Widma Zapomnianej Planety - Niszczycielka - Łukasz Pośpiech - ebook

Widma Zapomnianej Planety - Niszczycielka ebook

Łukasz Pośpiech

4,3

Opis

Gdy jesteś kluczem do zagłady własnego gatunku...

Drugi tom epickiej powieści fantasy odkrywa mroczną przeszłość Kleio Satoko. Starożytne widmo wraz z Aristonem i Einarem wspólne próbują zapobiec katastrofie, która miliony lat temu zniszczyła inteligentne życie na planecie...

Cykl Widma Zapomnianej Planety łączy elementy tradycyjnego westernu z literaturą fantasy i S-F. Pierwszy tom został sfinansowany m.in. dzięki udanej akcji crowdfundingowej na PolakPotrafi.pl. Książka adresowana jest miłośnikom spaghetti westernów, Indiany Jonesa, Bożej Maszynerii, Diuny, kultowych polskich komiksów (Thorgal, Ekspedycja), oraz fanom gier spod znaku Final Fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
4
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anndr

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia, dobrze się czyta.
00

Popularność




Widma Zapomnianej Planety - Niszczycielka

Copyright © 2021 by Łukasz Pośpiech

Redakcja:

Edyta Hanszke-Lodzińska

Korekta:

Kamila Pośpiech, Edyta Hanszke-Lodzińska

Opracowanie okładki, projekt typograficzny:

Jacek Laskowski

Wydanie: I

Wydawca:

www.amonit-wydawnictwo.pl

Część I

Ten, co maluje myśli

1.

Zmartwychwstanie wciąż było możliwe. Wierzyliśmy, że już za kilka minut opuścimy ten umierający świat, by któregoś dnia powrócić i odbudować naszą cywilizację. Wiara była silniejsza od lęku, że ona, parszywa Niszczycielka, znajdzie nas, by zadać naszemu rodzajowi decydujący cios.

Napęd Arki nabierał mocy, powietrze przenikał zapach rozgrzanych ogniw energetycznych. W jaskini ukrytej głęboko w skalnym masywie trwały ostatnie przygotowania do startu. Trójnoga, autonomiczna maszyna kreśliła w kamieniu rysunki według przygotowanych przez nas wzorów. Luminescencyjny preparat odporny na działania klimatu miał przetrwać eony.

Planeta nie była jeszcze nawet w połowie cyklu istnienia. Mieliśmy świadomość, że prawdopodobnie wróci na nią kiedyś inteligentne życie. I to jeszcze na długo przed naszym ponownym przyjściem.

Ta grota, podobnie jak inne porozrzucane po całym globie, miała być naszym swoistym epitafium. Przyszli mieszkańcy tego świata mieli wiedzieć, że nie byli tu pierwsi. Chcieliśmy zostawić ślad po naszej potędze, a w nich wzbudzić wręcz religijny zapał. Niech modlą się do nas, budując planetę na nasze podobieństwo, a potem niech poszukują nas wśród gwiazd. Rysunki miały jeszcze jeden ważny cel. Wraz z kompletem kart wskazywały, kto stoi za naszym wygnaniem i upadkiem całej cywilizacji. Słowem, miały być przestrogą.

Przed JEJ POWROTEM.

W podziemnym kompleksie przebywało nie więcej niż dwadzieścia osób. Wszyscy znali swoje miejsce, skupieni wypełniali swoje obowiązki. Nie było mowy o pomyłce, cała operacja musiała zostać bezbłędnie przeprowadzona. Od zajęć oderwał nas dopiero widok zmierzających po rampie Kyiosuke Mussami i Diade Tamaru. Ta para doświadczonych pilotów miała wznieść Arkę ku gwiazdom. Oni i czterech innych członków załogi miało zostać ostatnimi przedstawicielami naszego wielkiego gatunku.

Zanim piloci weszli do kabiny, odwrócili się do reszty i zasalutowali, dziękując wszystkim za ciężką pracę. Po chwili zniknęli za automatycznym włazem kabiny. Już nigdy nie mieliśmy ich zobaczyć. Wraz z nimi odlecieć miały nasze nadzieje.

Zostało ostatnie piętnaście minut.

Nic nie mogło potoczyć się źle. Nikt na zewnątrz nie wiedział o tajnym lądowisku. Zresztą kogo to obchodziło? Trwała wojna i wszyscy myśleli tylko o tym, jak przeżyć następny dzień, a potem, we względnym spokoju, na zgliszczach cywilizacji, doczekać końca historii. Nikt nie miał napisać kolejnego rozdziału. Nie miało już być nowego pokolenia. Żadnych zwycięzców, sami przegrani. 

Została tylko Arka. 

I Niszczycielka Światów.

Inżynier Ona’da w ciszy obserwował monitor. Oprócz wykresów, w jednym z okien, widział także załogę gwiazdolotu. Wydawała się rozluźniona, jakby nie do końca świadoma powagi chwili. Sprawdzała łączność i przyrządy nawigacyjne.

– Tu Arka, napęd naładowany w dziewięćdziesięciu procentach. Wszystkie wskaźniki w normie. Do startu zostało dziewięć minut i dwadzieścia sekund. Wrogowie zorientują się, że przegrali, jak znajdziemy się daleko poza ich zasięgiem. Chwała Ava-Nath!

– Przyjaciele, to będzie najdłuższe dziewięć minut w naszym życiu – mruknął Ona’da i starł pot z czoła. 

– Zaszliśmy zbyt daleko, by ktokolwiek mógł nas teraz powstrzymać – mówił kapitan Kyiosuke tonem pozbawionym wątpliwości. – Zaczniemy wszystko od nowa, a tu jeszcze kiedyś wrócimy. Zobaczy pan, odzyskamy planetę. Wrócimy silniejsi, a o Kleio Satoko nikt nie będzie pamiętał. Zdradziła swój rodzaj, zasiała chorobę w umysłach braci i sióstr. Z nami jednak nie wygra.

Wszyscy przysłuchiwaliśmy się tej rozmowie, nie zwracając uwagi na smukłą postać w płaszczu z kapturem, która od jakiegoś czasu snuła się po wnętrzu groty. Nie było przecież powodu. W jaskini było chłodno, więc grube odzienia mieli wszyscy, zaś strażnicy przy włazie nie wpuściliby na dół nikogo nieupoważnionego.

Nie doceniliśmy jej po raz kolejny.

Ta podstępna żmija wszędzie miała swoich szpiegów. Także wśród nas, choć wydawało się to niemożliwe. Przecież w naszych żyłach płynął Stellanit, a w projekcie Arka brali udział tylko najwierniejsi z nas. To złudne przekonanie sprawiło, że nie dociekaliśmy, kogo skrywa kaptur. Tymczasem postać podeszła do inżyniera Ona’dy, a w jej dłoni błysnął gotowy do strzału miotacz cząsteczek.

– Każ im wyłączyć silniki – nie ściszyła szczególnie głosu, zimnego, nie znoszącego sprzeciwu. Gdy Ona’da otwierał usta, by rozpocząć negocjacje, przycisnęła lufę do jego pleców. – Rób co mówię!

Inżynier stał sparaliżowany, kalkulując swoje szanse. Reszta pracujących w jaskini ludzi zorientowała się teraz, co się dzieje, przerwała swoje obowiązki i z nienawiścią skupiła wzrok na Kleio, jakby można ją było w ten sposób obezwładnić.

– Tu Arka, silniki załadowane w dziewięćdziesięciu sześciu procentach, cztery minuty i czterdzieści sekund do startu. Prosimy o otwarcie włazu.

– Po moim trupie – wysyczała Satoko i wbiła lufę miotacza głęboko w plecy inżyniera. – Mówię ostatni raz, odwołaj ich! I to już!

– Arka, tu Ona’da – rzekł mężczyzna, nabierając powietrza w płuca. – Niech prowadzi was Gwiezdny Pył.

Inżynier wstukał komendę na ekranie. Jaskinią zatrzęsło. Promyk słońca, jak ostrze skalpela, przedarł się przez szparę wysoko nad naszymi głowami. Olbrzymie suwnice zaczęły rozchylać sklepienie groty. 

– Ty zasrany fanatyku! – warknęła Satoko i z całej siły uderzyła mężczyznę kolbą w głowę.

Kilku członków naszej grupy ruszyło w stronę stołu, gdzie leżały dwa naładowane karabiny szturmowe. Mieliśmy ją na wyciągnięcie ręki, Niszczycielka nie była jednak sama. Jej trzej pomagierzy wyłonili się naraz zza skał, biorąc nas w krzyżowy ogień. Mężczyźni w skafandrach Onyo i naładowanymi tarczami, w pierwszej kolejności zgładzili tych, którzy mieli broń wetkniętą za robocze pasy. Po sekundzie zostały z nich tylko zwęglone zwłoki. Reszta instynktownie zatrzymała się, trzymając ręce na widoku.

Satoko rozpaczliwie stukała w przyciski na konsoli. Bez rezultatu.

– To nic nie da – rzekł, ocknąwszy się Ona’da. – Tylko ja mogę przerwać tę operację, a wiesz już, że nie zrobię tego, nawet pod groźbą śmierci – Zachrypiał i oskarżycielsko wyciągnął ku niej palec. – Przegrałaś, Kleio Satoko. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że zobaczysz to na własne oczy! Należało ci się, szmato.

Wiedziała, że mówi prawdę. Było za późno, by próbować zatrzymać odliczanie. Zostały niespełna cztery minuty. Cztery minuty patrzenia, jak cały plan Kleio rozlatuje się w gruzy. Rzecz warta nawet śmierci. 

Kobieta zaklęła, wycelowała w głowę powalonego operatora. Błysnął cienki jak brzytwa płomień, a po chwili z ciała inżyniera pozostał jedynie popiół.

Niszczycielka spojrzała na nasze twarze. Choć powodował nami strach, staliśmy dumnie, gotowi na najgorsze. Mimo gróźb i demonstracji siły intruzów, nikt nie zdecydował się zdradzić, jak uniemożliwić Arce start. 

Satoko wypatrzyła najmłodszego z nas, ledwie osiemnastolatka i zapytała go, gdzie jest Sesi Shingo. Chłopak milczał, przełykając tylko nerwowo ślinę. 

– Nie warto poświęcać się dla tego drania, cała ta wojna wybuchła właśnie przez niego. Jego chora ambicja, mania wielkości zgubiła wszystkich Aiionczyków. Podzielił nas, wyzwolił najgorsze instynkty. Nie było w tym nic szlachetnego. Nic! To on za tym wszystkim stoi, nie rozumiecie?

