9,99 zł
Chociaż Alanna krótko zna Gerarda, przyjmuje zaproszenie na rodzinną uroczystość w posiadłości Withestone. Ma nadzieję oderwać się od problemów w pracy i trochę odpocząć. Szybko się jednak orientuje, że weekend w gronie rodziny, w której aż iskrzy od konfliktów, nie upłynie sielsko. Lecz nie to okazuje się najgorsze. Jednym z gości na przyjęciu jest Zandor, z którym rok temu spędziła niezapomnianą noc…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 144
Tłumaczenie:Katarzyna Berger-Kuźniar
– No, chodź tu, Becks, i opowiadaj! Jaki jest w łóżku?
Alanna Beckett prawie zadławiła się kawałkiem tarty Świętego Klemensa, który właśnie jadła, i zalękniona rozejrzała się wokół po zatłoczonej winiarni.
– Susie, na litość boską, ucisz się! Poza tym, kto pyta o takie rzeczy!
– Ja! – odparła niewzruszona Susie. – Jestem tak spragniona informacji, że mojego pragnienia nie zaspokoi nawet to wyśmienite wino! Zresztą, pomyśl sama. Wyjeżdżam do Stanów na całe sześć tygodni i zostawiam cię jak zawsze samą w mieszkaniu w charakterze kraba pustelnika. Wracam przerażona, czy przez ten czas nie wzięłaś sobie kota, nie zaczęłaś się dziwacznie ubierać lub czy nie zapisałaś się na kurs szydełkowania. A zastaję cię… prawie zaręczoną! Alleluja!
– Ależ nic z tych rzeczy! – zaprotestowała Alanna. – Zostałam tylko zaproszona na osiemdziesiąte urodziny jego babci. To wszystko!
– Ważna impreza rodzinna w ważnej rodzinnej posiadłości. To poważna sprawa, Becks! A zatem przyjrzyjmy się szczegółom dotyczącym Geralda, czy tak?
– Gerarda… Gerarda Harringtona.
– Mówią na niego Gerry?
– Z tego co wiem, to nie.
– Aha… wobec tego poproszę o kompletny opis fizyczny, bez upiększeń!
Alanna westchnęła z rezygnacją.
– Prawie metr osiemdziesiąt, przystojny blondyn, niebieskie oczy…
– Jak się poznaliście?
– Uratował mnie przed rozjechaniem przez autobus.
– Dobry Boże, gdzie i jakim cudem?
– Niedaleko Bazaar Vert przy King Road. Szłam zamyślona i… zeszłam z chodnika prosto na jezdnię. Wtedy mnie złapał i wciągnął z powrotem.
– Niech go Bóg za to błogosławi. A o czym tak rozmyślałaś?
Alanna niechętnie wzruszyła ramionami.
– Wydawało mi się, że zobaczyłam właśnie kogoś znajomego. Jak już tak bardzo chcesz wiedzieć, to Lindsay Merton…
– Lindsay?! Przecież ona mieszka z mężem w Australii!
– No tak. Więc prawie dałam się przejechać za nic!
– I cóż potem zrobił nasz Sir Galahad, znany również jako Gerard?
– Ponieważ byłam odrobinę roztrzęsiona, zabrał mnie do Bazaar Vert i kazał mi zrobić bardzo słodkiej herbaty. Niemalże pożałowałam, że nie zostałam rozjechana.
– Wcale nie pożałowałaś… Pomyśl, co stałoby się z nieszczęsnym kierowcą! A jakim to cudem twój błędny rycerz ma aż tyle do powiedzenia przy tych nadętych paniusiach z Bazaar Vert?
– Ktoś z jego rodziny, chyba kuzyn, jest właścicielem całej sieci. Gerard jest dyrektorem zarządzającym.
– Wow… i zarabia kupę kasy, a w dodatku jest przyjazny dla środowiska. Kochana, jestem naprawdę pod wrażeniem… Czy nie mówi się aby, że jeśli ktoś uratuje nam życie, to ono już na zawsze do tej osoby należy?
