Wieczór pełen cudów - Joanna Jagiełło - ebook + książka

Wieczór pełen cudów ebook

Joanna Jagiełło

4,8

Opis

A czy Ty wierzysz w cuda?

Marcel chciałby, aby Święta w jego domu były takie jak dawniej, gdy żyła mama, a tata zawsze był uśmiechnięty. Nie wierzy już w świętego Mikołaja, ale jego siostra – Irenka – szykuje się na Święta i wciąż ma w sobie dziecięcą radość. To właśnie dla niej Marcel zajmie się przygotowaniami i zrobi wszystko, by ten czas był najwspanialszy w roku. Ale kto wie, może jednak i on uwierzy na nowo w czar Bożego Narodzenia? Ta ciepła i wzruszająca opowieść, choć zaczyna się smutno, jest piękną drogą do poznania istoty Świąt, do odkrycia miłości, która ma moc zmieniania świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (10 ocen)
9
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tekst: Jo­anna Ja­giełło
Ilu­stra­cje: Jo­anna Ko­li­baj
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Alek­san­dra Gro­now­ska
Re­dak­cja: Agnieszka Mu­zyk
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Ma­li­now­ska, Mar­lena Ka­licka
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Mał­go­rzata Ćwie­luch
Skład: Mo­nika No­wicka
© Co­py­ri­ght for text by Jo­anna Ja­giełło, 2022 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. War­szawa 2022 All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie I
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8299-019-5
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.plwww.zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ró­życzce, z na­dzieją, że ni­gdy nie prze­sta­nie wie­rzyć w Świę­tego Mi­ko­łaja

– Au­torka

– Chodź, Pom­pon! – Mar­cel za­wo­łał psa, który nie­chęt­nie po­rzu­cił nur­ko­wa­nie w śniegu.

Przez chwilę Pom­pon był tro­chę ob­ra­żony, że spa­cer się koń­czy, ale gdy Mar­cel za­pi­nał smycz, ku­dłaty kun­de­lek ma­chał już swoim ro­so­cha­tym ogo­nem. Za­krę­cił się w kółko jak bą­czek, owi­ja­jąc smycz wo­kół nóg chłopca. Mar­cel wpadł w za­spę, a Pom­pon za­szcze­kał we­soło, jakby się z niego pod­śmie­wał. Mar­cel wcale się nie śmiał. Wy­grze­bał się z za­spy i z po­nurą miną ru­szył w stronę wej­ścia do bloku.

Tuż przy skrzyn­kach na li­sty mi­nął są­siadkę spod trójki. Pani Ja­nina w jed­nej ręce trzy­mała la­skę, a w dru­giej smycz, na któ­rej pro­wa­dziła jam­niczkę Fionę. Na jej wi­dok Pom­pon do­słow­nie do­stał szału i za­czął oszcze­ki­wać ją z pręd­ko­ścią ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Przy tym po­cią­gnął chłopca tak mocno, że ten mu­siał się zła­pać me­ta­lo­wej skrzynki, żeby nie upaść. Jam­niczka nie po­zo­stała dłużna Pom­po­nowi i za­częła ja­zgo­tać. Mar­cela od razu roz­bo­lała od tego głowa.

– Le­piej trzy­maj tego psa! – za­ja­zgo­tała sta­ruszka po­dob­nie jak jej jam­nik.

Mar­cel przy­cią­gnął Pom­pona do sie­bie i pra­wie roz­płasz­czył się na ścia­nie, żeby prze­pu­ścić są­siadkę mru­czącą coś jesz­cze o dzie­ciach, któ­rych nie ma kto wy­cho­wy­wać. Pa­radne! To chyba ją ktoś po­wi­nien wy­cho­wać! I jej okrop­nego psa! Chło­piec zdjął kurtkę, strze­pu­jąc z kap­tura całą za­spę śniegu, który na­tych­miast za­mie­nił się w mo­krą plamę na pod­ło­dze. Pom­pon oczy­wi­ście mu­siał wsko­czyć w tę plamę, a po­tem bie­gał do­okoła, zo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze od­ci­ski łap. Mar­cel zmarsz­czył brwi.

Irenka sie­działa na ka­na­pie i oglą­dała kre­skówkę. Mo­kre buty, kurtkę i czapkę, w któ­rych wró­ciła z przed­szkola, po­roz­rzu­cała na dy­wa­nie.

– Za­nieś to do przed­po­koju – po­wie­dział su­rowo Mar­cel.

