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować, daj mi znać – poprosiła, stojąc w połowie schodków prowadzących na werandę, po czym zniknęła za drzwiami, nawet nie oglądając się za siebie.

Kopiąc kamień leżący przy chodniku, pomyślał, że gdyby nadal gustował w kobietach, ona byłaby tą, dla której mógłby stracić głowę.

„Na pewno dam znać”, pomyślał, zaciskając w pięści karteczkę z napisanym obgryzionym ołówkiem numerem telefonu.

Od spaceru w czarnej mydlanej bańce słońce zdołało obudzić Londyn już pięć razy.

Dni biegły ani myśląc, by zatrzymać się choćby na krótką chwilę.

Rozdział 5

Dzień gonił dzień, a promienie chłodnego, grudniowego światła grały w berka na marmurowych twarzach wiecznie spieszących się ludzi.

Melissa przykucnęła przy regale w szkolnej bibliotece podpisanym „thriller”.

Nie lubiła się bać, uwielbiała natomiast pokonywać słabości i sprzeciwiać się uprzedzeniom.

Przemierzając wzrokiem wysypiska tytułów, starała się znaleźć ten, który przyciągnąłby ją do siebie i nie chciał puścić, szukała tego, który zamknąłby ją w swoich stronicach.

Nagle zimna dłoń zetknęła się z odsłoniętym kawałkiem jej barku, a ona, nie tyle przestraszona, ile zaskoczona, odskoczyła, wpadając na regał. Kilka książek z głuchym stukotem uderzyło o podłogę.

Były całkiem puste, te powieści odbiły się zbyt wielkim echem, by mogły mieć w sobie coś poza papierowymi ciałami. „Zabrakło im dusz”, pomyślała dziewczyna, rozglądając się po podłodze.

Zaśmiała się cicho, unosząc wzrok na jasnowłosego chłopaka, on natomiast wyłącznie utwierdził się w przekonaniu, że nigdy przedtem nie słyszał piękniejszego dźwięku.

Schylił się, by podnieść zrzucone z półek książki, jednak zanim jego dłoń chwyciła za jedną z nich, zawisła przed twarzą koleżanki. Delikatnie odgarnął z jej czoła kosmyki zbłąkanych loków i przez krótki moment patrzył wprost w jej czekoladowe oczy.

Śmiech ucichł, ustępując miejsca ciszy i dwóm spojrzeniom krzyczącym wyznania miłości.

– Jak mnie znalazłeś? – zapytała cicho, ledwo poruszając bladymi wargami. – Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

– Nie wiedziałem – szepnął, odsuwając się. – Mogłem się tylko domyślać.

Usiadł, rezygnując z pomysłu zrobienia porządku. Patrząc na Melissę przyciągającą kolana do piersi, ubraną w zwykłe dżinsy i białą bluzę z randomowym napisem, na jej pomalowaną twarz i burzę jasnych włosów, zaczynał rozumieć, czym są kolory, przypominał sobie, jak powinno się nosić barwne soczewki. Na nowo odkrywał sztukę codziennego piękna. Uczył się tego, o czym zapomniał, zraniony przez parę ostrych szponów życia.

– O czym myślisz? – spytała, widząc jego błyszczące oczy.

Oparła się o jedną z półek, a słowa wypowiedziane przez Thomasa podczas sobotniej nocy zaczęły palić jej zmysły.

Z każdą następną chwilą coraz lepiej rozumiała, że Jack może być szczęśliwy dzięki niej, może nawet uda jej się przywrócić już na stałe ten niesamowity blask jego tęczówkom.

– Właściwie o niczym – mruknął, lekko unosząc kąciki ust. Mięśnie, nienauczone tego ruchu, zadrżały niespokojnie.

– Wiesz – zaczęła, wiercąc się w miejscu, jakby kawałki szklanej niepewności wrzynały się w jej drobne dłonie – jutro rano wujek i ciocia lecą do Belgii w jakiejś ważnej sprawie i… – Wzięła głęboki wdech, napajając tym samym swoje spragnione płuca. – I miałam nikomu nic nie mówić, bo nie powinni zostawiać mnie samej do późnej nocy, ale… ale pomyślałam, że tobie mogę.