– Mówi się wiele rzeczy, zazwyczaj głupich. Między nami nie ma mowy o żadnym „należeniu” do kogoś… przynajmniej na razie. Jesteśmy na etapie zapoznawania się, a zaproszenie na rodzinną imprezę to następny krok.
– Sprawdzenie, czy szanowna nestorka udzieli swojej aprobaty… Nie wiem, czy by mi się to podobało.
– Nie zapominaj, że takie spotkanie działa w dwie strony. Poza tym to dla mnie weekend za miastem, zamierzam się zrelaksować i dać się ponieść z nurtem… co nie oznacza wcale, że wyląduję prosto w sypialni Gerarda. Zwłaszcza w ich posiadłości rodzinnej Whitestone Abbey, gdzie na pewno będziemy nocować osobno…
– I jeszcze pewnie pójdziecie w niedzielę do kościoła… co nie oznacza, że Gerard nie znajdzie gdzieś jakiegoś przytulnego stogu siana… – Susie zaśmiała się szyderczo i podniosła kieliszek. – W każdym razie, za ciebie, moja dumna pięknotko, i za spełnienie wszystkich twoich weekendowych marzeń!
Alanna uśmiechnęła się pod nosem. Może istotnie nadszedł czas, by wszelkie uprzedzenia z przeszłości zepchnąć w niepamięć i zacząć znów żyć pełnią życia, zamiast dalszego umartwiania się żywotem samozwańczego samotnika?
Każdy popełnia jakieś błędy. Byłoby absurdem traktować dalej własne potknięcia aż tak poważnie. Nie można w nieskończoność się biczować i miesiąc po miesiącu coraz bardziej zatruwać sobie życie. Ileż razy Susie błagała, żeby wyszły razem wieczorem „do ludzi”? Ileż razy Alanna odmawiała, zasłaniając się koniecznością pracy ze względu na trudną sytuację w wydawnictwie? Pracy, która w rzeczywistości nie była żadnym poświęceniem, a wyłącznie ukochaną pasją.
Dla uwiarygodnienia swojego nowego wizerunku pracoholika, zmieniła fryzurę i okiełznała niesforną szopę pięknych, kasztanowych włosów, spinając je codziennie w koński ogon srebrną klamrą. Zaprzestała też używania maskary i cieni, by nie zwracać uwagi na swe niesamowite zielone oczy i długie rzęsy. Czasami tylko bezbarwną szminką malowała usta.
Wyłącznie ona znała powód tego kamuflażu. Nie poznała go nawet Susie, najlepsza przyjaciółka z czasów szkolnych, obecnie współlokatorka, bo gdy Alanna potrzebowała natychmiastowej ucieczki ze swej kawalerki, zaproponowała wspólne zamieszkanie.
Alanna nie planowała porzucać aktualnej wersji siebie. Co więcej, Gerard zdawał się lubić ją właśnie w takim wydaniu, choć w każdej chwili mogła przecież w delikatny sposób powrócić do dawnego wizerunku, starając się nie wywołać później zbytniego szoku.
Tak naprawdę uzależniała wszystko od tego, co się zdarzy na imprezie babci Gerarda. Samo zaproszenie zaskoczyło ją. Gerard był niezaprzeczalnie czarujący i troskliwy, lecz ich dotychczasowy układ zdecydowanie określiłaby jako powściągliwy i stonowany, co wcale jej jednak nie zniechęcało, a wprost przeciwnie – cieszyło.
Początkowo zgodziła się wyłącznie zjeść z nim obiad, bo w końcu ratując ją spod nadjeżdżającego autobusu, sam naraził się na wielkie ryzyko, więc byłoby z jej strony prawdziwym grubiaństwem odmówić. Niespodziewanie wieczór w jego towarzystwie okazał się relaksujący i niewymuszony. Potem spotkali się jeszcze dwa razy i dopiero wtedy, po trzeciej „randce”, pocałował ją na dobranoc. A właściwie bardziej w przelocie musnął jej usta. Z radością odkryła, że poczuła się z tym bardzo przyjemnie i nie będzie miała obiekcji, gdy sytuacja się powtórzy.
