We’ll still be friends - Weronika Dobrzyniecka - ebook + książka

We’ll still be friends ebook

Weronika Dobrzyniecka

5,0

Opis

Byliśmy przyjaciółmi, o których nie kręci się seriali, a w tych nakręconych zazwyczaj jesteśmy czarnymi charakterami.

Nowa powieść Weroniki Dobrzynieckiej We’ll still be friends to historia grupy nastolatków, którą kolejno opowiadają Josephine, Blue, Pheronica i Audrey, członkinie zespołu cheerleaderek z liceum w Portland w stanie Maine. Czy można wyobrazić sobie coś doskonalszego niż życie popularnej cheerleaderki? A jednak…

Josie, Blue, Pheronica i Audrey są zupełnie różne i pochodzą z różnych środowisk, mierzą się z rozmaitymi problemami: presją otoczenia, samotnością, trudnym dzieciństwem i trudnym dorastaniem, zazdrością, a także depresją, konsekwencjami swojego postępowania i wyborem ścieżki życiowej. Pozornie szczęśliwe życie gwiazd szkolnej społeczności skrywa różne sekrety – ale póki przyjaciele są razem, poradzą sobie z każdym wyzwaniem, nawet najtrudniejszym i zupełnie zmieniającym życie.

Jeśli czasami czujesz się samotna, sięgnij po tę książkę.

Jeśli czasami sama nie wiesz, co czujesz, sięgnij po tę książkę.

Jeśli czasami chcesz tylko tańczyć do upadłego, sięgnij po tę książkę.

To poruszająca, bliska życiu historia o przyjaźni, dorastaniu i życiowych wyborach. No i o chłopakach, imprezach i popołudniach w wesołym miasteczku.

Notatka o Autorce:

Weronika Dobrzyniecka - miłośniczka sztuki jak Audrey, ze skłonnościami do pracoholizmu i niezdrowym zamiłowaniem do gastronomii jak Blue, stroni od okazywania słabości jak Josie i tak jak Pheronice zdarza jej się zbyt odważnie wyrażać swoje zdanie – poznajcie autorkę książki, którą właśnie trzymacie w ręku, Weronikę Dobrzyniecką.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
autsajderka

Nie oderwiesz się od lektury

Josephine, Blue, Pheornica oraz Audrey to cztery sławne cheerleaderki a zarazem najlepsze przyjaciółki. Każda z nich jest różna, niczym woda i ogień pomimo tego połączyła ich silna więź i mogą na siebie liczyć w trudnych chwilach. Czytając, że to grupa cheerleaderek możemy pomyśleć, że mają idealne życie aż do pozazdroszczenia. Czy aby na pewno? Jo liderka grupy i królowa balu, pochodząca z bogatej rodziny. Z pozoru wydaje się, że ma życie idealne, jednak czuje się strasznie samotna a "zabija" ją presja bycia idealną i najlepszą we wszystkim. Po rozstaniu z chłopakiem pogubiła się we wszystkim, straciła kontrole nad emocjami które próbuje zagłuszyć alkoholem, przez co wpada w nałóg. Czy Jo uda się wyjść z nałogu? Blue współprowadzi rodzinny biznes. Kawiarnię. Po rozstaniu z chłopakiem, pozostają w przyjacielskich stosunkach. On za wszelką cenę chce być ciągle blisko niej więc stara się o pracę w kawiarni i ją dostaje. Jednak tęsknota i nutka chemii pomiędzy Blue a Willem dalej istnie...
00
zaczytana_kociara87

Nie oderwiesz się od lektury

,We'll still by friends,, jest powieścią z gatunku new adult. Historia młodych ludzi z różnych środowisk i zupełnie od siebie się różniących.Historia o  wkraczaniu w dorosłość.Doswiadczeniach z użykwkami i sexem.Mierzeniu się z wieloma problemami, trudami i przeciwnosciami losu.Podejmowaniu trudnych ,dorosłych decyzji i wyborów.Zmaganiem się z samotnością,bólem, presją społeczeństwa,uzależnieniem.Pogubieniu się w swoich własnych emocjach I uczuciach.O targających rozterkach,wątpliwościach I walce z samym sobą. Ukrywaniu swoich problemów i  samotnym mierzeniu się z nimi.Strachu przed przyszłością i tym co ona przyniesie.Przewartościowaniu swojego życia. Przełamaniu swoich barier I daniu szansy na pomoc sobie. Odnalezieniu w sobie siły I determinacji w walce o siebie I dążeniu do obranego celu. Historia także o zwyczajnym życiu nastolatków. Szkole, imprezach,nawiązywaniu relacji I bliższych znajomości.O różnej więzi rodzinnej.Tej  opartej na wsparciu I miłości, ale też tej trudnej i sko...
00

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Agnieszka Wójtowicz-Zając

Korekta

Agnieszka Wójtowicz-Zając, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Weronika Dobrzyniecka 2023© Copyright by Borgis 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67642-21-7

ISBN (e-book) 978-83-67642-22-4

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Josephine 7

Blue 109

Pheronica 211

Audrey 315

Josephine

23 grudnia

Obudził mnie podmuch mroźnego wiatru na nagich ramionach. Jęknęłam, podciągając kołdrę pod brodę, ale chociaż bardzo się starałam, już nie udało mi się usnąć. Przewróciłam się na plecy, mamrocząc cicho z wyrazem niezadowolenia. Ziewnęłam, przeciągnęłam się, przetarłam oczy, żeby trochę bardziej się rozbudzić i rzuciłam nienawistne spojrzenie w stronę uchylonego okna. Chociaż całkowicie moją winą było, że nie zamknęłam go przed spaniem, nie pogniewałabym się jednak, gdyby na zewnątrz było odrobinę cieplej.

Podniosłam się z łóżka, nawet nie zerkając na zegarek. Jeszcze kilka tygodni temu pewnie od wielu godzin byłabym na nogach, miałabym za sobą półtoragodzinny trening, dwa prysznice i śniadanie. Teraz nie bardzo przejmowałam się tym wszystkim. Ciągnąc za sobą kołdrę, podeszłam do okna i zamknęłam je leniwie. Przez chwilę opierałam się o parapet, przyglądając się ogródkowi pokrytemu grubą warstwą białego puchu. Westchnęłam tęsknie, myśląc o zeszłorocznych świętach, które spędziłam z ojcem i jego żoną na Majorce. To był jedyny raz, kiedy odwiedziłam Europę, ale bardzo miło wspominałam ten wyjazd. I Hiszpanów. Byli bardzo gościnni, sympatyczni i gorący prawie jak słońce, które wisiało nam wtedy nad głowami.

Tutaj, w Portland, Boże Narodzenie zawsze było zimne. Jeśli ktoś marzył o białych świętach niczym z filmowego kadru, nie mógł trafić lepiej. W stanie Maine, tak wysoko na północy kraju, że bliżej nam było do Kanady aniżeli do Miami, śnieg leżał na ulicach przez połowę roku.

Marzyłam, żeby się stąd wyrwać, żeby znaleźć się w jakimś ciepłym miasteczku pełnym palm i dzikich plaż, z dala od chłodu, śniegu i tych ludzi, którzy byli tak oziębli jak pogoda.

Kiedy temperatura w moim pokoju nieco wzrosła, odrzuciłam kołdrę na łóżko, nie kłopocząc się zaścielaniem go. Powłócząc nogami, powlekłam się do szafy, żeby wyjąć z niej pierwszy lepszy sweter i dżinsy, do których w ostatnim czasie nie potrzebowałam paska. Kiedy pierwszy raz zauważyłam, że po zapięciu guzika nie zostaje mi wolna przestrzeń po bokach, spanikowałam. Przez długi czas miałam obsesję na punkcie swojego perfekcyjnego wyglądu. Szybko jednak doszłam do wniosku, że między dwoma a jednym „X” przed „S” jest niewielka różnica i nic się nie stanie, jeśli w czasie przerwy świątecznej trochę sobie odpuszczę.

Zrzuciłam z siebie piżamę i kopnęłam ją niedbale w stronę łóżka z myślą, że podniosę ją później. Usiadłam przy toaletce. Na szczęście makijaż był rzeczą, na którą wciąż miałam siłę. Mogłam przytyć, ale w życiu nie dałabym Brittany możliwości oglądania mnie w totalnej rozsypce.

