Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli mówimy o współczesnej kulturze wysokiej i jej twórcach, to w dziedzinie literatury niewątpliwie jednym z pierwszych nazwisk, jakie powinno przyjść nam do głowy, jest nazwisko Dariusza Bitnera. Jest on pisarzem oddanym literaturze w całości i bez kompromisów, co sprawia, że jego prozatorskie poszukiwania zawsze wiodły i wiodą poprzez różne ścieżki prozatorskich form, świadcząc o niepospolitej wyobraźni, wyjątkowym talencie i pracowitości. Niewątpliwą zaletą twórczości Bitnera jest uniwersalizm jego dzieła – jego książki są interesujące i możliwe do odczytania przez szerokie spektrum odbiorców: tych wyrobionych, poszukujących nowych wyzwań, ambitnych czytelników, jak i tych, którzy potrafią zachwycić się pierwszymi warstwami fabuł. I z tego m.in. powodu każda zapowiedziana nowa pozycja autorstwa Bitnera budzi ciekawość, uruchamia wyobraźnię, każe domyślać się i ekstrapolować wcześniejszą twórczość i trajektorie intelektualnych labiryntów, w jakie pisarz może powieść swoją publiczność.
Autor zwykle wymyka się standardowej narracji, odkrywając nowe możliwości kompozycyjne, wikłając swoich bohaterów i własne konstrukty w nieprzewidywalne okoliczności, związki osób i zdarzeń, konsekwencje (bez względu na ich oczywistość). Osiąga to, co dane jest najwybitniejszym przedstawicielom wszelkich dyscyplin sztuki – bada, wyprzedza, wytycza. Nie daje się zwieść popularnym, łatwym formom czy obowiązującym trendom. Wręcz przeciwnie: wciąż nieugłaskany – niepokoi, ciągle poszukujący – eksperymentuje, wiecznie niespokojny – prowokuje. I tylko sam pisarz wie, jakie są osobiste koszty tego rodzaju twórczości, swoistego ekshibicjonizmu emocjonalno-intelektualnego.
-- Marek Maj
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Do zaniepokojonego Czytelnika
To książka trochę dziwna i niech nie zwiedzie Cię, Czytelniku, że zaczyna się tak, jak niegdysiejsze powieści Adama Bahdaja czy jakiegokolwiek innego niegdysiejszego twórcy literatury młodzieżowej. Dziś tak się nie pisze, nie ma już takiej niewinnej młodzieży. Już tylko to wskazuje jednoznacznie, że Wędrowiec nie jest książką dla młodego czytelnika, prędzej dla tego, kto pamięta jeszcze taką narrację, ale jeśli nie pamięta – w niczym to nie zaszkodzi. Każdy i tak czyta, wykorzystując własny wehikuł czasu, nastrojony indywidualnie i jednostkowo. Wnikliwy Czytelnik bez trudu rozpozna zmieniające się style literackie (powieść młodzieżowa, obyczajowa, groteska czy science fiction, którego jest bodaj najwięcej, które rzuca cień na całość, ale w gruncie rzeczy nie definiuje niczego, na dobrą sprawę jest tylko zasłoną dymną). Czuję się w obowiązku o tym napisać, bo prawdopodobnie każdy po lekturze pierwszych stron, po zerknięciu na stronę dziesiątą, jedenastą… z całą pewnością stwierdzi, że autor stracił rozum i mentalnie przeniósł się w czasie. Właściwie, to prawda, tak rzeczywiście się stało. Taki był plan. Za nic mieć wymogi, oczekiwania, aktualne mody i style obowiązujące zabiegających o poczytność pisarzy. Ci, którzy mimo oporu narracyjnej materii dobrną do końca, będą musieli przyznać, że jest to książka tyleż o wędrówce w czasie, co o naszej codzienności, a opowieść zabiera w podróż wcale nie tam, gdzie byśmy chcieli. Jako autor książki Fikcja chętnie przyznam się do faktu, że Wędrowiec jest literaturą non-fiction, w tym sensie wpisuje się w ten popularny nurt – o ile zechcesz, Czytelniku, należycie tę powieść odczytać. Klucze wydane. projekt okładki
Grzegorz Pietkiewicz
opieka redakcyjna i korekta
Aleksandra Zoń
projekt graficzny i skład
Sławomir Bagiński
© Copyright by Dariusz Bitner, 2020
© Copyright by Wydawnictwo Granda, 2020
Publikacja zrealizowana w ramach
Stypendium Twórczego Miasta Szczecin
Szczecin 2020, wyd. pierwsze
ISBN 978-83-957900-8-9
Spis treści
Początek wakacji
Czarny Kajet
Fiu-Fiu
Szerokie
Autografy
U pani Jabłonki
Leonardo
Protopotapow i andruty
Stacja końcowa
Odpad społeczny
W nieskończoności
Erne-Werne
Może to tylko sen
Pomiędzy zdarzeniami
Bonawentura
Namawiam pana i proszę
Kłębowisko myśli
Jutro
Znów tam był
Serce śmiertelne
Gwiezdny patchwork
Jak to działa
Kiedyś
Mentalnie i emocjonalnie
Sprytny plan
Wszechobecność niedoskonałości
Asceza
Więźniowie czasu
W Dawnych Czasach
Kleista pajęczyna
Aureole i kule
Pnie sosen
Kwiatek na urodziny
Świata nie można udoskonalić
Po trzykroć
Motylki Marceliny
Ograniczenia umysłu
Wszystko da się wytłumaczyć
Spotkanie w Dawnych Czasach
Zepsuty zegarek
Puste bułeczki
Zniosę każde cierpienie
Cmentarna brama
Spirala złowieszczych relacji
Zbiorowy obłęd
Lody Pingwin
Zmięta serwetka
Trafiać bez namysłu
Warszawa w pętli
Biegnij i żegnaj
Początek wakacji
Nad Warszawą wstał dzień, zimny i mglisty, chociaż właśnie zaczęły się wakacje. Minęła dopiero szósta trzydzieści, a miasto już tętniło życiem. Warkot samochodów, głośne rozmowy męskich głosów, w oddali zgrzyt przejeżdżającego tramwaju, zawadiacki gwizd… Dzień jak każdy inny, jednak nie dla Genka. Dla niego ten poranek był jak smutny koniec każdego dnia, jak godzina dwudziesta druga albo dwudziesta druga trzydzieści nawet. Czas, kiedy już nic się nie wydarzy, niczego nie można zmienić, na nic liczyć. Jedyne, co można zrobić, to zasnąć, chociaż wcale jeszcze nie chce się spać. To ponury czas wszystkich dni. O tej porze widział często rodziców pochylonych nad stołem, rozmawiających półszeptem, często milczących, dziwnie. Mama wzdychała, tata chrząkał ze smutkiem. Coś niewidzialnego przygniatało ich do stołu.
Za oknem ptaszki ćwierkały wesoło. Dało się słyszeć rytmiczne szuranie zrobionej z wiązki gałęzi miotły pana Gabriela, dozorcy. Co pewien czas szuranie ustawało i w uszy wdzierał się nieprzyjemny wizg blachy ciągniętej po chodniku – zgarnięte śmieci wędrowały na łopatę. Białe obłoczki wylegiwały się na niebieskiej łączce. Mgła znikała na jego oczach jak zaczarowana, rozsuwała się jak kurtyna, przepuszczając blade promienie słońca. Padały prosto na ścianę, przy której stała przedwojenna szafka mamy, jej rodzinna pamiątka. Trzymał w niej zbiory „Młodego Technika” i „Świata Młodych”, teraz owinięte w papier pakowy i przewiązane sznurkiem. Nad szafką wisiała przyklejona do ściany klejem z mąki reprodukcja obrazu Salvadora Dalego z naleśnikowymi zegarami. Najwspanialszy obraz świata, jak uważał.
O tej porze Genek zazwyczaj już siedział na skraju łóżka i przeciągał się leniwie. Lubił wstawać, lubił każdy nowy dzień. Zawsze rano powtarzał w duchu: ciekawe, jaka nowa przygoda mnie dziś czeka. Tym razem jednak leżał skulony i zniechęcony. Słuchał rytmicznego szurania miotłą i nic mu się nie chciało.
Mama zajrzała przez uchylone drzwi i spytała, uśmiechając się z ledwo zauważalnym smutkiem:
– Już nie śpisz, Genuś?
– Nie, mamo.
– Dzisiaj możesz sobie pospać, ile zechcesz. Mamy czas.
– Ale już nie mogę spać – mruknął Genek.
– Denerwujesz się – mama pokręciła głową. – Ja też całą noc nie spałam.
– Mamo… – Genek oparł się na łokciu.
Mama widząc to, podeszła i nachyliła się nad nim.
– Musimy, synku…
Mama zawsze wiedziała, o co Genek chce zapytać. Pachniała pięknie, fiołkami i ciepłym mlekiem. W tej mierze nic się więc nie zmieniło. I nie zmieni.
– Wiem – szepnął, starając się, by wybrzmiało to po męsku. Chciał dodać mamie, a tak naprawdę i sobie, otuchy.
Więc nie ma co się migać – usiadł energicznie. Parę rzeczy dzisiaj trzeba jeszcze załatwić.
– Zrobię owsiankę na śniadanie, będzie za pięć minut – mama zmierzwiła mu włosy, z czułością.