– Bo co? – ode­zwała się jego sio­stra.

– Bo jajco.

– Jajco to na Wiel­ka­noc, a na Boże Na­ro­dze­nie to chyba ra­czej śledź! – skwi­to­wała Irenka, ale po­słusz­nie od­nio­sła ubra­nia.

Po­tar­gała Pom­pona za uchem i po­zwo­liła, żeby po­li­zał ją w pie­go­waty nos.

– Weź mu się nie daj tak li­zać. To nie­hi­gie­niczne – burk­nął Mar­cel. – My­ślisz, że zliże ci piegi?

– Wcale nie! My­ślę, że to od tego robi się ich wię­cej! – od­gry­zła się Irenka, która lu­biła swoje złote piegi na no­sie i po­licz­kach. Kie­dyś na­li­czyła ich czter­dzie­ści je­den, a ostat­nio czter­dzie­ści trzy. Więc może to rze­czy­wi­ście przez Pom­pona.

Mar­cel nie prze­pa­dał za swo­imi pie­gami, któ­rych miał mniej, ale za to ciem­niej­sze, po­dob­nie jak włosy w ko­lo­rze ciem­nej cze­ko­lady, a nie kar­melu jak u Irenki.

Pies wsko­czył na ka­napę i otrze­pał się ze śniegu. Irenka pi­snęła i aż za­nio­sła się od śmie­chu. Tyle ra­do­ści było w tym psie! Za­wsze po­tra­fił ich roz­we­se­lić.

– Tata jest u sie­bie? – za­py­tał Mar­cel i usiadł obok sio­stry.

Irenka kiw­nęła głową.

– Śpi – po­wie­działa. – Pew­nie jest zmę­czony.

– Ale czym zmę­czony? – żach­nął się Mar­cel. – Prze­cież jest na urlo­pie! Tata ni­gdy tyle nie spał!

– Jo­dłowy Tata tyle nie spał! – spro­sto­wała Irenka i prze­wró­ciła oczami.

Mar­cel wes­tchnął. Co ona znowu wy­my­śla!

– Jaki znowu Jo­dłowy Tata? Co ty wy­ga­du­jesz?

– Jo­dłowy Tata miesz­kał w Domu pod Jo­dłami. A gdy prze­nie­śli­śmy się do bloku, za­mie­nił się w Blo­ko­wego Tatę. Ktoś go za­cza­ro­wał. Dla­tego jest taki smutny i nic mu się nie chce. Ale można go od­cza­ro­wać – wy­ja­śniła Irenka, zu­peł­nie jakby mó­wiła coś oczy­wi­stego.

Mar­cel uchy­lił drzwi od sy­pialni taty. Le­żał na łóżku przy­kryty ko­cem, spod któ­rego wy­sta­wały dziu­rawe skar­petki. Ten wi­dok Mar­cela nie roz­czu­lił. Prze­ciw­nie: spra­wił, że w gar­dle znów po­ja­wiła się gula lęku. Kie­dyś tata ni­gdy nie za­ło­żyłby ta­kich skar­pe­tek. Wszystko, co było dziu­rawe i po­darte, na­tych­miast wy­rzu­cał do śmieci. Ale to było kie­dyś. I to kie­dyś wy­da­wało się daw­niej­sze niż druga wojna świa­towa. A na­wet sta­ro­żytny Egipt.

Skrzyp­nię­cie drzwi mu­siało go obu­dzić.

– Do­brze się czu­jesz, tato? – za­py­tał Mar­cel.

– Tak – od­parł tata, ale miało to ewi­dent­nie tyle wspól­nego z prawdą, co dziu­rawe skar­petki z ele­ganc­kim gar­ni­tu­rem, który kie­dyś wkła­dał do biura.

– Przy­pro­wa­dzi­łem Irenkę z przed­szkola... – za­czął chło­piec. – I wy­pro­wa­dzi­łem Pom­pona... By­łeś w skle­pie?

– W skle­pie? – zdzi­wił się tata, jakby cho­dze­nie po za­kupy nie było czymś nor­mal­nym. I jakby jesz­cze rano, gdy Mar­cel py­tał go, czy pój­dzie do spo­żyw­czaka, nie obie­cał, że to zrobi.  – Prze­pra­szam. Je­stem... strasz­nie zmę­czony.