Tak też się stało.
Chodzimy ze sobą! – pomyślała rozbawiona. – I tym razem może się ułoży…
Chociaż bardzo się bała, uznała, że odrzucenie zaproszenia na przyjęcie babci byłoby wielkim błędem. Wydała więc fortunę na jedwabną, długą, obcisłą suknię w kolorze zamglonego morza, ozdobioną koronkami, która wydawała się na tyle elegancka i powściągliwa, że powinna usatysfakcjonować nawet najbardziej wymagającą babcię, jednocześnie podkreślając doskonałą figurę Alanny, co mogłoby się spodobać Gerardowi.
– Mam nadzieję, że się nie zanudzisz – powiedział ze smutkiem Gerard. – Kiedyś Babka przetańczyłaby całą noc, teraz zaczyna chyba… czuć swoje lata.
– Babka? Dlaczego tak… staromodnie? – Alanna była zaintrygowana.
– Przez dawną pomyłkę. Kiedy pierwszy raz byłem w internacie, przysłała mi paczkę ze słodyczami. Napisałem list z podziękowaniem, zrobiłem błąd w pisowni, kartka obiegła całą rodzinę, no i już tak zostało.
– Czarujące!
– Ale nie spodziewaj się koronek i kwiatków. Babka codziennie jeździ konno przed śniadaniem, niezależnie od pory roku. A ty… jeździsz?
– Jeździłam do wyjazdu na studia. Wtedy moi rodzice postanowili przeprowadzić się do małego domku z ogródkiem, zamiast trzymać duży, ze stajniami i padokiem.
– To weź ze sobą buty do jazdy! – rozpromienił się. – Pojeździmy sobie po okolicy.
– Wspaniale! – odparła, choć zaczynała podejrzewać, że solenizantka Niamh Harrington jest osobą budzącą respekt lub nawet gorzej.
No i pozostaje jeszcze cała reszta rodziny…
– Matka Gerarda jest wdową. Jego nieżyjący ojciec był najstarszym dzieckiem pani Harrington i jedynym synem -zaczęła opowiadać Alanna, gdy jadły z Susie w domu tajską kolację przyniesioną z baru na wynos. – Potem mamy ciotkę Karolinę i wujka Ryszarda z ich żonatym synem, następnie jest ciotka Diana z mężem Maurycym i ich dwiema córkami, jedną zamężną, drugą singielką…
– Dobry Boże… oby mieli jakieś plakietki z imionami…
– Najmłodsza córka pani Harrington, Marianna, nie żyje, zginęła w wypadku z mężem, a ich syn z jakichś przyczyn nie jest zbyt serdecznie zapraszany.
– To może on jest właścicielem Bazaar Vert?
– Chyba tak, choć Gerard zbytnio się o nim nie rozwodził.
– No, no, no… cieszę się, że to nie mnie czeka taki kłopotliwy weekend.
Kłopoty zaczęły się z samego rana w piątek na cotygodniowym spotkaniu dotyczącym nowych nabytków i odkryć. Alanna wróciła z niego wściekła i, klnąc pod nosem, kopniakiem zamknęła za sobą drzwi swego maleńkiego biura, przypominającego rozmiarem dziuplę.
– Och, Hetty, szefowo… – wyszeptała – gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję…?
Na urlopie macierzyńskim, brzmiała jednoznaczna odpowiedź, która wyjaśniała także, dlaczego to Alanna zajmowała się tymczasowo sama działem romansów w wydawnictwie Hawkseye. Początkowo zachwyciła ją nadarzająca się okazja do awansu, jednak gdy opadły różowe okulary, zdała sobie sprawę, że oto znajduje się w strefie wojny, a głównym przeciwnikiem jest Louis Foster, który układa listę książek dla panów, głównie pod kątem ilości zawartej w nich przemocy i krwi, choć czasem dopuszcza nazwiska z prawdziwej literatury.