Nigdy nie nazwałam jej macochą, a co dopiero mamą. Nie zasłużyła na to. Mieszkałyśmy ze sobą, ale żadna z nas nie przejmowała się tym faktem. Okazywałyśmy sobie minimalną uprzejmość jedynie wtedy, gdy mój ojciec wracał do domu lub po prostu był w pobliżu. Obie wiedziałyśmy, że zależy mu na naszych dobrych relacjach, więc nie utrudniałyśmy mu życia. Przez resztę czasu traktowałyśmy się raczej jak powietrze. Britt nie kablowała na mnie, kiedy wracałam pijana do domu, a ja nie skarżyłam się na nią, kiedy rzucała mi uszczypliwe komentarze.

Ostatnią rzeczą, którą zrobiłam przed zejściem do kuchni na śniadanie, było rozczesanie długich, jasnych włosów. Byłam pewna, że gdybym mieszkała w cieplejszym, bardziej słonecznym miejscu, miałabym śliczne, naturalne pasemka. Może nawet piegi?

Szłam ostrożnie po wypastowanych schodach, trzymając się poręczy. W domu było tak cicho i spokojnie, tak obco i pusto.

Weszłam do kuchni i posłałam słaby uśmiech naszej gosposi, Christine, która piła kawę przy wysepce na środku pomieszczenia. Spojrzałam na zegarek na jednej ze ścian, żeby ocenić, czy jest to jej poranna, czy może już popołudniowa przerwa. Pokręciłam głową z niezadowoleniem, widząc, że obie wskazówki zbliżają się do jedynki.

Otworzyłam lodówkę w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na tak późne śniadanie. Skrzywiłam się, widząc pudełko pełne jarmużu, kilka pomarańczy i wodę gazowaną. Zerknęłam przez ramię, czy na blacie przypadkiem nie leży kiść bananów, bo taki zestaw wydawał mi się idealny na zdrowe, pełnowartościowe smoothie. Byłam przyzwyczajona do codziennego miksowania ze sobą owoców i spożywania ziemisto-zielonych papek, które w gruncie rzeczy nie smakowały wcale źle.

Ale czekoladowe kulki, które w akcie desperacji kupiłam kilka dni temu w 7-eleven, zalane mlekiem zdawały się o wiele prostszą opcją.

Kiedy podnosiłam kolejną łyżkę z zimnym mlekiem i rozmokłymi płatkami do ust, skrzypnęły drzwi wejściowe i dobiegł mnie przytłumiony odgłos ożywionej rozmowy. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, kogo tym razem mogła przyprowadzić ze sobą Brittany. Miała w zwyczaju zapraszać na kawę swoje koleżanki po zakupach, niby nic dziwnego, ale wolałam nie natykać się na nie i ich oceniające spojrzenia, tym bardziej, że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie wyglądam najlepiej.

Jednak dźwięk otrzepywanych ze śniegu butów sprawił, że błyskawicznie odsunęłam od siebie miskę i pobiegłam w stronę wejścia. Tylko jedna osoba na świecie dbała o to, by nie wnieść zbyt wiele puchu do tego domu.

Łzy stanęły mi w oczach, a drżące z emocji wargi same wygięły się w uśmiechu.

‒ Josie ‒ odezwał się ciepło, rozkładając ramiona.

Nawet nie zdążył zdjąć płaszcza, ale nie przejmowałam się tym. Podbiegłam do niego i pozwoliłam mu zamknąć się w ramionach. Byłam pewna, że Britt wywraca oczami za plecami mojego ojca, ale nie miałam zamiaru marnować na nią czasu w tej chwili.

‒ Miałeś przyjechać za dwa dni ‒ wymamrotałam w jego kołnierz, głęboko poruszona.

‒ Niespodzianka? ‒ Zaśmiał się, mocniej otulając mnie rękoma.

Byłam przyciśnięta do taty tak ciasno, że przez jego gruby, wełniany płaszcz i czarny golf, który miał pod nim, słyszałam spokojne bicie jego serca. Zamknęłam oczy i jeszcze mocniej zacisnęłam pięści na jego ramionach. Z całych sił starałam się nie rozpłakać.

Przyjechał wcześniej, przyjechał przed świętami, jakby wiedział, że tak bardzo tego potrzebowałam.

‒ No już, nie stójmy w przedsionku. Josephine, twój ojciec na pewno jest zmęczony podróżą i chciałby odpocząć ‒ odezwała się Britt, pewnie znudzona naszymi czułościami i zniecierpliwiona czekaniem, aż ruszymy się z przejścia.

Mimo że nie przepadałam za nią, wiedziałam, że kocha mojego tatę, a tata był zapatrzony w nią prawie tak, jak we mnie. Dlatego nigdy nie wchodziłam im w paradę. Kiedy się związali, byłam wystarczająco duża, żeby zrozumieć, że nigdy więcej nie będę już jedyną księżniczką tatusia. Poza tym kiedy Brittany z nami zamieszkała, ojciec odesłał wszystkie nianie, które do tej pory pilnowały mnie pod jego nieobecność. To oznaczało dla mnie więcej wolności, więcej przestrzeni i mniej zasad, toteż nie ośmieliłam się narzekać.

‒ Tak, jasne ‒ przytaknęłam, odsuwając się niechętnie. Mimo wszystko uśmiechałam się szczerze i pociągałam nosem, a mrugnięciami odganiałam niewielkie łzy wzruszenia.

Nie widziałam się z tatą od wakacji, kiedy zabrał nas ze sobą do Meksyku. Co prawda był tam w sprawach służbowych, więc mieliśmy mało czasu dla siebie, ale jednak był bliżej niż przez większą część roku.

Tata położył się w swojej sypialni. To znaczy, w sypialni jego i Britt, a ja wróciłam do swojego pokoju, zapominając o niedojedzonym śniadaniu.

Pospiesznie poskładałam piżamę, pościeliłam łóżko i wytarłam półki z kurzu. Zrobiłam też porządek na toaletce i biurku, a przy tym drugim zastanowiłam się nawet, czy nie zabrać się za zadaną nam na ferie pracę z historii sportu. Co prawda nie była ona obowiązkowa, jak cały ten fakultet, ale przecież zależało mi na stypendium, prawda? No właśnie, czy nadal mi na nim zależało?

Moje nagłe porządki nie były spowodowane niespodziewanym przyjazdem taty, a tym, jakim optymizmem napełnił mnie jego widok. Przez chwilę uwierzyłam, że może jeszcze czekają na mnie dobre rzeczy.

Niestety, było to tylko chwilowe, bo kiedy mój telefon się rozdzwonił, a na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie uśmiechniętego bruneta o piwnych oczach, przepełniający mnie spokój natychmiast zniknął. Odrzuciłam połącznie, wstrzymując oddech. Nie chciałam z nim rozmawiać, nie chciałam go widzieć. Wiedziałam, że powinnam usunąć jego numer i wszystkie zdjęcia, ale to nic by nie zmieniło. Wciąż znałam te dziewięć cyfr na pamięć.

Przysiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak mała dziewczynka, nie mogąc już dłużej powstrzymywać łez i goryczy, która zbierała mi się w gardle od samego rana.

Kiedy ponownie zeszłam na dół, tata siedział na kanapie w salonie, z wtuloną w jego ramię Britt i oglądali coś w telewizji. Kiedy usłyszał, że podchodzę, spojrzał na mnie i uśmiechnął się tak ciepło, że coś w środku mnie z pewnością się roztopiło.

‒ Pomyślałem, że mogłabyś pojechać ze mną po tegoroczną choinkę ‒ oznajmił. ‒ Moglibyśmy jechać nawet zaraz, jeśli chcesz. Niedługo zacznie się ściemniać, ale myślę, że jeszcze zdążymy.

Pokiwałam energicznie głową, czując, że wszystkie słowa uwięzły mi w gardle. Chwila z tatą sam na sam w jego samochodzie, z jego składanką ulubionych piosenek świątecznych na płycie CD, to coś, o czym marzyłam, chociaż nie miałam o tym pojęcia.

‒ Wezmę tylko szalik ‒ oznajmiłam i pobiegłam ponownie na górę po pasujący mi do swetra pudroworóżowy szal w szarą kratę. Spojrzałam przelotnie na komórkę leżącą na szafce obok łóżka, ale stwierdziłam, że nie wezmę jej ze sobą. Owinęłam się pod szyją miękkim materiałem, zanurzając w nim nos. Pamiętałam, kiedy ostatnio miałam go na sobie, ale wolałam nie skupiać się na tym. Zanim zamknęłam szafę i wróciłam do taty, posłałam jedno tęskne spojrzenie krótkim spódniczkom i atłasowym bluzkom na ramiączkach. Tak bardzo chciałam, żeby było już ciepło. Może wraz ze śniegiem stopniałyby wszystkie moje problemy…

Droga na polanę pod lasem, gdzie co roku sprzedawane były piękne, żywe drzewka, minęła mi tak szybko, że nawet nie zdążyłam się nią nacieszyć. Tata opowiadał mi o ostatnich miesiącach pracy, miejscach, które zwiedził i ciekawych ludziach, jakich poznał.

Mój ojciec nadzorował budowy wielkich budynków dla znanych firm. Był naprawdę dobry w tym, co robił i ludzie płacili mu słone pieniądze za jego pracę. Ale nie tego mu zazdrościłam. Nie tego, że był doskonały w swoim zawodzie czy rozchwytywany przez liderów branży. Zazdrościłam mu, że jeździł po świecie, że widział wszystkie te piękne miejsca, w wolnych chwilach wygrzewał się na plażach albo spacerował górskimi szlakami. Chciałabym móc mu towarzyszyć, ale było to niemożliwe, przynajmniej do czasu ukończenia szkoły, a potem pewnie i college’u.

Mój tata nie lubił przebywać w jednym miejscu zbyt długo, a ja bardzo się w niego wdałam. Dlatego pewnie dusiłam się w Portland, w którym mieszkałam od urodzenia.

Wyskoczyłam z samochodu, natychmiast lądując w niewielkiej zaspie. Na szczęście moje wysokie, nieprzemakalne kozaki ze skóry uchroniły mnie przed zimnem. Zrobiłam kilka kroków, żeby stanąć na wydeptanej ścieżce, a śnieg chrzęścił mi pod stopami. Stuknęłam obcasami energicznie, pozbywając się ostatnich białych grudek z butów. Otuliłam się ramionami, bo zimno zaczęło przenikać przez mój gruby płaszcz. Spojrzałam w stronę lasu, czekając, aż tata do mnie dołączy. Strzeliste sosny były tak wysokie, że musiałam zadrzeć głowę, żeby zobaczyć ich czubki, a nie stałam nawet zbyt blisko. Od gęstwiny drzew dzieliła mnie cała polana pełna młodych, kilkuletnich sosenek, idealnie nadających się do udekorowania na Boże Narodzenie.

Po polanie wśród ściętych pni biegały dzieci, bawiąc się w berka albo chowanego. Dorośli uważnie przyglądali się im, w tym samym czasie zerkając na mijane iglaki. Każdy mógł samodzielnie ściąć swoje drzewko albo poprosić o pomoc leśników, dyżurujących tutaj przez kilka godzin każdego dnia. Mniej więcej w połowie polany stała drewniana chatka, w której można było się ogrzać i kupić gorącą czekoladę. Przypomniałam sobie, jak bardzo kochałam to miejsce, kiedy byłam dzieckiem. Uciekałam tacie razem z Alexem do drewnianego domku i nie chcieliśmy wyjść z niego tak długo, aż kupił nam obojgu najsłodszą gorącą czekoladę. Śmiałam przypuszczać, że była to najobrzydliwiej słodka czekolada w całym stanie Maine, ale kiedyś ją uwielbiałam.

Potarłam o siebie zmarznięte dłonie i wyjęłam z kieszeni szare rękawiczki bez palców. Odwróciłam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy tata jest już blisko. Byłam pewna, że jeśli zaraz nie zacznę się przemieszczać, zamarznę.

Na szczęście ojciec chwycił mnie pod ramię już chwilę potem, a ja pozwoliłam mu poprowadzić się do szerokiej, otwartej bramy, która tylko zachęcała, żeby wejść do środka. Stał przy niej leśniczy w puchowej kurtce, który przywitał nas uśmiechem i skinieniem głowy. Na rozkładanym, plastikowym krześle obok niego stał spory termos, ale przypuszczałam, że nawet on nie utrzymywał ciepła napoju w stu procentach. Nos leśnika był prawie tak czerwony jak szminka, której zawsze używała jedna z moich najlepszych przyjaciółek.

‒ Masz ochotę na gorącą czekoladę? ‒ zapytał tata, rozglądając się dokoła.

Znał większość ludzi, którzy przyszli tu tego popołudnia, a oni znali jego. W końcu wychował się w tym miejscu. Poza tym ludzie w mieście bardzo dużo mówili o śmierci jego żony, a mojej mamy. Mimo tego, że ten okropny dzień, kiedy odeszła, miał miejsce kilkanaście lat temu, niektórzy wciąż współczująco patrzyli na tatę. Ponoć ich miłość była piękna, czysta i niesamowicie głęboka. Tak słyszałam z opowieści Christine, która znała mojego ojca niemal od zawsze.

‒ Może potem ‒ odpowiedziałam pogodnie. ‒ Najpierw znajdźmy nasze idealne drzewko.

Pokiwał głową zgodnie, więc ruszyliśmy między niewielkimi sosnami, oglądając każdą tak dokładnie, jakby od tego wyboru zależała reszta naszego życia. Było w tym coś sentymentalnego i coś, co sprawiło, że chociaż na chwilę mogłam oczyścić umysł z niewygodnych myśli.

‒ Co sądzisz o tej? ‒ usłyszałam znajomy głos niedaleko i odruchowo odwróciłam głowę.

Ani Alex, ani jego młodsze rodzeństwo nie mogli mnie zobaczyć. Nie tylko stali odwróceni tyłem, przyglądając się swojej potencjalnej choince, ale też dzieliło nas od siebie kilka ładnych metrów. Gdyby Zoe nie krzyknęła, w życiu bym ich nie dostrzegła.

Zapatrzyłam się na trójkę rodzeństwa odrobinę dłużej niż powinnam, a żal ścisnął mnie w gardle. Zaczęłam zastanawiam się, czy Alex dzwonił do mnie, bo chciał po przeproszeniu mnie za wszystko zaproponować, żebym wybrała się z nimi.

‒ Josie, co tam jest? ‒ zapytał tata, podążając za moim wzrokiem.

Zmieszana odwróciłam głowę, a spojrzenie utkwiłam w czubkach swoich ośnieżonych kozaków. Wcisnęłam ręce głębiej w kieszenie i pociągnęłam nosem. Z zimna, nie ze wzruszenia. A przynajmniej tak starałam się sobie wmówić.

Policzki zaczęły mnie szczypać, ale to też od mrozu, a nie przez to, że się zarumieniłam. Taką właśnie miałam nadzieję.

‒ Czy to Alexander? ‒ zapytał tata, marszcząc brwi w skupieniu. ‒ Nie widziałem go od wieków.

‒ Mhm, to on ‒ wymamrotałam, kręcąc prawym obcasem wgłębienie w ośnieżonej ziemi. ‒ Chodźmy dalej, bliżej lasu na pewno są śliczne sosny, do których nie dotarły rodziny z dziećmi.

‒ Pewnie masz rację ‒ zgodził się ze mną.

Szliśmy kawałek w milczeniu, wdychając mroźne powietrze. Starałam się nie oblizywać warg, ale chociaż miałam na nich grubą warstwę błyszczyka i tak czułam, jak wysychają. Dopiero kiedy odeszliśmy na tyle daleko, że trudno było minąć innych ludzi, bo zwyczajnie ich tu nie było, tata odezwał się do mnie:

‒ Coś się stało z Alexandrem? Wyglądałaś na zmieszaną, Josie. Wiesz, że możesz ze mną porozmawiać?

O tak, mogłam, wiedziałam o tym. Wiedziałam też jednak, że gdybym powiedziała tacie, jak bardzo Alex mnie zranił, nie czekałby na nic, zaraz po powrocie do domu ruszyłby do niego z wiatrówką, którą trzymał w swoim biurze.

‒ Nie ‒ zaprzeczyłam, kiwając przy tym głową nieco zbyt energicznie. ‒ Wszystko po staremu, spokojnie ‒ skłamałam gładko.

Miałam doświadczenie w kłamaniu, ale zazwyczaj nie stosowałam go na tacie. Nie lubiłam go okłamywać, tym razem jednak wyjawienie prawdy okazało się zbyt ryzykowne. Chociaż bardzo chciałam z nim o tym porozmawiać, nie mogłam. Niezależnie od tego, jak okropnie zachował się Alex, nie chciałam narażać go na tę konfrontację. A tacie wolałam oszczędzić nerwów.

‒ Spójrz! ‒ Wskazałam na sosnę niedaleko, chcąc skupić swoją i jego uwagę na czymś innym i o wiele przyjemniejszym niż moje problemy z Alexandrem. ‒ Czy ta nie jest idealna?

Czterdzieści pięć minut później, kiedy przymocowaliśmy naszą choinkę do dachu samochodu, uprzednio niosąc ją przez całą polanę, wróciliśmy do drewnianego domku na gorącą czekoladę. Tata znowu o niej wspomniał, a ja byłam tak zmarznięta, że postanowiłam się zgodzić. Coś ciepłego z pewnością by mi się przydało. Zapytałam przy kasie, czy nie mają może odrobinę mniej słodkiej wersji napoju i ku mojemu zaskoczeniu pulchna kobieta w swetrze z górskim wzorem zaproponowała mi czekoladę deserową z chili. Nie byłam fanką pikantnych smaków, ale z dwóch przedstawionych mi opcji wolałam wybrać tę nową. Z tekturowym kubkiem podeszłam do kominka, w którym palił się ogień, i przykucnęłam przy nim, żeby trochę rozgrzać twarz i stopy. Tata oznajmił mi, że zapali i wróci, na co wyłącznie skinęłam. Przechyliłam głowę, w skupieniu przyglądając się, jak płomienie powoli trawią kawałek drewna.

Ktoś odchrząknął nade mną, więc spojrzałam w górę. Uśmiechnęłam się, wstając ostrożnie, żeby nie rozlać czekolady.

‒ Audrey! ‒ Przywitałam się z przyjaciółką czułym uściskiem. ‒ Przyjechałaś z rodzicami po drzewko?

Pokręciła głową, uśmiechając się promiennie.

‒ Przyjechałam z Olivierem po kilka gałązek jemioły, bo Blue uparła się, żeby powiesić je na sali ‒ wyjaśniła. ‒ Poszedł zanieść je do samochodu, a ja przyszłam po coś ciepłego. Co prawda nie jest tak smaczna, jak w ich kawiarni, ale to zawsze coś.

Dopiero teraz dostrzegłam dwa kubki w dłoniach przyjaciółki. Byłam tak zaaferowana, że ledwo rozumiałam, co do mnie mówi.

‒ Kochanie, jedziemy do domu? ‒ zapytał tata, stając nagle obok mnie.

Zamrugałam, starając się szybko poskładać myśli. Nie widziałam się z przyjaciółkami od ostatniego dnia przed przerwą świąteczną i chociaż dzwoniły i pisały do mnie niemal codziennie od tamtego czasu, ja nie miałam siły, żeby im odpowiadać. Najwidoczniej jednak nie były na mnie złe. Przynajmniej nie Audrey.

‒ Tato, to moja przyjaciółka, Audrey ‒ przedstawiłam mu dziewczynę. ‒ Audrey, to mój tata.

Mężczyzna skinął do brunetki z uśmiechem, widząc, że i tak nie miałaby, jak podać mu ręki.

‒ Miło mi cię poznać.

‒ Mi pana również. Jo mówiła o panu same najlepsze rzeczy.

Tata położył mi rękę na ramieniu. To było dość niezręczne. Przyjaźniłam się z Audrey od początku liceum, a ona dopiero teraz, pół roku przed zakończeniem szkoły, poznała mojego tatę. To dlatego, że zazwyczaj nie było go w domu, ale wciąż czułam się z tym niekomfortowo. Jej rodzice byli dla mnie jak rodzina.

‒ Powinniśmy jechać, Britt dzwoniła. Czeka z kolacją.

‒ Tak, jasne ‒ rzuciłam, po czym upiłam powolnego łyka czekolady. ‒ Wesołych świąt, Audrey. Pozdrów Oliviera i Blue.

Skinęła głową, a ja nie czekałam już na jej odpowiedź. Odwróciłam się i wyszłam z chatki, czując, że gorączkowo potrzebuję świeżego powietrza. Po drodze do samochodu modliłam się cicho, żeby nie spotkać już więcej znajomych. Nie było między nami żadnych konfliktów, nie krępowałam się przed nimi ani, broń Boże, nie wstydziłam się taty. W czasie tych ferii chciałam tylko trochę od nich odpocząć.

‒ Urocza ta twoja przyjaciółka ‒ odezwał się tata, odpaliwszy silnik. ‒ Taka sympatyczna.

‒ Mhm, tak ‒ odpowiedziałam, po czym zanurzyłam usta w ciepłym napoju, żeby uniknąć dalszej konwersacji.

24 grudnia

Na półce nad moim biurkiem zawsze stały puchary zdobyte przez moją drużynę w zawodach i nagrody za wzorowe oceny. Od kilku dni jednak wszystkie one były spakowane w dwa kartony. Postanowiłam oddać statuetki sportowe szkole, żeby dyrektor mógł umieścić je w ogromnej, szklanej gablocie na głównym korytarzu, tuż obok swojego biura. Moje prywatne osiągnięcia na razie kurzyły się, bo nie znalazłam im nowego, dobrego miejsca. Na półce, którą zajmowały do tej pory, poustawiałam kilka zdjęć w ramkach. Na niektórych widniałam z przyjaciółmi, na innych z tatą. Między ramkami, dokładnie pośrodku, od tygodnia stała błyszcząca, srebrna korona, zrobiona z cienkich drucików pełnych lśniących w świetle cyrkonii. Tiara wyglądała tak niewinnie i uroczo.

Jeszcze w zeszłym miesiącu byłam pewna, że kiedy już zdobędę tytuł królowej tegorocznego zimowego balu, będę zakładać koronę w domu i dumnie nosić ją, napawając się zwycięstwem. Myślałam, że będę przeglądać się w lusterku i z zachwytem w oczach powtarzać słowa dyrektora. Że zasłużyłam na ten zaszczyt, że przez wszystkie te lata tak wiele zrobiłam dla szkolnej społeczności, że zapiszę się na kartach historii tego liceum. Owszem, powiedział to wszystko, ale szczerze mówiąc, wolałam nie pamiętać jego słów. Chciałabym móc wyrzucić je z głowy tak samo jak to, co stało się potem.

Z westchnieniem wciągnęłam na siebie bladoniebieski sweter przetykany srebrną nitką i poprawiłam wpadającą mi do oczu grzywkę. Powinnam podciąć ją przed świętami, ale nie miałam do tego głowy, a teraz już w żadnym zakładzie fryzjerskim nie było wolnych miejsc.

Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że wstanie przed południem powinnam odnotować jako osobisty sukces.

Raz jeszcze spojrzałam na koronę i mocno zacisnęłam usta, bo miałam prawdziwą ochotę krzyczeć. Z rezygnacją usiadłam na łóżku i odwróciłam wzrok w stronę okna. Ilekroć próbowałam robić coś zwykłego, codziennego, nudnego, ten wieczór stawał mi przed oczami, powodując, że całkowicie traciłam rezon i przekonanie do wykonywanych czynności.

Zakryłam twarz dłońmi i ze stłumionym jękiem opadłam plecami na materac. Wspomnienia zalewały mnie ogromnymi falami, przez które nie byłabym w stanie przeskoczyć. Dlatego, z dwojga złego, skupiłam się na tym, co robiłam po powrocie do domu.

Mówią, że kiedy pijesz, żeby pić, jest źle. Mówią też, że jest źle, kiedy wódka ci smakuje. Więc jak źle musiało być ze mną, skoro siedząc przed kominkiem, popijałam wódkę prosto z butelki, słuchając przy tym rzewnego, świątecznego jazzu? Nie powinnam chyba dodawać, że naprzeciw mnie wisiało lustro, w które co jakiś czas zerkałam, ganiąc się spojrzeniem. Chociaż na tej mnie z odbicia wcale nie robiło to wrażenia. Gdyby nie szklana butelka w mojej dłoni, scenerię można by uznać nawet za uroczą.

Miałam na sobie długą, pudroworóżową sukienkę, mieniącą się w słabym świetle, jakie dawał ogień. Na mojej głowie cudownie prezentowała się korona, którą godzinę wcześniej otrzymałam na szkolnym balu… więc przecież powinnam być szczęśliwa.

Powinnam teraz pić bezalkoholowy poncz z jednej z wielu mis na sali gimnastycznej w Portland High School, tańczyć z przyjaciółmi, śmiać się z głupich żartów chłopców. Więc skoro powinnam być szczęśliwa, dlaczego nie byłam?

Istniało mnóstwo powodów, które mogłam wymienić, i pewnie zrobiłabym to jeszcze kilka kwadransów temu, ale teraz zrozumiałam, że największym problemem w moim nieszczęściu byłam ja sama.

Wódka powoli przepalała mi przełyk i chociaż od kaca dzieliła mnie cała nadchodząca noc, już teraz zaczęła boleć mnie głowa. Wolną ręką ostrożnie masowałam skroń, przenosząc wzrok ze swojego odbicia, które już niczym nie mogło mnie zaskoczyć, na płomienie. Ich długie języki niespiesznie pięły się w górę, muskając kawałek drewna, trawiąc go powoli.

Ta myśl niespodziewanie nasunęła mi pod powieki całkiem inny obraz. Język Alexandra Walsha, wywołujący drżenie w całym moim ciele. Byłam jak drewno w kominku, a on był płomieniem. Skrzyłam się od jego muśnięć i było mi tak okropnie gorąco w jego towarzystwie. Pochłaniał mnie całą, a ja nie miałam na to wpływu, ale też nie żałowałam, a może nawet chciałam więcej. Może potrzebowałam ognia, żeby w końcu poczuć się trochę bardziej żywą. To nic, że się poparzyłam.

Szybko odwróciłam wzrok od kominka, tym samym ponownie zerkając na swoje odbicie. Oczy błyszczały mi bardziej niż chwilę wcześniej, ale nie byłam pewna, czy jest to zasługa kilku kolejnych łyków alkoholu, jakie wzięłam, czy może łez uparcie cisnących mi się pod powieki.

Cieszyłam się, że Brittany nie ma w tej chwili w domu. Gdyby zobaczyła mnie w obecnym stanie, jej groźby o odwyku przestałyby być wyłącznie groźbami. Czy tego potrzebowałam? Do tej pory myślałam, że nie. Myślałam, że nad tym panuję. Jednak od przeszło godziny niczego już nie byłam pewna.

Ostrożnie odstawiłam prawie pustą butelkę na podłogę i drżącymi dłońmi sięgnęłam po swoją tiarę. Uśmiechnęłam się na wpół kpiąco, na wpół z żalem. Przyglądałam się jej i temu, jak pomarańczowe światło odbija się od niewielkich cyrkonii.

‒ Królową balu zostaje… Josephine Evans ‒ szepnęłam do siebie, powtarzając słowa dyrektora, które wypowiedział, stojąc na scenie ozdobionej srebrnym anielskim włosiem. Tak tandetnie, a zarazem nic innego nie byłoby w stanie oddać atmosfery tego wydarzenia.

‒ Też mi zaskoczenie ‒ prychnęłam pod nosem.

Położyłam koronę na kolana, po czym sięgnęłam po wódkę, czując nadchodzące pragnienie. A może bardziej głód? Bo przecież nie pijąc od kilku tygodni, byłam właśnie na alkoholowym głodzie.

‒ Dziękuję za każdy oddany na mnie głos ‒ wymamrotałam do gwintu butelki jak do mikrofonu. Doskonale pamiętałam tę przemowę. Powtarzałam ją w kółko przez ostatnie dni, żeby wypaść jak najlepiej. Tak bardzo obchodziło mnie, czego oczekują ode mnie inni ludzie, że zapomniałam już, czego ja sama chciałam od siebie. ‒ Jestem mile zaskoczona i ogromnie wdzięczna każdemu z was. ‒ Teraz mój głos nie brzmiał tak słodko, jak na prowizorycznej scenie na sali gimnastycznej. Pobrzmiewała w nim kpina. Przyjrzałam się sobie w lusterku. Butelka w mojej ręce w ogóle nie pasowała do mojego wizerunku. ‒ Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna, Josephine.

Zdałam sobie sprawę z tego, że brzmię jak Britt i na tę myśl wywróciłam oczami. Byłam pogubiona, zupełnie nie umiałam się odnaleźć. Nie miałam pojęcia, jak będzie wyglądać następny dzień. Już nic poza męczącym kacem nie wydało mi się zbyt pewne.

To zadziwiające, jak jeden wieczór może wszystko zmienić. Moje chwilowe szczęście i stabilność pękły jak bombka strącona z choinki i teraz te cienkie, szklane odłamki boleśnie wbijały mi się w serce, sprawiając, że niemal fizycznie czułam, jak ulatuje ze mnie życie.

Michael Bublè zaczął śpiewać cicho „Have yourself a merry little Christmas”, a ja miałam ochotę roześmiać się na tę ironię. Och tak, moje święta z pewnością będą wesołe.

Pewnie wierzyłabym w to jeszcze kilka chwil wcześniej, ale od kiedy przekroczyłam bramę szkolnego parkingu, w nic już nie chciałam wierzyć i tym bardziej na nic robić sobie nadziei.

Zirytowana, wyłączyłam muzykę, czując się coraz bardziej przez nią przytłoczona. Ogień w kominku gasł, moje odbicie z każdą minutą coraz bardziej rozlewało się w mroku, a moje nogi były zbyt ciężkie, by powlec nimi na górę, do ciepłego łóżka. W stanie, w którym się znajdowałam, fotel wydał mi się wystarczająco wygodny, by spędzić na nim noc. Ostatni raz przechyliłam butelkę do swoich ust, a reszta alkoholu przelała się przez moje gardło, by zaraz trafić do krwi i sprawić, że poczuję się minimalnie lepiej.

Gdyby ktoś zapytał mnie, dlaczego mam problemy z alkoholem, pewnie nie przyznałabym się do tego nawet przed sobą, ale podświadomie doskonale wiedziałam, że chodzi o to, że on był moją doskonałą ucieczką. Przed idealnym światem bogatej nastolatki, przed uczuciami, przed lękami i bólem. Sprawiał, że moje życie było perfekcyjne mniej, że czułam mniej, bałam się mniej i bolało mnie mniej.

Pamiętałam jeszcze, żeby odłożyć koronę na podłogę, tuż obok szklanej butelki, zanim zdecydowałam się zamknąć oczy. Nie wpadłam na to wcześniej, ale te dwie rzeczy, stojące teraz obok siebie, były perfekcyjnym uwieńczeniem mojego życia: z jednej strony była doskonała Josephine, którą wszyscy podziwiali, której zazdrościli, której życiem chcieli żyć, którą uznali za doskonałą królową swojego balu. Z drugiej strony była tylko Josie, która nie radziła sobie z… niczym. Josie, która potrzebowała, żeby ktoś postawił ją na nogi, która zatracała się w żalu do samej siebie i świata. Ta dziewczyna, na której miejscu nikt nie chciałby się znaleźć.

Cudowna Josephine Evans, och tak. Ciekawe, co powiedzieliby ci wszyscy ludzie, gdyby poznali prawdę. Czy w dalszym ciągu, ich zdaniem, zasługiwałabym na tę koronę?

Wtuliłam policzek w oparcie fotela, marząc cicho, żeby już nigdy nie musieć się budzić.

Szybko wytarłam mokre od łez policzki. Nie chciałam płakać. Nie chciałam pokazywać swoich słabości, nawet jeśli nikt nie patrzył. Wzięłam głęboki, drżący oddech i z determinacją podeszłam do swojej toaletki. Wyjęłam z szuflady okulary z zerowymi szkłami i nasunęłam je na nos, chcąc zakryć odrobinę zaczerwienione białka. Musiałam wziąć się w garść, a najlepszym krokiem ku temu było ograniczenie histerii do minimum. Co prawda nie mogłam nic zrobić ze wspomnieniami, które przychodziły, kiedy chciały, nieproszone, ale mogłam postarać się bardziej nad sobą panować. Musiałam chociaż spróbować. Za kilka dni miałam wrócić do szkoły. Nie wyobrażałam sobie dostać ataku paniki na jednej z lekcji lub, co gorsza, na treningu.

Poza tym miałam pełno zajęć tego dnia, miałam, na czym się skupić. Chciałam pomóc Christine w gruntownych porządkach, obiecałam tacie, że razem z Britt upiekę najlepsze ciasteczka, na które przepis potajemnie dała mi Blue, a po obiedzie mieliśmy w trójkę ubrać choinkę. Słyszałam już wcześniej, jak tata znosił pudła z ozdobami ze strychu. Byłam też pewna, że już teraz montuje światełka na dachu razem z mężem Christiny. To starsze małżeństwo było dla mnie jak dziadkowie, których nigdy nie miałam. Tata płacił im za pomaganie w drobnych, domowych czynnościach, na które jego żona była zbyt leniwa. Zawsze, kiedy miałam trochę wolnego czasu i siły, pomagałam Chris i jej mężowi. Czasami wynosiłam za nich śmieci, gotowałam z którymś z nich obiad, a nieraz polerowałam podłogę. Zawsze miałam przy tym sporo frajdy. Oboje byli przekochani i traktowałam ich zawsze jak członków rodziny.

Mój telefon zadzwonił, ale wyłącznie odwróciłam go ekranem do dołu i wyszłam na korytarz, pozwalając Alexowi dobijać się do mnie do woli. Albo jeszcze nie zrozumiał, że nie chcę z nim rozmawiać, albo był bardzo zawzięty. Chociaż znając go, podejrzewałam, że chodzi raczej o to drugie.

Przez pierwsze dni wahałam się, chciałam odebrać od niego połączenie, usłyszeć, co ma mi do powiedzenia. Wiedziałam jednak, że jeśli sobie na to pozwolę, natychmiast mu wybaczę, a na to zdecydowanie nie zasługiwał. Oczywiście chciałam wiedzieć, co nim kierowało, chciałam usłyszeć, jak mnie przeprasza. Ale najpierw musiałam dać sobie czas, żeby po tej rozmowie zupełnie się nie rozpaść. Wierzyłam bowiem, że można być jeszcze bardziej w rozsypce, niż ja byłam w tej chwili.

Zeszłam ostrożnie po schodach. Wokół poręczy była owinięta girlanda, więc nie miałam się czego złapać, a nasze schody były naprawdę śliskie. Tak śliskie, że kilkukrotnie w dzieciństwie obiłam sobie przez nie pośladki. Tak śliskie, że w czasie zabawy w domu robiliśmy sobie z Alexem sanki z kartonu i zjeżdżaliśmy po stopniach, nie przejmując się, że może nam się stać jakakolwiek krzywda.

Potrząsnęłam głową, żeby wyrzucić z niej Alexa. Musiałam przestać o nim myśleć i zacząć skupiać się na innych rzeczach. Na przykład na zapachu cynamonu, który poczułam, kiedy tylko weszłam do kuchni. Zerknęłam w stronę piekarnika i z zadowoleniem stwierdziłam, że piecze się w nim strucla jabłkowa. Nie było to typowo amerykańskie danie świąteczne, ale rodzice mojej mamy byli rodowitymi Austriakami, dlatego to ciasto zawsze znajdowało się na naszym świątecznym stole, od kiedy tylko sięgałam pamięcią. Chris mówiła, że tata zakochał się w mamie, kiedy spróbował tego ciasta na ich zimowym balu. Wtedy było inaczej. Samorząd szkolny nie dysponował funduszami, nie było dofinansowań, dlatego każdy uczeń przynosił coś od siebie. Mama przyniosła właśnie struclę jabłkową, a tata zakochał się najpierw w jej smaku, a potem w mamie. Tak mówiła Christine. Lubiłam słuchać jej opowieści, bo dzięki nim mama nie była dla mnie tylko postacią ze zdjęć, ale prawdziwą osobą. Wiedziałam, co ją cieszyło, co denerwowało, a co smuciło. Wydawało mi się, że ją znam i przy okazji, że była najmilszą, najbardziej kochaną osobą na świecie.

‒ Chciałam poczekać z tym na ciebie, ale nie miałam serca cię budzić ‒ oznajmiła Chris, zwracając na siebie moją uwagę.

‒ Nic się nie stało, znam ten przepis na pamięć ‒ zapewniłam, po czym zanurzyłam palec w żurawinowym sosie, jaki przygotowała najpewniej do kaczki. W większości domów w Portland jedzono faszerowanego indyka, ale u nas wszyscy mieli go dość po Święcie Dziękczynienia, dlatego czasami piekliśmy kaczkę, czasami gęś. W tym roku słyszałam, jak tata mówił o kaczce.

Rozejrzałam się po kuchni za czymś, co mogłabym podjeść zamiast śniadania, ale ostatecznie pozostałam wierna czekoladowym kulkom na mleku. Tym razem jednak, dla odmiany, wsadziłam je do mikrofalówki, żeby trochę się podgrzały.

‒ Zjem i zabieram się do roboty ‒ oznajmiłam poważnie. ‒ Od czego zacząć?

‒ Możesz obrać słodkie ziemniaki na puree, a potem inne warzywa do kaczki. Ale najpierw zjedz spokojnie, nie spieszy nam się nigdzie.

Przytaknęłam głową ze zrozumieniem i bladym uśmiechem. Zjadłam swoje śniadanie, patrząc, jak Chris namacza bakalie do puddingu i w międzyczasie wyjmuje struclę z piekarnika.

‒ Twój ojciec i Britt pojechali na ostatnie zakupy ‒ oznajmiła, jakby wiedziała, że się nad tym zastanawiam. ‒ Powiedzieli, że niedługo wrócą, ale chyba nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się dzisiaj w sklepach. Wczoraj wieczorem wysłałam Cedrika po przepiórki, bo Casper przyjeżdża jutro rano, a to jego ulubione danie. Wiesz, ile czasu stał w kolejce do kasy? Dwie godziny, Josie.

Pokiwałam głową ze zrozumiem. Byłam pewna, że Cedrik po drodze wstąpił jeszcze do innego sklepu po prezent dla żony, ale oczywiście nie powiedziałam o tym Chris. Nie chciałam psuć niespodzianki.

‒ Co tam u Caspera? ‒ zapytałam z autentycznym zainteresowaniem. ‒ Jak mu idzie na studiach?

Casper był najmłodszym synem Chris i Cedrika. Był zaledwie dwa lata starszy ode mnie i pół dzieciństwa spędziłam na snuciu marzeń na temat naszej wspólnej przyszłości. Oczywiście nigdy nie byliśmy razem, bo kiedy trafiłam do liceum, zaczęli kręcić się wokół mnie inni chłopcy, a Casper wciąż traktował mnie jak młodszą, niedojrzałą koleżankę. W końcu dałam sobie spokój, kiedy dotarł do mnie głos rozsądku.

‒ Całkiem dobrze, zdał wszystkie egzaminy na piątki ‒ pochwaliła syna Christine.

‒ To super, pozdrów go ode mnie.

‒ Pewnie bardzo się ucieszy, kiedy o tobie usłyszy. Teraz to już nie ma znaczenia, ale szalał za tobą kilka lat temu.

Słysząc te słowa, niemal zakrztusiłam się własną śliną. Casper szalał za mną? Nigdy nie dał mi tego odczuć. Może Christine powiedziała tak tylko po to, żeby zrobiło mi się miło? Zresztą, miała rację, teraz to nie miało znaczenia, nawet gdyby było prawdą.

‒ To miłe ‒ powiedziałam, siląc się na spokojny ton.

‒ A co z tym chłopcem, który był tu kilka razy? Alexander, prawda? Ten sam, z którym się kiedyś przyjaźniłaś?

Skrzywiłam się, słysząc zadawane mi pytania, ale na szczęście kobieta nie mogła tego zauważyć, bo akurat schyliłam się po worek z batatami.

Musiałam zacząć panować nad tymi wewnętrznymi drgawkami, które mną wstrząsały, ilekroć ktoś w moim towarzystwie wspomniał o Alexie. To nie było normalne ani zdrowe.

‒ Tak, to on ‒ przytaknęłam. Uważałam przy tym, by nie wypowiedzieć na głos jego imienia, bo obawiałam się, że mogłoby mnie to zabić. ‒ Wszystko u niego dobrze, jeśli to miałaś na myśli ‒ odpowiedziałam, z całych sił starając się brzmieć neutralnie. Co prawda, nie miałam pewności, czy mówię prawdę i śmiałam nawet przypuszczać, że bardzo się mylę, o czym świadczyły dziesiątki telefonów od niego i miliony wiadomości, jakie do mnie wysyłał. Oczywiście nie odczytałam ani jednej z nich.

‒ Bardzo miły z niego chłopiec.

‒ Tak, bardzo miły ‒ powtórzyłam, czując, jak zjedzone przed chwilą płatki podchodzą mi do gardła. Skupiłam się na obieraniu tych przeklętych batatów, mając szczerą nadzieję, że szybko wpadnę na błyskotliwy pomysł i uda mi się zmienić temat.

‒ A co słychać u twoich koleżanek? ‒ zagadnęła. Chociaż ta kwestia również nie była dla mnie najwygodniejsza, wolałam porozmawiać o nich niż o Alexie. Milion razy.

‒ Odpoczywają ‒ stwierdziłam zgodnie z prawdą. ‒ Może poza Blue. Oni mają dziś jeszcze otwartą kawiarnię, więc pewnie nieźle się dzisiaj nabiega.

‒ Powinnyście trochę się rozerwać, to wasza ostatnia szansa, bo na przerwę wiosenną pewnie zawalą was nauką. Tak zawsze było w klasie maturalnej ‒ stwierdziła Christine z przekonaniem. ‒ Pamiętam, jak bardzo zawiedziony był Casper, mimo że go uprzedzałam. Chciał jechać z kolegami na tydzień nad jezioro, ale ostatecznie zabrali się tylko na trzy dni.

‒ Myślę, że bardziej od rozrywki przyda nam się trochę czasu dla siebie ‒ odpowiedziałam łagodnie. ‒ To był trudny sezon, a w styczniu mamy już zaplanowany turniej i dwa mecze. Jestem wykończona, a muszę ułożyć nową choreografię. Nasze rywalki są dość poważną konkurencją. Wiesz, jak zależy mi na dostaniu się do następnego etapu w Chicago.

Zależy albo zależało. Tak czy inaczej nie mogłam zawieść swojej drużyny. To, że ja straciłam jakąkolwiek motywację, nie oznaczało jeszcze, że mogłam spisać na straty pozostałą jedenastkę dziewczyn. Wierzyły we mnie, wierzyły, że zaprowadzę je do zwycięstwa. Chociaż sama nie bardzo się do tego kwapiłam, musiałam zebrać się w sobie chociaż dla nich. Trzy z nich były moimi przyjaciółkami. Nie poradziłabym sobie z wyrzutami sumienia, które dopadłyby mnie, gdybym z premedytacją je zawiodła.

‒ Wiem, Josie, ale nie przemęczaj się. Bardzo mnie cieszy, że pozwalasz sobie spać trochę dłużej.

‒ Tak, mnie też.

Chociaż obawiałam się, że z łatwością wyjdę z wprawy i zapomnę już, jaką satysfakcję potrafiłam czerpać ze swoich porannych treningów, musiałam dać sobie czas. Czas zdawał się odpowiedzią na większą część moich problemów. Mocno wierzyłam, że jeśli trochę odpocznę, że jeśli przez kilka dni przestanę tak bardzo się przejmować… że wszystko ułoży się samo, bez moich większych starań. Może się myliłam, ale w zasadzie nie miałam już czym ryzykować.

‒ Jak skończysz obierać ziemniaki, pokrój je w plasterki i postaw na gazie ‒ poleciła Chris. ‒ Potem napijemy się kawy. Przypomniało mi się właśnie, jak twoi rodzice wrócili z podróży poślubnej. Twoja mama miała całe poparzone ręce, musiała smarować je maścią ze srebrem, żeby szybko się zagoiły i zapobiec bliznom. Ale w ogóle zdawała się tym nie przejmować. Była taka szczęśliwa, cały czas opowiadała o wielbłądach, piramidach i rozległych pustyniach.

‒ Byli wtedy w Egipcie, prawda? ‒ zapytałam, chociaż nie potrzebowałam odpowiedzi.

Tata już nigdy więcej nie poleciał do Egiptu, chociaż miał stamtąd masę świetnych ofert. Twierdził, że to miejsce zbyt boleśnie przypomni mu o mamie.

Miałam nadzieję, że chociaż w tym wypadku odrobinę się od siebie różnimy, a wszystkie te miejsca w Portland, które pierwszy raz pokazał mi Alex, nie doprowadzą mnie na skraj rozpaczy.

25 grudnia

Boże Narodzenie zawsze spędzałam tylko z tatą i Britt, a zanim ona pojawiła się w naszym życiu, tylko z tatą. Chociaż mogło wydawać się to dość smutne, dla mnie święta były jednym z najcudowniejszych okresów w roku. Już dawno przestało chodzić o prezenty i pierniki. Uwielbiałam Boże Narodzenie głównie dlatego, że miałam stuprocentową pewność, że zobaczę się z tatą. Pracował tak dużo, że nieraz nie zjawiał się na przerwę wiosenną czy wakacje. Oczywiście starał się rekompensować mi to poprzez różne prezenty i egzotyczne wycieczki, ale żadna z tych rzeczy nigdy nie zastąpiła mi jego obecności.

Zaraz po śniadaniu tata i Brittany stwierdzili, że pojadą odwiedzić jej rodziców. Jak zawsze pytali mnie, czy nie mam ochoty zabrać się z nimi, ale, jak zawsze, odmówiłam. Nie znałam dobrze rodziny żony mojego ojca i wiedziałam, że czułabym się nieswojo w ich towarzystwie. Widzieliśmy się tylko raz, na ślubie. Nie byłam pewna, czy dobrze pamiętam, jak nazywa się matka Britt, a mówienie do niej per pani, podczas gdy powinna zastępować mi babcię, byłoby co najmniej niekomfortowe.

Nie miałam dziadków. Rodzice mamy wrócili do Europy krótko po jej śmierci, a rodzice taty umarli, zanim się urodziłam. Naprawdę wszystkim, co miałam, był mój tata, i chociaż przez większą część czasu był nieobecny w moim życiu, nie umiałam wyobrazić sobie sytuacji, w której miałoby go zabraknąć.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za tatą i Brittany, westchnęłam głęboko i skuliłam ramiona. W telewizorze za moimi plecami emitowali koncert kolęd, w kominku płonął ogień, a za oknem sypał śnieg. Jego grube płaty przyklejały się do szyb, żeby stopnieć po chwili albo osunąć się na parapet. Powoli wstałam od stołu i wygładziłam swoją sukienkę w szkocką kratkę. Biały kołnierzyk pod szyją lekko mnie w nią drapał, a naszyjnik z pereł, który dostałam od taty na szesnaste urodziny, odrobinę ciążył mi na obojczykach. Postanowiłam jednak znieść to wszystko, bo nawet nie miałam siły, żeby się przebierać. Pozbierałam brudne naczynia ze stołu i wsadziłam je do zmywarki. Nastawiłam sobie wodę na herbatę, bo chociaż w cały domu panowało przyjemne ciepło, w środku niemal dygotałam z przejmującego zimna. Nie miałam gorączki i nie byłam wyziębiona, ale czułam, że jeśli zaraz się nie ogrzeję, krew zamarznie mi w żyłach.

Zalałam saszetkę z ziołową herbatą i dolałam do niej kilka kropel wiśniowego syropu, który wczoraj przyniosła nam Chris. Wiedziała, że uwielbiam jej przetwory.

Usiadłam na blacie i oparłam głowę o górne szafki. Z salonu wciąż dobiegał cichy dźwięk kolęd z telewizora. Zamknęłam oczy, przypominając sobie ten jeden raz, kiedy miałam okazję usłyszeć na żywo chór śpiewający bożonarodzeniowe kolędy.

Wolno przesuwałam nogami po oblodzonym chodniku, mocno trzymając się ramienia Alexa. Po nocnej śnieżycy władze miasta nie zdążyły jeszcze odśnieżyć wszystkich dróg, a tym bardziej obsypać ich solą. Musiałam bardzo uważać, żeby się nie przewrócić. Uważnie patrzyłam pod nogi, stawiając małe kroczki. Ale Alexander był cierpliwy i w ogóle mnie nie poganiał. Mieliśmy w końcu całe popołudnie do marnowania czasu.

‒ Czytałaś kiedyś Biblię, Josie? ‒ zapytał nagle, czym kompletnie mnie zaskoczył.

Uniosłam na niego wzrok i posłałam powątpiewające spojrzenie. Zmarszczyłam brwi w zdziwieniu, kiedy on dalej wyczekująco mi się przyglądał. Uśmiechnęłam się leniwie, po czym pokręciłam głową bez większego przekonania.

‒ Nie ‒ odpowiedziałam spokojnie. ‒ Nie jestem zbyt mocno wierząca.

Skinął, a jego loki rozsypały się bardziej wokół jego rumianych od mrozu policzków. Wciąż nie mogłam wyjść z podziwu, że nie włożył czapki przed wyjściem, było przecież tak zimno.

Wcisnęłam dłonie w kieszenie płaszcza, a wzrok ponownie wlepiłam w zmarzlinę pod moimi nogami. Nie dlatego, że mnie zawstydził. Naprawdę nie chciałam się przewrócić.

‒ Biblia to też dzieło literackie ‒ zauważył.

‒ Tak, pewnie tak ‒ zgodziłam się z cichym westchnieniem. ‒ Ale jestem w klasie sportowej, nie humanistycznej czy artystycznej ‒ wyjaśniłam spokojnie. ‒ Nie przywiązuję szczególnej uwagi nawet do lektur obowiązkowych. Ale zgaduję, że ty czytałeś?

‒ Cóż, masz rację.

