Widma Zapomnianej Planety - Łukasz Pośpiech - ebook

Widma Zapomnianej Planety ebook

Łukasz Pośpiech

4,2

Opis

Gdy pionierzy dotarli do wybrzeża Błękitnego Kontynentu, powitało ich bezchmurne niebo, rdzawe stepy, terakotowi ludzie i gigantyczne ważki o zdeformowanych, ludzkich twarzach. Nie spodziewali się, że wtargnęli na ziemię, którą miliony lat temu zamieszkiwały potężne istoty.
Czterysta lat później wrobiony w morderstwo Ariston Redd odkrywa, że jest wart znacznie więcej, niż wyznaczona za niego nagroda na liście gończym. Wszystko przez podążające za nim krok w krok widmo tajemniczej kobiety. Z początku milcząca, cierpiąca na amnezję, wkrótce odkrywa przerażającą prawdę o sobie. W jej rękach spoczywają losy całej cywilizacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
7
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TerraEpsilon

Dobrze spędzony czas

Co jak co, ale pan Pośpiech to umie w cliffhangery. Może i moja hałda wstydu ogromna, ale o drugim tomie Widm będę pamiętała! Na pewno nie jest to najlepsza książka jaką czytałam, która wbiła mnie w fotel i pozostanie ze mną na lata. Za to przy czytaniu bawiłam się wyśmienicie i nawet jeśli nie wszystko mi się tam podobało, to z pełną premedytacją będę polecała wszem i wobec! O ile taki np. Bóg Maszyna kupił mnie wykreowanym światem, tak Widma zdecydowanie stoją bohaterami. I tajemnicą, w której środek zostali wrzuceni. Powiem, że mało kiedy tak się wkręciłam, że historia sama w sobie ciągnęła mnie do lektury. Oczywiście na tym polega czytanie - na poznawaniu historii, ale w tym wypadku chodzi mi o ogromną ciekawość co się tam odjaniepawla. Bo zaczyna się dość klasycznie, wiadomo kto jest ten dobry, kto jest ten zły. Szczególnie że całość można nazwać tak naprawdę ,,pamiętnikiem" głównego bohatera. Dopiero z czasem ta pewność co jest białe, a co czarne zaczyna się rozmywać, gdy sami ...
00
Anndr

Dobrze spędzony czas

Fajna historia.
00

Popularność




Widma zapomnianej planety

Copyright © 2019 by Łukasz Pośpiech

Redakcja: Edyta Hanszke-Lodzińska

Korekta: Kamila Pośpiech, Edyta Hanszke-Lodzińska

Opracowanie okładki, projekt typograficzny: Jacek Laskowski

Wydanie: I

ISBN 978-83-953066-0-0

Wydawca:

 www.amonit-wydawnictwo.pl

Książkę wydano przy wsparciu:

www.polakpotrafi.pl 

oraz 

www.loyal.com.pl

„To najgorszy z twoich pomysłów” – oceniła moja żona, gdy powiedziałem jej, że pracuję nad westernem w scenerii rodem ze starożytnego Rzymu. Po burzliwej rozmowie trzydzieści pierwszych stron powieści poszło do kosza, a ja zabrałem się do pisania książki od początku. Dziś myślę, że była to najlepsza nagana, jaką otrzymałem, a efekt możecie ocenić sami. Wyszedłbym na wielkiego niewdzięcznika, nie dedykując Widm Zapomnianej Planety mojej Żonie.

Doroto, to dla Ciebie.

Choć nasze stopy zapadały się w piaszczystym wybrzeżu, a po sam horyzont rozciągał się miedziany odcień stepu, krainę tę nazwaliśmy Błękitnym Kontynentem. Wszystko przez kolor nieba, na którym nie znalazłbyś nawet jednej chmury rzucającej wyzwanie słońcu. Błękit widoczny jest także nocą, gdy tysiące gwiazd z nienazwanych jeszcze konstelacji, wytwarza niesamowitą łunę. Jeśli dodać do tego oba księżyce, nietrudno wyobrazić sobie, jak rzadkim zjawiskiem jest tu całkowity mrok.

Nie ma się więc co dziwić, że flora i fauna Błękitnego Kontynentu szczególnie upodobały sobie dwa momenty doby. Pierwszym z nich jest brzask. Niskie rośliny otwierają swe kwiaty, by czerpać rosę parującą ze schłodzonej nocą ziemi. Podobnie jak olbrzymie, choć pojedynczo rosnące drzewa. Jest to najpiękniejsza pora dnia. Jałowy step zamienia się wówczas w kolorową oazę, pokazując, że życie – chociaż ukryte – bujnie rozpleniło się na tym świecie. Drugim momentem ukazującym prawdziwe oblicze stepu jest zmierzch. Wtedy na horyzoncie pojawiają się duże ptaki nieloty oraz smukłe zwierzęta o bardzo długich nogach i równie pokaźnych porożach. Już drugiego dnia ekspedycji natknęliśmy się na antylopy o rogach przypominających szable albo – dla odmiany – korony drzew. Nasi przyrodnicy twierdzą, że ów imponujący kościec pomaga tutejszej faunie gromadzić wodę i znosić upał. Gdy słońce jest nisko, z norek wyłaniają się długouche lisy, myszowate o skocznych nogach oraz węże, które szczególnie nocami straszą nasze konie.

Najbardziej niezwykłym stworzeniem Błękitnego Kontynentu są jednak przerażające skrzydlate bestie. Niektórzy z nas myśleli z początku, że tak wyglądają tu ludzie, którzy spółkowali niegdyś z demonami. Mają głowy przypominające twarze ludzkich niemowląt z ustami kryjącymi rząd ostrych jak gwoździe zębów. To owady wysokości dorosłego człowieka z dwoma parami odnóży, chwytnym odwłokiem zakończonym pazurem oraz chitynowymi skrzydłami. Ghule, bo taką nadaliśmy im nazwę, wiją gniazda w koronach olbrzymich drzew, polują nocą, a latają, nie wydając z siebie dźwięku. Tylko śmiertelny krzyk jednego z naszych tragarzy zdradził nam obecność tej kreatury w naszym obozie, piątego dnia ekspedycji. Tuzin salw z muszkietów i garłaczy prujących śrutem, potem szable tnące powietrze jak baty sprawiły, że wreszcie ubiliśmy potwora.

Jakie było nasze zdziwienie, gdy niespełna tydzień później natknęliśmy się na grupę mieszkańców Błękitnego Kontynentu. Mieli skośne oczy, a ich twarze były pomalowane na niebiesko. Farba popękała na słońcu, przez co wyglądała jak zeschnięte błoto lub terakota. Ludzie ci nosili naszyjniki z zębami ghuli, a jeden z nich będący prawdopodobnie przywódcą grupy, miał wetknięte w kapelusz kawałki skrzydeł tego upiornego stworzenia. Uwagi żadnego z nas nie uszło, że owi terakotowi ludzie uzbrojeni są jedynie w noże i prymitywne maczety. Czy więc odznaczali się nadludzką siłą, czy może byli potężnymi magami?

Doprawdy, nie mogę doczekać się kolejnego dnia na tym zachwycającym, nowym świecie.

Z dziennika kapitana Atylli w: Pionierzy Błękitu, czyli Sto lat przed Cesarstwem Nykejskim 

 Trzy dziesiąte sekundy. Tak szybko strzelają najlepsi. W tym czasie poderwą broń zza pasa, wycelują, odciągną kurek i nacisną spust. Mgnienie oka. Szkielet rewolweru staje się przedłużeniem ręki; łuska, spłonka, proch – dodatkowymi narządami wewnętrznymi. Uszkodzenie jednego elementu grozi nagłym zgonem całego organizmu.

Serce pompuje tyle adrenaliny, że świat dookoła zwalnia i przesuwa się jak klatki filmu. Strzelec widzi każdą zmarszczkę na twarzy przeciwnika, słyszy jego oddech mimo dzielących ich kilkunastu kroków. O tak, śmiertelne zagrożenie wyzwala nadczłowieka.

Postronny obserwator – a ten jak szarańcza ściąga na widowiska pod patronatem śmierci – usłyszy tylko huk, by następnie oglądać osuwającego się na ziemię faceta z rosnącą plamą czerwieni w okolicach brzucha. Wiem to, bo już jako chłopiec oglądałem pojedynki, wciskając się między żądnych emocji gapiów. A teraz stoję twarzą w twarz z jednym z najszybszych rewolwerowców w całym Cesarstwie Nykejskim. Być może najszybszym. Wiem, że to ode mnie się zacznie, pierwszy chwycę za broń. On jest pewny siebie, przekonany o niezawodności swoich palców. Zobaczy, że moja powieka zadrży i już będzie wiedział – czas rozpocząć rzeź.

To nie ręka ciebie zdradzi, a twarz – ostrzegał mnie doświadczony łowca nagród. Jego słowa wciąż do mnie wracają, jednak jestem zbyt wściekły, by nad tym zapanować.

I pomyśleć, że chciałem być taki jak on, Anatangel Tulluk. Patrząc teraz w jego twarz, na poły skrytą za wysokim kołnierzem płaszcza, nie dostrzegam już tego, co kiedyś mi w nim imponowało: niezachwianego osądu rzeczywistości. Kto wie, być może nigdy go nie miał, a tę aurę boskości nadały mu moje naiwne, młodzieńcze oczy.

Po miesiącach poszukiwań, stając z nim w śmiertelnym pojedynku, miałem zabić coś więcej, niż człowieka. Miałem zabić przeszłość. Zadanie trudne, ale – do diabła! – porażka nie wchodzi w grę.

Jeśli to spartolę, naraz umrą dwie osoby. Od kilku miesięcy jestem związany na śmierć i życie z kobietą z łuskami na policzkach, burzycielką światów, jak ją nazywają. Nie znają jej jednak tak jak ja, boją się i wolą zawczasu zetrzeć w proch. Nigdy nie popierałem takiego podejścia, teraz także nie zmieniłem zdania. Póki żyję ja, będzie żyła i ona.

Spokojnie, niech drań zrozumie, że nie jestem już amatorem. Sporo nauczyłem się od czasu, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy.

Szlag, gdybym zawsze myślał z taką prędkością jak teraz, wszystko potoczyłoby się zapewne inaczej. Może nawet zostałbym tym cholernym lekarzem! Pytasz, dlaczego? Dobrze, opowiem. Bydlak i tak nie zacznie beze mnie.

To ojciec marzył, bym poszedł jego śladem i zrobił medyczną karierę. Przyzwyczajał do widoku krwi, ran szarpanych, ciętych, a przede wszystkim postrzałowych. Na zwłokach uczył tajemnic ludzkiej anatomii, gdy moi rówieśnicy biegali po miasteczku, łapiąc koleżanki za końskie ogony. Asystowałem mu w gabinecie, odkąd skończyłem dwanaście lat, co mieszkańcy rodzinnej Taury uważali za barbarzyństwo. Ojciec utrzymywał jednak, że dzięki temu oszczędzi mi trudnych początków w akademii i pozbawi lęków toczących wielu młodych medyków.

Wszystkie zabiegi i przygotowania zdały się na nic. Szybciej niż ktokolwiek inny zrozumiałem, że nie mam do tego ani talentu, ani cierpliwości. Gdy tylko na stół trafiał postrzelony człowiek, rozsądek przegrywał z emocjami. Zamiast skupić się na operacji, myślałem tylko, jak dorwać sukinsyna, który go ranił.

Schyłek III wieku Zjednoczonej Ery to czas paradoksów. Choć wojny nie pamiętają nawet najstarsi, to co drugi trup chowany jest z kulą w ciele. Cesarstwo Nykejskie sięga od oceanu do oceanu, od blisko trzystu lat dzieli i rządzi tyglem religii, kultur i nacji. Na dnie wszystko jednak wrze. Kapłani różnych wyznań wieszczą nadejście Wielkiego Zaćmienia, kiedy to Mrok ostatecznie wchłonie Światło, a ludzką esencję zjedzą wygłodniałe demony. Wyobraźnię pobudzają dodatkowo ostanie miesiące przed końcem stulecia. Nic nie połączyło plebsu i wysokich rodów tak mocno jak dekadentyzm.

Terakotowych nomadów, od pokoleń wypatrujących latających statków, widuje się głównie na pamiątkowych fotografiach. Kiedyś dumni wędrowcy, w magiczny sposób zrośnięci ze stepem, chowają się na pustkowiach lub sprzedają na podejrzanych bazarach halucynogenne zioła.

Wchłonięte przez Imperium kolonie zapomniały o swoich korzeniach. Bezwzględni i niezależni klanowi przywódcy z czasów kolonizacji Błękitnego Kontynentu na klęczkach całują pierścień Cesarza. Zamienili się w skorumpowanych urzędników, poświęcając odwagę i niezależność na rzecz konformizmu. A jednak wciąż zabijamy się namiętnie. Mój ojciec słusznie powtarzał, że człowiek to zwierzę, które pierwotne instynkty zastąpiło polityką. Przez to, jak wielu rannych zwożono do jego gabinetu, można było pomyśleć, że jest medykiem polowym. Ludzkość napędza chciwość, a chciwość pragnie ozmy. Najwięcej kul wystrzelono w jej imieniu. Od kiedy ta zalegająca w ziemi substancja stała się głównym paliwem mechanizmów, jej wydobywanie stało się niezwykle dochodowe. Nic dziwnego, że tę przypominającą gluta maź nazwano nowym złotem. Wysokie jak drzewa żurawie wysysały z ziemi to, co miała najcenniejszego. Robotnicy kompanii dynamitem kruszyli skały, by wiertła maszyn mogły przebić ozmowe żyły. Kiedy w końcu jakiś szczęśliwiec trafił na złoże, natychmiast zmieniał przesiąknięty potem kapelusz na filcowy cylinder. Stawał się ozmanem, nowym arystokratą. To, że matka powiła go w burdelu, przestawało mieć znaczenie.

Nic dziwnego, że ta śmierdząca papka często bywała przyczyną rozlewu krwi. Zawracała mężczyznom w głowie mocniej niż wilgotna tajemnica kobiety. Trudno policzyć, ile razy ojciec leczył dźgniętego nożem partnera w interesie, który okazał się zbyt pazerny, czy postrzelonego geologa, który robiąc pomiary, nieopatrznie postawił stopę na cudzym terenie.

Ostatnimi czasy na stół trafiali także cesarscy dragoni. Namiestnicy prowincji wysyłali ich w sporne rejony, by pilnowali porządku, łagodzili nastroje podczas trudnych negocjacji między rodzinami dawnych pionierów a przedstawicielami bogatych kompanii. Posiniaczeni, zabandażowani jak mumie, zwykle przeklinali los, który kazał im się zaciągnąć.

Ja, Ariston Redd, zamiast wyciągnąć wnioski z ich opowiadań, zasiliłem cesarską armię, gdy tylko skończyłem osiemnaście lat. Wtedy przepełniało mnie przekonanie, że ten chaotyczny świat da się ujarzmić jak wierzchowca. Zresztą, co będę opowiadał. Kto za smarkacza nie miał wrażenia, że świat setki lat czekał właśnie na niego?

Ojciec – mówiąc łagodnie – skrytykował moją decyzję.

– Zawsze byłeś lekkomyślny, ale nie przypuszczałem, że jesteś szalony! Synu, idę o zakład, że najpóźniej za rok znów cię zobaczę – powiedział, wytykając mnie palcem. – Pytanie tylko, czy przy operacyjnym stole, czy raczej na nim.

Następnego lata rzeczywiście się spotkaliśmy. Kiedy już ścigano mnie za zdradę i dezercję, wyceniono na 200 battów.

Żywego lub martwego.

Część I

Dziewczyna

o słonecznych oczach

1.

Kłopoty są jak krowie placki na łące, pięćdziesiąt ominiesz, ale w końcu i tak w jakiś wdepniesz. Ja wlazłem wyjątkowo szybko, choć nic tego nie zapowiadało.

Był dwunasty sierpnia dwieście dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Zjednoczonej Ery, mijał ósmy miesiąc, od kiedy zamiast imieniem wołano mnie „kadecie Redd”. Służyłem w cesarskich dragonach, regimencie zwanym potocznie pieskami preriowymi. Ta wywołująca paniczny strach w szeregach wroga nazwa przyległa do żółtodziobów po ledwie miesięcznym przeszkoleniu.

Pieskiem preriowym byłeś przynajmniej przez rok. Pół dnia kopałeś rowy, studnie, maszerowałeś w skwarze, krztusząc się pyłem stepu, a przez drugą jego część uczyłeś się musztry na fortowym placu. Dopiero po pełnych trzynastu miesiącach ataman wzywał cię do swojego namiotu i na podstawie raportów sztabowców decydował, czy trafisz do bardziej prestiżowej formacji, czy do końca służby będziesz uczył się chodzenia równym krokiem po placu defilad.

Tamtego pamiętnego dnia miałem wyjątkowe szczęście. Skierowano mnie na rozległe pastwiska pół dnia drogi od macierzystego fortu Belen. Nasz czteroosobowy oddział miał czuwać przy negocjacjach sprzedaży ziemi. Prosta sprawa. Jedną ze stron byli wysłannicy Kompanii Issos słynącej z największych na Błękitnym Kontynencie rafinerii. Sprzedawana przez nich ozma była najlepiej wydestylowana i osiągała najwyższe ceny. Issańczycy pieniędzmi przypalali cygara i trudno było zaproponować kwotę, która zrobiłaby na nich wrażenie.

Wówczas wysłali swojego człowieka, Mukdara Djabbara, do kulawego hodowcy krów Joela Brugera, właściciela sześćdziesięciu hektarów pastwisk. Byli przekonani, że pod nimi przebiega żyła. Szkopuł w tym, że kulas nie należał do tych, co zmieniają zdanie pod wpływem pliku banknotów. Stary hodowca odziedziczył te ziemie po ojcu, ten zaś po dziadzie, który kupił je w czasach ujarzmiania wschodnich rubieży. On i jego przodkowie latami walczyli tak z naturą, jak i najazdami Terakotowych, by zamienić dawny ugór w płodną ziemię. Wiedzieliśmy, że szanse na to, że wysłannik Kompanii namówi go do sprzedaży, są takie same, jak to, że step pokryje śnieg.

Ale nasze zdanie nie miało tu nic do rzeczy.

– Siedzą tam już prawie kwadrans, a strzelba kulasa jeszcze nie zabrała głosu. Ten cały Djabbar musi być mocny w gębie – wycedził znudzony Bran Duun, stukając palcami w swój metalowy hełm z purpurowo-czarnym godłem Imperium.

Bran był moim równolatkiem. Piegowaty, z zadartym nosem jak u knura, zaciągnął się do wojska, by awansować na społecznej drabinie. Wiedział też dobrze, że mundur imponuje dziewczynom, z czego korzystał na każdej przepustce.

– Wątpię. Gnój nie wygląda na takiego, co się certoli. Jak czegoś chce, po prostu bierze – mruknął Anis Hanker, czujnie obserwując okolicę. – Poza tym słyszałem, że to świetny strzelec. Z gorszej ręki trafia w cel wielkości monety, lepszą w locie zabija muchę.

Z Anisem dzieliliśmy barak. Niezwykle zasadniczy i powściągliwy. Drobny, wręcz niepozorny, ale nie dawał nikomu sobą pomiatać. Dwa razy roślejsi od niego kadeci czyścili mu broń i prali ubrania. Od dawna sądziłem, że kiedyś będzie naszym dowódcą.

Tego dnia Hanker, zwany przez chłopaków z fortu generałem, także myślał jak doświadczony oficer. Choć nasze tyłki odparzały się w siodłach od wielu godzin, nawet na chwilęnie zszedł z wierzchowca. Był czujny, jak suka pilnująca szczeniąt. Nie podobało mu się, że kazano nam czekać na dworze, wśród stada cuchnących krów. Jego zdaniem powinniśmy przysłuchiwać się negocjacjom w murach starego domu.

Było gorąco jak w piecu. Słońce grzało nasze grafitowe mundury, spod ciężkich hełmów lał się pot. Za pastwiskiem kulawego Brugera, aż po sam horyzont, rozciągały się pokryte kępkami trawy ziemie. Sporo było tam kolczastych krzaków cierniokrzewu, gdzieniegdzie krajobraz urozmaicały tylko potężne drzewa talerzowe.

Widziałem, jak generał podejrzliwie patrzy w stronę jednego z nich. W cieniu rozłożystych konarów drzewa stało trzech mężczyzn. Strzelcy Nehari, zbrojne ramię Kompanii, starannie dobrani strzelcy wyborowi. Na głowach nosili spiczaste kapelusze o prostych rondach, przewiązane błękitnym sznurkiem z emblematem Issos – jastrzębim piórem opadającym na kowadło. Z powodu długich, szarych płaszczy z wysokimi kołnierzami, chroniącymi przed stepowym pyłem, zwano ich kominiarzami. Ze strachu robiono tak jednak tylko po cichu. Gdy stało się z takim typem twarzą w twarz, lepiej było używać oficjalnej nazwy.

Z najemnikami nie było żartów. Część służyła kiedyś w legionie, inni – a było ich niemało – żyli z napadów z bronią w ręku. Nic dziwnego, że cesarscy dragoni traktowali ich z ledwie skrywaną pogardą. Sami Strzelcy Nehari twierdzili natomiast, że chodziło o zarobki, których cesarscy tak bardzo im zazdrościli. Szeregowy kominiarz zarabiał trzy razy lepiej od zawodowego dragona, a w wolnym czasie mógł do woli sypiać z kobietami (ja na przykład spałem w baraku pełnym brandzlujących się przed snem chłopaków).