Satoko czekała na słowa zrozumienia. Była bardzo naiwna, myśląc, że je dostanie.

– On dał nam życie, ty jedynie śmierć – szepnął chłopak, nie chcąc, by załamał mu się głos.

– W porządku, wasz wybór – machnęła ręką, odchodząc w stronę jednego ze swoich ludzi.

– Sesi jest daleko stąd, nigdy go nie dostaniecie! – rzucił ktoś z tyłu sali. – Nasz prorok pozostanie na Nowej Celesii. Poczeka na lepsze czasy – dokończył ktoś inny.

– Żal mi was. Najpierw on, potem Stellanit. Nie wiem, co bardziej was zepsuło.

– To nam żal jest ciebie, Kleio Satoko. Zniszczyłaś Aiion tylko dlatego, że nie chciałaś wznieść się wraz z całą cywilizacją na wyższy poziom. Zatrzymałaś ewolucję, naturalny proces każdego żywego organizmu. Nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek uda się jeszcze odbudować nasz gatunek.

– Nasz gatunek? – Satoko uderzyła się w pierś. – Wy naprawdę mówicie o Aiionczykach? Hipokryci! Nawet po tym wszystkim, co się stało, macie czelność nazywać siebie Aiionczykami? Jesteście najeźdźcami, którzy przybyli tylko po to, by z rasy Aiionu uczynić niewolników.

– Nie, przeklęta – powiedział kolejny głos. – Starasz się tylko nadać swojej zbrodni sens, a zgładziłaś całą cywilizację. Nikt, nawet umierające słońce matczynej Celesii, nie dokonał wcześniej takiego spustoszenia.

– Kleio, została minuta! – krzyknął, spojrzawszy na zegarek któryś z uzbrojonych ludzi Onyo. – Oby Boski Młot zdążył na czas, bo my z pewnością nie zatrzymamy tego cholerstwa. Zastrzelmy te pasożyty i zjeżdżajmy stąd, zanim zrobi się gorąco.

Niszczycielka zadarła głowę. Właz był już niemal otwarty, wzniesienie tworzyło istny wulkan, który w przeciągu minuty miał wystrzelić słupem światła prosto do gwiazd. Arka trzęsła się w posadach, dysze rozbłysły niebieską poświatą. 

Jedynie kilka uderzeń serca dzieliło nas od sukcesu. A jednak, o ile o Niszczycielce można było powiedzieć wiele złego, to trzeba jej oddać, że walczyła do końca. Podbiegłszy do jednego ze swoich żołnierzy, wyrwała mu zza pasa granat. Mężczyzna z przerażeniem spojrzał, jak kobieta chwyta za zawleczkę.

– Kleio, co ty robisz? Impuls poruszy skały, tony gruzu runą nam na głowę.

– Dla niej nie liczą się ofiary – odezwał się, słaniając na nogach Ona’da – Jedna, sto, milion - jej wszystko jedno. 

– Nie możemy pozwolić, by to cholerstwo uciekło z naszej planety. – Satoko zacisnęła zęby. – Jeśli tak się stanie, nasza walka stanie się bezsensowna.

Gdy granat leciał w stronę rusztowania Arki, Satoko obróciła się do swoich ludzi. W oku błysnęła łza.

– Przepraszam – wyszeptała.

Może więc nie była taka do końca zła?

Podziemną salą wstrząsnął huk, fala uderzeniowa rzuciła nami o ziemię. Impuls rozszedł się po wnętrzu, jak po studni. Cholernie bolały mnie uszy, gdy ich dotknąłem poczułem ciepłą krew. Słyszałem tylko przeraźliwy pisk.

Poderwałem się na nogi, ziemia pod stopami drżała. Kawałki sklepienia zaczęły kruszyć się i opadać na dno. Widziałem, jak naruszona impaktem rampa ugina się. Gdy uderzył w nią spadający głaz, jedno podtrzymujące ją skrzydło złamało się. Arka pod wpływem własnego ciężaru zaczęła chylić się ku ziemi. 

Kleio pomachała ku mnie, jakby na pożegnanie. Skalny odłamek wielkości drzewa wpadł między nas. Słuch powoli mi wracał, mogłem usłyszeć końcowe sekundy odliczania. 

Trzy, dwa, jeden.

Jednak Arka nie była już w stanie wznieść się w powietrze. Leżała bez życia bombardowana odłamkami skał, jej dysze zamiast wypełnić się błękitną energią, powoli pogrążały się w ciemności. Piloci anulowali procedurę startu, ratując załogę przed całkowitą anihilacją. Wraz z nami wszystkimi mieli na wieki spocząć w tej skalnej mogile.

Twarz Kleio pokrył złowrogi cień. Myślałem, że sprawiedliwość wreszcie ją dosięgnie. To nie była jednak skała, a latający czołg korporacji Onyo.

– To Wa’ang! Wariat znów dokonał niemożliwego! – ucieszył się któryś żołnierzy. Świetlistą tarczą bronił się przed spadającym gruzem. 

Zaraz przez półotwarte wrota w suficie wpadły do środka liny. 

– Sesi wciąż gdzieś tam jest! Wyraźnie coś przegapiliśmy. Musi być jeszcze jedna jaskinia, w której ukrył skrzynie z Stellanitem. – mówiła Satoko, uczepiwszy się jednej z lin. Chwilę potem smagana wiatrem, patrzyła na zieloną krainę. Na jej horyzoncie dogasały ruiny dawnych miast. – Dopadniemy go. Prędzej czy później zapłaci za wszystko, przysięgam! 

O tak, Kleio Satoko walczyła do samego końca. 

2.

Ariston Redd

– I dziś także nie da wam spokoju, issańskie ścierwa! – krzyknąłem z euforią, zupełnie niewspółmierną do mojej sytuacji.

A ta, łagodnie mówiąc, była kiepska. Byłem głodny, zziębnięty, a co najgorsze – przywiązany do niewygodnego krzesła. Przesłuchiwano mnie i bito. Wsadzili mnie tutaj myśląc, że jestem zamieszany w zabójstwo Cesarza w czasie Święta Zjednoczenia. Mój pełen pogardy okrzyk sprawił, że w lochu zrobiło się cicho. Milczał zarówno siedzący naprzeciwko mnie w dziwnym fotelu na kółkach facet z bliznami, jak i widmo starszego naukowca ze świata Kleio. Widmo, które opowiadało historię ustami inwalidy było z nim sprzężone, podobnie jak Kleio i ja. Ich twarze nachodziły na siebie i wciąż nie byłem pewien czy widzę dobrze, czy może za mocno oberwałem od tego sadysty. Przesłuchujący mnie śledczy z Issos zacisnął natomiast pięści na biurku i wlepił we mnie nienawistny wzrok.

Miałem drani w głębokim poważaniu, a jednak to, co stało się teraz z Kleio, mocno mnie poruszyło. Wstała z kolan, wytarła łzy. Wreszcie spojrzawszy na mnie, uśmiechnęła się. Boże rozświetlający Mrok, jak ja tego potrzebowałem!

– Coraz więcej w tobie Kleio, gówniarzu – Issańczyk nachylił się nad biurkiem, jakby miał zamiar skoczyć mi do gardła. – Uważaj, bo wkrótce Ariston Redd zniknie zupełnie. Staniesz się niczym więcej, jak tylko nowym ciałem Niszczycielki Światów. 

– Myślę, że to raczej pan powinien się obawiać – posłałem mu bezczelny uśmiech. 

Wściekłość przenikała każdą komórkę mojego ciała, mimo to jakimś cudem udawało mi się ją kontrolować. Zapytałem, czego tym razem ode mnie chcą, przypominając jednocześnie, że już wcześniej ktoś próbował mnie złamać i źle na tym wyszedł.

– Masz o sobie bardzo wysokie mniemanie, chłopcze, a jesteś nikim. To Kleio Sakoto jest tą, na której nam zależy. To ona ma odpowiadać na pytania, nie ty. Zrozumiano? 

Powiedziałem, że będzie to trudne, bo choć znam ją dość długo, nie zamieniliśmy jeszcze słowa. Jej głos zdaje się należeć do świata o zupełnie innej częstotliwości. Widzę tylko, że otwiera usta. Nic więcej.

– Mamy czas, a ja jestem cierpliwy. Poza tym dla mnie to nie pierwszyzna – odparł Issańczyk, pocierając swój gładko ogolony podbródek. Stojąca na blacie świeca nadawała jego szparkim oczom diabolicznego połysku. – Zacznijmy od początku. Mała introdukcja powinna skrócić dystans. Jestem Erzak Bohemut, główny śledczy Kompanii Issos. A ten tu obok – wskazał faceta na wózku z rękami skutymi skórzanymi pasami – to Ian Valette. Przypatrz się mu uważnie. Ten człowiek jest ofiarą paskudnej choroby, na którą cierpisz także ty, młodzieńcze. Pomieszanie zmysłów, jak widzisz, to nieuchronna konsekwencja rozwoju pasożyta, którego uważasz za Kleio Satoko. Siedzący na wózku nieszczęśnik widzi natomiast sędziwego naukowca – Akyo Keiji’ego, świadka dramatycznych wydarzeń, o których dowiedziałeś się przed chwilą. Na długo przed pierwszym człowiekiem, Kleio doprowadziła do wojny, zniszczyła swoją cywilizację, a miliony istnień, wraz z całą ich wspaniałą wiedzą, znikło z naszej planety. Jak już wiesz, Niszczycielka wróciła i już zaczęła zabijać. Jedyne czego chcemy, Aristonie, to zapobiec rozprzestrzenianiu się tego paskudztwa. 

Nie chciałem znów dać się wciągnąć w te umoralniające gierki. Bokiem wychodziły mi próby przekonywania mnie, że Issańczycy, owszem, czasem robią świństwa, ale czynią to dla dobra mojego i całej ludzkości. W ich ustach brzmiało to równie wiarygodnie jak spazmy rozkoszy u kurtyzany. Nie mogłem pozwolić, by zyskali nade mną przewagę.

– Tu jest Nahf, jurysdykcja Issos tu nie sięga. Nie może mnie pan przesłuchiwać, nie mam obowiązku z panem gadać. 

Jak to się działo, że cokolwiek zrobiłem, ostatecznie do tyłka zawsze dobierali mi się kominarze? Zażądałem widzenia z urzędnikiem cesarskim. Bohemut uśmiechnął się, jak dzieciak urywający musze skrzydła. 