Mar­cel na­gle po­czuł, że gdzieś w jego wnę­trzu po­ja­wia się uczu­cie, które tym ra­zem nie było lę­kiem. Pul­so­wało w ryt­mie jego serca, co­raz szyb­ciej, jakby ta mała gula lęku zmie­niła się w drga­jącą ogni­stą kulę.

– No do­brze, ja pójdę – rzu­cił szybko. – Co mam ku­pić?

– Co chcesz – od­parł tata, a po­tem usiadł na łóżku. Był blady. Za­pa­trzył się w pa­da­jący za oknem śnieg. – Coś do je­dze­nia – wy­krztu­sił. – Bułki. Na ka­napki do szkoły – wes­tchnął, jakby po­wie­dze­nie tego wy­ssało z niego całą ener­gię.

– Ju­tro już nie ma szkoły – po­wie­dział Mar­cel.

– Dla­czego? – zdzi­wił się tata.

– Bo prze­cież są fe­rie. – Znów zde­ner­wo­wał się Mar­cel.

– Fe­rie?

– Tak. Fe­rie świą­teczne. Aż do stycz­nia. Bo zbli­żają się święta.

– Ach. No tak. Święta.

I nie do­dał już ani słowa. Mar­cel za­mknął drzwi i po­szedł do kuchni. Za nim oczy­wi­ście Pom­pon, który usiadł przed pu­stą mi­ską i wpa­try­wał się w chłopca, ma­cha­jąc ogo­nem.

– Ty żar­łoku! – Chło­pak się uśmiech­nął i na­sy­pał psu ob­fitą por­cję karmy, za­uwa­ża­jąc przy oka­zji, że je­dze­nie się koń­czy.

W puszce z pie­niędzmi zo­stały dwa bank­noty, dwu­dziestka i dy­cha. I kilka drob­nych mo­net. Tata bę­dzie mu­siał jed­nak wstać i iść do ban­ko­matu. Na dzi­siej­sze za­kupy wy­star­czy, ale trzeba bę­dzie do­ku­pić je­dze­nie dla Pom­pona, a poza tym prze­cież nad­cho­dzą święta... Mama już dwa ty­go­dnie przed Wi­gi­lią za­czy­nała gro­ma­dzić za­pasy...

„Prze­cież my tego wszyst­kiego nie zjemy, Ha­niu”, śmiał się wtedy tata. Miał gruby, gar­dłowy śmiech, przy któ­rym po­ru­szało się całe jego ciało: brzuch, ra­miona, na­wet uszy! Mar­cel tak dawno nie sły­szał tego śmie­chu.

– Idę do sklepu! – ob­wie­ścił.

– Ku­pisz cho­inkę? – spy­tała Irenka z na­dzieją w gło­sie.

– Nie – od­parł Mar­cel. – Mamy za mało pie­nię­dzy!

– Za mało pie­nię­dzy na cho­inkę? Chyba je­steś głupi! – wrza­snęła.

– Nie bę­dzie żad­nej cho­inki. W ogóle nie bę­dzie żad­nych świąt! – krzyk­nął Mar­cel w od­po­wie­dzi.

Nie od­wró­cił się, bo gdyby tak zro­bił, zo­ba­czyłby, że Irenka na­tych­miast się roz­pła­kała. Za­wsze ry­czała, gdy nie mo­gła do­stać tego, czego chce. Dzie­ciak! Po­winna już wie­dzieć, że w ży­ciu nie jest lekko. Im prę­dzej to zro­zu­mie, tym le­piej.

Mar­cel w ciągu tego roku na­uczył się ro­bić za­kupy, bo tata czę­sto nie miał siły, żeby iść do sklepu. Chło­piec na­wet to lu­bił. Czuł się wtedy taki do­ro­sły!

Sklep wy­peł­niony był ludźmi, któ­rzy pchali przed sobą wózki pełne to­wa­rów. Ech. Ba­ka­lie, masa do ma­kowca, cze­ko­la­dowe mi­ko­łaje w ko­lo­ro­wych sre­ber­kach, nu­tella... Cóż, nie kupi żad­nej z tych rze­czy. Bę­dzie mu­siał się nie­źle na­gim­na­sty­ko­wać, żeby zmie­ścić się w skrom­nym bu­dże­cie.

Przy sto­isku z ry­bami kłę­biły się tłumy. Biedne kar­pie je­den po dru­gim lą­do­wały w pla­sti­ko­wych tor­bach. Mar­cel wzdry­gnął się z obrzy­dze­nia. Tego aku­rat nie było mu żal. Jego zda­niem karp miał za­pach za­ba­gnio­nego je­ziora.