Coś skurczyło się nagle w piersi chłopaka, dając znać o swoim istnieniu. Serce rwało się do drugiego.

Myśli w jego głowie przepychały się między sobą, każda chciała wydostać się z umysłu, stać się czymś więcej niż ulotnymi parami bezimiennych liter.

– Przyjdź do mnie – wyrzucił z siebie, a jego twarz pobladła.

Od nadmiaru emocji źrenice zwęziły się, czarne zwierciadło przerażonej duszy, skomląc, starało się schronić przed blaskiem szczerości wygnanej z umysłu w środku białego dnia.

Melissa z trudem powstrzymała ramiona od objęcia przyjaciela, a usta od całowania jego ledwo zauważalnie zapadniętych policzków.

Zamiast tego to lekko dotknęła jego bezwładnie leżącej na podłodze dłoni. Smukłe palce Jacka zacisnęły się na jej ręce o nieznacznie wystających kostkach.

Zamknął oczy, wdychając zabarwiony fuksją tlen. Pod powiekami malował małą skrzyneczkę z drewna, w której postanowił zamknąć tę chwilę szczęścia.

Każda z komórek w jego poranionym przez los ciele wiedziała, że ten drobny gest, zetknięcie dłoni, jest czymś ważniejszym niż zwykły, koleżeński akt sympatii.

Kochali się wzajemnie, jednak strach sprzymierzony z cieniami przeszłości ostrymi linami zaciskał im gardła, by nie mogli powiedzieć sobie tego, co mogłoby rozwiązać wszystkie ich problemy, rozwiać mgłę kłębiącą się przy ich popękanych duszach. Mogli krzyczeć, a z ich krtani nie wydobywałyby się nawet najcichsze dźwięki.

Ratowali się więc, czym tylko mogli, kochając bez słów.

Nie byli głusi na czyny, na zginaną przez ręce anioła kartkę ze starannie nakreślonym wyrazem miłości.

„Kocham cię, Jack”, pomyślała, patrząc na drżące powieki oddzielające ją od spojrzenia krystalicznych oczu.

Impuls, który przepłynął wtedy przez jego ciało, zajął go dogłębnie jedną, jedyną myślą: „Kocham cię, Melisso”.

Podczas siedmiu piątkowych lekcji minuty zamieniły się w godziny, wskazówka na zegarze zwolniła, a piasek w klepsydrze skleił się ze sobą, blokując następne ziarenka.

Kiedy zabrzmiał ostatni w tym tygodniu dzwonek, uczniowie poderwali się z miejsc, niedbale wrzucając podręczniki do toreb i plecaków.

Tym razem również Melissa i Jack pospiesznie i zupełnie niezgrabnie pozbierali swoje rzeczy.

Niebo tego dnia płakało. Uderzyło milionem mokrych, małych pięści o ściany, szyby, dachy. Gniewu chmur przeraziło się nawet słońce, postanowiło uciec, schować się za szarą płachtą pozornego bezpieczeństwa. Wbrew wszelkim przekonaniom słońce jest bardzo egoistyczne – ucieka, gdy tylko nadarzy się odpowiednia okazja. Być może przez tyle miliardów lat znudzili mu się ludzie, całkiem prawdopodobne, że stara się unikać ich, kiedy tylko może.

W każdym razie deszcz przebarwił ulice miasta. Chociaż właśnie tego dnia Londyn stał się szary, Jack widział więcej barw niż podczas ciepłych, słonecznych dni.

Melissa usiadła w miękkim, skórzanym fotelu, pozwoliła swojemu ciału zapaść się w wygodzie. Była ogromnie zmęczona całym tygodniem; noce okazały się szczególnie okrutne, bezsenne i pełne perłowych łez, których nikt nie mógł złapać w swoje dłonie. Nie była do końca pewna, czy podczas tych kilku podłych dób zmrużyła oczy chociażby na chwilę. Nie mogła spać, nie umiała znaleźć sobie miejsca we własnym ciele, kołdra była dla niej zbyt ciężka, a łóżko za twarde. Jedynie podstępne, syczące okrutnym szeptem myśli, wijące się w najciemniejszych zakątkach jej egzystencji pisanej przerywaną linią, zdawały się pasować idealnie do wymykających się z rąk godzin nocy.

Leki, które brała, przestawały działać.

– Cześć, Felix – przywitała się, zapinając pasy.

Odpowiedział jej entuzjastycznie, uśmiechając się przy tym aż nazbyt wesoło.

Zgodziła się, by jej powieki opadły bezwładnie, a głowa oparła się o ramię przyjaciela.

Rozkoszne bujanie samochodu rozplątywało kołtuny jej niepokoju. Szalik, który Jack zdjął, by okryć jej ciało, zagrzał trochę jej serce.

Zanim zatonęła w upragnionym morzu spokoju i ciszy, zdążyła poczuć obejmujące ją ramiona, bezpieczne, delikatne i opiekuńcze. Ramiona Jacka.

Felix spojrzał na twarz młodszego brata odbijającą się w lusterku i uśmiechnął się do siebie, widząc na niej malejące zatroskanie.

Wydawało mu się, że wie, co czuje Jack. Myślał, że może przyrównać uczucia brata do swoich własnych, był przekonany, że Jack kocha Melissę, tak jak on kocha swoją narzeczoną.

Jednak każdy człowiek kocha inaczej, każdy daje inną cząstkę siebie. Nie ma dwóch takich samych osób, nie ma dwóch identycznych miłości.

– Delikatnie, uważaj – poprosił Jack, kiedy Felix niósł Melissę przez próg ich domu.

– Spokojnie, twojej księżniczce nie spadnie włos z głowy – szepnął, kierując się w stronę schodów. – Położę ją u ciebie, dobrze?

Młodszy chłopak skinął głową, z całych sił starając się powstrzymać rumieniec zalewający jego policzki.

Jack przypatrywał się jej delikatnie rozchylonym ustom i półprzymkniętym powiekom. Miał przed sobą cały swój świat, mógł bezkarnie podziwiać ten odłamany kawałek złota.

Nie interesował go przejęty głos brata, który przez ostatnią godzinę opowiadał mamie o Melissie, nie zwracał uwagi na mrok otulający jego okna.

Kciukiem starł stróżkę śliny z policzka dziewczyny.

Atłas pościeli zaczął wbijać swoje nierówne wybrzuszenia w jej żebra. Nieświadomie zmarszczyła czoło, mamrocząc kilka niezrozumiałych słów.

Otworzyła ciężkie, ołowiane powieki, uniosła kąciki ust w uśmiechu.

– Cześć, Jack – szepnęła, pocierając pięścią zaspane oczy.

W tym całkiem dziecinnym geście było coś tak uroczego, że serce chłopaka zabiło trzy razy mocniej niż powinno.

– Cześć, Melissa – odpowiedział cicho, nie odrywając wzroku od odbicia jej duszy w czarnych, jeszcze szczęśliwych źrenicach. – Jesteś może głodna?

– Jak wilk.

Mocno trzymając się poręczy, stopień po stopniu schodziła ze schodów. Jack szedł tak blisko, że była w stanie poczuć jego nierówny, płytki oddech na swojej szyi.

Czuła się co najmniej nieswojo, całkiem jakby ktoś postawił przed nią szklaną, ciężką szybę i kazał jej słabym dłoniom przedrzeć się przez nią.

Zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi do kuchni, z której nawet na górze można było usłyszeć szum rozmów.

Zacisnęła palce na framudze i na kilka niezwykle długich sekund zamknęła oczy. Chciała uspokoić oddech, zamknąć strach w szczelnym, ciemnym pudle na samym krańcu swoich myśli.

Czuła się drobna w ogromie niepewności, która stała nad nią, naszeptując słowa o ostrych końcach.

Przyjaciel stał za nią, czekając, aż będzie gotowa. Nie poganiał jej. Przecież oboje mieli całą wieczność w opuszkach swoich palców.

Zapukała cicho, po czym pchnęła drzwi. Szybko weszła do środka, wstrzymując oddech.

– Dzień dobry – wydusiła resztką sił.

Uniosła wzrok, by spojrzeć na członków rodziny Jacka.