– Więcej ich matka nie miała? Przecież to tylko jeden pastuch, w dodatku tak stary, że chyba pierdzi prochem. Patrzcie, bydlaki wyglądają, jakby zaraz mieli skoczyć nam do gardeł.

– Pogłaskaj swoją klacz, generale, to uspokaja – parsknął Bran. – Gdzie się podział twój chłodny profesjonalizm? Wyjdzie na jaw, że masz uczucia, a chłopaki nie dadzą ci spokoju.

– Kominiarze nie mają honoru, za garść miedziaków sprzedaliby własną matkę. To dragoni mroku, brzydzę się nimi – Hanker, nawet klnąc, zachowywał postawę wyprostowaną. Śmialiśmy się, że ktoś w plecach zaszył mu miotłę.

Dla mnie issańscy najemnicy byli tłem. Bardziej od ich posępnych facjat ciążył mi nieopróżniany od rana pęcherz. Chciałem zaspokoić potrzebę na miejscu, ale czwarty członek oddziału, ataman Tulluk, kazał mi rozwiązać problem na tyłach budynku. Oczywiście nie uśmiechało mi się iść taki kawał w lejącym się z nieba żarze, ale bez zająknięcia wykonałem rozkaz. Nie dlatego, że tak trzeba, a dlatego, że powiedział to wspomniany już Anatangel Tulluk, legionista, którego nazwisko budziło respekt w całym cesarstwie. Facet był wzorem dla całej naszej trójki. Nieludzko opanowany, oszczędny w słowach i bystry, jakby wychował się w bibliotece.

A do tego szybki jak nikt inny.

Krążyła anegdota, że zamiast grzechotki, rodzice do zabawy dali mu rewolwer. Nie zastanawiałem się wtedy, dlaczego nas, żółtodziobów, wysłano w towarzystwie żywej legendy. Pękaliśmy z dumy i robiliśmy wszystko, by go nie rozczarować.

Odpinałem już pasek munduru, gdy doszły mnie odgłosy z wnętrza wiekowego domu. Trwała ożywiona rozmowa, ale głos sędziwego hodowcy krów nie przebił się ani razu. Sprawa była podejrzana, bo wyczyny kulawego przeszły do lokalnych anegdot. Kilka lat temu tak skutecznie powyzywał budowniczych kolei, że majstrowie musieli położyć pięć mil torów więcej, by nie narażać się krewkiemu staruszkowi. Minionej wiosny natomiast, wierny obrzyn Brugera posłał garść ołowiu w pośladki natarczywego geodety. Facet przez pół roku nie mógł podobno usiąść i spał jedynie na swoim pękatym brzuchu.

Nic zatem dziwnego, że milczenie gospodarza wziąłem za niepokojący znak.

Ostrożnie wejrzałem przez uchyloną okiennicę chaty z piaskowca. Kulawy Bruger leżał na stole, wokół tańczyły drobinki kurzu. Ręka zwisała mu bezwładnie, a nieruchome oczy patrzyły ślepo przed siebie.

Trup, jak nic.

Nachylał się nad nim Mukdar Djabbar, wysoki Issańczyk w płaszczu Kompanii i koszuli białej jak weselny obrus.

Sprawdzał, czy stary jeszcze oddycha. Najlepsze, że siedzącemu obok notariuszowi gminnemu wcale to nie przeszkadzało. Najzwyczajniej w świecie układał papiery w teczce.

Wracając do kolegów z oddziału, nie dałem po sobie poznać, że dzieje się coś złego. Hanker miał rację, uważne spojrzenia najemników nie były przypadkowe. Dranie od początku coś kombinowali.

Nie zdążyłem powiedzieć słowa, bo drzwi wiekowego domu otworzyły się. Wyszedł z nich notariusz. Tego niskiego człowieka o sumiastych wąsiskach spotykaliśmy czasem na przepustkach w mieście, w towarzystwie kurtyzan. Zadowolony machnął nam, byśmy spięli konie i asystowali mu w drodze powrotnej do urzędu.

– O w mordę, czy ja dobrze widzę? – Bran wytrzeszczył oczy znad swojego wielkiego nochala. – Chce pan powiedzieć, że kulawy się złamał? A w forcie mówili, że nawet po śmierci będzie tu straszył.

Wąsacz pokazał nam zabazgrany świstek papieru i ponaglił do wyjazdu. Z uśmieszkiem rozpustnika szepnął nam, że gardło ma suche i marzy o szklance absyntu w towarzystwie kilku skąpo ubranych dam. Ująłem jego konia za uzdę, zapewniając, że za dwa batty duma burdelmamy dostępna będzie i w środku nocy.

– Szkoda odjeżdżać, mecenasie. Musimy zobaczyć minę tego kulawego awanturnika, któremu ktoś zrobił z tyłka wiadro. Taka okazja więcej się nie powtórzy! – szukałem zrozumienia u chłopaków.

– Aristonie, zmień towarzystwo, gadasz jak Bran – mruknął generał.

Notariusz udał, że nie dosłyszał, dosiadł gniadego siwka i ukłuł go ostrogą.

Myślałem, że sam będę musiał stawić czoło nieuniknionemu. Zaczynało we mnie wrzeć, byłem gotów wyciągnąć broń, wparować do domu i bez słowa zastrzelić zdradzieckiego Issańczyka.

Wtedy nieoczekiwanie wsparł mnie ataman Tulluk, mówiąc, że daje nam pięć minut o których nie wspomni w raporcie.

Urzędnik prychnął niezadowolony i zadarł wysoko brodę.

– Mecenasie drogi, bądźże pan człowiekiem – do rozmowy włączył się Bran. – Pół dnia jechaliśmy tutaj w patelnianym skwarze, by potem stać kąsani przez te przeklęte muchy. Kulas na pewno pędzi tu bimber, przyniesiemy coś na gardło. Obiecuję, nie pożałuje pan.

Notariusz pobladł i więcej się nie odezwał.

2.

Wchodząc na patio wiekowego domostwa stanąłem oko w oko z przewyższającym mnie prawie o głowę Mukdarem Djabbarem. Mimo zadbanej, gładko wygolonej twarzy, jego uśmiech wyglądał paskudnie. Zupełnie jakby zaraz miał wbić kły w moją szyję. Jego zaczepnego, pełnego pogardy spojrzenia nie zapomnę nigdy. Mówiąc szczerze, ledwie je wytrzymałem. Łajdak widział, że sięgam po broń, lecz mimo to arogancko trzymał dłonie w kieszeniach płaszcza. Zaraz zerknął w tarczę złotego zegarka na łańcuszku, poprawił kawaleryjską szablę schowaną pod płaszczem i ruszył w stronę swoich podkomendnych. Przy okazji trącił mnie pogardliwie barkiem. Zabrzmi to okrutnie, ale byłem rozczarowany. Właściciel gruntów, kulawy Joel Bruger, żył. Gdy wszedłem do izby siedział nad jakąś książką. Przewracał z wolna stronę po stronie. Przekląłem w duchu moją wyobraźnię, przez którą mało nie wywołałem strzelaniny.

Posępne myśli przerwał tubalny śmiech Brana. Żartował, że gościmy u krezusa, a następnym razem odwiedzimy go pewnie w pałacu. Zgoda upartego właściciela musiała kosztować fortunę. 

Gospodarz uniósł wzrok znad kartek. Obdarzył mnie tym samym spojrzeniem konającego człowieka, które widziałem przez uchyloną okiennicę. Nie było w nim śladu dziarskiego staruszka, raczej kogoś, kto tylko na chwilę wyjrzał z grobu. Jego usta złożyły się, by coś powiedzieć, lecz wyszło z nich tylko chrząknięcie.

Ataman Tulluk wszedł do środka. Nachylił się nad kulawym Brugerem, przypatrzył uważnie, jakby dostrzegł w nim to, co przed chwilą ja. Zaraz pomógł mężczyźnie wstać i odprowadził do sąsiedniego pomieszczenia.

– Bądźcie czujni – nakazał, gdy tylko wrócił. – Kominiarze nie spieszą się z odjazdem.

Powieki mu się zwężyły, a ruchy nabrały kociej sprężystości. Nikt nie widział, jak kulas ściąga ze ściany myśliwską strzelbę. Za mocno byliśmy skupieni na tym, co działo się na zewnątrz. Zareagowaliśmy dopiero, gdy ją załadował. Na działanie było już jednak za późno. Gospodarz upiornie wykrzywił usta, zacharczał, po czym przycisnął lufę do swojej brody i wystrzelił.

Krew zmieszana z kawałkami żywej tkanki zachlapała mundur stojącego najbliżej atamana.

A więc oczy mnie nie zawiodły. Ten skurwysyn z Kompanii stosował jakieś diabelskie sztuczki! Nie mogłem pozwolić, by się teraz wymknął. Gdybym poczekał choć chwilę, pewnie bym się rozmyślił. Tej chwili zwykle jednak brakowało, jakby wściekłość zagłuszała wszelkie inne sygnały mojego mózgu.

Wybiegłem na podwórze, mimo wołania atamana. Słyszałem tylko krew płynącą w moich żyłach z prędkością wodospadu.

Chromowana lufa rewolweru błysnęła w słońcu. Celowała dokładnie między moje oczy. Zaskoczony, nie miałem najmniejszych szans, by zejść z linii strzału. Zupełnie jakby najemnicy wiedzieli, że puszczą mi nerwy i zrobię coś durnego. Niebieskooki Nehari naciskał spust. Niezdolny do ruchu patrzyłem, jak kominiarz nieoczekiwanie pada na ziemię. Ktoś trafił go w pierś.

Ja nie czułem nic. Był to dla mnie najlepszy dowód, że połączenia nerwowe mojego ciała zostały przerwane.

– Dragonie, na co czekacie? Kryjcie się, kurwa mać! – wrzeszczał Anatangel, osłaniając mój odwrót.

Instynktownie wskoczyłem za drewnianą przybudówkę z narzędziami. Przytrzymując dłonią podskakujący na głowie hełm, dołączył do mnie piegowaty Bran. Anis Hanker, strzelając w stronę napastników, biegł już do wyszczerbionego przez wiatr głazu, cudem tylko unikając gradu pocisków.

Kominiarze zajęli pozycje za samotnym talerzowcem. Musieli nisko oceniać nasze umiejętności, bo z rzadka korzystali z tej naturalnej osłony. Co gorsza, raniony przez atamana zbir przeżył i wrócił wspierać swoich towarzyszy.

Walili jakby nie było ich czterech, a przynajmniej tuzin. Ilekroć któryś z nas wystawił głowę zza osłony, zaraz słyszał świst kul przelatujących nie więcej niż cal od ucha. Tylko ataman prowadził wymianę strzał za strzał. Anatangel Tulluk tańczył z dwoma rewolwerami, łamiąc szyk wroga. Ciszej robiło się tylko wtedy, gdy przeładowywał.

W uszach mi huczało, serce biło jak szalone. Kurek wyślizgiwał mi się spod spoconego kciuka, a hełm przeszkadzał jak nigdy. Bran klął niczym katarynka, próbując dodać sobie odwagi, ale jego strzały były czysto przypadkowe.

Impas przełamał Hanker, który trafił jednego z napastników między żebra. Niesiony przypływem odwagi zabrał się za rzucanie wyzwisk.

– I co zdrajcy? Dziadydze może dacie radę, ale nie nam! Żywi stąd nie odjedziecie, kanalie chędożone! Chwała Cesarzowi!

Zamilkł zaraz potem. Wszyscy widzieliśmy, jak trafił go ten sam Nehari, którego Hanker przed chwilą postrzelił.

Krzyknąłem, by się trzymał, chciałem ruszyć koledze naratunek. Zatrzymał mnie jednak wściekły głos atamana.

– Ruszcie się, dragonie, a sam was zastrzelę! Nehari tylko czekają na kolejny popis waszej głupoty. Oni nie wybaczają błędów.

– Do tego są odporni na kule – syknął mi do ucha zdruzgotany Bran. – Szlag, widziałeś to? Ten strzał powaliłby bawołu. Bydlak powinien teraz gryźć ziemię! Hanker miał rację, ciemność ma ich w opiece.

Djabbar gdzieś zniknął. W okolicy drzewa talerzowego kręciło się tylko trzech napastników. Bran z nadzieją utrzymywał, że zabił go ataman. Tulluk zaprzeczył i gestem zasygnalizował, byśmy mieli oczy dookoła głowy.

Wiatr, będący jeszcze przed chwilą ledwie zefirkiem, prędko nabierał na sile. Gnał obłoki na niebie, nadając im fantazyjne kształty. Pył spalonej ziemi wirował przed naszymi oczyma.

Strzały ucichły.

Stwierdziłem, że może kominiarze chcą się wycofać. Na takie postawienie sprawy Bran tylko wzruszył ramionami.

– Czego nie zrobią i tak nie dożyją zachodu słońca. Jak matkę kocham, będę ścigał skurwysynów do ostatniego.

Podmuch wiatru, jeden za drugim. Każdy silniejszy od poprzedniego. Kurz drażniący nasze oczy i płuca. Gdzieś w tle dudnienie. Poczułem, że ziemia pod moimi stopami drży.

Natarł na nas z flanki. Bran nawet nie zdążył podnieść broni. Ostrze wielkiej kawaleryjskiej szabli, dosłownie rozrąbało mu hełm. Za chwilę na powrót wzniosło się ku niebu. Pędzący na czarnym rumaku Mukdar Djabbar zamierzał się teraz na mnie. Ostrze chybiło jednak celu, w ostatnim momencie zmieniając tor zabójczego łuku.

Ataman Tulluk po raz drugi tego dnia uratował mnie z opresji, dziurawiąc bark jeźdźca. Nie zdołał oddać jednak strzału z drugiego rewolweru, bo zasypał go grad kul zza drzewa. Jedna trafiła pod lewy łokieć. Widziałem, jak Tulluk poprawia broń w sprawnej ręce, obserwując nacierającego wroga. Szerokie ostrze przecinało powietrze gotowe do zabójczego cięcia. Znów powiało, kurzawa przesłoniła widok. Jej drobinki powchodziły mi w oczy, łzy spływały po policzkach. Padły dwa strzały przeplatane przeraźliwym wyciem zwierzęcia. Przez chmurę rzedniejącego pyłu ujrzałem stojących w odległości kilku kroków od siebie Mukdara Djabbara i mojego atamana Anatangela Tulluka. Obaj mierzyli do siebie z rewolwerów, ale żaden nie decydował się na strzał.

– Atamanie! – wrzasnąłem, biorąc na cel Issańczyka.

– Dragonie, wiejcie do jasnej cholery! – huknął Anatangel.

Powietrze znów przeszyły kule. Pyłowa chmura zasłoniła horyzont. Rewolwer zaciążył mi niespodziewanie w dłoni.

Nic nie widziałem.

Wokół przeraźliwie dudniły końskie kopyta.

3.

Następnie wspomnienie? Rozkosz.

Czułem się jak niemowlę w kołysce. Ciepła kołdra z wełny dromadera, miękka poduszka pod głową, a w nozdrzach kojący zapach kadzideł. Delikatnie mrowiło mnie w mięśniach, jakbym wczoraj cały dzień maszerował. Odpoczywałem, nie zaprzątając sobie głowy, gdzie jestem, ani jak się tu dostałem. Gapiąc się w pomarańczową glazurę sufitu, liczyłem ledwie widoczne pęknięcia w wypolerowanym granicie.

Chwilo, trwaj.

Beztroska odeszła, gdy przechyliłem głowę. Pomiędzy naściennymi gobelinami przedstawiającymi wszystkich dwudziestu trzech cesarzy w dumnych pozach, wisiała ozdobna szabla przewiązana purpurową wstążką. Wygrawerowany na niej napis głosił „chwała zwyciężonym”. W uszach zadudniły końskie kopyta, ostrze zawisło nade mną gotowe do ciosu, ujrzałem białe kły Mukdara Djabbara. Zamknąłem oczy gnany dziecięcą ułudą, że w ten sposób potwór zniknie.

Na Wielką Jasność, więc to działo się naprawdę!

Próbując zwlec się z łóżka, nieopatrznie strąciłem kubek z wodą. Porcelana z hukiem rozprysła się na małe kawałki, a do pokoju wparowała duża kobieta o hebanowym odcieniu skóry. Była ubrana w tunikę charakterystyczną dla służby. Z powodu sporej tuszy i krótko ostrzyżonych włosów jej wieku nie potrafiłem ocenić.

Gdy tylko zobaczyła, co się stało, zaczęła krzyczeć.

– Wychowałam piątkę dzieci i z żadnym nie miałam tyle problemów co z tobą!

Zaraz, kiwając się na boki, wyjęła z komody mundur.

– Włóżże to. Patron i jego goście czekali od rana, aż łaskawie się obudzisz. Mało brakowało, a spisaliby cię na straty. Nie wytrzeszczaj tak oczu, grabarz był tu jeszcze wczoraj i dobrze cię pomierzył. Byłeś jak ta śpiąca królewna, niby żywy, a martwy. Nie do wiary! Tyle zamieszania z powodu zasmarkanej chudziny.

Musiała minąć dłuższa chwila nim zdołałem dojść do głosu i zapytać, gdzie jestem. Kobieta przestała nagle wrzeszczeć, zdawało mi nawet, że słyszę w jej głosie troskę.

– Ty naprawdę nic nie wiesz – stwierdziła. – To willa Rubena de Lacombe. Jeśli nic ci to nie mówi, to naprawdę, młody człowieku, źle z tobą.

Trzeba żyć w Głębokim Stepie, żeby nigdy nie słyszeć tego nazwiska. De Lacombe, bogaty kupiec spowinowacony z panującym rodem Grandów. Był namiestnikiem cesarskim w stołecznym Samos. Cholernie ważna figura. Im więcej myślałem, tym gorsze miałem przeczucia. Czego ktoś taki mógł ode mnie chcieć?

– Mnie nie pytaj – gospodyni machnęła tłustą ręką. – Od rana kręcą się tu dragoni z atamanem Sakurem na czele. Zakładam, żeś coś przeskrobał. O, nie! Nawet nie próbuj wcisnąć mi twojej historii. Nie chcę tego słuchać, nic mi do tego. Swoim dzieciom powtarzałam, żyj swoim życiem, będziesz szczęśliwy. I tak się stało, mają uczciwą pracę i są zdrowe. A teraz, prędko wyskakuj z galotów!

Nie uszło mojej uwagi, że ktoś zacerował dolną klapę marynarki munduru.

– Oczy już nie tak bystre, ale igłę wciąż trzymam pewnie. Jak się nie podoba moja robota, poproś wojsko o nowy – kobieta ubiegła moje pytanie, po czym groźnie oparła dłonie o biodra.

– Te dranie mnie postrzeliły? – odruchowo dotknąłem się w okolice nerki.

– I to jak widowiskowo! Mundur tylko przy kołnierzu pozostał grafitowy, reszta wyglądała jak kaftan rzeźnika. Ręce mi zdrętwiały od czyszczenia. Doktor Algardi jeszcze wczoraj mówił, że nic więcej nie może zrobić i teraz wszystko w rękach Świetlistego. Widać, cieszysz się jego łaską, chudzielcu.

Z wojskowymi gaciami na rękach czekałem, aż gospodyni wyjdzie z pokoju.

Wybuchła śmiechem.

– Myślisz, że nie widziałam twojego zaskrońca? Przez dwa dni robiłeś w portki. Wszystko to, co wciskałam ci do ust, zaraz wychodziło drugą stroną. Przebierałam cię jak noworodka. Wierz mi chłopcze, nie było osoby, której bardziej ode mnie zależało, byś wreszcie się obudził.

4.

Siedzieli za suto zastawionym stołem. Rozparci w wygodnych fotelach, rozmawiali jeden przez drugiego. Wokół roznosił się zapach olejków, światło wpadało do środka przez kolorowe witraże. Przechodząc przez wysokie drzwi kolumnowej sali, czułem się jak powietrze. W ogóle mnie nie dostrzegali. Dwóch z czterech mężczyzn rozpoznałem od razu. Nadir Sakur, ataman wojskowy prowincji. Ubrany w paradny mundur z żółtymi pagonami na ramionach, prężył się jak paw, błyszcząc białymi zębami. Obok siedział miejski patron, a zarazem gospodarz, Ruben de Lacombe. Dłoń tego otyłego, łysego człowieka zdawała się żyć własnym życiem. Co chwilę pryskała na rozmówców sokiem z owoców.

Pozostałych dwóch nie widziałem nigdy wcześniej. Ten drobny, w okrągłych okularach nie brał udziału w dyskusji, marszczył tylko co jakiś czas czoło, udając zainteresowanie. Nietrudno było jednak zauważyć, że siedział tu z obowiązku. Ostatni z nich miał na sobie czarną tunikę przetykaną srebrnymi nićmi, pierścień wysokiego urzędnika i głowę pokrytą burzą siwych włosów. On pierwszy zaczął uważnie mi się przyglądać, kołysząc na boki swoją masywną szczęką.

Zauważyłem, że była z nimi jeszcze piąta osoba – dziewczyna w lekkim płaszczyku, obcisłych spodniach wpuszczonych w wysokie buty z klamrą w kształcie liścia paproci. Nawet jak na standardy modnej stolicy była to kreacja niezwykła. Stała w cieniu kolumny, jej twarz skrywał kaptur. Wyciągnąłem przed siebie prawą rękę w geście pozdrowienia i stuknąłem ostrogami.

– Chwała Cesarzowi!

Tak jak się spodziewałem, odzewu nie było. Cztery pary oczu patrzyły na mnie z urzędniczą obojętnością. Tego, że nie gościłem tu w charakterze bohatera, mogłem się domyślić. Żaden z notabli nie zapytał nawet, jak się czuję, kazali od razu przejść do rzeczy. Chodziło oczywiście o strzelaninę z dwunastego sierpnia.