Wkła­dał do ko­szyka ko­lejne to­wary, prze­li­cza­jąc w my­śli, czy wy­star­czy mu pie­nię­dzy. Do­ło­żył cze­ko­ladę. Irenka się ucie­szy. W końcu święta tuż, tuż.

Już nie gnie­wał się na sio­strę. Trudno, żeby nie chciała cho­inki i tego wszyst­kiego. Mu­siał pa­mię­tać, że jest od niego młod­sza. Po­wi­nien być dla niej wy­ro­zu­mial­szy.

Ale gdy już udało mu się dojść do kasy, usły­szał: „trzy­dzie­ści je­den dzie­więć­dzie­siąt”. Nie miał tyle! Spoj­rzał na skromne za­kupy. Z czego ma zre­zy­gno­wać? Ja­jek? Mleka? Czy karmy dla psa? Z wes­tchnie­niem od­su­nął na bok cze­ko­ladę.

– Bez tego – po­wie­dział, sta­ra­jąc się, żeby jego głos nie brzmiał pi­skli­wie i nie­pew­nie.

Do­piero w tym mo­men­cie za­uwa­żył, że w tej sa­mej ko­lejce stoi ta okropna są­siadka, pani Ja­nina. Pa­trzyła na niego spod zmarsz­czo­nych brwi. Były cien­kie i cał­kiem siwe, przy­po­mi­nały dwa groźne zyg­zaki. Mar­cel wzru­szył ra­mio­nami, za­pła­cił i szybko wy­szedł ze sklepu, żeby go nie do­go­niła.

No, ra­czej go nie do­goni. Prze­cież le­dwo cho­dzi! Za­trzy­mał się. Pew­nie po­wi­nien jej po­móc. Nie to, żeby miał na to ochotę. Ale mama za­wsze go uczyła, że trzeba po­ma­gać star­szym.

Wes­tchnął i wle­pił wzrok w wej­ście do mar­ketu. Po chwili au­to­ma­tyczne drzwi się roz­su­nęły i sta­ruszka wy­szła, a wła­ści­wie wy­czła­pała na ze­wnątrz w dzi­wacz­nych, roz­dep­ta­nych bam­bo­szach. Jakby nie mo­gła wło­żyć nor­mal­nych bu­tów! Szła wolno, wspie­ra­jąc się na la­sce. Re­kla­mówkę z jesz­cze skrom­niej­szymi za­ku­pami niż jego okrę­ciła so­bie na nad­garstku.

– Po­mogę – po­wie­dział i wziął od niej torbę.

Na szczę­ście do bloku nie było da­leko. Nie bę­dzie mu­siał spę­dzać zbyt wiele czasu w jej to­wa­rzy­stwie. Ale ona nie była tak roz­mowna jak zwy­kle. Wyj­ście do sklepu mu­siało sta­no­wić dla niej nie lada wy­si­łek i te­raz sku­piona była tylko na tym, żeby prze­su­wać po chod­niku stopę za stopą.

Pod­pro­wa­dził ją pod samo miesz­ka­nie. Całe szczę­ście, że miesz­kała na par­te­rze. Wej­ście po scho­dach mo­głoby ją po­twor­nie zmę­czyć.

– Dzię­kuję – po­wie­działa sta­ruszka, wzięła od chło­paka torbę i po­grze­bała w niej. – Pro­szę.

Wy­cią­gnęła w jego stronę cze­ko­ladę. Tę samą, któ­rej nie ku­pił!

– Co to jest? – zdzi­wił się chło­piec.

– Wi­dzia­łam, że za­bra­kło ci pie­nię­dzy.

– Wcale nie! – burk­nął. – Po pro­stu jej nie chcia­łem.

Po­ki­wała głową.

– No to weź dla sio­stry. Ja i tak nie mogę jeść sło­dy­czy.

Mar­cel wzru­szył ra­mio­nami.

– Na święta. – Sta­ruszka się uśmiech­nęła. Był to pra­wie nie­do­strze­galny uśmiech. Jakby długo go nie ćwi­czyła i nie miała wprawy.

– Na ja­kie tam święta – od­parł Mar­cel. – Żad­nych świąt nie bę­dzie.

Fiona szczek­nęła, a Pom­pon, który za­pewne wa­ro­wał przy drzwiach na pierw­szym pię­trze, od­szczek­nął w od­po­wie­dzi. Zu­peł­nie jakby w tej kwe­stii psy miały swoje zda­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki