Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Artur Grabowski, jeden z najciekawszych poetów pokolenia „brulionu”, podsumowuje swój liryczny dorobek. Tom „Wersje” to poezja filozoficzna i formalnie wyrafinowana, a zarazem lirycznie przystępna i mocno osadzona w doświadczeniu.
Sześć rozdziałów książki nie powtarza kompozycji sześciu tomów autora – odzwierciedlają one raczej biograficzno-tematyczne okresy jego twórczości. Mamy tu więc kolejno: konceptualne miniatury, barokowe próbowanie języków i form, śródziemnomorską zmysłowość antyku; z kolei w intymnych obrazach Polski i w ekstatycznych wizjach Ameryki widać inspiracje awangardą i poezją lingwistyczną; na koniec, w stylu nawiązującym do romantyzmu, śmiała erotyka miesza się z bólem życiowych podsumowań.
Do wyboru wierszy już publikowanych autor dodał kilka wcześniej nie drukowanych, a niektóre znacznie zmienił. W rezultacie powstała nowa, fascynująca całość, odsłaniająca powroty i kontynuacje – motywów, tematów, form.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 100
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Faust zatopiony
w myślach przechadza się tam i
z powrotem.
zjawia się Mefistofeles”.
1989
Gołąb – chodzi jak kaleka,
z głową zadartą na wieże;
odciska w błocie wyraźny
ślad kurzej stopy.
1988
My eyes, like millions of glassy squares merely reflect.
Everything sees through me…
(F. O’Hara)
wypłynąć
w krajobrazy całkiem
nierozpoznawalne tajemnicę
oglądać jak lustro
z drugiej strony czarne
dno źrenica
pod powieką nieba
z bloków patrzą pusto
kwadratowe szkiełka
więc jeżeli wszystko patrzy
przeze mnie
to czy jest mną
czy tylko mieszka
we mnie
niebo okno blok
1989
Wszystko zaczęło się
od burzy – tak głosi
greckie echo –
i jest milknięciem.
Ostrze języczka ciszy
trzepoce
jak źdźbło sztyletu
w ucieczce ptaków.
1987
To pocieszające: zabiegany kelner
opiera się jednym spojrzeniem
na delikatnych wskazówkach
zegarka i znowu krąży
po dryfującej kawiarni.
Ateny, 1988
Milczenie tych wielkich drzew
i każdego źdźbła trawy
łudząco podobne
do ciszy.
Srebrny krzyżyk
samolotu rysuje
granicę słyszenia.
1987
i możesz przysiąść na
ławce ona cię zaniesie
jak pnie niosą
korony do nieba
i dalej
stamtąd
1988
Podniosłem ptaka z ziemi wysoko, wysoko.
(W. Berent)
i po co uczyłeś ptaki
widzieć ziemię
z wysoka
odróżniać niestrawny kamień
od smacznej myszy
cenić spadanie
w stronę szczegółu
między źdźbłami lasu
1988
Nie zadzieraj
nosa – podnieś głowę.
Jesteś
zawsze pod
Wozem czujesz
chłód pod skórą
Wielkiej Niedźwiedzicy
i Mleczna Droga tam
się dopiero zaczyna.
Podnieś głowę – masz
całe niebo
jak na dłoni, możesz
zacisnąć pięść i
schować do
1986
Krajobraz monochromatyczny:
poróżnione kolory
(są teraz zapewne)
milczące i niepewne
granic swych dawnych kształtów;
szarość już nie pamięta, gdzie kończy się kamień,
a brąz szuka ostrożnie, dokąd sięga drzewo;
i to, co zwane naturą, przestaje powoli
być zbiorem osobliwości,
staje się, mimo woli, pejzażem,
w miarę jak cierpliwie
kładą się obok siebie, by znowu być razem,
rozproszone po burzy
białe płatki kurzu.
A za tym wzniesieniem,
gdzie
spodziewasz się ziemi,
jest tylko niebo;
i w krajobraz niemy,
w miejsce wiatru, cicho
się zakrada rytm twojego
oddechu, i łącząc się z ciszą,
tuż za wzgórzem opada
na ziemię lub niebo.
Zesławice, 03.10.1989
zapach skoszonej trawy zatrzymał
mnie nagle na szarej szachownicy
na czarnej krawędzi
betonowej płyty
brudny zielony skrawek przypominał
miejsce gdzie kiedyś byłem
Indianinem w Krainę
Wiecznych łowów wstąpiłem
na chwilę
1989
trawy
pokorne wobec drzew drzewa
cierpliwie szumią strumienie
szeleszczą jak suche
trawy
1987
Stół jest
meblem który jest
przeznaczony
(od wtedy do jutra)
aby dźwigał i
nie ruszał się ze swojego
miejsca pod stołem;
tam ma swój chłód
w cieniu rozgrzanego blatu
i porcelanowe niebo
z niejasnym przeczuciem
sytości.
Opowiedz o głodzie
tych którzy znają
smak zupy.
Daj im ziemniaki
kiełbasę i omszały barszcz.
Niech ujrzę
dno – najedzony.
I przechowaj moje
słowa i nakarm nimi
żołądki.
1988
nasze owoce są
smutne rodzą się
tuż przed końcem
roku nie dotrwają
pod choinkę
mają chore kolory
jak mała jajogłowa
śliwka pokryta barwą szaleńców
gorączkowe wypieki
na zielonym jeszcze jabłku
albo opuchła gruszka
w skórze żółtej od nikotyny
nasze owoce rodzą się na przetrwanie
zimy od pokoleń
nawykłe do piwnic
i ciasnych słoików co roku
dają się skusić na lepką słodycz
cukru co sączy z nich sok
powoli całe stają się grymasem
bólu kurczą się
w piąstkę pestki
1989
przerywam czytanie; słońce
drukuje nekrolog – na białym
kamieniu czernieje
strużka z zielonego
źdźbła
czuwa płomień
świecy na stole i wino
dopite ledwie
do czerwoności
1988
mojego syna nauczę historii
przewidywań dam mu państwo
platona – niech zna potęgę
spekulacji godnej ludzi
jego sfery nowy wspaniały
świat przeczyta sobie
do końca wtedy
go urodzę
1987
Miasto mieści się w miejscu, gdzie miast sto by mogło
zmieścić się w każdą inną miejscowość; to godło
można by przecież zamienić na inne – i już
całkiem gdzie indziej leżałby ten kurz.
Ta fraza mnie przemaka, jak suchego deszcz,
za nią wlecze się grypa (za mną cudzy pies,
który chciałby być moim). Ale nie dam się.
Ten obraz mnie zanika, jestem prawie cały
żołądkiem wieloryba; gubię się w mandali
cudzego horyzontu. Ale znajdą mnie.
Tylko okno i za oknem: dwie realne wrony
idą sobie do diabła. Czyżby z tamtej strony
usłyszały wołanie? Więc warto się wznieść?
Odtrącić krawędź dachu? Pozwolić się nieść
Patrzenie
wypełnione po brzegi. Nie ma miejsca
na oczy, nie mówiąc o twarzy,
najwyżej czubek
nosa, jeśli jest choć trochę
zadarty. Czasem się przydarzy,
że niezgolone wąsy albo brodę
zmieszczę, mimochodem,
w wypełnionym widzeniu. Ależ pan podobny,
z postury, do mamusi! Na tej fotografii
zupełnie jak Jesienin! Podobny do maski
pośmiertnej, do portretu ojca…
A jeśli jeszcze jestem
podobny do Ciebie, to chcę być
w Twoich oczach i Twoimi oczami
zobaczyć siebie.
dla M. Ś.
Nawet ulica Długa nie jest nieskończona;
wypływa z dna Kleparza, wpada do Basztowej.
Nawet gdy pójdziesz Szlakiem, nie dojdziesz do siebie;
Warszawska lub Łobzowska, początek lub koniec.
Nawet ta scholastycznie piękna Kanonicza,
nie prowadzi do Rzymu, rzuci cię pod Zamkiem.
Miasto będzie na zawsze niczyją własnością.
Porwie cię prąd kierunku białą żyłą Grodzkiej,
pomiędzy kamiennymi brzegami collegiów;
i ani się obejrzysz, gdy cię zdradzi w delcie,
bezradnie się rozchyli, nagle odda centrum.
Poczujesz wtedy czule swoje cudze ciało,
otulą cię kwadratem odległe ulice,
odlecą gołębice… Otoczył cię Rynek.