Napięty jak struna, zdałem relacje z owego tragicznego dnia. Gdy doszedłem do momentu, jak kulawy Joel Bruger strzela sobie w głowę, patron de Lacombe wszedł mi w słowo.

– Dragonie, przerwijcie na chwilę, bo wdarła się tu pewna nieścisłość. Utrzymujecie, że hodowca najpierw umarł, potem ożył, by ostatecznie popełnić samobójstwo?

– Dobrze pan słyszał, patronie i nie była to najdziwniejsza rzecz tamtego dnia.

Opowiedziałem o wymianie ognia.

– Jesteście pewni, że kadet Hanker trafił rzekomego (sposób, w jaki podkreślił to słowo, bardzo mi się nie spodobał) napastnika z Kompanii Issos? – wtrącił z powątpiewaniem ataman Sakur. – Czysto, między żebra? Kadecie Redd, sami mówiliście, że słońce piekło niemiłosiernie. W takim skwarze zmysły łatwo oszukać.

Przysiągłem na Księgę Świtu, mając świeżo w pamięci, jak Nehari strzepuje z siebie pył i w odwecie zabija mojego przyjaciela, Anisa Hankera.

– Chwilę później ataman Anatangel Tulluk trafił ich dowódcę w bark, a ten nawet nie opuścił szabli – mój żenujący występ trwał w najlepsze. – Zupełnie, jakby strzelał ślepakami.

– Nie zdziwiłbym się, gdyby tak właśnie było – szepnął Sakur, cynicznie wykrzywiając usta.

Pytali do czego zmierzam, więc powiedziałem dokładnie to, co w tamtej chwili myślałem.

– Wiem, że zabrzmi to dziwnie. Podejrzewam, że nawet bardzo. Jestem gotów przysiąc, że tego dnia nie walczyliśmy z ludźmi.

Dokładnie tak to ująłem. Mój instynkt samozachowawczy najwyraźniej był na przepustce.

Zapadła krępująca cisza. Nikt się nie ruszał, tylko dziewczyna bezszelestnie zrobiła krok do przodu. Rozglądała się po przestronnej sali, jakby nie wiedziała, co tutaj robi. Wszystko ją ciekawiło, począwszy od rzeźbionych pnączy na kolumnach, przez kryształowe misy na stole, granitową podłogę, a na naszych ubraniach kończąc. Widząc, jak niepewnie się porusza, nabrałem nieco pewności siebie.

– Nie, kadecie – odezwał się w końcu patron de Lacombe – To nie brzmi dziwnie.

– Nie? – powiedziałem z nadzieją.

– Nie, to brzmi absurdalnie, groteskowo, wręcz idiotyczne. Oczekiwałem teraz salwy śmiechu, lecz głos zabrał całkowicie poważny mężczyzna w okularach. Okazał się doktorem, o którym wspominała gruba pokojówka. To on doglądał mnie przez ostatnie dni. Nazywał się Giovanni Algardi i w tej chwili z emocji trzęsły mu się ręce.

– To przesłuchanie do niczego nie prowadzi. Patronie, z całym szacunkiem, ale ten młody dragon jest żywym dowodem na poparcie moich obaw i powinniśmy traktować go z większą uwagą. Panowie, jak długo będziecie udawać, że nic złego się nie dzieje? Radzę wysłać do Issos cesarskiego szpiega i to jeszcze dziś! Znalazłem świadków, pokazałem wyniki, wreszcie na waszych oczach zrobiłem sekcję jednej z ofiar. Medycyna nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Ile dowodów jeszcze potrzebujecie? Ludzie zaczynają plotkować, przecież nie da się tego wiecznie trzymać w tajemnicy. Ktoś musi sprawdzić, co dzieje się w ich dymiących fabrykach!

– Dość – z ręki patrona de Lacombe chlapnął w stronę mężczyzny żurawinowy sok. – Doktorze, po co te nerwy? To pan powinien najlepiej wiedzieć, że chłopak jest w szoku. Biedak ledwie uszedł z życiem.

Protekcjonalny ton urzędnika zepchnął doktora do defensywy. Wyprostował się na fotelu i odwrócił wzrok. Zadowolony patron wrzucił sobie winogrono do ust. Wtedy po raz pierwszy głos zabrał siwy mężczyzna w czarnej tunice. Jak się później dowiedziałem, był to Thure de Gozza, cesarski prokurator.

– Dragonie – najpewniej zapomniał mojego imienia. – Zdaje się, że chcecie zrobić z nas durniów. Weźcie się w garść, do diabła, sprawa jest poważna!

– Kiedy to jest prawda! – uniosłem się gniewem, a ataman natychmiast napomniał mnie surowym spojrzeniem. – Panowie, dlaczego miałbym kłamać?

Ruben de Lacombe udawał zatroskanego, zacisnął dłonie i podparł o nie swój podwójny podbródek.

– Choćby po to, by ukryć rzeczy dla was niewygodne – skwitował krótko.

Obłudnicy, zaczynałem rozumieć, że wezwali mnie tylko dlatego, bym wyszedł na niepoczytalnego półgłówka. Sumienie mieliby czyste, a okoliczności strzelaniny nigdy nie przedarłyby się poza mury willi patrona. Nikomu nie zależało na zatargu z bogatą kompanią Issos, a już w szczególności handlarzom ze stolicy. Zrozumiałem, że wersja wydarzeń została ustalona jeszcze nim przekroczyłem zwaliste drzwi tej sali. To, co miałem do powiedzenia, nigdy nie miało mieć jakiejkolwiek wartości. Żadne obojętne spojrzenia, jak myślałem na początku, a zwykłe rozczarowanie. Dranie chcieli widzieć mnie w trumnie. Tajemnicza postać w płaszczyku stanęła między notablami, nie wydając najmniejszego dźwięku. Zapytałem, kim jest, wywołując nieoczekiwane zmieszanie. Mężczyźni obracali się na wszystkie strony, ataman chwycił za rękojeść szabli. Potem zaczęli głośno się naradzać, nie zważając na to, że stoję obok.

Wreszcie stwierdzili, że mam halucynacje i dalsza rozmowa traci jakikolwiek sens.

Dziwnie ubrana kobieta tylko się przysłuchiwała. Próbowałem dojrzeć jej twarz, ale kaptur odsłaniał jedynie kształtne usta.

– Dragonie – zagrzmiał prokurator. – Z czystej troski radzę wam zamilknąć, bo z każdym następnym słowem tylko się pogrążacie. Jeszcze dziś zostaniecie przetransportowani do macierzystego fortu – zajrzał do notatek – Belen. Staniecie przed wojskową komisją. Termin ustalimy później. Mam nadzieję, że do tego czasu wróci wam pełnia zmysłów.

– Komisja? Panowie, to jakiś koszmar! Nie zrobiłem nic złego, wstąpiłem do armii, bo wierzyłem..., wierzę w Cesarstwo. Moja kariera jest krótka, ale nie znajdziecie w niej nic podejrzanego. Spytajcie obecnego tutaj atamana, on wie, żenie zhańbiłbym munduru nawet za górę złota. Atamanie, błagam, niech pan coś powie.

Wywołany przeze mnie człowiek nie odezwał się słowem. Na niewzruszonej twarzy malowała się odraza. Prokurator natomiast obdarzył mnie pobłażliwym spojrzeniem.

– Kadecie – zaczął – rozumiemy wasz gniew. Musicie jednak spojrzeć na to z naszego punktu widzenia – złączył ze sobą pięści i wziął głęboki oddech. – Prefektura wysłała na ziemie pana Brugera pięciu ludzi, z czego wrócił tylko jeden. Wy. Pracownicy Kompanii, ci, z którymi rzekomo wasz oddział wdał się w wymianę ognia, mają się dobrze. – Moje spojrzenie wystarczyło, by prokurator de Gozza uściślił: – Tak, trzech z nich widziałem osobiście nie dalej, jak wczoraj. Natomiast ich zwierzchnik, Mukdar Djabbar wysłał mi rano telegraficzną wiadomość. Zarzekał się, że...

– Też bym się zarzekał, mając w perspektywie kiszenie ogóra – patron wszedł mu w słowo. Narysował w powietrzu kobiecą sylwetkę. – Chłop zajeżdża teraz konia i biada temu, kto wpadnie mu pod kopyta.

– Przeciwnie, drogi gospodarzu. Mukdar leży pewnie nagi w pościeli, a wszystko co złe, wyszło z niego przez cewkę moczową – prokurator lubieżnie się uśmiechnął, co zupełnie nie licowało ze szlachetnym zarysem jego szczęki. – Gdy z nim rozmawiałem, nadawał już bowiem z Bancun.

Starałem się nie wodzić wzrokiem za dziewczyną, którą – jak się wydawało – widziałem tylko ja. Chodziła wzdłuż stołu, nachylając się od czasu do czasu nad którymś z przesłuchujących mnie mężczyzn. Wyglądało to tak, jakby próbowała ich zrozumieć.

– Bancun? Czy to ta dziura u bram Głębokiego Stepu? – zainteresował się patron de Lacombe, a mecenas kiwnął głową.

– Dziwi mnie, że opłacało się komuś pociągnąć im telegraf. Byłem tam jeszcze jako smarkacz. Wiekowy ratusz z piaskowca to jedyna rzecz godna zapamiętania. Ludzie tam niezamożni, gotowi szukać szczęścia gdzie indziej. Widać, że Djabbar nie myśli teraz głową, skoro traci czas na takie miejsca.

– Zdziwiłby się pan, patronie. Bancun jest żywym dowodem, że dekadencja naszych czasów, to jedynie moda, przejściowy stan świadomości. Wystarczy odpowiedni zarządca, by przełamać marazm i znaleźć inwestorów.

– Mam rozumieć, że w Bancun jest ktoś taki? Prokurator pokiwał głową.

– To obrotny rozjemca z ambicjami. Azar Al-Rahim, człowiek bez rodzinnych koneksji, wdarł się na szczyt dzięki twardej polityce i nieustępliwości. Długo zabiegał o to, by miasto znalazło się na trasie kolei. Gdy prace wreszcie ruszyły, Bancun zaczęło rozwijać się w zawrotnym tempie. Jeszcze w tym roku za sprawą tego połączenia podróż między naszymi miastami będzie można odbyć w czasie krótszym niż dwa dni. Dwa dni – podkreślił prokurator – Czterdzieści kilka godzin zamiast blisko dwóch tygodni jazdy karetą po wyboistym, gorącym, pełnym niebezpieczeństw szlaku.

– Tylko czekać, aż maszyny z powodzeniem zastąpią leniwych imigrantów. Nie żrą, nie chorują, nie wymagają. A pracują non stop. Pomyślcie, jakie to oszczędności! – tłusty urzędnik chytrze zatarł ręce, po czym głęboko zamyślił – Ech, starzeję się, psia mać. Tracę swój kupiecki zmysł, już dawno mogłem kupić udziały w tym przedsięwzięciu. Przecież na tej trasie wciąż można zbić fortunę!