– Nic z tego, smarkaczu, działam przy pełnym wsparciu cesarza.

– Którego? Tego którego właśnie zastrzeliliście?

– Majaczysz, chłopcze – uśmiech nie znikał mu z gładkiej gęby.

– Przecież widziałem na własne oczy. Był zamach, i dobrze wiem, że za nim stoicie.

– Naprawdę? To dlaczego ty siedzisz w lochu? 

– O nie, tym razem ten numer nie przejdzie. Dobrze wiem, co widziałem, nie zrobicie ze mnie szaleńca. Pieprzcie się, nie będę współpracował.

Twarz Bohemuta naprężyła się złowieszczo. Gwałtownie wstał z krzesła, spod płaszcza wyjął cienką, metalową rurkę. 

Oho, szykowało się lanie. 

– Oko Boga. Chcę o nim wiedzieć wszystko – śledczy stanął na wprost mnie. Pałka demonstracyjnie obijała się o jego dłonie. 

– Skąd mam to do cholery wiedzieć?

– Nie pytam ciebie, gówniarzu. Pytam Kleio.

– Jest pan głuchy, czy po prostu nie umie pan tego pojąć? Ona nie mówi!

Issańczyk chwycił za koniec pałki, rozciągając ją niemal dwukrotnie. Rura przypominała teraz tępą szablę. Myślałem, że mnie uderzy, lecz zamiast tego wycelował jej koniec w moją tchawicę i docisnął. Momentalnie zacząłem się dusić. 

– Panie Valette – zwrócił się do mężczyzny z bliznami – jest pan tutaj z nami, aby odświeżyć pamięć plugastwu siedzącemu w głowie Aristona. Proszę powiedzieć, co wiemy o Oku Boga, zwanym w waszych czasach Awakurą?

Oczy siedzącego na fotelu z kółkami człowieka były nieobecne. Wyglądał jak opętany. Znów w jego twarzy zobaczyłem Starożytnego z moich wizji. Siwy mężczyzna z brodą szeptał coś więźniowi. Ten słuchał go chwilę, po czym rzekł do nas:

– Śmierć i zniszczenie. Ta żmija i jej ludzie zbudowali je tylko w takim celu. Najdoskonalsza broń, jaką kiedykolwiek wymyślono. Zdolna jednym impulsem zniszczyć całe narody.

– Dziękuję. I jak, coś już świta tej twojej laluni? – Erzak Bohemut zdjął rurę z mojej szyi, a ja łapczywie zaczerpnąłem powietrza. Zaraz targnął mną odruch wymiotny.

Kleio podbiegła do mnie z przerażeniem w oczach. Próbowała mnie dotknąć, zasłonić własnym ciałem. Widziałem, że jej usta poruszają się szybko, ale oczywiście nie rozumiałem ani słowa.

– Panie Erzak, Kleio coś mówi, ale za diabła jej nie rozumiem.

– Wysil się chłopcze, dobrze radzę. Tylko od ciebie zależy, kiedy nasze spotkanie się skończy – nachylił się nade mną i podniósł mój podbródek tą cholerną, stalową rurką.

W oczach Kleio czaiła się panika. Wiedziałem, że robi wszystko, by sobie przypomnieć. Chodziła w tę i z powrotem, rozglądając się po sali, jakby w starych murach szukała wskazówek. Potem znów próbowała się odezwać.

– Mam! Wreszcie zaczynam słyszeć! – krzyknąłem, a śledczy nachylił się tak blisko mojej twarzy, że mogłem dostrzec każdą czerwoną żyłkę w jego oku. – Kleio mówi, że niemożebnie śmierdzi panu z gęby i boi się, że w przypadku pierdnięcia nie wyjdziemy z tej dziury cało. 

Najprostsze, najmniej finezyjne obelgi rodem z podwórka działają widocznie najskuteczniej, bo Bohemut momentalnie poczerwieniał. Żyłki jego w oczach pulsowały jakby zaraz miały wybuchnąć. Zamachnął się z furią, tnąc rurką powietrze. W ostatniej chwili opanował nerwy i skierował koniec przyrządu w dołek pod moim mostkiem. Docisnął. Zabolało jak diabli. Momentalnie znów zebrało mi się na wymioty. Po chwili skurwysyn włożył w pchnięcie więcej siły. Myślałem, że oczy wyjdą mi z orbit. 

– Ari! Ja naprawdę nic nie pamiętam!

Ten kobiecy głos. Gdzieś już go słyszałem. Rozległ się w mojej głowie, śledczy nawet nie drgnął powieką. Spojrzałem na Kleio, chyba sama była zdumiona. Poruszyła ustami, lecz tym razem nic z tego nie rozumiałem. Cisza. Moja mina musiała zdradzić, że stało się coś ważnego, bo Bohemut poluzował uścisk.

– Czyżby odzyskiwała głos? – spytał z nadzieją. – Na pewno! Sprawdzone metody nigdy się nie zestarzeją. Znam trzydzieści dwa punkty ludzkiego ciała, których odpowiednia stymulacja powoduje ból, o jakim nawet ci się nie śniło. Dwa pierwsze to dopiero pieszczoty. Gwarantuję, że nim dojdziemy do drugiej dziesiątki, twój pasożyt będzie nam już śpiewać serenady. 

Zapytałem, skąd wiedzą o Kleio i czy wszystkie informacje o Starożytnych biorą od tego przywiązanego do ruchomego krzesła inwalidy. Biedak wyglądał tak, jakby wlał w siebie naraz wszystkie mikstury z apteki. Cokolwiek te bydlaki z nim zrobiły, trudno byłoby mi brać jego słowa za prawdę objawioną.

Śledczy sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął zeń kopertę, z której wysunęły się karty. Zupełnie takie jak te, które zabraliśmy martwemu pilotowi gwiezdnego statku w Chrapiącym Kanionie. Bohemut z zadowoleniem pokazał mi wizerunki młodego mężczyzny i czerwonowłosej kobiety.

– Widmo Miyu Otomy znaleźliśmy na początku roku. Zarówno ona, jak i on, Taro Yukata, to obiecujące przypadki, wspólnie powiedzieli nam już więcej, niż dowiedzieliśmy się ze wszystkich wykopalisk. – Sięgnął po trzecią kartę, na której widniała podobizna Starożytnego, którego projekcję widziałem przed chwilą. – Starego zdążyłeś już poznać, jest z nami najdłużej. Akyo Keiji, zdrajca, człowiek, który niegdyś wprowadził Kleio do jaskini w Chrapiącym Kanionie. Od dłuższego czasu pracujemy nad jego pamięcią i jesteśmy o krok od pełnego sukcesu. Jak słyszałeś, Akyo widzi błędy przeszłości, kaja się pogrążony w wyrzutach sumienia – śledczy obłudnie uśmiechnął, po czym westchnął. – Niestety, jego wiedza to za mało, by zrealizować nasze plany.

Bohemut wreszcie odkrył czwartą kartę, tę z wizerunkiem Kleio.

– Razem z twoją towarzyszką mamy cały komplet, Redd. Czwórka morderców, Niszczycieli. Nasi przodkowie zostawili nam ich wizerunki jako ostrzeżenie. Jak słyszałeś, bali się jej powrotu. Z całej czwórki ona jest najgroźniejsza. Skonstruowała Oko Boga i tylko ona wie, jak je zniszczyć. 

– A po cholerę tak wam na tym zależy? To coś lata gdzieś ponad atmosferą Plenei. Naprawdę myślicie, że taka niewielka rzecz jest śmiertelnie niebezpieczna?

Śledczy westchnął z irytacją, po czym zwrócił się do więźnia.

– Panie Valette, proszę wyjaśnić, czym jest Awakura? W najprostszych słowach.

Dopiero teraz zauważyłem, że oczy starego są mokre. Prawda musiała być dla niego bolesna. Albo ten przeklęty Issańczyk kazał mu kłamać.

– To broń, która zabiła miliony istnień i może to zrobić ponownie. Czwórka z Onyo, to ich projekt. 

– Problem polega na tym, że wciąż nie wiemy, jak to ustrojstwo działa i jak je zniszczyć – wtrącił Bohemut. – Znamy się z panem Ianem nie od dziś i wierzę, że nic nie ukrywa. Przebrnęliśmy przez ten czas wszystkie trzydzieści dwa punkty na ciele i to niejednokrotnie, ale odpowiedź nie nadeszła. Najprawdopodobniej jej nie zna. Wiemy jednak, że kobieta ma w tej materii większą wiedzę. Panie Keiji – poklepał więźnia rurką po głowie – jest pan tam? Słuchamy dalej.

Oczy Starożytnego, ukryte w oczodołach Iana Valette’a wpatrzyły się Kleio, po chwili zaś spoczęły na mnie.

– Awakura jest uzbrojonym mechanizmem, od milionów lat gotowym do zadania śmiertelnego ciosu kolejnej rasie – rzekł mechanicznie i gdyby nie rozumne spojrzenie, pomyślałbym, że mężczyzna jest warzywem. – Ona, Kleio Satoko, zapoczątkowała zagładę i tylko ona wie, jak tę maszynę rozbroić.

Śledczy znów zwrócił się do nas. 

– Mam nadzieję, Kleio, że wspomnienia wracają. Nie ma sensu odwlekać nieuniknionego. Nie zamęczaj chłopaka, on nie jest niczemu winien. Miał pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Otwórz się przede mną, w końcu i tak wszystko wyśpiewasz. Moje metody jeszcze nie zawiodły.

Powiedziałem, że znam ją już na tyle, by wiedzieć, że to twarda sztuka. 

Bohemut uśmiechnął się fałszywie i sprawnie wycelował rurą w moje kolano. Zapiekło jak cholera, mimowolnie jęknąłem z bólu. Kleio próbowała krzyczeć, nerwowo gestykulowała rękoma. Skurwysyn raz dociskał, raz luzował uścisk. Mówił, że rzepka to dopiero początek mojej ścieżki zdrowia. Piekielne mrowienie paraliżowało mi całą nogę. Zacząłem wierzyć, że ten sadysta zna jeszcze dwadzieścia dziewięć znacznie bardziej bolących miejsc.

– Nic o niej nie wiesz, chłopcze – zaczął nieco spokojniejszym tonem. – To pasożyt. Gdy zrozumie, że jej żywiciela może niebawem szlag trafić, zrobi wszystko, by przedłużyć swoją egzystencję. Jeszcze będzie współpracować, zobaczysz.