Genek podbiegł do okna, zrobił kilka przysiadów, po czym przypomniał sobie, że w bloku naprzeciwko mieszka wścibska, chuda Lidka. Skupił wzrok na jej oknie – oczywiście stała tam, trzymając się pod boki. Uśmiechnięta. Może dlatego, że Genek to pojawiał się w oknie, to znikał. Naprawdę śmieszne!
Wzruszył ramionami. Wystarczy ćwiczeń. Irytowała go ta dziewczyna. Nazywał ją w myślach „Fiu-Fiu”, bo tak najczęściej się odzywała. I wciąż za Genkiem łaziła, wścibska.
Poszedł do kuchni. Przy stole z niezadowoloną miną siedziała Beata. W milczeniu patrzyła, jak mama małą chochelką nakłada na jej talerz rozgotowaną owsiankę.
Z tą Beatą Genek miał same kłopoty, jak zwykle ze starszą siostrą. Od pewnego czasu, od roku może, jak nie dłużej, udawała taką księżniczkę, że już w ogóle nie dało się z nią porozmawiać. W dodatku ostatnio ciągle się zakochiwała i wyglądała tak, jakby całkiem straciła kontakt z rzeczywistością. Siedziała przed lusterkiem ustawionym na parapecie, ale wcale się w nim nie przeglądała, tylko kręciła palcami włosy z prawej strony i wzdychała potępieńczo, jak duch topielicy. Tak, zupełnie nie nadawała się do życia. Właśnie zerwała ze swoim chłopakiem i obraziła się na niego tak bardzo, że od kilku dni manifestowała wyniosłą obojętność – zobojętniał jej cały świat. Bezustannie dawała do zrozumienia, że to, co się wkoło dzieje, nie ma żadnego z nią związku. Nie dotyczy jej. Cóż, takie są siostry. Starsze.
Tymczasem Genek z trudem przełykał gorycz świadomości, że oto straci jedyne oswojone miejsce na Ziemi, jakie znał. Chociaż, z drugiej strony, niczego takiego nie tracił. Nic go nie trzymało tu, gdzie mieszkali. Nic.
Nie miał nawet prawdziwego przyjaciela, przyjaciela na śmierć i życie, prawdziwego i jedynego.
Być może tam gdzieś czeka na niego najlepszy, wymarzony druh, o jakich czytał w książkach. Szkoda, że nie można zajrzeć w przyszłość, włożyć na chwilę głowę i rozejrzeć się, na wszelki wypadek.
Beata dzióbała leniwie łyżką w talerzu. Genek natychmiast spałaszował owsiankę i oblizał się ostentacyjnie. Chciał pokazać mamie, że bardzo mu smakowało. Kilka razy na takie przedstawienie mama się roześmiała, tym razem jednak nie. Wyglądała na niezadowoloną.
– Polecę do chłopaków – powiedział, wstając od stołu.
Beata spojrzała na niego drwiąco, nie wiadomo dlaczego.
A jeszcze rok temu świetnie się z nią dogadywał, załatwiła mu nawet autografy… dziwne to wszystko, no cóż…
– Tatuś będzie tak koło południa – powiedziała mama. – Nie wracaj za późno, tyle jeszcze musimy spakować…
– Jak to? – Genek już wsunął nogi w rozczłapane pepegi i chwycił swój nieodłączny chlebak. – Wszystko już chyba gotowe?
– Jesteś niepoważny – oświadczyła Beata gwałtownie. – Masz tu wrócić i nam pomóc, jasne? Zawsze na koniec jest najwięcej pracy. Prawda, mamo?
– Najpóźniej będę na obiad – mruknął Genek, otwierając zamek w drzwiach.
– O pierwszej! – zawołała mama.
– Dobrze.
I przeniknął na klatkę schodową. Na półpiętrze zatrzymał go silny ból głowy. Pojawił się znienacka, po czym odszedł, zostawiając po sobie tylko zdumienie. Potarł dłonią za lewym uchem, tam jeszcze nieco pulsowało, ale tylko przez chwilę.
Czarny Kajet
Od razu po wyjściu z budynku natknął się na rozwartą paszczę Serdeli. Latem zazwyczaj siedział w cieniu rozłożystego kasztanowca, na połamanej ławce, i ziewał.
– Ciao – przywitał go z daleka.
Serdela przypominał pluszowego hipopotama. Miał łagodne usposobienie, lubił ziewać, okazując całe swoje wnętrze, zwłaszcza rzadko poutykane zęby.
– Ciao – odpowiedział niespiesznie. Normalnie miał na imię Radek, ale nikt tak na niego nie mówił. No, może rodzice. – Ale będzie dziś gorąco – oświadczył nieoczekiwanie.
– Wakacje – skwitował Genek.
– Ty zawsze umiesz… – Serdela zamyślił się, bo zgubił myśl, ale odnalazł ją po chwili – nazwać jednym słowem.
Przez rok chodzili razem do tej samej klasy, ale Serdela nie przeszedł i zamieszkał z młodszymi. Dobry był z niego kolega, trzeba przyznać, właściwie najlepszy kumpel, jakiego Genek miał.
– I co tam nowego… – ziewnięcie przerwało wypowiedź na dłużej. – Wymyśliłeś, coś tam?
On jeden znał całą tajemnicę Genka. Można było mu zaufać, bo nikt go nie traktował poważnie i nie słuchał tego, co mówi. A mówił raczej niechętnie. Ziewał raczej.
Natomiast Genek słuchał z upodobaniem.
Właściwie Serdeli to będzie mu chyba najbardziej brakować. Tych wszystkich całkiem bezsensownych rozmów, z których jednak zawsze coś wynikało, jeśli tylko Genek dobrze nad tym pomyślał.
Tak było na przykład ze znikaczem.
Genek tygodniami nad nim myślał. Przeczytał w pewnym opowiadaniu, w „Młodym Techniku”, że grupa dzieciaków broniła się przed niesprawiedliwym światem dorosłych w taki sposób, że znikała ludzi. Odkryli, jak to zrobić. Trzeba wziąć pudełko, takie na przykład po butach, zrobić z obu stron otworki, po czym spojrzeć przez te dziurki na kogoś, i ten ktoś znikał.
Genek nie miał pojęcia, jak wygląda pudełko po butach, ale pudełko jest pudełkiem, nad czym tu myśleć. Zaprojektował je, złożył z brystolu, okleił, żeby wzmocnić, a na koniec przekłuł szpikulcem ze skrzynki z narzędziami taty. Jedyny problem w tym, że nie interesowało go samo znikanie. Za znikaniem musiała się kryć idea maszyny czasu, gdzie bowiem, jak nie w czasie, przenosiłoby znikanych ludzi. Właśnie ona, maszyna, była głównym celem Genka. Odkrywcy i naukowca.
Od dawna próbował ją odkryć, a coś mu w głębi mózgu podpowiadało, że nastąpi to lada moment. Za dzień, za rok.
Serdela nie wyśmiał jego planów. Może nie do końca wszystkie rozumiał, ale traktował poważnie. I, jak to miał w zwyczaju, z całkowitą obojętnością. Powiedział nawet Genkowi, że niekiedy, chociaż rzadko, jak ziewnie tak naprawdę mocno, to też przeskakuje w czasie, zawsze do przodu, nawet o kilka godzin. Tak, będzie mu Serdeli brakowało. Ostatecznie to on wpadł na pomysł, że najlepiej byłoby wleźć do pudełka, tylko musiałoby być duże i wygodne. Wprawdzie miał na myśli, co przyznał z rozbrajającą szczerością, by wygodnie się tam spało, ale pomysł natchnął Genka i posunął prace wynalazcze do przodu.
– Na razie niewiele – odpowiedział w końcu.
– Aha – Serdela zadowolił się tą odpowiedzią. Mlasnął tylko melancholijnie, a po chwili powtórzył: – Niewiele.
Tak właśnie wyglądały ich kontakty, kiedy czasem się spotykali.
– Idę połazić – powiedział Genek, szturchając czubkiem pepegi mały kamyk.
Serdela skinął głową, po czym zaczął przymiarkę do ziewnięcia. Przypomniał sobie jednak, że kolega wciąż przy nim stoi, zerknął na niego spod przymkniętych powiek i uśmiechnął się lekko, z już otwartą paszczęką.
– Aha. – I zamyślił się, aż pochylił głowę.
Genek poczekał jeszcze. Z takiego namysłu zawsze brała się jakaś myśl Serdeli. Tak było i tym razem. Serdela leniwie przeczesał włosy rozcapierzonymi palcami, podrapał się za uchem. Stęknął i zasapał, zupełnie jakby wchodził schodami na piętro.
– Ale wyjeżdżasz czy przenosisz się czasie?
On jeden wierzył, że to możliwe.
– Niestety, jeszcze nie zbudowałem machiny.
– Aha.
Wtedy Genkowi przyszło na myśl, że Serdela nigdy już nie zajrzy do Czarnego Kajetu. Nosił go zawsze ze sobą, to był największy jego skarb, świętość i tajemnica. Gruby jak prawdziwa księga, trochę mniejszy od normalnego zeszytu, dlatego od razu w myślach nazwał go kajetem, nie notesem. Chociaż był to notes. Sam go okleił czarnym papierem, dzięki czemu nie widać było, z której strony się zaczyna, gdzie jest początek, a gdzie koniec. Z przodu (teraz zaklejony już) widniał rysunek tajemniczych konstrukcji górniczych, jakieś wieże, koła ze szprychami, liny, a na górze był napis „Węgiel, polskie złoto”. Czarny papier unieważnił przód i tył, co po pewnym czasie okazało się bardzo trafnym posunięciem.
Otóż Genek zaczął spisywać w kajecie projekty, tak je nazywał, były to pomysły zbudowania machiny czasu, przemyślenia, wnioski, rysunki, projekty zakodowane pewnym całkiem prostym, ale utrudniającym czytanie szyfrem, a nawet wzory na pozór matematyczne, zawierające jednak jego idee wyrażone symbolami. Wszystko zatytułował jednym podkreślonym, dość tajemniczym słowem: Rejestr. I lepiej, żeby nikt niepowołany tego nie zobaczył.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nieco ponad rok temu całkiem przypadkiem wpadł na pomysł, jak uczynić kajet niewidzialnym. I jak usprawiedliwić przed wścibskim światem fakt, że nie rozstawał się z nim i nosił bezustannie w chlebaku.
Zaraz tę myśl rozwiniemy, tymczasem jednak Genek postanowił ostatni raz pokazać Serdeli swoje notatki.
– Chcesz popatrzeć? – spytał, odpinając klapkę chlebaka.
– Jasna rzecz – Serdela nie wydawał się szczególnie ożywiony, ale nie miało to znaczenia. Genek otworzył Czarny Kajet, z namysłem przekartkował notatki od końca, dłużej przyglądając się szkicom, a zwłaszcza temu, który przedstawiał sześcian, z narysowanym w środku siedzącym w kucki człowiekiem. – To dobre – oświadczył, po czym skoczył do pierwszej, tytułowej strony. – A… chciałem cię spytać, Genek… czemu „Rejestr”?
– Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, nie?
– Tak? A co to jest „w-rejestr”?
Genek włożył Czarny Kajet z powrotem do chlebaka.
– Idę na Szerokie. Jak spotkam kogoś, to sobie uściśniemy grabę. Ciao.
– No, tak, ciao – Serdela ziewnął, po czym chwycił dolną wargę w dwa palce, by porozmyślać trochę o tym, jak szybko mija życie i że nie zobaczy się już z Genkiem. Chyba, że poczeka, aż ten wróci z Szerokiego.
Fiu-Fiu
Szerokim chłopcy nazywali podwórko, do którego droga prowadziła przez zaułek pomiędzy gruzami zburzonego domu a tylną ścianą kilku połączonych ze sobą pawilonów, w których prywaciarze sprzedawali zachodnie rarytasy. Wieczorami na stosach cegieł, w zakamarkach ruin pili piwo i rozśmieszali dziewczyny, które też z nimi piły, ale wino. Przeganiali każdego, kto tamtędy przechodził, a chłopakom nie żałowali meserszmitów, czyli uderzeń otwartą dłonią w potylicę. Za dnia jednak nikomu nic nie groziło.
Genek spojrzał na nieskazitelne, błękitne teraz niebo. Robiło się gorąco, słońce prażyło solennie, wakacyjnie, jak należy. Będzie upał jak nic. Jeszcze przejść przez ulicę Gwarną, po której w zasadzie nic nie jeździło, jeśli nie liczyć listonosza na rowerze albo, od czasu do czasu, chłopa na furmance, wypełnionej kartoflami i cebulą. Tam, pomiędzy nowobudowanymi blokami, znajdowało się podwórko. Nie wiadomo dlaczego Szerokie, a nie Długie. Tak było od zawsze i już.
Właśnie zamierzał przejść na drugą stronę, gdy zza pawilonów wymaszerowała Lidka.
– A więc wyjeżdżasz – wzięła się pod boki i na dodatek groźnie tupnęła nóżką.
– Tobie co do tego? – burknął.
– Fiu-fiu – odparła swoim zwyczajem. Zadarła głowę tak, że zobaczył jej dziurki w nosie i z tak odchyloną głową odmaszerowała, waląc energicznie piętami.
Genek pokręcił głową. Ona jest naprawdę zwariowana. Zanim skręciła za mur, odwróciła się i ściągnęła brwi. Wyglądała groźnie, jak pluszowy kotek.
– Jeszcze zobaczymy! Tak nie będzie! – po czym poszła.
„Też chyba chciała się pożegnać” – pomyślał Genek. Przypomniał sobie, jak ją zniknął, i uśmiechnął się pod nosem.
Nawet trochę się wtedy przestraszył, to fakt. Skonstruował swój znikacz tak, jak należało. Obie dziurki zakleił, żeby się bezproduktywnie nie zużywały. Ale czy znikacz działał? Przez kilka dni oglądał swoją pierwszą maszynę ze wszystkich stron, obmacywał i myślał.
Aż zobaczył Lidkę w oknie. Stała jak zwykle, patrząc na niego świdrującym spojrzeniem. Przyglądał się jej uważnie i stali tak razem, mierząc się wzrokiem. Po czym Genek szybkim ruchem, trochę jak filmowy kowboj, sięgnął po swoje pudełko, odsłonił jedną dziurkę, odsłonił drugą – i przyłożył do oka.
Na początku widział tylko jasną plamę w czerni, potem okazało się, że w plamce coś jest, przepływały kształty i barwy, wreszcie udało mu się ustawić urządzenie tak, że zobaczył Lidkę, ale tylko głowę i ramiona. Pół Lidki. Tyle się mieściło w otworze. I wtedy po raz pierwszy odkąd ją znał, ujrzał zdziwienie na jej zawadiackiej twarzyczce. Szeroko otwarte, wręcz wybałuszone oczy.
„Co teraz?” – pomyślał.
– Znikaj – szepnął złowieszczo.
Pyk! Lidka zniknęła. Aż Genkowi pudełko o mało nie wypadło z rąk.
– Rany Julek – szepnął.
Okno, w którym jeszcze przed chwilą stała, było puste. Tylko firanka zafalowała, porwana pędem znikania, i zastygła bez ruchu.
Genek poczuł się nieswojo. Pod rysunkiem w kajecie zapisał: „Znikacz działa”.
Przez kilka dni Lidki w oknie nie widział. Nie natknął się na nią ani na ulicy, ani w szkole. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nigdy jej nie było. Nie wypytywał o nią jej rozbrykanych koleżanek, tego by tylko brakowało. Wciąż jednak czuł się nieswojo, czemu dał wyraz w dalszych zapiskach. „Gdzie się podziała Lidka? Wymazana czy skok w czasie? Jeżeli wymazana, to jak ją przywrócić? Jeśli skok, jak ją zawrócić?” Po czym doszedł do przełomowej konkluzji: „Jeśli odwrócę zniknięcie, to znaczy, że czas płynie w obie strony”.
Wszystko wkrótce się wyjaśniło. Lidka objawiła się w szkole i od razu dotarły do uszu Genka informacje, co się stało. Otóż, stała na stołeczku (co wyjaśniało, dlaczego tkwiła w oknie widoczna prawie do kolan) i spadła z niego, skręcając sobie nogę w kostce. Podobno czegoś się wystraszyła, w co nikt nie uwierzył. Przecież Lidka, wścibska i natrętna, nie bała się niczego, każdy wiedział.
W szkolnej bibliotece, w książce, którą przeglądał uporczywie przez cały rok szkolny, zatytułowanej A to ciekawe. Nauka i fantazja, napisanej przez profesora N. Protopopowa znalazł słowo, które idealnie pasowało do zaistniałego zdarzenia, dopisał więc: „teleportacja”.
Szerokie
Przy koślawym trzepaku stał Jurek Kopytkowski. Na nogach, jak zwykle, miał enerdowskie traktory. Nosił je latem i zimą. (Dokładnie tak, jak jego ojciec). Na szyi jak zwykle – harcerska chusta. Zakładał ją nawet wtedy, gdy nie miał mundurka. Poza tym jego blada fizis upstrzona była niezliczoną ilością krost i pryszczy. Oraz wędrujących plastrów. Raz na szyi, raz na czole, kiedy indziej na policzku, to tu, to tam. Drapał się bezustannie, powodując małe ranki. Czasami kropla krwi przesiąkała nawet przez plaster. Włosy miał krótko przystrzyżone, proste jak drut i twarde jak drut. Trzeba powiedzieć, że zawsze wyglądał na dobrze zaczesanego. Nie darmo pełnił funkcję druha zastępowego. Zarządzał klasową drużyną Tropicieli Gwiazd. Znaczyło to tyle, że należało się pilnie uczyć, by kiedyś móc wyruszyć w podróż kosmiczną. Wszyscy w koło mówili o tym z takim przejęciem, jakby decyzja już zapadła i podróże miały się zacząć gdzieś tak po niedzieli, jak nie tej najbliższej, to następnej, albo zaraz tuż po Święcie Matki Boskiej Zielnej. W kosmos, na inną planetę, byliśmy gotowi. Albo tylko gdzieś w świat szeroki, na drugą półkulę, jeśli rakieta nie wystartuje.
– Cześć, Kopyto – powitał go Genek.
– Cześć, Lupa.
Tak, Genek miał przezwisko Lupa. Wzięło się z czasów, kiedy jeszcze nosił przy sobie szkło powiększające i wciąż przez nie oglądał wszystko, co wziął do ręki. Potem przestał, ale w szkole nikt już inaczej nie mówił, tylko Lupa. Parę razy nazwała go tak nawet wychowawczyni, pani Jabłonka. Od razu się zmitygowała i objaśniła, że nie ma w tej nazwie niczego złego, ponieważ każdy wie, że Genek ma umysł precyzyjny i lubi się wszystkiemu przyglądać, a to w przenośni zwykle nazywa się: brać pod lupę. I pani Jabłonka zarumieniła się lekko. Często jej się zdarzało. Na nią wszyscy mówili „Mara”. Może od imienia Marianna, a może dlatego, że zazwyczaj z poważną miną, wpatrzona gdzieś w dal, płynęła nad ziemią łagodnie, cicho, w przeciwieństwie do innych nauczycieli, kroczących i stąpających, a ponadto chrząkających, gderających pod nosem, postękujących, posapujących, a w przypadku sędziwego już pana Makuszyńskiego od historii i geografii wzdychających i mlaszczących.
Chłopcy podali sobie ręce na powitanie, chociaż akurat nie byli szczególnie zakolegowani. Jurek po prostu lubił ten męski sposób powitania. Zawsze pierwszy wyciągał dłoń, po czym ściskał energicznie.
– Wpadłem pogadać, na koniec.
– Mój starecki powiedział, że wie, czemu się zwijacie.
– Czemu.
– Nie powiedział.
– Tata załatwił pracę i tyle.
– Mowa-trawa. To na pewno przeniesienie. Albo zesłanie nawet.
– Nie wiem. Ale dobrze chociaż, że nie wstąpiłem do harcerstwa.
Jurek zrobił minę, jakby połknął muchę. Namawiał go i nudził, ale Genek w ogóle nie chciał się organizować i jeździć na biwaki, wolał chodzić samopas.
– Czemu dobrze?
– Straciłbyś jednego harcerza z zastępu.
– Jak stracił? Bym. I tak cię nie ma, więc jaka to różnica.
– Nie ma i nie było, a tak by nie było, chociaż był.
Jurek wzruszył ramionami.
– Bzdury mówisz. – I zaczął skubać krostę na policzku.
Spomiędzy bloków wyszedł krępy, kędzierzawy chłopak. Podchodził, odbijając piłkę. Co jakiś czas, zamiast ją chwycić, kopał na wysokość głowy i chwytał albo pozwalał spaść na ziemię. To Lubomir. Wiadomo, że wybrał karierę piłkarza, w szkole nie miał sobie równych, nawet wśród starszaków.
– Ciao, Gola – zawołał Jurek.
Lubomir pomachał im z daleka.
– Robimy meczyk – zawołał, ale nie podchodził. – Zagrasz, Lupa, na koniec?
Po drugiej stronie Szerokiego pojawiły się jeszcze dwie postaci. Heniu Baryłka i Boguś Milcman. Najwyraźniej umówili się, by grać w nogę.
– Nie mogę – powiedział Genek, chociaż Bogiem a prawdą Lubomir wcale nie liczył na jego udział i Genek dobrze o tym wiedział. Na palcach jednej ręki można było policzyć rozegrane meczyki, w których brał udział. – Muszę przed obiadem wpaść jeszcze do Mary.
– Jak to? – pryszczata twarz Jurka drgnęła. – Do domu?
Lubomir wystrzelił piłkę w stronę nadchodzących. Heniu (w przeciwieństwie do nazwiska – mały okularnik, szczurek) i Boguś (tyczkowaty, z majtającymi na wszystkie strony rękami) podbiegli i z wielką wprawą przechwycili piłkę. Zaczęli podawać do siebie, popisując się wymyślnymi kopnięciami.
Genek, z ostentacyjną obojętnością, podrapał się po głowie.
– A co? – powiedział zadziornie.
– Bo nie chodzi się do nauczycieli – burknął Jurek, wyraźnie poirytowany. – Takie są zasady i obyczaje, jak mówi mój tato.
Prawdopodobnie w jego wyobrażeniu było to nieprawdopodobne wprost wyróżnienie. Jakim cudem Lupa otrzymał ten przywilej? Jurek nie przypominał sobie, by ktokolwiek odwiedzał w domu panią Jabłonkę.
Genek poczuł się nieswojo. Chociaż nie miał powodu, aby się tłumaczyć, postanowił wyjaśnić, po co idzie do pani. W tym jednak momencie źle kopnięta piłka przeleciała ze świstem przed jego nosem.
– Farfucele! – wrzasnął ten, który źle kopnął.
Piłka turlała się prosto w stronę nadchodzących braci Farfulskich. Typków spod ciemnej gwiazdy. Z nimi lepiej nie zadzierać.
Gola desperacko rzucił się, by ratować swoją piłkę. Jeżeli wpadnie w łapy Farfuceli, będzie stracona. Nikt nie miał wątpliwości i wszyscy zamarli w oczekiwaniu.
Starszy Farfucel też zorientował się w sytuacji, szybko wyjął z kącika paskudnych ust ogarek papierosa i skoczył do przodu. Akurat na czas, by nakryć turlającą się piłkę nogą. Stanął na niej, aż się lekko spłaszczyła, po czym popatrzył dookoła tryumfalnie.
Gola nie zrezygnował, nie zwolnił, chociaż liczył się z tym, że zaraz zaliczy takiego meserszmita, jakiego świat nie widział. Z Farfucelami żartów nie ma. Ani dyskusji. Nie zważając na nic, Gola skręcił lekko w bok, żeby nie wpaść prosto na Farfucela, pochylił się i zamaszystym kopem z półobrotu wybił piłkę spod jego nogi. Farfucel zachwiał się, mimo wszystko do końca nie spodziewał się takiej dezynwoltury.
– Pryskamy! – wrzasnął Heniu. Do akcji wkroczył drugi Farfucel, ale chłopcy bez zastanowienia rozbiegli się na wszystkie strony. Gola dogonił piłkę tuż przed krawężnikiem, na skraju ulicy. Tylko Genek zastygł w bezruchu. W końcu zrobił krok w jedną, potem w drugą stronę, niezdecydowany. Nim się zorientował, chwyciły go twarde łapy chuliganów.
– Gdzie tak się wyrywasz, sportowiec – syknął jeden z nich.
Cuchnęło mu z ust papierosami i cebulą.
– Nie jestem sportowiec – Genek daremnie próbował się oswobodzić. – Puszczaj. Tylko tędy przechodziłem.
– Sobie teraz razem pospacerujemy.
Genek rozejrzał się rozpaczliwie. Koledzy zniknęli, znikąd ratunku.
– Puszczaj… – szepnął.
– Nie wierzgaj, laluś – wycedził niższy Farfucel.
– Bo łepek ukręcimy – wyjaśnił drugi.
– Nóżkę możemy oderwać, jak wtedy będzie panienka spacerować, hę?
I w tym momencie uwaga obu skupiła się na chlebaku.
– Jaka ładna torebeczka.
– Może poniesiemy, żeby się lalka nie zmęczyła?
Jeden z nich szarpnął za parciany pasek, drugi objął Genka ramieniem i pociągnął do siebie.
– Nie mówcie na mnie lalka – piszczał Genek, nagle przerażony wizją utracenia Czarnego Kajetu.
– Bo się popłacze, dziewczynka… – zarechotali, miętosząc go bezceremonialnie.
– Ile tu panienka ma w portmonetce?
Pasek chlebaka wciąż był zaczepiony na łokciu Genka. Nie przeszkodziło to chciwemu Farfucelowi wyciągnąć parciany języczek z blaszanego zapięcia.
Genkowi pociemniało w oczach.
Rzucił się do przodu, wywinął z uścisku, wierzgnął, akurat w chwili, gdy chlebak został już otwarty.
– Kicia się szarpie? – zawołał z pretensją ten, któremu wyślizgnął się z objęć.
– Uważaj, szczeniaku – sapnął groźnie drugi, ten trzymający chlebak. – Zaraz… – Po czym chlebak wypadł mu z rąk, dzięki rozpaczliwemu uderzeniu lewej ręki Genka. – O, ja cie!
Nie udało się Genkowi złapać oliwkowego brezentu, zresztą chuligan wciąż miał parciany pasek owinięty wokół nadgarstka, więc by mu nie wyrwał chlebaka. Ale kajet wystrzelił w górę, wyrzucony szamotaniną. Upadł na trawnik. Genek skoczył szczupakiem, chwycił go i przekoziołkował.
– Ale małpka!
– Łap go, Bynio!
Zaczął biec, przyciskając do siebie kurczowo cudem uratowany Rejestr.
Tamci, pohukując groźnie, biegli za nim.
Najważniejsze, że ocalił swój skarb. Chlebak niech sobie wezmą, trudno. Dobrze, że jednak wyjeżdżają stąd. Jak najdalej od braci Farfuceli!
Dobiegł do rogu budynku stojącego frontem do ulicy, skręcił, omal nie wypadając na jezdnię, i z całym impetem uderzył w stojącego przy krawężniku milicjanta. Na dodatek wytrącił mu z rąk mały bukiet kwiatów.
Autografy
Pan milicjant miał piękny niebieski mundur i pachniał męską, brutalną wodą toaletową, ostrą jak pieprz, z odrobiną miodu. Wyglądał przy tym na mocno skonsternowanego. Zupełnie jakby Genek przyłapał go na czymś niestosownym. (Może nie powinien tak tajemniczo pachnieć?) Położył ciężką służbową dłoń na ramieniu chłopca, już chciał coś powiedzieć, gdy zza rogu wybiegli rozjuszeni bracia. W ręce jednego z nich majtał chlebak. Widząc przedstawiciela prawa, stojącego z zaaferowaną miną tuż za ściganym chłopcem, zatrzymali się, zakotłowali w miejscu i bez zbędnych wyjaśnień – ruszyli z powrotem.
– Oni… – jęknął Genek – mnie gonili.
– A czemuż to? – milicjant nawet nie drgnął, nie ruszył za nimi w pościg. Chociaż przecież by mógł, milicjanci przecież zawsze gonią bandziorów. Nawet gwizdka nie wyciągnął.
Przesunął tylko czapkę na tył głowy i oświadczył w zadumie:
– Ja ich znam, to Farfulscy, łobuzy jakich mało.
– Gonili mnie, to zacząłem uciekać.
– Czemu gonili?
Genek mógłby naskarżyć, powiedzieć o chlebaku, ale uznał, że jakoś to nie ma sensu. Normalnie by nie powiedział, bo potem Farfucele odszukaliby go i sprasowali bezlitośnie, teraz mógłby naskarżyć całkiem bezkarnie, przecież nigdy go nie znajdą w innym mieście, więc uznał, że nie wypada, byłoby niegodnie. Wolał więc przeboleć chlebak i nie zawracać sobie tym wszystkim głowy. Miał ważniejsze sprawy do przemyślenia.
– Chcieli postraszyć chyba.
– Co tam masz? – milicjant sięgnął po trzymany kurczowo kajet. – Świsnąłeś im?
– Takie tam… notes…
– Zobaczymy.
Otworzył i przez chwilę wpatrywał się z namysłem.
– Co to jest?
– To? – udał, że nie rozumie pytania.
– To. To, właśnie. No, pytam się.
Milicjant odwrócił otworzony kajet w stronę jego twarzy i postukał palcem w zabazgraną stronę.
– Co to? – powtórzył.
– Autografy zbieram, panie władzo – Genek odzyskał rezon, widząc, że milicjant otworzył kajet od tej strony. – O, tu – pokazał – jest Mikulski.
– Kloss? – milicjant aż się wyprostował i nieomal przygładził klapy munduru.
– Tak. A tu Łazuka.
– Kloss – powtórzył milicjant, po czym zamknął energicznie kajet. – Bardzo ładne hobby. I bardzo pożyteczne.
– Tak? Dlaczego?
– Podpis to zawsze jakiś ślad, prawda? A ślady prowadzą do celu. – Sam zdumiał się przenikliwością swojej myśli, więc dodał jeszcze: – No, no, Hans Kloss. – I służbistym gestem oddał Czarny Kajet. – Prosz…
Genek chwycił swój skarb łapczywie, aż przestraszył się, że wzbudzi to zainteresowanie stróża prawa. Na wszelki wypadek podniósł z chodnika bukiecik kwiatów i oddał milicjantowi. Dopiero w trakcie tej czynności uświadomił sobie, że strasznie głupio obaj przy tym wyglądają. Chłopczyk wręcza milicjantowi kwiatki…
Chyba funkcjonariusz też tak pomyślał, bo jednym ruchem rzucił bukiecik za plecy. Upadły przy latarni. Poprawił pas i poszedł sobie.
Genek postanowił iść już prosto do pani. A potem zaraz do domu. Wydało mu się teraz, że Warszawa wcale nie jest miastem, w którym dobrze się czuje, w którym chce zostać dłużej. Poczuł, że z tyłu głowy narasta ból, pulsuje i przenika coraz głębiej. Nim jednak się tym przejął, wszystko minęło. Może i dobrze, że wyjeżdżają.
W tym miejscu jest okazja, by wspomnieć szerzej o najważniejszym dla Genka przedmiocie, czyli ocalonym Czarnym Kajecie.
Zdarzyło się to ponad rok temu, posłuchajcie. Genek prowadził już swój tajny Rejestr i oczywiście bardzo pilnował, by nikt do niego nie zajrzał. Miał go w chlebaku tego dnia, gdy wybrał się na majowy kiermasz książki. Przeczytał właśnie z wypiekami na twarzy niezwykłą książkę Sobowtór profesora Rawy. „Wszystko jest możliwe” – pomyślał rozgorączkowany. Miał jedyną w życiu okazję, by się upewnić, by zapytać pisarza, który wszystko wie. Opisał przecież niezwykłości ludzkiego umysłu, wynalazki, o jakich nawet nie da się pomyśleć.
Odnalazł stoisko z napisem „A. Szklarski”, oblegane – jak wszystkie inne – przez tłum czytelników. Trochę trwało, nim się dopchał, trochę też trwało, nim zwrócił na siebie uwagę. Pisarz był zagadywany z wszystkich stron, podawano mu książki z kolorowymi okładkami, a on podpisywał się na stronach tytułowych. Napierający tłum poszturchiwał Genka z prawa i lewa.
W końcu zebrał się na odwagę.
– Proszę pana – powiedział – a można podróżować w czasie?
Nieoczekiwanie pisarz spojrzał na niego, marszcząc surowo brwi.
– Profesor Rawa by taką maszynę skonstruował? – Genek już wiedział, że spokojnie sobie nie porozmawiają, znów ktoś wyciągnął rękę, podając otwartą książkę.
– Nie wiem, chłopcze, o co chodzi – pisarz wyglądał na strapionego.
– O maszynę czasu – odpowiedział Genek szybko. – Profesor Rawa mógłby chyba taką skonstruować.
– Aa… – twarz pisarza się rozjaśniła.
– Mam tu swoje notatki – Genek wyjął kajet, ale zanim go otworzył, pisarz wyjął mu go z ręki.
– Posłuchaj, młody przyjacielu – powiedział, otwierając kajet, ale od niezapisanej strony – tutaj, sam widzisz, nie porozmawiamy o wynalazkach profesora Rawy, ale pojutrze mam spotkanie z czytelnikami w bibliotece na ulicy Słowackiego, tam będzie okazja do spokojnej rozmowy.
I jakby nigdy nic – podpisał się na pierwszej czystej stronie. Zamknął kajet, wręczył go łagodnym ruchem i już zwrócił twarz do kogoś innego.
Genek stał jak zaczarowany. Z jednej strony niczego się przecież nie dowiedział, ale z drugiej – właśnie umówił się na rozmowę.
Powoli wydostał się z tłumu oblegającego stoisko. Spojrzał na zamaszysty podpis autora…
„Z drugiej strony – olśniło go – autografy”.
U pani Jabłonki
Jeszcze tego samego dnia dogadał się z Beatą. Wtedy jeszcze można było z nią jakoś porozmawiać, nie stroiła fochów.
Pewnie, że by chciała poznać Mikulskiego, aż głos jej zadrżał. Prośba o autograf to doskonały pretekst, on spojrzy jej w oczy, pośle swój uśmiech słodki.
– Ty, mały, to masz głowę – powiedziała nawet.
– Ja będę miał autograf, a ty poznasz Mikulskiego – zadysponował, pokazując jej pierwszy wpis, jaki zdobył. A żeby nie pomyliła się, z której strony ma otworzyć kajet, włożył tekturową zakładkę.
Trzeba przyznać, że Beata solidnie wzięła się do wykonania zadania. Przez kilka dni czatowała na ulicy Jana Zamoyskiego przy wejściu do Teatru Powszechnego, a potem w holu budynku telewizji, przy Jana Pawła Woronicza, podczas gdy Genek przeżywał męki, oczami wyobraźni widząc, jak siostra niefrasobliwie gubi Czarny Kajet. Albo znudzona czekaniem odkłada gdzieś na parapecie, gdzieś na kamienny murek, i zapomina zabrać. Z tego wszystkiego w ogóle zapomniał, że miał porozmawiać z panem pisarzem o zbudowaniu maszyny czasu.
Beata się spisała. Oddała mu kajet z kilkoma nazwiskami, na kilku stronach. Straciła też zainteresowanie polowaniem na sławnych aktorów. Nie rozumiał jej, ale jakie to miało znaczenie. Kiedy spytał ją o wrażenia, tylko prychnęła ostentacyjnie.
– Traktują cię jak smarkulę – wyjaśniła. – I do tego śmierdzą fajkami, fuj.
– A to, tu – wskazał palcem – to kto to?
– Ach – Beata westchnęła i nie wiedzieć czemu spojrzała w sufit – taki młody, szalenie przystojny aktor, szalenie przystojny – powtórzyła, kładąc akcent na słowo „szalenie”.
– Ale jak się nazywa? Nie mogę odczytać.
– Tak jakoś… tak śmiesznie, tak… – Beata w zamyśleniu oglądała sufit.
– Zapomniałaś?
– Pokaż. – Wzięła kajet. – A, Pepre… Perepeczko.
– Naprawdę?
A Beata zrobiła minkę w rodzaju: czy ja wiem, taka głupiutka jestem przecież…
Tych kilka stron autografów mu wystarczyło. Więcej nie było trzeba. Nie wypuszczał już kajetu z rąk. Pomysł wypalił. Teraz każdy wiedział, czemu wciąż chodzi z nim pod pachą, dla wszystkich był tylko nieszkodliwym dziwolągiem. Nawet milicjant nie pokapował się, że autografy to zmyłka. „Dobra nasza” – pomyślał, zadowolony ze swego sprytu.
Mara mieszkała w czteropiętrowym bloku przy ulicy Tulejowej. Odnalazł nazwisko Remigiusz Jabłonka na spisie lokatorów, nr mieszkania 7, drugie piętro. Nacisnął kilka razy przycisk dzwonka umieszczonego pośrodku drzwi. W głębi mieszkania rozległ się łagodny gong. Po chwili drzwi otworzyły się na całą szerokość.
Stała w nich wysoka, zdecydowanie dużo starsza od Genka dziewczyna. Miała na sobie krótką, czerwoną w czarne grochy, sukienkę, odsłonięte chude ramiona sterczały ostro, trochę strasznie. A na nosie miała największe okulary, jakie kiedykolwiek widział, po prostu wręcz nieprawdopodobne. Nawet się trochę przestraszył, spojrzawszy w okrągłe, połyskujące szkła.
– Czego tu? – spytała obcesowo.
Genek cofnął się pół kroku, na wszelki wypadek.
– Ee… – chrząknął, po czym ukłonił się grzecznie. – Dzień dobry, czy to mieszkanie pani Jabłonki?
– Bo co?
– Miałem odebrać książkę.
– Co za książkę? – popatrzyła na Genka nieufnie. I wpadła na błyskotliwą ripostę: – Tu nie biblioteka.
– Ale… pani kazała przyjść, bo zapomniała…
– Zapomniała? Moja mama niczego nie zapomina!
Tymczasem Genek mówił prawdę. Zresztą zawsze mówił prawdę i niejednokrotnie przekonywał Jurka Kopytkowskiego, że nie trzeba być harcerzem, by nie kłamać i pomagać słabszym. Mundurek do tego nie jest potrzebny. Tak więc dwa dni temu, już po wystawieniu cenzurek, ale jeszcze przed rozdaniem świadectw, pani stanęła przy tablicy i powiedziała:
– Wakacje za pasem, dzisiaj żadnych lekcji już nie będzie… – przerwało jej wesołe buczenie, natychmiast zaczął się ogólny harmider. Pani postukała dłonią w blat swojego biurka i zrobiła groźną minę. – Cisza. Cisza! Wciąż jesteśmy w szkole i jeszcze mogę zmienić ocenę ze sprawowania, cisza. – Tu i ówdzie rozległo się pomrukiwanie, a klasowy wesołek zachichotał w głos, jak zwykle. – Przed nami ostatnie dwie godziny lekcyjne. Może wam coś przeczytam… ale co? Czy ktoś ma przy sobie jakąś interesującą książkę?
Wszyscy nieoczekiwanie znieruchomieli, wstrzymali oddech. Pani powiodła wzrokiem dookoła i zatrzymała się na zadowolonej twarzy Genka.
– A ciebie co tak cieszy?
– Ja czytam ciekawą powieść – tak bardzo chciał się podzielić z innymi przyjemnością płynącą z lektury, że nawet się nie zawahał. Wyciągnął z tornistra gruby tom w twardej okładce, całej czerwonej, z wizerunkiem wielkiego otwartego parasola, i podszedł do pani.
– „Uwaga! Czarny parasol!” – przeczytała Mara, otwierając na stronie tytułowej. Wcale nie wyglądała na zadowoloną. – Dziwny tytuł. Adam Bahdaj. Chyba, że ktoś ma inną.
Ale klasa milczała. Nikt nie kwapił się odezwać.
– No, dobrze – powiedziała pani. – Zobaczymy, co ciekawego napisał autor.
Zaczęła czytać i, o dziwo, wciągnęła się.
Czytała głośno i starannie imitowała różne osoby w dialogach. A kiedy doszła do postaci tajemniczego mężczyzny w białym kapeluszu, który nie wymawiał litery „r”, po prostu zaśmiewała się do łez.
– „Chodzi jednak o pewną dyskłetną spławę. W związku z tym mam do ciebie płośbę. Dłobiazg. Czy nie byłabyś tak uprzejma zełknąć, łozejrzeć się po mieszkaniu pani Baumanowej? Może zauważysz przypadkowo stały, używany, czałny pałasol...”
Klasa wtórowała jej beztroskim chichotem.
– „Zwykły czałny pałasol, może być łównie dobrze u pani Baumanowej, jak gdzie indziej. Możesz nawet zapytać dyskłetnie panią Baumanową, czy nie posiada właśnie takiego czałnego pałasola ze słebłną łączką...” – i ocierała płynące jej z kącików oczu łzy. – Muszę tę książkę skończyć – powiedziała po drugiej godzinie lekcyjnej. – Jest taka pocieszna. Pożyczysz mi ją do jutra?
– Dobrze – Genek zgodził się bez namysłu, a po chwili wahania zapytał, szczerze zaciekawiony: – Przez jeden wieczór pani zdąży?
Pani przepuściła kartki przez palce, wyglądało na to, że przeliczyła je szybko.
– Oczywiście. Ja szybko czytam, jeśli nie czytam na głos.
Ale jak raz, w domu zapomniała ją przeczytać, poprosiła o jeszcze jeden dzień zwłoki, a kiedy następnego dnia wręczała mu świadectwo, poprosiła, by nazajutrz przyszedł do niej do domu i ją odebrał, bo zapomniała przynieść.
– Tylko przyjdź koniecznie, tak do południa. Wiem, że wyjeżdżacie, a chciałabym ci oddać.
– Skończyła ją pani? – zapytał wtedy.
Uśmiechnęła się dziwnie.
– Zapomniałam. Jeszcze do niej zajrzę.
– Miałem przyjść po książkę – powiedział hardo, unosząc nieco głowę, by spojrzeć w straszne okulary dziewczyny, prawie jak w otchłań.
– Lena – usłyszał z głębi mieszkania – kto tam?
I wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że cały świat zawirował.
Leonardo
Pociemniało mu w oczach, ziemia zadrżała pod stopami. Tak mu się wydawało.
– A ty, co? – dziewczyna, nazwana Leną, pokazała mistrzowski krzywy uśmiech – mały głupek? – i zaśmiała się złowieszczo, z zaciśniętymi ustami.
Genek nie zwracał na nią uwagi. Tylko odchylił głowę lekko w bok i wytrzeszczył oczy. Rzeczywiście musiał wyglądać dość pociesznie.
W głębi, w przedpokoju, na komódce przed lustrem, leżał zaszyfrowany projekt maszyny. Tej, którą próbował wymyślić. Jakby specjalnie czekał tu na Genka.
– Lena, czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam? – Pani Marianna Jabłonka wyszła z kuchni. Miała na sobie fartuszek w różnokolorowe kwiatki, a włosy, zawsze upięte w kok, tym razem były rozpuszczone. Wyglądała zupełnie inaczej niż w szkole.
– Dzień dobry – ukłonił się szarmancko, sztucznie. Myślał tylko o jednym: żeby dopaść tego projektu, żeby go wziąć.
– Ach, to ty, Eugeniuszu – pani się zmieszała. Na dłoniach miała żółte, gumowe rękawice i chcąc odgarnąć włosy z czoła, zrobiła to przedramieniem.
– Miałem… ten… przyjść.
Genek gorączkowo myślał, co zrobić.
Lena, stojąca w drzwiach i tarasująca przejście, przedrzeźniała go, strojąc miny.
– Ach, rzeczywiście – pani westchnęła i zaraz zmieniła ton głosu: – Lena, gdzie położyłaś ten czarny parasol?
– Nie mamy czarnego parasola – parsknęła dziewczyna.
Genek nie spuszczał oczu z rysunku, zamieszczonego w jakimś pisemku czy broszurze, czy może zeszycie, który leżał położony niedbale pod lustrem, obok szczotki i pęku kluczy. Papier lśnił wyjątkową bielą, kartki w połowie zwisały, co przypomniało mu obrazek naleśnikowego zegara.
– Zaraz, zaraz, jedną chwileczkę, Eugeniuszu – pani wyglądała na zagubioną we własnym domu. Rozglądała się niepewnie, trochę zdezorientowana, jakby przestraszona. A w klasie zawsze była taka pewna siebie. – Mój Boże, coś ty taki blady – powiedziała niemal z ulgą.
– Głowa mnie boli, proszę pani – rzeczywiście, pulsowała mu w głowie gumowa piłka. Coraz szybciej, coraz szybciej… nie miał chwili do stracenia. Musiał działać. Na szczęście spłynęło na niego olśnienie. – Bo ja, proszę pani, chciałbym prosić o autograf.
– Nie zaczyna się zdań od „bo” – syknęła Lena.
A pani uniosła brwi.
– Mnie? – na jej twarzy odmalowało się bezbrzeżne zdumienie.
– Zbieram autografy ciekawych ludzi, mam w notesie…
– Ach, tak, słyszałam o twojej pasji. Bardzo szlachetne zajęcie.
– Naprawdę?
– Ktoś tam, w pokoju nauczycielskim, powiedział niedawno, że zbierasz, no, ale autografy aktorów, chyba? Lena, nie stój jak słup, tylko wpuść mojego ucznia… właściwie już nie mojego, przecież wyjeżdżasz.
– Tak, proszę pani, jutro wyjeżdżamy.
– No, właśnie – pani westchnęła naprawdę głęboko.
Lena odsunęła się nieco, niewiele, ale mógł wejść do środka.
– Nawet nie uczeń – usłyszał – phi.
– Phi? – zapytał, zdziwiony.
– Tak, phi – Lena smagnęła go drwiącym spojrzeniem. – Phi, no i co?
– Może fiu-fiu?
Lena ciskała oczami gromy.
– Czemu, akurat… fiu-fiu, akurat…
– A czemu phi?
– Bo, tak. Phi, a nie jakieś głupie fiu-fiu.
– Dzieci – westchnęła pani, trzymając dłonie w rękawiczkach złożone na podołku – nie kłóćcie się.
– Ja nie jestem już dzieckiem, mamo – oświadczyła Lena z godnością, odwróciła się i poszła do pokoju.
– Cóż ja mam z tą dziewczyną. Zrobiła się taka krnąbrna.
– Wiem, jak to jest, proszę pani – Genek pokiwał głową. – Mam starszą siostrę.
– Rzeczywiście, tak…
W tym momencie Genkowi udało się stanąć strategicznie przy lustrze, a pani tymczasem ściągnęła żółte rękawiczki i położyła je, niedbale, na rysunku, zwisającym miękko. „Dobra nasza” – pomyślał. – „Trzeba kuć żelazo… tak, póki gorące”.
– Oo – pochylił się zaciekawiony i wskazał palcem – a co to jest?
– „Kraj Rad” – oświadczyła pani z ciepłą uprzejmością.
– Nie rozumiem.
– Pismo takie – pani wyjęła spod rękawic i pokazała mu kolorową okładkę.
– Ale… – Genek wyciągnął rękę, ale pani nie kwapiła się, by mu tajemniczy „Kraj Rad” pokazać. – Tamte… rysunki.
– Ach, to rewelacyjny artykuł profesora Protopotapowa o da Vinci. A to – pokazała na wypatrzony przez Genka ob-razek – da Vinci.
Protopotapow i andruty
Z zachwytem oglądał rysunek człowieka obrysowanego kwadratem. W pudełku! I to zamkniętego w kole… W tym rzecz! O to przecież chodziło! Obezwładnił go prawdziwy zachwyt. Prosta, zadziwiająco doskonała kreska. Człowiek, ledwie obrysowany, a wyglądał jak żywy! Chociaż miał cztery ręce i cztery nogi… dlaczego… Dotykał czubkami rąk ram kwadratu, a nogami wspierał się na krzywiźnie koła, to oczywiste, że właśnie zaczynał wirować… Koło w oczach Genka drgnęło i cała postać stanęła na głowie… Tam było wszystko, co musiał wiedzieć. Znalazł mapę ukrytego skarbu, znalazł instrukcję! To właśnie była machina czasowa. Rozdwojenie człowieka, przeskok w czasie, okrąg, a może kula, a może tylko jednak okrąg. Że wędruje wciąż dookoła, wiecznie w drodze.
Trzymał w rękach dziwnie ciężkie, jakby kamienne, czasopismo „Kraj Rad”. Wbił oczy w obrazek, próbując zapamiętać każdy szczegół, najmniejszą kreseczkę.
– Zapraszam – pani popchnęła go do małego pokoiku (niemalże pudełka), w którym oprócz stolika i dwóch fotelików były tylko książki, od podłogi do sufitu, jak w bibliotece, ciasno poupychane na półkach, na stosach w kącie, na parapecie, istna pieczara bibliofila. Nie przyszło mu wcześniej do głowy, że można mieć w mieszkaniu taki książkowy Sezam. Ale może nauczyciele mają.
– Gdzieś tu Lena odłożyła…
– A czy mógłbym pożyczyć ten obrazek? Tego da Vinci? – w głosie Genka wybrzmiała desperacja.
Twarz pani ściągnął nagły skurcz. Jakby smagnął ją bicz.
– Przecież ty jutro wyjeżdżasz – spojrzała na niego z niezadowoleniem – to kiedy byś oddał? – i wyszła, tupiąc mocno.
Genek bez słowa wrócił do otworzonego pisma. Leonardo z gwiazd – taki tytuł miał artykuł profesora P. Protopotapowa. Na odwrotnej stronie rysunku, prawie na połowie kartki, widniało zdjęcie poważnego pana w siedzibie Państwowej Biblioteki ZSRR im. W.I. Lenina. Za jego plecami stała ściana książek, zupełnie jak w tym małym pokoiku.
– Proszę, poczęstuj się andrutem – pani postawiła na stoliku talerz z kopcem wafelków.
– Nigdzie nie ma. – Zza jej pleców wyjrzała głowa Leny. – Tego parasola.
Twarz pani jeszcze bardziej zwiotczała.
– Masz natychmiast znaleźć – oznajmiła. Zupełnie jak w klasie. I znów zwróciła się do Genka, z wielką serdecznością: – Proszę, poczęstuj się, Eugeniuszu.
– Bardzo dziękuję – wziął trójkątne ciastko i ugryzł, krusząc dookoła.
– Nic nie szkodzi – pani przymknęła na dłuższą chwilę oczy, po czym otworzyła je gwałtownie. – Gdzie ci się podpisać?
– Aha. Tu.
Genek przezornie otworzył notes na właściwej stronie.
– O, trochę już masz. A cóż to za straszne bazgroły?
„Chyba znowu ten Peretepe-terefere” – pomyślał Genek i od razu wpadł na pomysł, by wszystkie autografy podpisywać drukowanymi literami. Nie będzie wtedy zbędnych pytań.
– Gdzie?
– O tym mówię. To.
– A, to Łazuka.
– Naprawdę? Rzeczywiście. Ale jak on pisze „be”! Takie dwa kółka? Aha… i kreseczka w „el” na całą długość, zabawne. – Zaczęła się śmiać. – A wiesz… – powiedziała i znów zaniosła się śmiechem. W końcu odetchnęła, otarła opuszkami palców kąciki oczu. – Przepraszam cię, mój chłopcze. Miałam takiego ucznia, właśnie skończył szkołę, trochę taki łobuziak, ale dobrze się uczył, i mieliśmy ostatnią lekcję na temat wyborów dalszej drogi życia, czyli kim kto chciał zostać, wiadomo, jeden chce być, dajmy na to, inżynierem, drugi lekarzem, a on wstaje i mówi: a ja chcę być Łazuką, cha, cha, cha, cha…
Genka zastanawiało trochę, co tak panią bawi. Ale tak naprawdę skupiony był na trzymanym kurczowo „Kraju Rad”. Przez głowę przeszły mu niecne myśli, żeby schować pismo za koszulę, wcisnąć w spodnie i próbować wyjść jakby nigdy nic. Ale nie. „Nie jestem złodziejem” – pomyślał ze smutkiem.
– Ale, zaraz… – pani spojrzała na niego badawczo, aż pobladł, jakby przyłapano go na tym, co myśli. – Gdzie ja mam głowę. Coś do pisania.
Wyszła, a Lena stanęła w drzwiach.
– Dobre andruty?
– Dobre.
– Co tak stoisz jak cielę? Co tak miętosisz tę gazetę? Weź sobie jeszcze jednego – i zniknęła.
Pani wróciła, usiadła w jednym z foteli, otworzyła kajet na czystej stronie, wygładziła, po czym starannie napisała swoje imię i nazwisko.
– Ale fajny długopis – szepnął Genek, zachwycony czarnymi literami. W głowie zaświtała mu nowa myśl.
– To pióro kulkowe – oświadczyła z dumą pani.
– Ja też mam takie – pochwaliła się stojąca w drzwiach Lena. – Od taty.
– A czy mógłbym sobie przerysować nim ten obrazek?
– No, dobrze – pani podała mu pióro niechętnie. – Widzę, że bardzo cię ten obrazek zainteresował. Poczęstuj się jeszcze, Eugeniuszu, andrutem.
– Tak, a czy…
– Oo, Leonardo da Vinci to nietuzinkowa postać.
– Naprawdę?
– I malarz, i wynalazca…
– Aha. – Genek najstaranniej jak umiał, kopiował tajemniczy rysunek. Oczywiście we właściwej części kajetu. – Wynalazca? – ręka mu drgnęła i koło straciło nieco swój idealny kształt. „Wynalazca!” Właściwie to wszystko nie wychodziło jak trzeba. Zwłaszcza człowiek w objęciach geometrycznych kształtów wyszedł zupełnie inny, ale to nic. Genek, z przygryzioną dolną wargą, poprawiał i uzupełniał pieczołowicie.
Tymczasem w przedpokoju rozległo się szuranie i chrobot. Genek sięgnął po kolejnego andruta akurat w chwili, gdy w drzwiach do pokoju z książkami stanął milicjant.
Stacja końcowa
A więc zrobiłem to. Tak pomyślał. Zdziwiony. Zrobiłem... samo się zrobiło. Udało się. Więc jednak.
Jakby się samo cokolwiek zrobić mogło, się jakby samo się robiło cokolwiek, się.
Z ciemności wypływają majestatycznie półkoliste smugi, zataczają koło, zanim znikną. Słychać szum, chrzęszczą mięśnie, podobne do olinowania starego brygu. Serce trzepoce w nim, podobne do wróbla zażywającego kąpieli w piachu. W skroni pulsują soki, gęste. Pod wielkim ciśnieniem. Na skalistą wyspę mózgu wpływają chłodne strugi, zalewają ląd niespiesznie, pod czaszką.
Jeszcze przed chwilą nad przepaścią. Nieomal stracił równowagę. Na krawędzi. Czeluść bez dna wzywa, kusi. W dole, w ponurym chłodzie, trwa otchłań. Jak ogromny zwierz, zmora z chorego snu. Czuł na sobie jej tchnienie. Wilgotny oddech. Smagał go po twarzy, może głaskał, dotykał pieszczotliwie. Może tylko wiatr uderzał od niechcenia. Może tylko krew przestała krążyć, odpłynęła. Wszystko trwało nie dłużej niż krótkie westchnienie.
Rozłożył szeroko ręce, czując, że jest Eterem. Czeluść bezdenna już go nie pochłonie. Zrobił krok do tyłu, podobnie oparzona ręka bezwiednie ucieka od ognia.
Widział siebie, zapadnięte policzki, zakrzywiony, nienaturalnie ostry nos i usta ulepione z wyschniętej gliny. Widział szary sufit z delikatnie falującymi pajęczynami. Umknął w momencie, gdy obraz odpłynął, zgasł raptownie.
Stał wpatrzony w zamglone odbicie twarzy. Schowane za szklaną taflą.
Zanikało, traciło kontury. Zaglądał w jeziora toń. Musiał włożyć dużo wysiłku, by wydobyć swe odbicie z głębokiej studni. Miał wrażenie, że patrzy przez długą tubę, jednak odbicie w lustrze nie miało przy twarzy żadnej tuby. Niczego. Widział tylko kontury, i szare oczy zatopione w głębokich oczodołach.
Stał przed lustrem, dotykał szorstkiego policzka. Z lubością słuchał szmeru, jaki wywoływał ruch dłoni trącej o szczecinę.
„Nawet nie ma już po co golić” – pomyślał.
Przybliżył powoli twarz do zmatowiałego lustra. Oddychał ciężko. Jak ktoś po wielkim wysiłku, biegu po schodach albo przenoszeniu ciężkich worków z cementem.
Przybliżył dłoń do wilgotnej, pokrytej liszajami pleśni ściany. Źle widział, ale przecież niczego tak naprawdę nie wypatrywał. Niczego szczególnego.
Widział siebie w tej norze, aż nadto wyraźnie, jak przysuwasz twarz do lustra. Patrzysz z uporem, z całą mocą tracących widzenie oczu.
W kącikach ust dojrzał zaschniętą, czarną krew.
Niczego oglądać nie musiał, doskonale znał każdy zakamarek pomieszczenia sanitarnego. Klozet, pożółkły i sczerniały, z ukruszoną ceramiką. Zardzewiała wanna. Wbita w beton posadzki, krzywa. Z ułamaną nogą. Nie korzystał z niej od lat.
Nie miał siły, by do niej wejść. Mógłby już z niej nie wyjść. Nie miałby go kto wyciągnąć. Mógłby też stracić równowagę podczas wychodzenia, upaść i złamać rękę. A może i nogę. Lub, nie daj Boże, biodro. Najprawdopodobniej jednak w ogóle nie dałby rady wyjść; zostałby w wannie na zawsze. Nie korzystał więc z niej. Mył się coraz rzadziej, na tyle dokładnie, na ile dał radę – mokrą szmatą. Kiedyś gąbką, jednak od dawna nie mógł już zdobyć nowej, a stara strasznie cuchnęła. Zużyta podkoszulka lepiej spełniała to zadanie, mógł też ją wyprać raz na jakiś czas.
Ktoś stukał do drzwi, energicznie. Czymś metalowym. Stt... stt...
Powłócząc nogami, ruszył w stronę zasłony wiszącej w otworze drzwiowym łazienki. Zaraz za nią miał łóżko, z lewej strony. Tuż pod oknem, małym, ale panoramicznym, umieszczonym pod sufitem. Przez brudne szyby wpadało niewiele światła, przydałoby się więcej, fakt. Żarówka też ledwo tliła, migotała leniwie, wysoko, nie rozgarniała zwałów zalegającej ciemności. Ale nie potrzebował światła, nie było mu do niczego potrzebne. Częściej oglądał rozjaśnione, podkolorowane obrazy pod przymkniętymi powiekami niż otaczającą go codzienność. Kiedy chciał czemuś dobrze się przyjrzeć, podsuwał pod nos, dotykał nosem. Oglądał z bliska, a jednocześnie przez długą tubę, lunetę, która dziwnie oddalała mały krążek świata, nie przybliżała. I wąchał, nawet lizał. Nie potrzebował nic więcej.
Pukanie do drzwi przybrało na sile. Powiało grozą, dźwięk zaczął być ostry, wbijał gwoździe w mózg, aż echo niosło. Nie mógł to być listonosz, który po krótkiej serii obowiązkowych stuknięć odchodził bez skrupułów. Takie natrętne stukanie, stt, stt, stt... zapowiadało wizytę urzędową. Urząd, pukaniem tym nieustępliwym obwieszczał sprawę niecierpiącą zwłoki. Sprawę nie do uniknięcia.
Otworzyć trzeba, nie ma dwóch zdań. Im szybciej to zrobi, tym mniej dotkliwe spotkają go restrykcje. A nawet te najłagodniejsze potrafią zmienić życie w piekło, już wiedział.
Najlepiej byłoby wywinąć się sposobem od tych restrykcji, podobno są sposoby. Można uciec od procedur i tak lawirować, by stworzyć pozory. Jedynie pozory są ważne. Można tak ocalić i godność, i talent, który jako ekstensja III stopnia podlega kontroli urzędników.
Jednak dociera do niego dziecięcy stan ducha. Przywlókł ze sobą w sam środek starczego umysłu nieopierzone emocje, całą naiwność i zawadiackość. Eksplozja witalności, paniki, zachwyt i jednocześnie dezorientacja. Egzaltacja, zachłyśnięcie tryumfem. Umysł rozgorączkowany, niespokojny, oszołomiony tysiącem pytań – zagnieżdżony w nim. Złapany w sieć motyl. Niedowierzanie, bezustanne próby rozerwania sieci, by umknąć z pułapki. Bezmiar i przestrzeń zastąpione klatką.
Stukanie w drzwi zaczyna przypominać terkot karabinu maszynowego.
Obok łóżka, na wyciągnięcie ręki, szafka, na której stawiał wodę albo talerz z pokarmem, zalanym wodą albo suchym. Nie musi patrzeć, nie musi wysilać oczu. Pomieszczenie zbyt małe, by cokolwiek zmieniło swoje miejsce. Z prawej strony, w głębi nienaturalnie szerokiej ściany, były drzwi. Trzeba było najpierw podnieść metalową sztabę wciśniętą w zatrzask w futrynie. Zawsze przychodziło mu to z trudem, nie miał już sił. Musiał oprzeć się lewym barkiem o ścianę, złapać oddech.
Stukanie na chwilę ustało, po czym znów zaczęło go ponaglać.
W mroku nawet nie miał co wytężać oczu, unikał wysiłku skupienia i koncentracji, jednak odniósł wrażenie, że zanim wymacał uchwyt na sztabie i pociągnął w górę, zobaczył wszystko mimo ciemności. Wyraźnie.
Widział swoją dłoń, pokrytą wybroczynami, kościstą. Drżała, gdy wysunął ją do przodu. Odczuł zdumienie, że drży. Że wysuwa ją z takim wysiłkiem. Szarpał nieporadnie oporny mechanizm. Czuł ból podbrzusza. Przypomniał sobie, że nie zdążył opróżnić pęcherza. Zapomniał! Po to przecież poszedł do sanitariatu. Stanął przed miską kloaczną i zapomniał.
„Dobre sobie” – mruknął w duchu i coś w nim zachichotało. Chociaż na zewnątrz nie dał po sobie nic poznać. Może tylko drgnęły mu nieco policzki. „Zapomniałem, że wciąż zapominam”.
Odetchnął, pokrzepiony wewnętrznie dobrym humorem, który przybył znikąd. I niezwykłym odczuciem siły, jaka w niego wstąpiła. Poczuł, że młodość wypełnia go po sam czubek, młodość nie fizyczna, tylko duchowa. Taka rozbrykana.
Mięśnie wciąż miał zszarpane i wątłe. Piszczele nóg paliły do żywego, a rozchybotana głowa tkwiła na rozżarzonym szpikulcu kręgosłupa.
„Zapomniałem, jak to jest być młodym…” A tu nagle tyle obrazów i myśli z odległych lat. Puściła tama, eksplodowały w nim wyraźne, soczyste wspomnienia. Były w nim. Wszystkie naraz. Cała ognista kula dzieciństwa. Wirująca karuzela, diabelski młyn...
„Zrobiłem to, jestem u kresu swego życia. Przeskoczyłem” – pomyślał Genek.