Wiosna. Kurz. Powietrze wysusza
wilgoć życia w płucach.
Brud rozciąga szarość,
złuszcza się skorupa
planety; leniwie porusza
się w kuli
jej ziemiste ciało i toczy po torach
(Tramwaj) kryształowych sfer –
(się zatrzymał. Może ona też?)
trwa jałowy bieg; po rowach
ukrywa się śnieg.
Wrony teraz są śmielsze; parzą się na strzępach
zużytej bielizny. Wsłuchane w swój głód,
(Tramwaj szarpnął do tyłu.) nie słyszą ostrzeżeń
– kruszą sobą lód.
10 marca 1994
Jeszcze raz ten mur, ta jama,
ta, z czerwonych cegieł, rana
w jodynowej cerze tynku; jeszcze
raz ten ochłap mgławej
mrzonki marzeń,
że wyłoni się z gęstawej
śliny myśli: jedna rzadka
rzecz, rzeczownik, że nareszcie
jakiś zabłąkany plemnik
obietnicę dawną spełni
i w stygnącym śluzie wrażeń
znajdzie wilgoć. Spłynie łaska
przebudzenia albo sen
sualny sens tych dziur
tryśnie ze mnie korytarzem:
oko – okno – mur.
14 listopada 1996
Mieszkam pod samym strychem. Wyszedłem na balkon,
opadłem wzrokiem na dno
naszego podwórka; co prawda szare lecz gdzieniegdzie
mech – przykrywa cienkim życiem
solidną śmierć.
Trzymał mnie litościwie mur
i zaufanie do techniki.
(Na cóż innego można liczyć?) A jednak strach
(To gołąb?) przyfrunął i tkwi
na skraju skóry; jak dzwonek u drzwi,
bezczelnie drży.
Bo ciągle nie wiem, czego właściwie się bałem.
Dom stał na fundamentach i ja stałem
równie solidnie wsparty na prawach natury…
No, cóż pewniejszego
od ciężkiej ręki Grawitacji?
Spod której niczego
nie udało się wykraść
ani motylom ani kosmonautom?
Tak, teraz nie warto
nawet się domyślać,
czy lęk przed wzlotem byłby
równie skuteczny
jak lęk przed spadaniem.
1994
i kiedy szeroko rozchylając ramiona otwierasz
duszę na spotkanie z ciałem i robiąc krok w
stronę głębi zostawiasz za sobą dwa wymiary
obrazu i spadając w niewiadomą bo niedo
tykalną pewność celu w donikąd
nie dążącym locie kończysz prostą
poziomą i dziwiąc się że lekkość
pod stopami mogła cię porwać
nie wiesz czy masz nad sobą
czaszkę sklepienie niebieskie
spadochron czy dach
i czy to on cię
niesie czy nie
znośną jego
lekkość
niesiesz
sam
Wszelkie czyste poznania intelektualne Świergot się sili na konieczność,
mają to do siebie, iż ich nawet nie wiem, czy ptaszek, czy kos.
pojęcia mogą być dane doświadczeniu, Zaufać niezawodnej zwykłości,
w milczeniu a ich zasady dadzą się potwierdzić oddzielić
ciszę myśli przez doświadczenie; natomiast transcendentne
od łoskotu słów poznania rozumowe i słuchać, jak szumi:
ani, co się tyczy ich idej strumień świadomości,
nie mogą być dane chór liści, w doświadczeniu
tłum wiatru, ani też, o ile chodzi orkiestra
nadętych flag o ich twierdzenia, nie mogą być nigdy
i wrzawa nerwowych nogawek. przez doświadczenie ani
potwierdzone ani odparte. IMMANUEL
KANT.
1990
Te złote druciki światła
podobno są
falą. Na nich rozpięta firanka
atomów, a za nią
świat – pod cienkim całunem
szronu (w stylu mokrych
szat) przykrywa
sobie twarz.
Opada czas,
zanikająca smuga spraw;
w oknach zostawia światło,
na meblach popiół
wygasłych gwiazd. Więc to,
czego nie ma jest również
częścią istnienia? Jak ciemność
jest ciałem cienia?
Dotknij. Masz na opuszkach palców