Ruben de Lacombe całkowicie mnie ignorował. Wizja zarobienia pieniędzy przesłoniła mu nagle cały świat. W myśli dokonywał pewnie bilansu zysków i strat inwestycji, nie zapominając o ludziach, którym musiałby odpowiednio posmarować.

– Wracając do naszej przykrej sprawy, dragonie – twarz prokuratora de Gozzy przybrała na powrót swój surowy wyraz.

– Mukdar Djabbar i jego ludzie utrzymują, że rozstaliście się w zgodzie zaraz po podpisaniu aktu sprzedaży. Ujmując rzecz ściśle: mamy cztery trupy, włączając w to właściciela ziemskiego Joela Brugera i notariusza z Samos. Wasze słowo przeciwko czterem, zupełnie odmiennym. Czy teraz rozumiecie nasz dylemat, kadecie?

Nie rozumiałem wcale. Przecież to tylko potwierdzało moją tezę. Kominiarze żyli, bo ich ciała nie składały się z krwi i kości, co wykrzyczałem szanownemu gronu dobitnie.

Patron de Lacombe kazał mnie wyprowadzić. Świecąc łysiną, nachylił się jeszcze nad atamanem Sakurem i szepnął mu do ucha kilka słów.

Uznany w najlepszym razie za szaleńca, opuściłem salę. Spotkanie dobiegło końca.

5.

Na pewno miewasz sny, w których ucieczka jest jedynym wyjściem, a nogi jak na złość odmawiają posłuszeństwa.

Są słabe, wysuszone, jak u staruszka. Ledwo się na nich stoi  i jedyne co pozostaje, to bezsilnie czekać na ruch prześladowcy. Na jawie, w pełni zmysłów, beznadzieję takiego koszmaru trzeba pomnożyć przynajmniej dwukrotnie. Moja sytuacja nie była lepsza, niż jesiennego liścia niesionego nurtem rzeki.

Ogarnęła mnie wściekłość, także na siebie. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Opowiedziana historia nawet mnie wydała się szalona. Znów dałem się ponieść emocjom. Zatańczyłem, jak mi zagrali, pozwoliłem się dziecinnie podejść. Jakby tego było mało, mój niepokój wzmacniała ta cholerna widmowa postać niecodziennie ubranej kobiety o twarzy otulonej w duży kaptur. Niestety, nie zniknęła. Szła za mną krok w krok, gdy w towarzystwie atamana Sakura rozpoczynałem podróż do macierzystego fortu Belen. Z jej ust wychodziły słowa, których nie byłem w stanie usłyszeć. Zupełnie jakby język tej dziewczyny przynależał do świata duchów.

Albo wariatów.

Stajenni zapinali klamry siodeł na naszych wierzchowcach. Stawiając na szali resztki mojej wiarygodności, zapytałem oficera, czy na pewno nikt z nami nie idzie. Obrócił się w miejsce, gdzie utkwiłem wzrok, lecz nie dojrzał niczego niezwykłego. Wtedy zacząłem wierzyć, że ubytek krwi po ostatnim zajściu wywołał u mnie halucynacje. Pracując jako asystent ojca, na własne uszy słyszałem o wiele większe idiotyzmy od ludzi, którzy stracili jej znacznie mniej.

Widok dumnego Samos podziałał kojąco. Gdzieś po drodze straciłem widmo z oczu i wkrótce całkowicie o nim zapomniałem. Stolica Elei, jedno z pierwszych miast założonych przez pionierów na Błękitnym Kontynencie, przypominała mrowisko po włożeniu do niego kija. Ruch kolorowej masy ludzi zalewał brukowane ulice. Swój wybieg mieli tu modnie ubrani przybysze z różnych części Imperium. W tłumie ponad czterdziestu tysięcy mieszkańców każdy chciał się czymś wyróżniać. Wzorzyste przepaski, jedwabne chusty, kapelusze załamujące się pod ciężarem wetkniętych w nie kwiatów; nawet panowie ubierali się w jaskrawe poncza i nie wstydzili się założyć peruki.

Domy wyróżniały się, jak ich lokatorzy. Długie na kilka mil ulice tworzyły malowniczą mozaikę, która dzięki geniuszowi architektów uniknęła kiczowatej krzykliwości. Promienie słońca załamywały się na pozłacanych kopułach willi bogaczy, tworząc feerię barw. Rzeźbione nagimi sylwetkami kolumny, fontanny jak dzieła sztuki, okna wysadzane misternymi witrażami – tych elementów nie mogło zabraknąć w żadnym szanującym się domu.

Strzelista wieża Latarni górowała nad miastem. Nocą w jej blasku można było na ulicy czytać, a Wieczne Światło widoczne było z odległości dwudziestu mil. Potężne wskazówki ratuszowego zegara wskazywały godzinę drugą. Rynek zaprojektowali mistrzowie ze Starego Świata, ale nadali mu unikalny, egzotyczny wyraz. Budynki z piaskowca przypominały kamienne formacje spotykane na Głębokich Stepach. Wysokie, kilkupiętrowe. Im wyżej od ziemi mieszkałeś, tym wyższy płaciłeś czynsz. Nie brakowało ludzi, którzy za powietrze wolne od kurzu byli gotowi dać majątek. Na dachach kamienic ku niebu pięły się ogrody, nad ulicami rozciągnięto zaś kolorowe płachty chroniące przechodniów przed żarem piekącego słońca. Kataryniarze, przekrzykujące się w klatkach wielkie papugi, małpki sprytnie rozłupujące orzechy płaskimi kamieniami, walczące na drewniane szable dzieci o opalonych twarzach biegały między ludźmi. A w tym wszystkim rzędy stoisk kupieckich z markizami i powiewającymi na wietrze proporcami gildii. Nawet stepowy kurz zdawał się mieć respekt do tego miejskiego cudu architektonicznego, bo rzadko przekraczał granice Samos.

Była też i ciemna strona miasta, gdzie przypominał o sobie dekadentyzm wywołany proroctwem Wielkiego Zaćmienia.

Niektóre skrzyżowania ulic straszyły wiszącymi nad głowami klatkami dla skazańców. Te odrażające, metalowe pudła, były przeznaczone głównie dla złodziei. Dawno już zaprzestano popularnego obcinania dłoni. Cesarscy legislatorzy zakazali tych praktyk bynajmniej nie ze względu na przypływ miłosierdzia, lecz z powodu rosnącej rzeszy żebractwa. Złodziej bez swojego narzędzia pracy szybko zasilał ich szeregi. Słowem, klatki były bardziej ekonomiczne.

Oprócz złodziei na wietrze dyndali także samozwańczy prorocy i heretycy, których w ostatnich miesiącach mnożyło się jak surykatek. Nie zabrakło też celi goszczących dłużników – ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli zostać ozmanami. Razem z ciałami w klatkach umierały ich marzenia. Najczęściej kary wymierzano na kilka, rzadziej – kilkanaście dni. W skwarze dnia, a potem w chłodzie nocy, mało kto wytrzymywał jednak więcej niż trzy doby, zdany jedynie na to, co litościwy przechodzeń wrzuci mu przez kraty. Czasem był to nie do końca świeży kawałek mięsa, innym razem jabłko czy piętka czerstwego chleba. Samosańczycy rzadko zdobywali się jednak na taki odruch serca. „Obrabował ołtarz”, „Okaleczył za parę ostróg”, „Głosił wyższość Mroku nad Światłem” – takie widoczne z daleka tabliczki zgasiłyby litość każdego świętego. Dlatego między stalowe pręty częściej niż żywność leciały torebki z fekaliami.

Wdychając smród zaniedbanych ciał skazańców, czułem z nimi dziwną solidarność. Ilu ukarano za coś, czego nie zrobili?

Na placu latarnianym stał wędrowny kaznodzieja Surian i darł się, jakby obdzierany ze skóry. Ze swoją wytartą, brązową tuniką przypominał żywy worek kartofli. Mężczyzna wzywał mieszkańców stolicy do porzucenia nauk Księgi Świtu i przyjęcia modnych ostatnio wierzeń Surianizmu.

– O miłościwy Duchu Gwiazd, niezliczone miliony lat minęły, odkąd jesteśmy oddzieleni od Ciebie. Jakże pragniemy oglądać Twe umiłowane, jaśniejące oblicze – niewielka grupka słuchaczy wzniosła ręce ku niebu. – Tak, moi kochani, nasze wygnanie wkrótce się zakończy. Ci, którzy posiedli wiedzę i zbiorą swoje cząstki z kosmosu nie będą dłużej więzieni! Ślepi pozostaną w ciemności, widzący wrócą na Surię, ciesząc się spotkaniem z Ojcem.

– Cholerni sekciarze – mruknął ataman. – Wrzód na sprawnym organizmie cesarstwa. Nie dziwię się, że cesarz chce zamknąć im usta dekretem. Uwierzycie Redd, że patałachy zdołały napisać własną księgę? Wypełnienia. Oryginalnie, kurwa. Nie mogę się doczekać, aż wypełnię im dziurę własną szablą.

Słyszałem o tym. Idee Wypełnienia, zwanego czasem Odwróconą Księgą, opierały się luźno na przekazywanej ustnie tradycji Terakotowych. Pionierscy mistycy, zwani Surianami, spisali liczne mity, dokonali syntezy i tak zakochali się w swym dziele, że nadali mu status wyznania. Na znak odrębności od dominujących w Cesarstwie wyznawców Kościoła Świtu, nosili zawieszone na rzemykach muszle. Żadne tam finezyjne, a takie zwykłe z byle jakiego ślimaka. Wtedy niewiele obchodziło mnie, dlaczego na swój symbol wybrali właśnie coś tak niepozornego.

Wkrótce jednak ten spiralny kształt miał mi się nieustannie śnić po nocach.

Rzeka Nefrat przecinała stolicę na dwie niemal równe części. Jej korytem z żółwim wdziękiem sunęły parostatki pasażerskie. Między nimi przemykały zwinnie wiosłowe łódki i małe jachty. Wszystkie ustępowały jednak miejsca barkom po brzegi wypełnionym towarami. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem je jako młody chłopak, nie mogłem nadziwić się, jak te pływające talerze, z wielkim kominem pośrodku, mogą przewieźć kilka ton zboża, przypraw, czy kilkadziesiąt sztuk bydła, nie tonąc przy tym niczym worek kamieni.

Mocniej spiąłem lejce, gdy na horyzoncie pojawił się parostatek Kompanii Issos. Spory, o wyporności czterech ton, przypominał morską lokomotywę. Masywny, metalowy, napędzany jeszcze węglową turbiną. Czarny dym sunął się za nim jak cień.

– Atamanie, jedna rzecz nie daje mi spokoju – przerwałem długie milczenie. Sakur skinął na zachętę głową. – Prokurator wspomniał o czterech trupach. Czy to znaczy, że ataman Anatangel Tulluk szczęśliwie uszedł z życiem?

Na twarzy mojego zwierzchnika zaszła zmiana. Przymknął oczy, jakby wspomnienie tego imienia sprawiło mu ból.

– Możecie śmiało uznać go za zmarłego, dragonie.

– Jest ranny?

– Życzę mu tego, przez wzgląd na jego chlubną przeszłość. Mam również nadzieję, że się z tego nie wyliże. Bo jeśli jednak… Jeśli tylko pojawi się w okolicy, to – klnę się na moją matkę – skurwiel zawiśnie na gałęzi najbliższego drzewa!

Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Wojskowy dryl opierał się na wzajemnym poszanowaniu, a poddawanie w wątpliwość autorytetu oficera było karane chłostą. W dodatku ataman mówił tak nie o byle jakim oficerze, a dumie całej armii! To dzięki odwadze i determinacji ludzi takich jak Anatangel Tulluk, cesarstwo stało się światową potęgą – wykrzyczałem oburzony.

Sakur parsknął śmiechem.

– Naiwni jesteście, kadecie Redd. Trochę mi was nawet żal. Za Tullukiem stoi legenda i wiem, że dobrze ją znacie. Najszybszy palec w cesarskiej armii, jej chluba, jak zauważyliście przed chwilą. W pojedynkę wytropił i rozbił gang Krwawego Markiza. Sam jeden przeciw siedmiu zakapiorom, a to wszystko zwieńczone pamiętnym pojedynkiem w strugach deszczu. Podziwiacie go, prawda, dragonie? Pewnie marzycie, by kiedyś mu dorównać. Pieprzenie... – splunął. – Najgorsze, co można zrobić człowiekowi, to obwołać go legendą za życia. Szybko okazuje się, że nie potrafi udźwignąć ciężaru odpowiedzialności i toczy się na samo dno.

Jakkolwiek bluźnierczo brzmiały jego słowa, byłem pewien, że unika odpowiedzi. Postanowiłem nie odpuszczać. Mój przełożony długo szukał w myślach odpowiednich słów.

– Oprócz starego kulasa, na pastwisku znaleźliśmy ciała kadetów Hankera i Duuna. Gdy pisałem listy do ich rodziców, drżała mi ręka. Obiecałem tym biednym ludziom, że prędko odnajdziemy winowajców. To dlatego zaaranżowałem spotkanie u patrona, prosząc o przesłuchanie, gdy tylko odzyskasz zmysły. Półtorej mili od ciał chłopców, tuż przy drodze, leżały zwłoki notariusza miejskiego. Po atamanie Tulluku nie było śladu. Fakty mówią same za siebie.

To, że mordercy dopadli także tego szczurowatego urzędnika, było pewnym zaskoczeniem. Wcześniej założyłem, że on i Djabbar działają razem. Najbardziej cieszył mnie jednak fakt, że Anatangel wyszedł ze starcia cało. Nie widziałem możliwości, by mogło być inaczej. Wreszcie powiało nadzieją. Kiedy słynny oficer się odnajdzie, w końcu przestaną wątpić w moje słowa.

Ośmielony, chciałem pytać dalej, ale rozmowę zakłócił ubrany w skórzany pyłak handlarz. Do piersi przywiązany miał rozkładany stoliczek. Szczerbaty mężczyzna oferował pięć rodzajów tytoniu, a także gotowe skręty. Jego długie, sterczące na wszystkie strony włosy, były chodzącą reklamą ich aromatu. Śniady rumak Sakura przeszedł w stęp. Oficer rzucił na blat kilka miedziaków i wziął jedną załadowaną tytkę. Wtedy zakląłem siarczyście. Zjawa przypomniała o sobie! Stała za sprzedawcą, przyglądając się nam z uwagą. Zarys regularnej twarzy majaczył w cieniu kaptura. Widziałem, że jej usta poruszają się, a jednak po raz kolejny nie wydobył się z nich żaden głos.

– Nie słyszę cię! Nie rozumiem ani jednego słowa – nachyliłem się do dziewczyny.

Ataman odwrócił się ku mnie. Handlarz, bojąc się stracić zainteresowanie klienta, zaczął nachalnie zachwalać towar. Sakur kazał mu odejść, a sam spiął konia ostrogami.

Wkrótce zgiełk Samos zastąpił szum stepowego wiatru. 

6.

Od fortu Belen dzieliły nas jakieś cztery godziny drogi utwardzonym traktem. Było późne popołudnie, na niebie majaczył Harud, jeden z dwóch księżyców Plenei. Białyjak kreda, poprzecinany z rzadka ciemniejszymi plamami. Nasi przodkowie uznawali je za miasta – szczęśliwe miejsca, gdzie po śmierci trafiają zmarli. Ten romantyczny mit runął dopiero w początkach Cesarstwa, wraz z nastaniem ery astronomów. Ciemne miejsca okazały się niczym innym, jak swoistymi bliznami powstałymi przez bombardujące księżyc meteory. On sam zaś stracił miano ogrodu uciech na rzecz zimnego, dryfującego w przestrzeni głazu.

Niespełna godzinę po nim na niebie pojawiał się Marud, drugi naturalny satelita planety. Niemal dwa razy większy, odbijający słoneczne światło, nadające mu karmazynowy odcień. Zły brat bliźniak Haruda, dawniej ziemia potępionych. Jego rozmiar pozwolił wysnuć teologom tezę, że droga nań jest prosta i szeroka. Dlatego, aby nie trafić w bulgoczące wody kwasu, trzeba prowadzić bogobojne życie. W rzeczywistości Marud wcale nie był większy niż Harud. Dawnych obserwatorów nieba zmyliła bliższa naszej planety orbita czerwonego księżyca.

Ataman Nadir Sakur chciał dojechać do celu zanim te dwa skalne olbrzymy całkowicie zawładną niebem, a my znajdziemy się między nimi. Noc to pora ghuli, od stuleci będących postrachem człowieka zamieszkującego te ziemie. Ghule żyły na drzewach, które choć na stepie są rzadkością, osiągają imponujące rozmiary. Wznoszą się na wysokość monumentalnych wież Latarni. Rosną nawet tysiąc lat, a w obwodzie są tak szerokie, że w pniu można by wydrążyć chatkę. Ghulom łatwiej było tam o zwierzynę, a w rozłożystych koronach mogły budować gniazda. Samotny wędrowiec był dla nich jak zbłąkana owca. Od lat nocą po drzewiastych terenach podróżowały tylko konwoje i zbrojne karawany, wyposażone w liczne pochodnie i ozmowe lampy.

Dlatego też poczułem niepokój, gdy ataman zjechał z brukowanej drogi, kierując się właśnie ku majaczącym w oddali drzewom. Ryzyko, że zastanie nas tam noc, było spore. Sakur twierdził jednak uparcie, że skrót jest pewny i zaoszczędzi nam czasu. Zaczęło się źle, ale skończy dobrze, myślałem z nadzieją. Gdyby ataman rzeczywiście uważał mnie za mordercę, nie ryzykowałby zejścia ze szlaku. Niechętna postawa, jaką przejawiał w stosunku do mnie, musiała być czysto protokolarna.

Niestety, dziewczyna w kapturze nie opuszczała mnie na krok. Czasem widziałem jej zarys przemykający między olbrzymimi drzewami talerzowymi albo jak wychyla się zza krzaka. Raz, gdy Sakur poszedł za potrzebą, skorzystałem z okazji i zeskoczywszy z konia rozprostowałem kości. Patrzyłem przy tym na dziewczynę, która przywarła do pnia jak wiewiórka.

– Nie wiem kim jesteś, ale radzę ci znaleźć sobie innego przyjaciela. Mnie polubiły już kłopoty, a cholery bardzo są zawistne – uśmiechnąłem się szeroko, a w głowie zaświtała nieprzyjemna myśl o pierwszych symptomach szaleństwa. Bo, czy nie gadałem z osobą, której tak naprawdę nie było?

Ona słuchała. Choć mrok spowijał twarz dziewczyny, czułem na sobie spojrzenie. Starałem się wymazać jej obraz, zamykałem i otwierałem oczy, uszczypnąłem się nawet w policzek. Gdy jednak zjawa wyszła zza drzewa i stanęła tuż przede mną, odpuściłem.

Wyciągnęła dłoń. Już chciałem ją podjąć, przekonać się, czy jest prawdziwa, gdy nagle oczy nieznajomej zabłysły. Żółte jak słońce! Rozwarły się niepokojąco szeroko.

– Co się stało? Pozwalam sobie na zbyt wiele? – zapytałem zdziwiony tą nagłą zmianą.

Poruszała ustami na swój denerwujący, niemy sposób. Drżącą dłonią, raz po raz wskazywała coś palcem. Wreszcie rzuciła się na mnie. Odchyliłem się instynktownie, w uszach zapiszczało od huku prochu.

Ataman Nadir Sakur stał tuż za moimi plecami z rewolwerem w dłoni. Zdziwiony, że chybił, odciągał kciukiem kurek, przygotowując się do kolejnego strzału. Chwyciłem go za nadgarstek, a drugą ręką wymierzyłem cios w podbródek. Broń wypaliła w niebo, wzbudzając wśród ptactwa panikę.

Oficer uniósł głowę znad suchych krzaków. Szczęka musiała boleć go jak diabli, bo poruszał nią niczym krowa żująca trawę. Mimo to, uśmiechnął się, widząc jak jego własny rewolwer drży w moich rękach. Palec niebezpiecznie targał cyngiel, kurek odginał się do granicy.

– Szybki i porywczy. Osiem miesięcy wojska niewiele was zmieniło, kadecie Redd – posłał mi krzywy uśmiech, po jego wygolonym podbródku ciekła strużka krwi. Milczałem, trzęsąc się z emocji. – Powinniście dać się zabić, dla własnego dobra. Być w waszej skórze, dragonie, to jak tańczyć ze śmiercią. Ależ, co to za spojrzenie? Naprawdę myśleliście, że ktokolwiek uwierzy we wstających ze zmarłych Nehari? Jesteście na czarnej liście. Jeśli teraz uciekniecie, wasza podobizna zawiśnie na każdym słupie. Kodeks legionu nie przewiduje łaski dla zdrajców. Dopiero wtedy do mnie dotarło – Anatangela Tulluka podejrzewano o układ z Kompanią, dlatego czekał go stryczek.

– Tak jak i was, Redd. Nie ma w armii większej przewiny niż zdrada. Powiedzcie, za ile byliście gotowi porzucić honor cesarskiego dragona? A może chcecie zostać kominiarzem i zastraszać wieśniaków, co?

Zacząłem raz jeszcze tłumaczyć, że było inaczej. Ataman Tulluk, stawiając na szali swoje życie, bronił nas przed Djabbarem i jego zbirami. Gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj.