Alanna udawała się na spotkanie, by sprzedać wszystkim swe najnowsze własne odkrycie, pisarstwo świeże, o nowatorskim podejściu. Opowiadała entuzjastycznie o możliwości pozyskania dla Hawkseye nowego, rodzącego się talentu. Jednakże napotkała grzeczny, lecz skuteczny opór Louisa, który oznajmił, że przestudiowawszy cyfry, nie zarekomenduje inwestycji wysokiego ryzyka w całkowitą niewiadomą.
– Zwłaszcza że – argumentował – pan Jeffrey Winton zdradził mi ostatnio przy lunchu, że planuje rozszerzenie wątków swej prozy o tematy bardzo podobne do tych, którymi zajmuje się ta młoda dama proponowana przez Alannę. No a my przecież mamy jego serię o Maisie McIntyre, która sprzedaje się sama.
Jeffrey Winton… Alanna skuliła się na myśl o twórcy wiejskiej sagi, tak przesłodzonej, że bolały zęby, który pisał pod damskim pseudonimem. Zresztą to także pisarz ze stajni Hetty. Co zatem robi, chodząc na lunche z Louisem i z nim omawiając swe przyszłe projekty?
Nie żeby chciała mieć z nim do czynienia, mając w pamięci swe jedno jedyne spotkanie z okrągłym, obleśnym autorem „Miłości w kuźni” i „Gospody pogardy”… I wszystko, co nastąpiło po nim.
Sprawy z przeszłości, które tak bardzo chciała wyprzeć ze swej świadomości, zdawały się nagle powracać ze zdwojoną siłą, a w teraźniejszości Louis przekonał wszystkich zgromadzonych o swej racji i czekało ją poinformowanie pełnej nadziei młodej autorki, że wydawnictwo nie podpisze z nią kontraktu. Rozczarowanie i podwójny cios w dumę oraz umiejętność negocjacji Alanny! Punkt dla Louisa zmierzającego do tego, by skupić w swych rękach książki dla mężczyzn i literaturę kobiecą.
A za parę godzin pierwsze spotkanie z wielopokoleniową tradycyjną rodziną Gerarda.
Ze strachem patrzyła na małą walizkę, w której znalazł się strój do jazdy konnej, specjalnie zapakowana suknia i ręcznie posrebrzana artystyczna rama do zdjęć, prezent dla solenizantki.
Przez moment rozważała udawanie ofiary czterdziestoośmiogodzinnej żołądkówki, lecz ostatecznie postanowiła się nie poddawać. Nie zamierzała już dzisiaj rozczarować kolejnej osoby. Muszę zadbać o Gerarda – myślała – dla dobra naszej ewentualnej wspólnej przyszłości, jeśli sympatia miałaby kiedykolwiek przerodzić się w miłość.
Tego właśnie potrzebowała: powolnego zmierzania do celu, do szczęśliwego zakończenia. Nie dzikiego wybuchu namiętności, nieuchronnie doprowadzającego do katastrofy. Takie złe wspomnienia należy wymazać. Odciąć się od nich. Na zawsze.
Podróż przebiegała bardzo spokojnie. Gerard prowadził świetnie, jego mercedes był superkomfortowy, a leniwa, niezobowiązująca rozmowa dotyczyła posiadłości babci i dość burzliwej przeszłości.
– Mówi się, że rodzina, która zamieszkała na terenie opactwa w czasach Tudorów, przekupiła urzędników królewskich, by wyrzucili stamtąd mnichów. W odwecie zostali oni przeklęci przez lokalnego opata. Nieważne, ile w tym prawdy, jednak dla tej rodziny istotnie nastały ciężkie czasy, bo kolejni synowie mieli problem z piciem i hazardem. Dlatego też mój prapradziadek Augustus Harrington wykupił posiadłość bardzo tanio. Był to człowiek bardzo szanowany i pracowity, i za punkt honoru postawił sobie odrestaurowanie Whitestone.
– Pozostało coś z oryginalnej budowli?
– Bardzo niewiele, z wyjątkiem krużganków. W zasadzie wyburzono wszystko i zaczęto od nowa.
– A to wandale… Oczywiście żartuję. Przypuszczam, że renowacja takiego miejsca tak naprawdę nigdy się nie kończy?
– Dokładnie tak. Może na tym w rzeczywistości miała polegać klątwa opata. Powiedział przecież, że posiadłość ta będzie na zawsze kamieniem u szyi kolejnych właścicieli.
– Jakoś nie za bardzo wierzę w klątwy. Natomiast wyobrażam sobie, że taki kawałek prawdziwej historii jest wart zachodu.
– Zgadzam się w pełni. Natomiast nie jest to pogląd powszechny… Zresztą, sama ocenisz. Już prawie dojeżdżamy.
Gdy minęli kolejne wzgórze, w dolinie zobaczyli masywną budowlę z jasnego kamienia, która miała dodatkowo wybudowane potężne skrzydła, rozpościerające się przed nią i okalające olbrzymi dziedziniec, służący jako parking.
Czy te skrzydła miały przypominać ramiona wyciągnięte na powitanie? O tym mieli się przekonać dopiero wkrótce…
Gerard zaparkował swego merca między jaguarem i audi, tuż na prawo od płaskich kamiennych schodów wiodących do wejścia. Gdy wypakowywał ich bagaże, wielkie drewniane drzwi otworzyły się powoli i w progu pojawiła się siwowłosa kobieta w eleganckiej czerwonej sukni.
– Więc jesteś… – powiedziała z przekąsem, po czym rzuciła w głąb pomieszczenia: – Ryszardzie, nareszcie pojawił się Gerard! Powiedz matce!
– Dobry wieczór, ciociu Karolino! Wujku Ryszardzie, niech się wujek nie martwi, ja sam zaanonsuję nasz przyjazd.
– Spodziewano się was ponad godzinę temu. Nie mam pojęcia, jak to wpłynie na czas podania obiadu.
– Wyobrażam sobie, że zostanie on podany dokładnie wtedy, kiedy kazała go podać Babka. Jak zwykle.
Gerard najwyraźniej nie zamierzał się dać sprowokować. Znaleźli się w imponującym, wyłożonym boazerią hallu.
– A teraz pozwólcie, że przedstawię wam panią Alannę Beckett. Kochanie, moi wujostwo, państwo Healey.
Alanna poczuła się lekko zdezorientowana słysząc słowo „kochanie”.
– Witamy… wszyscy czekają w salonie, proszę zostawić tu bagaże, gosposia zabierze je do waszych pokojów. Gerardzie, twój gość znajdzie się we wschodnim skrzydle, tuż obok Joanny. No i obawiam się, że będziecie musiały panie dzielić łazienkę.
– O, przywykłam do tego. Dzielę mieszkanie w Londynie z innymi współlokatorami.
Odpowiedź Alanny pozostawiono bez komentarza.
– Gerardzie, chodźmy, wiesz, że twoja babcia nienawidzi czekania.
Gdy Alanna szła w milczeniu za nimi, dotarło do niej, że absolutnie nie jest gotowa na poznawanie wielkiej rodziny z tradycjami. Wolałaby pójść za gosposią do pokoju gościnnego, a najlepiej uciec stąd do Londynu. Pieszo!
– Nie przejmuj się ciotką Karoliną – wyszeptał jej do ucha Gerard. – Odkąd moja matka wyprowadziła się do Suffolk, traktuje swą rolę pani domu o wiele za poważnie.
– No tak… zaczęłam się już nawet zastanawiać, czy mam dygać…
– Obiecuję, że wszystko będzie w porządku.
W końcu znaleźli się w bardzo długiej sali, o wyjątkowo niskim suficie, gdzie znajdował się kominek, wystarczająco duży, by upiec w nim woła. Resztę umeblowania stanowiły wielkie, miękkie sofy i głębokie fotele, wszystkie obite wypłowiałym perkalem. Ciemną dębową podłogę przykrywały tu i ówdzie podstarzałe dywaniki, a drzwi balkonowe zasłaniały zielone adamaszkowe kotary. Nikt nie starał się tu udawać elegancji, wszystko było po prostu obskurne.