Kleio chodziła od ściany do ściany. Jak paskudnie musiała czuć się, nie mogąc nic zrobić. Ja także nie widziałem dla siebie nadziei. Przed oczyma stanęli mi moi przyjaciele. Einar Van Eyck, Fadwa Salik, a nawet ten ponurak Idris Bonnard. Nie raz ratowali mi już tyłek. Tylko co z nimi? Ranny łowca pewnie walczy teraz o życie, Fadwę porwał ten bydlak Zabir, a Idris... kto go tam wie, może nawet o nas zapomniał. Nie mogłem liczyć, że któreś z nich wejdzie teraz do celi, stłucze tego kata do nieprzytomności, a potem razem wyjdziemy radośni zobaczyć słońce.

A jednak, słysząc stukot butów z ostrogami dochodzący z korytarza, poczułem nadzieję. Do środka wszedł ubrany w paradną zbroję pretorianin. Ten sam, który dał mi w pysk zaraz po strzelaninie na dziedzińcu fortecy w Nahf. Oznajmił issańskiemu łotrowi, że to koniec przesłuchania i że sprawę przejmuje cesarska prokuratura. Erzak Bohemut nie krył oburzenia, poczerwieniał, a jego głos stał się piskliwy.

– Wykluczone. Ja jeszcze nie skończyłem! Więzień może mieć kluczowe informacje dla śledztwa. Działam z pozwolenia De Souza’y, nie macie prawa ingerować w przesłuchanie.

Pretorianin podał mu zawiniątko z cesarską pieczęcią i kazał się wynosić.

Issańczyk rzucił okiem na pismo, po czym pakując skórzany neseser zapowiedział, że tak tej sprawy nie zostawi.

Gdy zabierał wózek z Valettem, tamten obrócił się do mnie i powiedział ze smutkiem:

– Sesi Shingo nie umarł, kolejna wojna już się rozpoczęła.

Zaraz wyszli z lochu. Mój wybawca, otwierając krępujące mnie kajdany, rzekł:

– Redd, ktoś chce się z tobą spotkać.

Dławiąc ból, ruszyłem jego śladem.

3. 

Ariston Redd

– Po raz kolejny zajrzałeś śmierci w oczy, a ten głupkowaty wyraz wciąż nie zszedł ci z twarzy. No dalej, Redd, przestań tak wytrzeszczać gały i wsiadajże do środka! Przed nami kawał drogi.

To były jego pierwsze słowa. Siedział na miękkiej kanapie luksusowego powozu z cesarskimi insygniami, a jego masywna żuchwa poruszała się nawet, gdy milczał. Wyglądał przez to, jakby prowadził jakiś wewnętrzny dialog. Prokurator Thurre De Gozza, facet, który na początku mojej opowieści chciał wysłać mnie pod sąd polowy. Albo do zakładu dla obłąkanych. To on, wraz z samosańską elitą, przesłuchiwał mnie w willi tego chciwego łysola De Lacombe’a. Nie dawał wówczas wiary moim zeznaniom, podważał każde moje słowo. Nie zdziwiłbym się, gdyby usiłujący zabić mnie w lesie Nadir Sakur działał za jego przyzwoleniem.

Zniecierpliwiony pretorianin wepchnął mnie do środka pojazdu. Spojrzał na dostojnika wzrokiem mówiącym, że nie będzie z tego nic dobrego, ale ten machnął uspokajająco ręką i poprosił, by zamknął za mną drzwi. Powóz ruszył, a zawieszoną na resorach kabiną zakołysało jak łodzią.

– Dokąd mnie pan zabiera? – spytałem podejrzliwie, przyglądając się jego surowej twarzy.

– Tam, gdzie będziesz bezpieczny – odparł, stuknąwszy o pokład laską ze srebrną główką w kształcie głowy oryxa.

– Czy ja dobrze słyszę? Ostatnim razem drwił pan ze mnie, wmawiał omamy, niezdrowe intencje i bynajmniej nie był zainteresowany moim losem.

– A teraz ratuję ci tyłek – rzekł ze spokojem. 

W jego oczach nie widziałem już tej irytującej protekcjonalności, którą obdarzył mnie tamtego sierpniowego dnia. Wydał mi się też znacznie bardziej szczery. Nie znaczy to, że moja niechęć do tego człowieka zniknęła. W zasadzie to właśnie przyznał, że po tamtym spotkaniu w willi De Labombe’a, miałem zostać stracony. Wykorzystałem okazję, by go docisnąć i zmusić do przyznania: wtedy chodziło o pozbycie się wszelkich świadków masakry na farmie Brugera. 

– Pan, De Lacombe i ten zasraniec Nadir Sakur planowaliście to od początku, prawda?

De Gozza znów postukał laską o deski. Był to pewnie nawyk wyniesiony z sądowej sali. Odwrócił wzrok od okna i przeszył mnie spojrzeniem, od którego przeszły mnie ciarki.

– Przez te miesiące zrobiłeś się bardzo przenikliwy, młodzieńcze. To duża zmiana, zważywszy, że ostatnim razem dałeś się ograć jak dziecko. Zanim wszedłeś do tamtej sali, siedzący za stołem durnie bali się tego, co mogłeś wiedzieć. Obwiali się, że zdążyłeś już komuś wszystko wypaplać, myśleli, że może będziesz chciał ich szantażować. Ale ty już w pierwszych minutach dałeś wyraz swojej głupoty, stając się dla nich błaznem. Aż momentami było mi ciebie żal, Redd. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zlekceważyli cię i pewnie dlatego jeszcze żyjesz.

Nie drwił ze mnie, mówił po prostu, jak było. Naiwny i nieodpowiedzialny Ariston Redd był już jednak przeszłością. Kimś, o kim nie chciałem specjalnie pamiętać.

– Prawda jest taka, że ja sam robiłem wszystko, byś tak właśnie wypadł. Bezbronny i niezbyt rozgarnięty. Myślałem, że ostatecznie dadzą ci spokój, a tymczasowy areszt okaże się zbawienny. Zamknięty pod kluczem, byłbyś najbezpieczniejszy. Niestety, nie przewidziałem, że patron De Lacombe z twoim sprzedajnym atamanem zaczną działać tak szybko. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu. Redd, jesteś teraz pod moją osobistą kuratelą i doprowadzę twoją sprawę do końca. Klnę się na Światło.

– Moją sprawę? Problem w tym, że nie bardzo wiem, w jakim sensie jest ona moja? Powiązał mnie pan z zabójstwem cesarza, jak sugerował Erzak Bohemut. Z taką przeszłością bez dwóch zdań jestem idealnym kozłem ofiarnym. 

– Zabójstwo? Jakie znów zabójstwo?

– No i proszę, już robi pan ze mnie wariata. Widziałem na własne oczy, jak cesarz Anquetin pada po strzale zamachowca. Malarz, ten Karlo Verlaine, czy jak mu tam, to profesjonalista. Na pewno nie odwalił fuszerki. Dać takiemu ostry nabój.... Nie ma co, wasi pretorianie zaliczyli wpadkę stulecia.

De Gozza rozparł się na kanapie i znów utkwił oczy w poruszający się za oknem obraz – rdzawe przestrzenie poprzetykane wielkimi namiotami. Tłumy ludzi pakowały swoje manatki, by o świcie wyruszyć w drogę do domu. Wkrótce po wielkim święcie Dnia Zjednoczenia nie będzie już śladu, a Nahf pozostanie pustynną twierdzą nadgryzioną przez wojnę i czas.

– Cesarz Anquetin żyje i ma się dobrze – oznajmił prokurator bez emocji. – Niestety, zamachowiec pozostaje na wolności. Ktoś pomógł mu wydostać się z fortu. To była drobiazgowo przygotowana operacja. Issos po raz kolejny zagrało nam na nosie. Czuję się za to osobiście odpowiedzialny – jego szczęka zacisnęła się jak imadło. – Nie znoszę przegrywać.

A więc plan kominiarzy się nie powiódł. Cesarz żył. Tym bardziej nie mogłem zrozumieć rozczarowania prokuratora. Czyżby jednak był na usługach Issos i chciał śmierci najwyższego urzędnika w kraju? 

– Problem w tym – podjął już całkiem swobodnie – że Anquetin naprawdę był martwy. Widziałem to na własne oczy, wraz z pięcioma innymi osobami. Jego osobisty lekarz potwierdził zgon, zastanawialiśmy się już, kto ogłosi tę tragiczną wiadomość obywatelom. Wtedy na scenę wkroczył doktor Vernon Klimm. Kazał wyjść wszystkim, poza najbliższymi zausznikami cesarza, po czym wyjął z torby dziwną strzykawkę, zdjął z igły osłonkę i przekręcił metalowy tłoczek. Słychać było cichy syk. Następnie, ku przerażeniu zebranych, wbił igłę prosto w serce cesarza i przetoczył całą zawartość pojemnika. 

Przez następne pięć minut nie odezwaliśmy się słowem. Klimm był spokojny jak nigdy, cała ta sytuacja nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Skubany upajał się naszym strachem. Przyznaję, liczyłem, że nic się nie stanie i będę mógł natychmiast aresztować tego hochszaplera. Wtedy jednak potężny spazm ogarnął cesarza. Jego lekarz podbiegł do ciała i sprawdził puls. Nie dając nam żadnego znaku, nachylił się nad klatką piersiową chłopaka. Nie musiał mówić nic więcej. Po chwili wszyscy widzieliśmy, jak płuca młodego Anquetina zaczynają pracować. Cesarz znów oddychał.

Zapytałem, czy wszyscy już wiedzą, że zamach się nie udał.

– Na pewno ci, którzy byli w Nahf, ale nim skończy się dzień, będzie o tym wiedzieć pół kraju. – Prokurator zacisnął obie dłonie na główce laski i zamknął oczy. – Anquetin pół godziny później pojawił się na tarasie. Tym samym, na którym trafiła go kula zamachowca. Uniósł rękę, pozdrawiając wystraszony tłum. Vernon Klimm stał tuż przy nim, uśmiechał się, odbierając honory. Cesarz podziękował mu na oczach tysięcy ludzi. Jemu i twórcy potęgi Issos, Ethonowi Beynowi. – Sędzia wbił we mnie oskarżające spojrzenie. – Rozumiesz młodzieńcze, co chcę przez to powiedzieć?

– To dowód, że nie mam z tym nic wspólnego.

– Nie patrz tylko na siebie, patrz szerszej. To było zaplanowane! Od samego początku aż do końca. – Zamilkł, czekając na moją reakcję. – Aristonie, nie wydajesz się zaskoczony. Hej, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Tylko jednym uchem – pomyślałem. Dotarło do mnie coś, co umykało mi w ostatnich godzinach. Moja obolała głowa zupełnie o tym zapomniała. Ataman Anatangel Tulluk i jego obietnica dana Djabbarowi na pastwisku Brugera: „Będę wasz, jeśli Ariston Redd znów stanie na nogi”. A już podobno opłakiwał moją śmierć, klęczał nad stygnącym ciałem. Spojrzałem na prokuratora, jakbym czekał na surowy wyrok.

– To znaczy... – nie mogło mi to przejść przez gardło. – Panie De Gozza, czy ja także? 

– Co takiego?

– Ze mną zrobili to samo? Dali mi ten zastrzyk?

De Gozza skinął głową.

– Więc przywrócili mnie z martwych...

– Oczywiście, że tak – powiedział, jakby było to najnaturalniejszą rzeczą na świecie. – Dlatego jesteś dla nich taki ważny. Powiedz Redd, czy ona jest tutaj? – zmarszczył nagle czoło. – Ta twoja Kleio. Siedzi po twojej lewicy?

Zjawa szerzej otworzyła oczy. Kim naprawdę był ten facet?

– Szybko przechodzi pan do rzeczy, a ja nadal nie wiem, dlaczego miałbym panu ufać? 

– Wciąż żyjesz. Nie wystarczy za powód? Zresztą to nie wszystko.

– Nie?

– A jakże! Nie przeżyłbyś już spotkania z Djabbarem w kręgu Amu-Da’ib, gdybym nie kazał Van Eyckowi po ciebie wracać. Nie wiem, jak mógł zostawić cię samego. Jego natura wzięła górę nad rozsądkiem, założę się, że w głowie miał tylko ten pojedynek. 

A więc tajemniczy telegram, o którym mówiła Fadwa, był od niego! Na Światło, znaczyło to ni mniej, ni więcej, że Thure De Gozza był Architektem, człowiekiem, z którym Van Eyck przez całą podróż był w telegraficznym kontakcie! 

Wyglądało na to, że Kleio domyśliła się tego, co ja. Była tak samo zdziwiona. Wskazałem miejsce, gdzie siedziała. 

– Czy wygląda podobnie do nas? – dociekał prokurator.

– Nie do końca, to kobieta.

– Nie o to mi chodzi – parsknął. – Pytam, czy wygląda... ludzko.

– Gdyby nie ta jaszczurza głowa i śliski ogon, wyglądałaby zupełnie normalnie. 

De Gozza skrzywił się z niesmakiem, a Kleio odwróciła się do okna, udając obrażoną. 

– Oczywiście, że wygląda jak człowiek – uśmiechnąłem się do zjawy. – Gdyby ludzie mogli ją zobaczyć, nikt nie powiedziałby, że dziewczyna ma kilka milionów lat. 

Prokuratorowi zdawało się ulżyć.

– Wybacz, że tak długo nie dawałem wiary w twoje istnienie, panienko. Od miesięcy dostawałem raporty od moich ludzi, lecz myślałem, że za plotkami stoi powszechny dekadentyzm. Zapowiadane w każdej gazecie Wielkie Zaćmienie napędza ludzką wyobraźnię. W każdym razie – zamilkł, znów mieląc chwilę szczęką – jesteście już bezpieczni, obronimy was przed Issos.

Nie poczułem spokoju, wręcz przeciwnie. Wracaliśmy tam, gdzie wszystko się zaczęło – do Samos. Miałem zostać oddany w ręce doktora Giovanniego Algardiego, który, z dala od wszelkich zagrożeń, miał mnie poddać szczegółowym badaniom. Doktor był jedynym człowiekiem, który w willi De Lacombe’a zdawał się okazywać mi zrozumienie, jednakże występ w roli królika doświadczalnego wcale mi się nie podobał.

– To ma być ta wasza pomoc? Nie zgadzam się! – huknąłem, aż prokurator podniósł laskę w obronnym odruchu. – Co z Einarem Van Eyckiem? Gdzie on teraz jest?

– Żyje, ma tylko złamane żebro. Pomoc przyszła szybko i liczę, że za kilka dni będzie mógł ruszyć śladem zamachowca. Znalezienie Karla Verlaine’a to w tej chwili priorytet dla całego aparatu ścigania. 

Koniecznie chciałem porozmawiać ze słynnym łowcą nagród. O Anatangelu, kominiarzach, Fadwie, Terakotowych i wielu innych sprawach, które dopiero teraz zaczynały łączyć się w całość. De Gozza zdecydowanie wykluczył taką możliwość.

– Czy przed chwilą nie mówiłem ci, chłopcze, że jedziemy prosto do Samos? Wygląda na to, że wszystko muszę powtarzać ci dwa razy. Zrozum, musimy poznać naturę twojej niewidzialnej przyjaciółki, sprawdzić, jaki ma na ciebie wpływ i czego chce. Issos wie o Starożytnych znacznie więcej i w tym wyścigu mamy jeszcze sporo do nadrobienia. Inaczej wkrótce obudzimy się w państwie rządzonym przez posępnych panów w kominach. Na szczęście, choć Issos ma już kilku przedstawicieli mitycznej rasy Atokameków, to właśnie ta twoja Kleio wydaje się postacią kluczową. Musimy to wykorzystać. Wszystko będzie dobrze, tylko rób, co ci każę. – Widział chyba, że się krzywię, bo dodał pojednawczo. – Jestem po twojej stronie, młody człowieku.

Dla mnie uganianie się za przebierańcem w masce było stratą czasu. 

– Malarz jest groźnym zabójcą, ale to tylko pionek – rzekłem. – Wykorzystano go do brudnej roboty. To Anatangel Tulluk, alias Agaton Nepthir, jest tym, którego należy ścigać.

– Tylko ty tak myślisz, chłopcze. Dla reszty świata ten zasadniczy Issańczyk i przybyli wraz z nim goście to bohaterowie. Czyż nie sprawili, że ich ukochany cesarz wciąż żyje? Ów pionek, przebieraniec, czy jak chcesz go nazywać, jest jedynym, który może potwierdzić naszą wersję. Rozumiesz teraz, dlaczego znalezienie go to nasz priorytet. Einar Van Eyck i moi zaufani ludzie zajmą się zamachowcem, ty natomiast wraz ze swym widmem podążycie śladem Starożytnych. Najwyższy czas, by Cesarstwo zdobyło się na zdecydowaną odpowiedź. Zamierzam wreszcie przejąć inicjatywę.

Prokurator, aby nadać wagi swoim zapewnieniom, stuknął laską w deski. 

Nawet ze Starożytną u boku wciąż wiedziałem o Atokamekach mniej niż panna Salik. Nie dość, że miała pamiętnik ojca, to jeszcze rozumiała język Terakotowych. Myśl o niej obudziła we mnie ciepłe uczucia. Zastanawiałem się, jak się teraz czuje i czy nadal przetrzymują ją ci dranie z Issos. Jeśli Idris rzeczywiście ruszył jej tropem, mogłem śmiało założyć, że Fadwa wkrótce znajdzie się w dobrych rękach. O ile ponurak będzie się trzymał z dala od spelun.

De Gozza zapewnił mnie, że jego ludzie także próbują ustalić miejsce jej pobytu. To mi nie wystarczyło, chciałem wziąć udział w poszukiwaniach. Czułem się odpowiedzialny za tę dziewczynę. To przecież ja poznałem jej ojca na krótko przed jego śmiercią, to ja wywiozłem ją potem z rodzinnego miasteczka, by uniknąć spotkania z kominiarzami. Ona natomiast przynajmniej dwukrotnie uratowała mi skórę, a gdy się rozstaliśmy, suszyła głowę Einarowi i wreszcie dopięła swego. Nasze losy związały się i aby osiągnąć cel, musieliśmy działać razem.

– Nawet o tym nie myśl. Narazisz was tylko na większe niebezpieczeństwo. Trzymaj się mnie i nie rób głupot. Będziesz miał wygody, o których jeszcze kilka miesięcy temu mogłeś tylko pomarzyć. Ze mną nic ci nie grozi.

– Fadwa jest dla mnie bardzo ważna, nie mogę jej zostawić. Panie De Gozza, trzeba działać szybko, nim stanie się jej coś bardzo złego.

Dostojnik uspokajająco podniósł dłoń.

– Jest zbyt ważna dla Issańczyków, by zrobili jej krzywdę.

Po tym, co widziałem w ostatnich dniach, taka deklaracja nie miała w sobie żadnej wartości.

– Redd, skończ. Znów masz tę minę. Odsuń wątpliwości na bok, nie możesz mieć wiecznie pecha. Zrozum, nawet teraz, gdy rozmawiamy, pilnuje nas czterech doświadczonych żołnierzy. Dwóch siedzi na pace – gdy stuknął laską w sufit powozu, rozległ się dźwięk jak z wieka trumny. – Mają długie karabiny, których kule przebiją ciało z odległości trzystu metrów. Dwóch innych natomiast jedzie obok na najszybszych koniach. Nie wierzysz, to spójrz przez okno.

Uchyliwszy jedwabną zasłonkę ujrzałem odzianego w mundur cesarskiego dragona o znudzonym spojrzeniu. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, tylko skaliste korony pagórków były jeszcze pokryte złotem. Na jednej z wyższych ścian mignął mi naraz cień, którego nie mogłem pomylić z niczym innym. 

Ghula.

4.

Ariston Redd

Krzyknąłem na De Gozzę, by padł na ziemię. Byłem przekonany, że to bydle o pustych oczach spróbuje przewrócić rozpędzony wóz. Żadnego wstrząsu jednak nie było. Zamiast tego rozsypały się odłamki szkła, a do środka wdarło się gorące powietrze stepu. Okna nie rozbiło żadne monstrum, a strzał z długiej lufy. Widziałem, jak kula wbiła się w deski tuż nad oparciem kanapy. Stalowe obicia wozu szczęśliwie uchroniły nas przed kolejnym pociskiem. Na zewnątrz rozpoczęła się strzelanina, której towarzyszył przerażający ryk Wezwania Śmierci. Ghule i Krwawa Wataha Djilli – ponurzy bohaterowie legend Błękitnego Kontynentu walczący ramię w ramię. 

– Rzeczywiście, panie De Gozza, nigdy nie czułem się bardziej bezpieczny – mruknąłem. Chciałem, aby prokurator podał mi broń, ale ten wpatrywał się we mnie, próbując odgadnąć moje zamiary.

– Nad czym się pan tak zastanawia? Czwórka żołnierzy nie pokona stada urodzonych zabójców – mówiłem, starając się nie ulegać panice. – Szanse mamy małe, ale, na Świetlistego, jeśli da mi pan swojego gnata, przynajmniej nie będą one aż tak beznadziejne.

Prokurator usłuchał. Wyciągnął zza pasa swoją czterdziestkęczwórkę. Delikatnie zaciągnąwszy lufą zasłonę rozbitego okna, napiąłem kurek. Strzegącego nas dragona nie było w polu widzenia. Od strony skał pędziło za to pięciu wymalowanych na trupią biel Terakotowych.

Za pierwszym razem udało mi się wysadzić z siodła jednego z nich. Błyskawicznie zamierzyłem się na kolejnego. Karabin trzymał wysoko niczym włócznię, prawdopodobnie chciał zbliżyć się do powozu, być może nawet wskoczyć na dach. Jego koń, próbując nie wpaść w powalonego przed chwilą wojownika, wykonał niespodziewany zwrot, zasłaniając mi jeźdźca głową. Było już jednak za późno, palec nacisnął cyngiel. Widziałem, jak zwierzę pada, przygniatając wrzeszczącego dziko właściciela.

Jeden z dragonów pojawił się w oknie od strony prokuratora.

– Damy im radę. Sierżant na gnieździe to nie byle kto, z dwustu kroków trafi w przelatującego wróbla. Powystrzela skurwieli jednego po drugim! – krzyczał. – Wróg stracił już połowę oddziału. Póki jesteśmy w ruchu, mamy spore szanse wykaraskać się z tej zasadzki. Proszę się tylko nie wychylać, panie De Gozza.

Uzupełniwszy bęben rewolweru, odjechał.

Nie zamierzałem siedzieć bezczynnie. Choć wozem trzęsło niemiłosiernie i tak miałem dogodniejszą pozycję strzelecką od napastników, którzy celowali z galopujących koni. Oddałem kilka kolejnych strzałów, z których przynajmniej jeden okazał się zabójczy. Cały kłopot był w tym, że De Gozza nie nosił pasa z nabojami i musiałem oszczędzić coś na czarną godzinę.

Na zewnątrz zrobiło się ciszej. Strzały padały w większych odstępach czasu. Powóz jechał prosto, więc można było założyć, że woźnica nadal był na swoim miejscu. Mocno zaniepokoił mnie jednak brak dragonów na flankach.

Prokurator stuknął mocno laską w dach. Odpowiedział mu głęboki głos gdzieś z góry.

– Jestem cały, panie De Gozza. Kapitan dostał w rękę, ale się trzyma. Jeden z Djillów wjechał między skały. Szlag, nie widzę nikogo, w dodatku kurewsko tu wąsko!

Wyjrzałem ostrożnie za okno. Widziałem tylko szybko przesuwającą się kamienną ścianę. Idealne miejsce na zasadzkę. De Gozza zaskoczył mnie, wyciągając spod łokcia zgrabną trzystasześćdziesiątkę.

– Przynajmniej jednego skurwiela zabiorę ze sobą – syknął, mocno zaciskając szczękę.

Nic, tylko wiatr, stukot kół i skrzypienie resorów. Cisza przed burzą. Tę zakłócił nagle krzyk woźnicy, który kazał się nam mocno trzymać. Kabiną zatrzęsło. Odbiliśmy się od jednej ze ścian, iskry trysnęły spod kół jak krople wody z kałuży. Po chwili wóz przechylił się niebezpiecznie, by ostatecznie zaryć bokiem o suchą ziemię. 

Wnętrze dosłownie zalewały chmury wzburzonego katastrofą pyłu. Czułem, jak rośnie mi na skórze kilka guzów, ale chyba byłem cały. Tak samo De Gozza. Klął jak szewc, jednak zdawał się mieć wszystko na miejscu. Musieliśmy jak najszybciej wydostać się z tej puszki, gdzie byliśmy najłatwiejszym celem.

Kopnięciem wyważyłem drzwi, a kurz zaatakował moje gardło. Krztusząc się, próbowałem dostrzec cokolwiek więcej niż lufę mojej broni. Cudem powstrzymałem się od strzału, widząc czyjąś sylwetkę. Mężczyznę uratował charakterystyczny hełm, taki sam, który z sam kiedyś nosiłem, nie bacząc na upał. 

– Ejże, młody, po kiego wała wyłazisz na zewnątrz? – pytał dragon, nakładając chustę na nos. – Przynajmniej jeden z napastników wciąż krąży w pobliżu. Szlag, nie widzę czubka swoich butów, a gdzieś tu leży moja broń.

Gdy tylko skończył mówić, kula przebiła mu bark. Zatoczył się krzycząc, bym pilnował pleców. Biegł na mnie Djilla. Słyszałem, jak nacisnął spust raz, drugi... W komorze nie miał już naboi. Mnie został ostatni. Strzeliłem i trafiłem prosto w serce. 

Gdy przez wolno opadający pył wypatrywałem kolejnego wroga, usłyszałem odgłosy szamotaniny z przewróconego powozu. 

Prokurator leżał powalony na ziemi. Siedział na nim okrakiem członek Krwawej Watahy. Nóż w prawej ręce Djilli błysnął w powietrzu, gotowy do zadania śmiertelnego pchnięcia. Zwalisty De Gozza miał jednak siłę niedźwiedzia, chwycił dłoń rywala w nadgarstku i nie pozwalał zbliżyć się ostrzu do twarzy. Doskoczyłem do walczących i obuchem rewolweru zdzieliłem Terakotowego w potylicę. Zachwiał się oszołomiony, a ja pociągnąłem rzemień na jego szyi. Trofea, ludzkie uszy, ścisnęły mu gardło. Wijąc się, próbował stanąć na nogi, a wtedy De Gozza kopnął go w podbrzusze i szybkim ruchem sięgnął po leżącą nieopodal laskę. Krzyknął wściekle i wbił ją napastnikowi prosto w brzuch, aż polała się krew. Zaskoczony Terakotowy patrzył tępo na ten niepozorny przedmiot, który okazał się być zakończony ostrzem.

Pomogłem De Gozzie wstać. W jego oczach zobaczyłem ulgę, która natychmiast przeszła w przerażenie. Sięgnął pod łokieć po mały rewolwer, a ja w przypływie świadomości zszedłem mu z linii strzału, jednocześnie stając twarzą w twarz z nowym zagrożeniem. 

Ghula pikował jak jastrząb na upatrzoną mysz. Powietrze przecinał dźwięk przypominający gruchotanie kości. Miałem nie więcej niż sekundę na reakcję. Przerośnięty owad w ostatniej chwili rozłożył skrzydła i delikatnie skorygował lot. Wtedy zauważyłem, że to nie ja jestem jego celem, a wybiegający właśnie zza wozu Terakotowy z dwoma rewolwerami w dłoniach. Jedna kula świsnęła owadowi tuż koło ucha, druga poszybowała w niebo właśnie wówczas, gdy z impetem uderzył go skrzydlaty potwór. Spleceni w uścisku zryli kilkanaście metrów suchej ziemi. Djilla strzelał do bestii ogarnięty bitewnym szałem, ghula zaś wydawał z siebie złowrogie pomruki. Gdy jednak w końcu zatrzymali się otoczeni tumanami kurzu, zaległa dojmująca cisza. 

Kleio pierwsza podbiegła do ghuli. Przygnębiona kucnęła przy bestii. Pod Terakotowym powiększała się kałuża krwi, jego ciało przebił na wylot szpon owada na odwłoku. Sam ghula nie wyglądał przy nim wcale lepiej. Przyjął dwa strzały w miękkie podbrzusze, możliwe że jedną kulę posłał mu nawet De Gozza. Śmiertelna okazała się jednak inna rana. Zamiast lewego oka, miał wielką dziurę, z której wylewała się lepka, ciemna ciecz. Prawe oka zdawało zaś się patrzeć wprost na mnie. 

Zjawa z czułością próbowała dotknąć ghuli, którym targały przedśmiertne drgawki. Dźwięk gruchotanych kości, jaki słyszałem chwilę wcześniej, wydawała obroża na jego szyi. Wystawały z niej resztki łańcucha. Był to ghula dyrektora cyrku, Tartusse’a Ab-Sabara. Ten sam, którego ujrzałem po raz pierwszy zamkniętego w pudle w wagonie pociągu, a potem występującego przed samym cesarzem. Zastanawiałem się, czy był to przypadek, niezwykły zbieg okoliczności, czy potworny owad chciał mnie zwyczajnie ochronić. Kleio była wyraźnie wstrząśnięta, a mi przed oczami stanęły nagle obrazy ze snów: owady w porcelanowych maskach ze świata neonowych świateł i ważka uratowana przez moją białowłosą przyjaciółkę podczas trzęsienia ziemi. 

– Kleio, co się dzieje? Przypomniałaś sobie coś z twojej przeszłości?

Wstała kiwając głową, jej pełne emocji oczy błyszczały. 

– Redd, zbliżają się konni – De Gozza wskazał kierunek, z którego przyjechaliśmy. – To pewnie forpoczta kupieckiej karawany, mieli wyruszać niedługo po nas. Jeśli jesteś ranny, ktoś zaraz cię opatrzy. Grunt, że nic już nam nie grozi.

Dokładnie to samo mówił jeszcze przed chwilą, gdy jechaliśmy wygodnie rozparci w jego pancernym powozie.

– Nigdzie nie będę bezpieczny, panie De Gozza. Issos wszędzie ma swoje macki i znajdzie mnie nawet, gdy ukryje mnie pan pod ziemią. Musi pan to wreszcie zrozumieć. Mam większe szanse, będąc na szlaku z Van Eyckiem. 

Prokurator spojrzał na mnie surowo.

– Aristonie Redd, nie nadużywaj mojego zaufania. Dużo ryzykuję, biorąc cię pod moje skrzydła.

– Będziemy w ciągłym kontakcie, obiecuję. Musi pozwolić mi pan odejść.

Karawana zbliżała się. Ocalały z zasadzki sierżant zbliżał się do mnie z wyciągniętą bronią. Kątem oka zerkał na De Gozzę.

– Błagam – wyszeptałem, patrząc w ciemne oczy sędziego.

Tamten westchnął i dał znać żołnierzowi, by opuścił rewolwer.