– Naprawdę robił wszystko, co mógł, by ratować wam tyłki? Wszystko? Powiem wam, Redd, że jak na człowieka, który w pojedynkę radzi sobie ze zgrają zabójców, to marny z niego strzelec. Przecież żaden z rzekomych czterech napastników nie został nawet draśnięty. Tulluk musiał być zalany w trupa. Albo strzelał ślepakami.

– Przysięgam, że to wszystko widziałem! Dlaczego mi nie wierzycie?

– Dajcie spokój, kadecie. Podobno widzicie też jakąś dziewkę. No jak, powiedzcie, jest tu z nami? – prychnął lekceważąco. Była. Stała obok, widziałem ją kątem oka. Próbując zachować zimną krew, wycelowałem do leżącego oficera. Powtórzyłem, że zaszła jakaś koszmarna pomyłka.

– Pomyłką była współpraca z Kompanią, chłopcze. Nie powiem, szkoda mi takiego człowieka. Nieźle radzicie sobie z bronią, macie znakomity refleks. Gdybyście częściej myśleli głową, przed trzydziestką dorobilibyście się pułkownika. Już wkrótce miałem was przesunąć z piesków preriowych do któregoś z huzarskich oddziałów. Zarabialibyście przyzwoicie, mieli czteroosobowy namiot. Cierpliwość, niestety, nigdy nie była waszą mocną stroną, Redd. Skończyliście jako pożyteczny idiota.

Kazałem mu zamilknąć. Ataman uśmiechnął się pogardliwe. Sugerował tym samym, że groźby takiego szczeniaka nie robią na nim wrażenia.

Gdy ja rozpaczliwie zastanawiałem się, co robić, on sięgnął po ukrytą w bucie „stuosiemdziesiątkę”. Taką maleńką broń, którą zamiast przysłowiowego asa, zwykle chowali w rękawie pokerowi gracze. Gdy gra wyjątkowo nie szła, owym jednostrzałowcem można było łatwo odwrócić bieg wydarzeń.

Bydlak na własnej skórze doświadczył chwalonych przed chwilą umiejętności. Posłałem mu kulę prosto w bark. Nie był to groźny strzał, sprawił jednak, że ręka Sakura zesztywniała. Zamiast odpuścić, ryknął śmiechem. Wyglądał jak opętany.

– Zamknij się, człowieku! – rozkazałem, czując, że tracę resztki panowania. – Życie ci niemiłe? Strzeliłem raz i zrobię to po raz kolejny. Tym razem prosto w serce.

On jednak śmiał się w najlepsze, patrząc mi bez lęku w oczy. Zdzieliłem go po twarzy pięścią, potem poprawiłem, wkładając w to więcej siły. Poczułem obecność znajomej furii, która odbierała mi myślenie. Uderzyłem go ponownie. Nadir Sakur splunął krwią, ale bezczelny uśmieszek nie znikał mu z ust. Nie wytrzymałem. Z całej siły zdzieliłem go kolbą po skroni.

Byłem pewien, że go zabiłem. Przerażony przyłożyłem dwa palce do szyi atamana. Na szczęście wyczułem puls. Rozrywając mu koszulę, wprawnym ruchem założyłem prowizoryczny opatrunek.

Opadłem bez sił na ziemię. Gwieździste niebo kuły korony pradawnych talerzowców. Przynajmniej w jednym Sakur się nie mylił – śmierć już prosiła mnie do tańca. Najlepszy adwokat nie wyciągnąłby mnie z tego bagna. Żyłem tylko dzięki tajemniczej zjawie.

Zerknąłem na swoją wybawicielkę. Chciałem, by coś powiedziała, ale dziewczyna zwiesiła ramiona w geście rezygnacji.

– Nie jest dobrze, panienko – zdobyłem się na uśmiech. – Dzieją się rzeczy, których za diabła nie rozumiem. Pewnie dlatego jeszcze żyję, ratuje mnie własna głupota. Chcesz mi coś powiedzieć, prawda? Widzę, jak poruszają się twoje usta, lecz nie słyszę niczego, nawet tego, jak chodzisz po suchych liściach. A wiesz co przeraża mnie bardziej? Zaczynam wierzyć w twoje istnienie.

W rozłożystych koronach coś zatrzepotało. Nadstawiłem uszu, ładując bęben rewolweru. W promieniach księżyca przemknął jakiś kształt. Nocni drapieżcy budzili się do życia. Musiałem uciekać i to jak najdalej stąd. Bez zwłoki. Wsiadając na rumaka wyciągnąłem rękę do dziewczyny.

– Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale zawdzięczam ci życie. Masz u mnie darmową przejażdżkę. No już, wskakuj!

Podjęła dłoń. Nie poczułem żadnego ciężaru ani ciepła. Za to momentalnie na skórze stanęły mi wszystkie włoski. Zjawa usiadła tuż za moimi plecami.

Ruszyliśmy ku Marudowi, księżycowi potępionych.

7.

Gnałem moją klacz, nie zważając na smagające mnie po udach gałęzie kolczastych krzaków. Kierowałem się na północny wschód, gdzie coraz bardziej skalisty krajobraz odstraszył pionierów przed wznoszeniem wielkich miast. W tę krainę, z dala od życiodajnej rzeki Nefrat, zapuszczali się głównie ubrani w czapki z bobaka, samotni myśliwi. Szybów ozmowych było tam niewiele. Tysiące wierteł połamanych na ukrytych w ziemi głazach, ostudziło zapędy poszukiwaczy łatwego zarobku. Nawet grube ryby z Issos już dawno odpu ściły sobie te rubieże Elei, zostawiając je takimi, jakimi były za czasów świetności nomadów wiecznie przemierzających step.

Samos w świetle południa było już tylko błyszczącą kropką na trasie wielkiej lazurowej rzeki. Poczułem się nieco pewniej, choć wiedziałem, że póki stolica prefektury nie zniknie mi zupełnie z oczu, nie wolno mi przerywać wędrówki.

Z będącej świetnym punktem obserwacyjnym skalnej półki zszedłem z powrotem do konia. Widok głaszczącej go po pysku widmowej dziewczyny mogłem nazwać co najmniej intrygującym.

– Nie możemy się tu zatrzymać – oznajmiłem. – Pościg już pewnie wyruszył. Nadir Sakur najwyraźniej oszalał, a tacy nigdy nie odpuszczają. Rozbijemy obóz po zachodzie słońca. Jeśli w ogóle sypiasz, będzie to najlepszy moment, by zmrużyć oczy.

Jechała przytulona do moich pleców. Robiło mi się cieplej na sercu, widząc delikatne dłonie zaciśnięte wokół mojego pasa. Łagodziło to myśli o beznadziejnym położeniu. Jej obecność była co najmniej tak dziwna, jak wydarzenia ostatnich dni i, chcąc o nich zapomnieć, zaczynałem jednostronną rozmowę. Opowiadałem jej o moim rodzinnym miasteczku położonym na zielonym skrawku ziemi, o matce Ronie i ojcu Bentanie od lat będących ze sobą na wojennej ścieżce. Sporo miejsca poświęciłem też Lianowi. Po rozczarowaniu mną to właśnie na moim młodszym bracie spoczął obowiązek zaspokojenia ambicji ojca, by mieć uczonego syna. Gdy natomiast opowiadałem dziewczynie o sobie, nie mogłem nadziwić się mojej głupocie. Jaki szalony impuls pchnął mnie w szeregi preriowych piesków? Zdarzało się, że dłonie zjawy drgnęły. Wmawiałem sobie wówczas, że to reakcja na moje wynurzenia. Czy rozumiała cokolwiek z moich słów? Czy w ogóle je słyszała? Tego miałem dowiedzieć się już niebawem.

Nietrudno zgadnąć, że w skórze uciekiniera nie czułem się dobrze. Każdy widziany na granicy horyzontu jeździec napełniał mnie strachem. Obcy także woleli zachować wobec mnie ostrożność. Tak działał mundur, którego, póki co, nie mogłem się pozbyć. Nie miałem nic na zmianę, a noce na tej szerokości geograficznej były cholernie zimne, nawet u schyłku lata. O ile w dzień na kamieniach można było smażyć bekon, to w nocy zalegające w skalnych szczelinach drobinki wody potrafiły zaszklić się lodem. Wiele bym dał za pyłak. Ten płaszcz ze skóry dromadera lub rzadziej oryksa, nie dość, że chronił przed drobinkami kurzu czy piasku i chłodził w dzień, po zachodzie słońca nie pozwalał ciału na wyziębienie. Gdyby Terakotowi opatentowali swój pomysł, byliby teraz krezusami. Pionierzy szybko bowiem docenili pyłaki i zaczęli produkować własne. Mnie wystarczyłby w zupełności ten najprostszy, mocno śmierdzący zwierzęciem. Choć nie widziałem czubka swego nosa, a zimno przenikało do szpiku kości, nawet nie rozważyłem zapalenia ogniska. Przywiązałem klacz do kaktusa, posiliłem się wędzoną jagnięciną i spróbowałem zasnąć. Niestety, mimo nieludzkiego zmęczenia, nie potrafiłem zmrużyć oka. Najmniejszy odgłos stawiał mnie na nogi, a każdy stukot brałem za zwiastun ścigających mnie żołnierzy.

Nocą na stepie robiło się głośno. Z podziemnych norek wylegały małe gryzonie i ssaki, by w tych dogodnych – chłodniejszych – warunkach poszukać pożywienia. Kilka długouchych stepowych skoczków bezczelnie obwąchało moją torbę. Musiałem schować ją do śpiwora i przytrzasnąć kamieniem. Jakby tego było mało, okrutnie bolał mnie tyłek, a krew w nogach zdawała się przestać krążyć. Niemal rok regularnego snu w barakach oduczył mnie spontaniczności. Byłem bliski tęsknoty za nocną ciszą i nieznośnym piskiem trąbki o świcie.

Kobieca postać mojej paranoi siedziała obok. Podkuliwszy nogi, patrzyła tępo w ciemny horyzont. Co jakiś czas zza delikatnych chmur wyłaniali się Harud na przemian z Marudem, sprawiając, że skalne słupy błyszczały raz na czerwono, raz na biało.

– Miałem rację, duchy nie śpią – szepnąłem. – Szkoda, że cię nie słyszę, byłabyś idealnym nocnym stróżem. Mógłbym kimać do woli, nie obawiając się, że zbudzi mnie chłód lufy przyłożonej do skroni – dziewczyna słuchała, jej ukryta pod kapturem twarz nie poruszała się. – Spędziliśmy z sobą dzień i noc, a ja nie powiedziałem ci nawet, jak się nazywam. Wybacz ten brak manier. Jestem Ariston Redd – ukłoniłem się, a ona przechyliła głowę jak pies, który próbuje zrozumieć bełkot swego właściciela. Powtórzyłem swoje imię, stukając palcem w klapę munduru. Szeroko otworzyła usta. Widząc moje zainteresowanie, zrobiła to ponownie, kładąc dłoń na piersi. Rany, a jednak mogliśmy się porozumieć!