Alex chodził do klasy artystycznej, tak jak Audrey, i oboje rozszerzali fakultety muzyczne. Zdawali dobrze się znać, ale nigdy nie wnikałam w ich relację. Moja przyjaciółka kilkukrotnie w ciągu ostatnich lat wspomniała o Walshu w moim towarzystwie, ale nigdy nie reagowałam w żaden szczególny sposób na jego nazwisko, mimo tego palącego uczucia wstydu, jakie mnie wówczas ogarniało.

Spojrzałam na twarz Alexa, wyrażającą coś dziwnego. Uśmiechał się tajemniczo, a jego oczy błyszczały fascynacją. Trochę jakby zmierzał do czegoś konkretnego, a jednak jeszcze nie potrafiłam domyślić się, o co mu chodzi.

‒ Co takiego szczególnego w niej jest? ‒ zapytałam, szczerze zaciekawiona jego reakcją.

‒ Mógłbym ci to wszystko opowiedzieć, owszem. Ale znam lepszy sposób.

Pół godziny później zatrzymaliśmy się pod jednym z niewielkich, białych kościołów w Portland. Był tak mały, że właściwie można było pomylić go z większą kaplicą.

Zamrugałam, przyglądając się jego wapiennym ścianom, drewnianym drzwiom, wyglądającym na cięższe niż były w rzeczywistości, i witrażowym oknom.

‒ Nie byłam w kościele od… ‒ Zawiesiłam się, szukając w pamięci ostatniego nabożeństwa. ‒ Od ślubu taty i Britt, pięć lat temu.

‒ Nawet nie wiesz, co tracisz ‒ rzucił z rozbawieniem Alex. ‒ Chodź do środka, ogrzejemy się trochę.

Zgodnie podreptałam na drugą stronę ulicy, nie odrywając zafascynowanego wzroku od budynku, którego kolor ścian zlewał się ze śnieżnymi zaspami.

W środku było zajętych tylko kilka miejsc na długich, drewnianych ławkach. Światło wpadające przez okna średnio oświetlało przestrzeń, ale za to rozświetlony ołtarz wyglądał naprawdę majestatycznie. Przed ogromnym obrazem, ukazującym Jezusa na krzyżu, stały dzieci. Ustawiły się w dwóch rzędach, były ubrane w białe alby i trzymały w rękach książeczki. Przypuszczałam, że to śpiewniki.

Alex pociągnął mnie w bok, do jednej z całkiem pustych ławek. Uklęknął na klęczniku, więc poszłam w jego ślady. Wiedziałam, co robi się w kościele. Przeżegnałam się i odmówiłam krótką modlitwę. To nie tak, że zupełnie nie wierzyłam w Boga, byłam po prostu… średnio wierząca. Miałam sporo powodów, by wątpić w Jego wielkość i dobroć.

‒ To chór ‒ szepnął Alex. ‒ Ćwiczą przed Bożym Narodzeniem.

‒ Niesamowite ‒ odszepnęłam tak cicho, jak byłam w stanie. Nie chciałam przeszkadzać innym w modlitwie. ‒ Brzmią jak anioły.

Oczywiście nie miałam pojęcia, jak brzmią anioły, ale to nie było istotne. Wpatrywałam się w dzieci, oczarowana ich głosami. Były takie delikatne, a jednocześnie tak niesamowicie mocne. W tamtym momencie stwierdziłam, że „Cicha noc” stanie się moją nową ulubioną kolędą. Nigdy nie widziałam w niej nic niezwykłego. Aż do tego popołudnia.

‒ Nabożeństwo zacznie się za kwadrans, ale nie musimy na nim zostawać, jeśli nie chcesz.

‒ Jest w porządku, zostańmy.

Chciałam poznać kolejną część świata Alexa i tego, jak wyglądała jego codzienność, co było dla niego ważne. I jeśli uczestnictwo w mszy miało mi w tym pomóc, doszłam do wniosku, że z chęcią poświęcę na nią pół godziny życia.

Odstawiłam pusty kubek do zlewu. Wróciłam do salonu, gdzie pospiesznie zmieniłam kanał. Jeszcze chwila słuchania bożonarodzeniowych kolęd, a z pewnością wybuchłaby mi głowa. Albo serce. Nie wiedziałam, które z nich było teraz bardziej podatne na ciosy.

Położyłam się na kanapie i przykryłam ramiona cienkim, ale puchatym kocem. Oparłam głowę na podłokietniku i starałam się skupić na jakiejś oldschoolowej komedii romantycznej z Bożym Narodzeniem w tle, bo akurat leciała w telewizji, a pilot leżał zbyt daleko, żebym sięgnęła po niego, kiedy już wygodnie się ułożyłam.

Nie miałam pojęcia, kiedy powieki zaczęły mi ciążyć i w którym momencie filmu usnęłam, ale kiedy się obudziłam, telewizor był już wyłączony. Podniosłam się powoli, ziewając przeciągle. W domu było całkiem cicho i zdawało się, że pusto. Na wyłączonym ekranie telewizora zauważyłam swoje odbicie i natychmiast poprawiłam włosy, które strasznie potargały mi się w czasie snu.

Sięgnęłam po telefon, żeby sprawdzić godzinę, a kiedy tylko go odblokowałam, zostałam zasypana toną powiadomień o nowych wiadomościach i nieodebranych połączeniach. Sprawdziłam je tylko po to, żeby upewnić się, że tata się o mnie nie martwi. Odpisałam na jego SMS-a, zapewniając, że wszystko ze mną w porządku i tylko przysnęłam. W odpowiedzi zauważył, że dużo ostatnio sypiam i dopytał, czy na pewno nie jestem chora. Kazałam mu niczym się nie martwić, po czym odłożyłam komórkę na stolik kawowy. Nie mogłam znieść widoku mojej tapety, a zmienienie jej wydawało się ponad moje siły. Przetarłam twarz dłońmi, rozglądając się po salonie. Cisza panująca wokół powinna mnie uspokajać, ale wyłącznie wzbudzała we mnie uczucie niepokoju. Starałam się przypomnieć sobie, co robiłam przez te wszystkie lata, kiedy zostawałam sama w Boże Narodzenie. Zazwyczaj dzwoniłam do Audrey albo Ronnie, co teraz nie bardzo wchodziło w grę. Wiedziałam, że obie przyjaciółki bez wahania poświęciłyby mi czas, ale nawet nie miałam pomysłu, o czym z nimi rozmawiać. Zdawałam sobie sprawę, jak okropnie to wyglądało, ale wierzyłam, że to tylko chwilowe i po powrocie do szkoły wszystko wróci do normy.

Zrezygnowana, postanowiłam napisać wypracowanie na historię sportu, łudząc się, że może profesor doceni, że w ogóle podjęłam się tego zadania w swoim wolnym czasie i wystawi mi jakąś pozytywną ocenę.

Kiedy skończyłam, za oknem zaczynało się ściemniać, a mi burczeć w brzuchu. Zadowolona, że zrobiłam jakikolwiek niewielki krok ku powrotowi do codzienności, przeciągnęłam się na krześle i zdecydowałam, że zacznę odgrzewać kolację. Tata zapewniał, że on i Britt wrócą przed piątą, więc miło byłoby, gdyby czekał na nich ciepły posiłek.

Włączyłam kolejny koncert kolęd, postanawiając, że tym razem nie pozwolę sobie na wspomnienia związane z Alexem.

Jednak musiałam być strasznie naiwna, bo już chwilę po usłyszeniu pierwszych wersów „O Holy Night” coś ścisnęło mnie w żołądku i musiałam odstawić na chwilę pieczoną szynkę na blat, żeby odetchnąć.

‒ Wiesz, co kiedyś powiedziała Sidney Denham? ‒ zapytałam, chociaż nie spodziewałam się odpowiedzi. Większość ludzi nie wiedziała nawet, kim jest Sidney Denham. ‒ „Koty nie chodzą na spacery, żeby gdzieś dojść, ale żeby odkrywać”.

Znałam ten cytat bardzo dobrze z butelek taniego wina, które kilkukrotnie kupowałam na stacji benzynowej, kiedy byłam tak zdesperowana, że rodzaj alkoholu, jaki trafi w moje ręce, nie robił mi najmniejszej różnicy.

‒ Tak? ‒ zainteresował się Alexander. Kątem oka widziałam, jak przygląda mi się z ciekawością. ‒ Więc co ty odkryłaś, Josie? Poza sposobem na szybkie odcięcie się od problemów ‒ dodał pospiesznie.

Cały tekst książki w pełnej wersji e-booka.