– Niech cię szlag, Redd. Zawsze musisz postawić na swoim, co? Bierz konia i jedź do Suchych Łanów. To najbliższa osada. Tylko się nie ociągaj, bo zaraz pożałuję swojej decyzji. 

Zanim karawana dojechała do miejsca potyczki, byłem już daleko.

5.

Einar Van Eyck

Jego oczy. Ta dziewczyna miała jego oczy. A może to tylko złudzenie, skoro widziałem je chyba w każdym napotkanym od tego czasu człowieku? Cholera, źle ze mną. Nawet w spojrzeniu tej młodej, atrakcyjnej pielęgniarki widziałem Agatona Nepthira. Jego wzrok był z pozoru beznamiętny, ale ja czytałem z oczu lepiej niż ktokolwiek inny. To dlatego, stając do pojedynku, byłem w stanie pokonać każdego. W oczach widziałem nie tylko zamiary, ale i skrywane emocje. A te, które zalęgły się w rogówkach dowódcy kominiarzy, musiały być mroczne jak bezksiężycowa noc. To, że był przygotowany na śmierć, było oczywiste, gorzej, że wyraźnie ją prowokował. Zupełnie jakby czekał, aż wreszcie znajdzie się ktoś, kto go pokona. 

Drań nie szczędził umiejętności, strzelał, by zabić. A jednak... Cholera, a co, gdyby był zdeterminowany? Żółtodzioba takie nastawienie niechybnie by zgubiło, natomiast mistrza mogło tylko wzmocnić. Był tak szybki jak ja, nie miałem wątpliwości. Ale czy w innych okolicznościach dałby radę mnie pokonać, wykrzesać z siebie jeszcze jedną setną sekundy? Wiedziałem tylko, że nie da mi to spokoju do czasu, aż staniemy naprzeciw siebie raz jeszcze. 

– Jak pana żebro, panie Van Eyck? Boli?

– Pal licho żebro, z sercem jest znacznie gorzej. Widząc panienkę żałuję, że poznałem ją dopiero teraz. 

Dziewczyna uśmiechnęła się, a na śniade policzki wystąpił rumieniec. Zaraz jednak podniosła dłoń, pokazując pierścionek z diamentem. 

– Widać, jest jednak na tym świecie ktoś szybszy ode mnie – rzekłem, udając wielki żal. – Zdradzi mi panienka, kim jest ów szczęśliwiec?

Sanitariuszka zaczęła rozwijać świeży bandaż.

– Kiedy będę opowiadać w domu, kim był mój pacjent, nikt nie uwierzy, że to pan. Zamiast o ponurym egzekutorze, dostaną opowieść o przystojnym gentlemanie. 

– Czy ponury egzekutor nie może być gentlemanem? Mężczyzna powinien zaskakiwać, tej zasady trzymam się przez całe życie. Nie odpowiedziała jednak panienka na moje pytanie. 

– Pavlo. Tak ma na imię mój narzeczony. Jest kwatermistrzem w Suchych Łanach, co roku w Dzień Zjednoczenia zapewnia gościom świeżą żywność.

Najlepsze kobiety od zawsze wybierały nudniejszych facetów. Dzięki temu mogły liczyć, że małżonek dożyje sędziwego wieku i razem w spokoju wychowają gromadkę dzieci. Ja do nudnych się nie zaliczałem, dlatego moja wybranka nie wiedziałaby nawet, czy dożyjemy jutra.

Jej kształtne piersi wypięły się zalotnie, gdy nachyliła się, aby obejrzeć ranę. Ten widok na chwilę odegnał mój refleksyjny nastrój. Bardziej niż ciało, ucierpiała bowiem moja dusza. Choć miała to być ostatnia misja na usługach Architekta, nigdy nie czułem śmierci tak blisko jak w ostatnich dniach. W dodatku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów martwiłem się o kogoś więcej niż tylko siebie. Te smarkacze: Ariston, Fadwa oraz ten czarnowłosy ponurak Idris, ciekawe co się z nimi działo? Razem tworzyli całkiem zgraną kompanię, każde z osobna było jednak zagubionym na środku stepu dzieckiem. Miałem szczerą nadzieję, że sobie poradzą, a ja znów będę mógł martwić się tylko o swój tyłek. Czy raczej żebro. 

Syknąłem z bólu, gdy sanitariuszka wytarła ranę czystym ręcznikiem. Sprawdziła, czy nie puścił żaden ze szwów, potem polała ją jakąś śmierdzącą, lepką mazią. Zapiekło jak diabli. Trudno było mi sobie wyobrazić, że jutro, a najdalej pojutrze, wsiądę na konia i pokonam ponad dwieście mil, by pogadać z jakimś marszandem, który trzyma u siebie olejny obraz stworzony przez zamachowca - Karla Verlaine’a. Złamane żebro wymagało rekonwalescencji, zarazem każda godzina straty przybliżała moją misję do katastrofy. Zabójca w masce nie będzie się patyczkował z tym koneserem sztuki. Jeśli legendy są prawdziwe i Malarz faktycznie żywi urazę, ów marszand nie pożyje długo. A ja stracę najlepszy trop. 

Strażnik przed namiotem zawołał moją pielęgniarkę, a mnie znów przed oczami stanął ten drań z Issos. Pozbawiony zaciętości, nieobecny i tak nierzeczywisty. Aż żal było do niego strzelać. I ten brak rozstrzygnięcia między nami. Nawet, gdy dorwę tego psychopatycznego artystę w masce, gdy wyzwolę się spod wpływu Architekta, sprawa Nepthira nie da mi zasnąć. Te oczy będą ze mną wszędzie. Zrezygnowane, pozbawione błysku...

Zupełnie niepodobne do tych narwanych, wręcz drżących, pełnych determinacji.

– Einar! Nareszcie cię znalazłem.

Ten głos poznałbym wszędzie.

– Ariston – jęknąłem wyrwany z rozmyślań. Chłopak nachylił się nade mną, błyszcząc zielonymi, szeroko otwartymi, oczyma. Policzki miał czerwone jak sanitariuszka. – Widziałeś jego oczy?

– Oczy? Czyje oczy?

– Nepthira. 

– Dorównałeś mu umiejętnościami, Einar! Oczy mało nie wyszły mu z orbit, jeśli o to pytasz. Gość musiał być w ogromnym szoku.

– Dorównałem? Mówisz tak, jakbym miał czuć się wyróżniony. Kurwa, ja, Einar Van Eyck, „dorównałem” jakiemuś palantowi z Issos. Szlag by to trafił! Piętnaście lat budowania wizerunku właśnie poszło w piach. 

– Jakiemuś palantowi? Einar, ty nadal mi nie wierzysz? Nepthir to Anatangel Tulluk, prawdziwa legenda, najszybszy palec cesarskiej armii.

– Dobra, nie krzycz tak, wierzę. Ale o tym wiemy tylko my. Dla reszty świata to człowiek znikąd, zwykły sługus kompanii. 

Młody spojrzał na mnie niezwykle twardo. Czy przez te miesiące tak wydoroślał, czy dopiero teraz w nim to dostrzegłem? To już nie był naiwny dzieciak z wybrzeża. Bliskie spotkania ze śmiercią przygotowały go lepiej do życia niż rodzina czy wojsko. 

– A więc o to ci chodzi, Van Eyck? Ojciec zawsze utrzymywał, że jestem największym egoistą na świecie. Gdybym przedstawił mu ciebie, na pewno zmieniłby zdanie!

Egoistą i nieznośnym gadułą, zapomniał dodać. Tym razem Ariston przeszedł sam siebie i niemal na jednym wdechu wyrzucił z siebie wszelkie żale. Miał pretensje choćby o to, że nigdy nie traktowałem go poważnie, że nigdy nie chciałem mu pomóc, że zostawiłbym go na śmierć, gdyby nie Architekt. Potem uczepił się tego, że zwodziłem go tygodniami odnośnie charakteru mojej pracy, a skończył na tym, że nie potrafiłem nawet zapewnić bezpieczeństwa Fadwie, przez co teraz mają ją jakieś śmierdzące patałachy z Issos. Młody gestykulował jak senator na wiecu, sanitariuszka próbowała go uspokoić, ale nawet na nią nie spojrzał. Dałem jej ręką znać, żeby nie zawracała sobie nim głowy. 

Ja też nie powinienem go teraz oglądać, przecież De Gozza miał się nim zająć. Po jaką cholerę wypuścił chłopaka? Gdyby nie bolące jak diabli żebro i świeżo założony opatrunek, po prostu wsiadłbym na konia i nie oglądając się na nikogo ruszył tropem zamachowca. Niestety, byłem zdany na łaskę tego narwanego gaduły. 

– Einar, dorwiemy sukinsyna w masce, obiecuję. Najpierw jednak musimy odbić Fadwę Salik. Rozumiesz, co to znaczy? Załatwimy Anu Zabira, uratujemy dziewczynę, a potem dokończymy zadanie zlecone przez Architekta.

– My? Czyś ty zwariował, młody? Zrobiłem, co do mnie należało, dłużej nie będę cię niańczył. Szlag, co ty tutaj w ogóle robisz, co? Miałeś jechać z De Gozzą do Samos. Jeśli mu zwiałeś, przysięgam, że doprowadzę cię do niego siłą.

Chłopak przestał na chwilę gadać, przysunął sobie taboret i usiadł przy moim łóżku.

– Ot, nieoczekiwana strzelanina i Architekt mnie puścił. Zapewniam, że świadomie i dobrowolnie – wyjaśnił ściszonym głosem. – Nie, nic mu się nie stało, co więcej sam powiedział mi, gdzie ciebie znajdę. Inaczej przecież nie znalazłbym ciebie tak szybko, nie sądzisz? 

Nie mogłem w to uwierzyć. De Gozza znów kazał mi chronić tę gadułę? Prokurator najwidoczniej chciał mi dopiec.

– Nie musisz mnie niańczyć. Codziennie ćwiczę, tak jak mi pokazywałeś, coraz lepiej panuję nad nerwami. Jestem wartościowym członkiem załogi i potrafię o siebie zadbać. 

– Jasne, potrafisz. Mogłem się nie wtrącać w twoje porachunki z Nepthirem. Na litość boską, młody, ten facet zjadłby cię na śniadanie! Gdyby nie ja, już byś nie żył. Nie gadaj więc, że będziesz mi pomocą. Balastem, owszem.

Nie poczuł się urażony. Założył ręce na piersi i zrobił zaciętą minę.

– Pojadę z tobą, choćby nie wiem co. Pogódź się z tym, Van Eyck. 

Zacząłem się śmiać tak głośno, że przeszył mnie ból żebra. Widziałem, że chłopak czuje się nieswojo. Gdy wreszcie zapytał, co mnie tak rozbawiło, odparłem:

– Przez dwa miesiące robiłeś wszystko, by się mnie pozbyć. Chciałeś uciec, i pewnie zabić mnie we śnie, gdyby nadarzyła się taka okazja. Trzęsłeś portkami, że wydam ciebie cesarskim lub zwyczajnie sprzątnę dla nagrody. A teraz... – znów ogarnął mnie spazmatyczny śmiech. – A teraz ty, waleczny Ariston Redd, najchętniej przywiązałbyś się do mnie łańcuchem. Jeśli to twoja zemsta, to masz chłopie fantazję.

Młodemu nie było jednak do śmiechu. Wyznał, że tu chodzi tylko o Fadwę, rzekomo był jej to winien.

– Einar, bez ciebie nie dam rady – przyznał wreszcie i spuścił wzrok. – Raz już spieprzyłem sprawę, nie mogę pozwolić sobie na powtórkę. Wtedy, na samotnej skale, gdy opłakiwałem Alię, powiedziałeś, że nie mogę brnąć dalej, bo inaczej stoczę się na samo dno. Mówiłeś, że wszyscy jedziemy na tym samym wozie. I miałeś, cholera, rację.

Nie znoszę szantażu emocjonalnego, a Redd niebezpiecznie się do niego zbliżał. Nie mogłem jednak czekać, aż zacznie wylewać łzy.

– Słuchaj, młody, Fadwy wcale nie trzeba szukać. Ona jedzie do Issos.

– Co? Do Issos? Jesteś pewien? A więc jest gorzej, niż myślałem.

– Uspokój się, to zwykłe miasto, a nie kraina cienia. Nic jej tam nie zrobią, jest im potrzebna. Ma dziennik ojca, wiedzę i zna języki. Pewnie spotka nawet Ethona Beyna i wkrótce sama zapomni, jak się tam znalazła, pogrążając się w pracy archeologa. Mamy czas, by do niej dotrzeć i zrobimy to. Do Issos jest jednak kawał drogi. Spalony Przyczółek, miejsce, do którego prawdopodobnie zmierza teraz ten psychopata w masce, znajduje się znacznie bliżej. To mój jedyny trop i nie możemy go teraz stracić. Architekt liczy na mnie, sprawa jest diablo pilna.

Młody odstawił stołek na miejsce i rozłożył ręce w charakterystycznym geście.

– Dobrze mówisz, nie możemy – podkreślił ostatnie słowo. – To jak, panie Van Eyck, długo masz zamiar tak leżeć?

6.

Einar Van Eyck

Zupełnie jakby znów był schyłek lata i właśnie miała rozpocząć się moja wspólna podróż z mistrzem wpadania w kłopoty - Aristonem Reddem. Tak jak wtedy - gdy powitałem go z wyciągniętą bronią, patrząc w te jego wielkie, zdziwione oczy - lał cholerny deszcz. Myślałem wówczas, że załatwimy to w mgnieniu oka. Chłopak na mój widok miał popuścić w portki. Wygadać, gdzie jest jaskinia z gwiezdnym statkiem, a potem z poczuciem ulgi czmychnąć gdzieś daleko, do końca pozostając mi wdzięczny, że nie pozwoliłem mu zgnić w celi Al-Rahima.

Podobnie jak w tamtych dniach, jechał kilkanaście kroków przede mną, na grzbiecie swojego Pioruna. Tym razem jednak sam wybrał taki szyk w trakcie podróżowania. Redd gnał konia od momentu, gdy opuściliśmy Nahf. Przez ostatnich kilka godzin nie zwolnił nawet po to, by się wysikać. Prawie nie rozmawialiśmy. Jeśli młody kiedykolwiek się odzywał, to tylko po to, bym ostrogami spiął moją Żonę. Świetlisty mi świadkiem, że szybko zaczęło mi brakować jego paplaniny.

Im większe narzucał tempo, tym żebro bolało mnie mocniej. Czułem każdy ruch mojej Żony, choć wiedziałem, że klacz próbuje stąpać najdelikatniej, jak tylko potrafi. Gdyby nie bandaż nasączony ekstraktem z kaktusa i papierosy z liściem ra’hy nie byłbym w stanie jechać dalej. 

Gdy boli ciało, trzeba czymś zająć głowę. Żałowałem, że nie mam takiej Kleio, która próbowałaby nawiązać ze mną kontakt. Niby jeszcze nie gadała, ale Architekt przekonywał, że to tylko kwestia czasu. Podobno widma Atokameków, których miało Issos, po czasie nabywały tej umiejętności. Chyba, że to ich nosiciele uczyli się ich słuchać. Zresztą nawet, gdybyśmy nie mogli się porozumieć, słyszałem, że to całkiem zgrabna dziewczyna. Może skusiłbym ją na mały striptiz? Jestem pewien, że ten widok byłby skuteczniejszy niż morfina. Ciekawe, czy młody też już wpadł na ten pomysł?

– Słuchaj, a ta twoja dziewczyna ma w ogóle coś na sobie? – Zagaiłem. Odwrócił się do mnie, marszcząc czoło. – Nie wiem, czy bym wytrzymał z towarzyszką, której nie mógłbym dotknąć. To musi cię wiele kosztować, co?

Ariston się obrócił i coś wymruczał. Niewidzialna Kleio jechała najwidoczniej uczepiona jego pleców. Po krótkiej wymianie zdań, spiął lejce i zwolnił, by nie musieć krzyczeć przez zacinający deszcz. 

– Idę o zakład – rzekłem – że dziewczyna ma mnie za gbura. 

– I tu się mylisz – odparł, poprawiając zmoknięty kołnierz. – W zasadzie od jakiegoś czasu podejrzewam, że wpadłeś jej w oko, Van Eyck. Zawsze, gdy o tobie mówię, uśmiecha się w szczególny sposób.

– Tak już jest, że kobiety wolą prawdziwych mężczyzn. Proszę pani – uchyliłem kapelusza niewidzialnej Kleio.

Redd pokręcił głową i zwrócił się do zjawy.

– Niszczycielka Światów, a zachowuje się jak nastolatka.

Powiedziawszy to, młody znów przyspieszył. Ja, by zapomnieć o bólu, zacząłem obmyślać plan ujęcia tego dziwoląga w masce. Musiałem z nim sobie poradzić zupełnie inaczej niż zwykle. Pojedynek nie wchodził w grę, facet musiał przecież żyć. Ale jak nakłonić do współpracy kogoś, nad kim wisiało widmo linczu czy – w najlepszym razie – dożywotniego więzienia? Co prawda Architekt miał starać się dla niego o status koronnego świadka, ale czy ten psychopata uwierzy w jakiekolwiek obietnice? O ile nie zabije go wcześniej jego dawny przyjaciel lub inny łowca nagród. Oficjalnie jego głowa była przecież warta aż pięćset battów. Karlo Verlaine, znany jako Malarz, był aktualnie najdrożej wycenianym kryminalistą. Nigdy nie ścigałem kogoś o takiej wartości. Ale zamiast historycznego pojedynku, musiałem wziąć faceta żywcem. Wydawało się to wręcz niewykonalne. 

Najbardziej jednak martwił mnie fakt, że możemy przyjechać do Spalonego Przyczółka za późno. Znajdziemy kilka trupów, które nijak nie przybliżą nas do pojmania zamachowca. Jeśli Verlaine odzyska ten zafajdany obraz, może zaszyć się w jakiejś norze, a wytropienie go zajmie długie miesiące. To mocno oddali moment, kiedy wreszcie stanę się zupełnie wolnym, niezależnym człowiekiem. De Gozza obiecał zwolnić mnie przecież z przysięgi danej jemu i bractwu Nieobecnych. Warunkiem było wykonanie tego ostatniego zadania. Gdyby się udało, mógłbym wreszcie zająć się wydawaniem tego, co przez lata zgromadziłem.

Chyba że wywołam pieprzoną wojnę. Jeśli ujmę zamachowca, a ten sypnie, kto go wynajął, w całej Antakii zrobi się gorąco. Grandowie z otoczenia władcy zażądają głów, a Issos, najsilniejsza z prowincji, prawdopodobnie nie będzie się spieszyć ze spełnieniem tych zaleceń. Mogą nawet podważyć Świętą Jedność Cesarstwa i próbować przejąć Błękitny Kontynent. Nie byliby sami. Poparłoby ich wielu wywrotowców z sekty Surian a także sporo wpływowych osób. Architekt ma dowody, że Issos od jakiegoś czasu używa swych niezwykłych technik leczniczych, żądając w zamian nie tylko pieniędzy, ale i lojalności. Cesarz z pewnością nie był pierwszym, którego przekabacili w ten makabryczny sposób. Młody Anqetin był na tyle wdzięczny tym draniom, że nawet zrobione przez nas zdjęcie olbrzymiej armaty w środku stepu nie zrobiło na nim wrażenia. Nie nakazał nawet inspekcji wygasłego wulkanu będącego tajną placówką kompanii. Gdyby wszystko poszło po myśli Issańczyków, mogliby w ciągu dekady faktycznie rządzić kontynentem. Bez jednego wystrzału. 

A ja robiłem wszystko, by ten plan brutalnie przerwać. Na emeryturę w spokojnych czasach najwidoczniej przyjdzie mi poczekać. 

7. 

Einar Van Eyck 

Deszcz nie przestawał padać, a zaczynało zmierzchać. Temperatura spadała w zawrotnym tempie i tylko czekać, aż z ust zacznie nam wylatywać para. Nasze przemoczone ubrania były ciężkie i lepiły się nieprzyjemne do skóry. Widziałem, jak młody zgrzyta zębami, ale nie poskarżył się nawet raz. Do Navay, najbliższej ludzkiej osady, mogliśmy dojechać najwcześniej przed północą. Zakładałem, że tam przenocujemy, ale przez ten paskudny deszcz zmieniłem plany. Ariston krzywił się, ale nie oponował, gdy pokazałem mu idealnie schronienie – kilka samotnie stojących skał ze sporym wyłomem. Był to tak zwany kamienny namiot, jedno z wielu miejsc, dzięki którym pustynne obszary wzdłuż i wszerz mogli przemierzać Terakotowi. Chroniły przed słońcem, w szczelinach zbierały wodę, a jeśli – tak jak my – miało się szczęście, na ich czubkach można było znaleźć gniazda ze świeżymi jajami.