Felix siedział na blacie, beztrosko machając nogami. Dwudziestolatek o sercu dziecka, pełen radości, niemający problemów albo tak sprytnie je maskujący. Dziewczyna na jego widok uśmiechnęła się mimowolnie. Felix, najprawdopodobniej nie mając o tym pojęcia, zdjął z jej nadgarstków kamienne bransoletki zdobione lękiem, przeplatane srebrnym łańcuchem napięcia.

– Hej, Mel! – zawołał entuzjastycznie, machając przy tym ręką.

Mama chłopców opierała się o blat i uśmiechała się do Melissy.

– Dzień dobry, skarbie – przywitała się z ciepłym uśmiechem.

Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie, nie dowierzając własnym oczom. Oto Octavia Trebor, nauczycielka matematyki, była mamą Jacka, a Melissa wcześniej nie zwróciła uwagi na zbieżność nazwisk.

Wszystkie słowa utknęły jej w gardle, nie mogła ich przełknąć ani wykrztusić.

– Gdzie tata? – zapytał Jack, chcąc przerwać nagłą, niezręczna ciszę.

Blady uśmiech całkiem zgasł na ustach Octavii.

Chwyciła syna za dłonie, myśląc, że w ten sposób wyprze z niego ten wielki zawód.

Wiedziała, jak bardzo Jackowi brakuje ojca, nie mogła jednak nic z tym zrobić. Miała związane ręce, spętane grubym, szorstkim sznurem, który kaleczył jej skórę wraz z każdą próbą zmiany. Usta zaklejone były silną taśmą blokującą głoski i powietrze.

– Nie mógł przyjechać. Wyrwie się dopiero na święta – tłumaczyła ze szczerą skruchą.

Jack odwrócił wzrok, starając się nie rozpłakać. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział się z tatą. Być może na początku wakacji, a może w sylwestra? Dni liczyły się same, Jack nawet nie próbował ich w tym wyręczać. Rozumiał, że ojciec pracuje, jednak jego dusza tęskniła zbyt mocno, by skupiać się na racjonalnych powodach jego nieobecności.

Melissa, widząc rysy tworzące się na jego twarzy, związane wargi i wyrywane z pleców skrzydła, szybko złapała go za rękę, którą Octavia zdążyła już puścić.

Dziewczyna wiedziała, że nie byłaby w stanie znieść jego łez. Nie umiałaby poradzić sobie ze szlochem serca, dla którego żyła.

Felix, udając niezainteresowanego, pochylił się nad kranem, żeby nastawić wodę na herbatę. Wierzchem mokrej dłoni starł z policzków łzy. On również tęsknił. Tęsknił zbyt mocno, by móc o tym mówić. Wolał udać, że wszystko jest dobrze.

Każdy człowiek ma swoje małe przepaści, spadochrony dramatów utkane nićmi cierpienia i strachu. Zdradliwy materiał pękający na środku szarego nieba, wśród obłoków samotności, gdzie nikt nie jest w stanie pomóc.

Nastolatka usiadła wygodnie na miękkim dywanie w pokoju Jacka, czekając, aż przyniesie im po szklance wody.

Oparła się na łokciach, spoglądając ku górze, na niebo za dachowym oknem.

Patrząc w granatowy materiał za szybą, słuchała skrzypienia stopni schodów za ścianą.

Chłopak wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Postawił dwa kolorowe kubki na biurku, a sam usiadł na podłodze, tuż za przyjaciółką. Oparł brodę o jej ramię, w milczeniu upijając się jej słodkim zapachem.

Nawinął na palec jedną ze sprężynek jej włosów, które w świetle nocnej lampki przybrały żółtawą barwę.

Uśmiechnęła się do siebie, czując jego obecność.

Powietrze wypełniły błyszczące opiłki intymności, iskry sypiące się ze spawanych ze sobą serc dwojga nastolatków.

– Jack… – odezwała się półszeptem, powolutku sunąc dłonią w kierunku jego ręki, by spleść ze sobą ich palce. – Cieszę się, że cię mam.

Wstrzymał oddech i zagryzł wargi, chcąc stłumić szczęście, zagłuszyć wodospad wewnętrznych łez. Czuł atrament radości wylewający się z kałamarza w samym środku jego serca.