Taki zwykły dom… – pomyślała.
Na ich widok ludzie zgromadzeni w dziwnym pomieszczeniu zamilkli i zaczęli się przyglądać. Skrępowana, słuchała uderzeń własnych obcasów o drewnianą posadzkę, gdy Gerard prowadził ją przez pokój w stronę babci.
Solenizantka okazała się niepodobna do ciotki Karoliny. Była niska, pulchna, miała bardzo żywe błękitne oczy i różowe policzki, a siwe włosy nosiła upięte wysoko w kok. Siedziała po środku największej kanapy, naprzeciw na oścież otwartych okien, prowadząc ożywioną rozmowę z przycupniętą obok jasnowłosą dziewczyną.
– Drogi chłopcze, dzień dobry – zareagowała błyskawicznie. – A to twoja śliczna panna! Witajcie w Whitestone!
Wtedy Alanna została zlustrowana tak dokładnie, że miała ochotę usunąć się w cień. Zaskoczył ją także silny irlandzki akcent starszej pani, choć mogła się tego spodziewać po jej obco brzmiącym imieniu „Niamh”.
– Bardzo dziękuję za zaproszenie, pani Harrington, ma pani przepiękny dom.
O, Boże… to zabrzmiało, jakbym już się czuła dziedziczką nieruchomości… – zreflektowała się.
– Z pewnością pamięta lepsze czasy… Joanno, kochanie, przesuń się, żeby Alanna mogła usiąść koło mnie i opowiedzieć o sobie.
Gerard rozglądał się dookoła.
– Nie widzę mojej matki…
– Biedna Meg odpoczywa po podróży. Przyjazd z Suffolk to dla niej ciężar… zostaw ją na razie, drogi chłopcze, do obiadu wydobrzeje. Wróćmy do Alanny. Wnuk mówi, że jesteś wydawcą…
– …redaktorką w dziale literatury kobiecej.
– Praca, której ci zazdroszczę… Niczego nie kocham bardziej od książek. Byleby nie były zbyt sentymentalne. A może zarekomendujesz parę tytułów, które by mi się spodobały?
„Czy może pani zarekomendować książkę dla starszej damy, która kocha czytać?”
Prawie dokładnie takie samo pytanie zadano jej prawie rok wcześniej, ale zrobił to mężczyzna. Tak właśnie zaczął się koszmar, o którym próbowała od dawna ze zmiennym szczęściem zapomnieć. Przeszedł ją dreszcz.
– Zimno ci! – zauważyła babcia Gerarda. – I nic dziwnego, zbliża się wieczór. Może wszedłbyś już do środka, Zandor, i pozamykał wreszcie te okna, na litość boską… zrywa się wiatr, mamy tu przeciąg… nie chcesz chyba, żeby przez twoje wędrówki po tarasie gość Gerarda zachorował!
Tymczasem Alannie wydawało się, że naprawdę zamarza.
Zandor…? Zandor?! – powtarzała z niedowierzaniem w myślach. – Nie, niemożliwe! To nerwy! Musiała się przesłyszeć.
– Przepraszam, babciu. Ciebie i piękną przyjaciółkę mojego kuzyna. Musimy wszyscy o nią zadbać…
Alanna poczuła, że zaraz zwariuje.
Nie tylko imię… ale ten sam głos! Niski, zawsze z nutą ironii, niemożliwy do pomylenia…! Boże, pomocy, to musi być on!
Zmusiła się, by spojrzeć w jego stronę. Stał plecami do okna i z twarzą w cieniu zachodzącego słońca. Ciemna wysoka postać na tle tarasu. Mężczyzna, z którego sypialni uciekła prawie rok temu, odtąd nawiedzana regularnie wspomnieniami tamtej nocy…
Tytuł oryginału: The Innocent’s One-Night Confession
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2018
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla
© 2018 by Sara Craven
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe. Harlequin i Harlequin Światowe Życie Duo są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327645012