Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego ranka jedna z lokalnych wiedźm, Lucyna Kornikowa, zostaje uznana za martwą. Jednak co do szczegółów jej zgonu krążą po wsi sprzeczne doniesienia. O dziwo, najwięcej w tej sprawie miałaby do powiedzenia sama denatka, gdyby tylko ktokolwiek wysłuchał jej opinii – ale mieszkańcy Dechowic wydają się głusi na apele wielce żywej i wielce zagniewanej Kornikowej. Jak gdyby wszyscy sąsiedzi padli ofiarą uroku o szerokim polu rażenia. Nawet reszta Siostrzeństwa, czyli Mirka, Michalina i Elżbietka, jest święcie przekonana, że ich kochana siostra po wiedźmowym fachu dotarła do kresu swojego żywota.
Cztery starsze panie, mierząc się z magiczną klątwą, wpadną na trop większej tajemnicy. Niekontrolowane pływy mocy rozejdą się po świecie, powołując do istnienia stwory, które powinny zostać w sferze wyobraźni. W ramach tour de Europe do Polski zawitają Córy Nilu, legendarne egipskie wiedźmy, których historia sięga początków cywilizacji. Bohaterki zetkną się ponadto z magusami, uważającymi się za zdobywców astralnego Świata Idei, a kryzysowa sytuacja wymusi zawarcie sojuszy bez precedensu…
Piotr Jedliński ponownie zabiera nas w podróż do niesamowitego świata współczesnych czarownic, podczas której zostaniemy nie tylko rozbawieni, zaskoczeni, a nawet przerażeni, ale również wstrząśnięci i zmieszani.
Ta nietuzinkowa opowieść fantasy o czterech nieokiełznanych wiedźmach zapewni każdemu magiczną jazdę bez trzymanki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 662
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 18 godz. 6 min
Copyright © 2023 PIOTR JEDLIŃSKI
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2023 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja i korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Ilustracja okładkowa: PIOTR SOKOŁOWSKI
DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA
Konsultacje: IZABELA NESTIORUK-NAROJEK
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-28-0
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Najuważniej powinno się wypatrywać nieoczekiwanego.
Neal Stephenson, Peanatema
Nowy rozdział w historii Lucyny Kornikowej rozpoczął się od tego, że Lucyna Kornikowa umarła. Nikt w Dechowicach nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Wieść o zgonie naczelnej plotkary rozniosła się po wsi błyskawicznie, równie prędko, jak rozchodziły się kalumnie i konfabulacje, jeszcze niedawno hurtem produkowane przez samą denatkę. Niełatwo jednak było wskazać źródło sensacyjnej wiadomości; mogło się zdawać, że pewnego marcowego dnia, a konkretniej rankiem po równonocy wiosennej, każdy obywatel Dechowic zwlekł się z łóżka z wiedzą o zejściu pani Kornikowej zadomowioną na dobre pod własną czaszką.
Nie dziwota, że kwestia nieboszczki zdominowała rozmowy w całej wsi.
♦♦♦
– Oj, szkoda biedaczynki, szkoda, że tak nagle zeszła – mamrotała pani Heleńczykowa, po raz tysięczny przecierając oczy, suche już jak Atakama. – Ale Lucyna sama się o to prosiła tymi rajdami po wiosce. Powtarzałam jej: niech pani nie dyga na mrozie w klapkach, niech pani wdzieje coś grubszego niż ta kurteczka-falbaneczka, niech pani nie dulda zimnego na zimnym! Ale uparciuchy nie zreformujesz. I proszę – taka zimnolubka, a po zapaleniu płuc spocznie w chłodnej ziemi.
– Dopiero wręczałem jej prezent na sześćdziesiątkę… – wzdychał Janko Cebulnik, drugowojenny ekspert samouk, a przy tym kombatant samozwaniec. – Żal takiej młodej dziewuchy. Mogła jeszcze pożyć, gdyby tylko nie zadławiła się ością…
– Nudno teraz będzie – skwitowali sprawę panowie Szwagier & Szwagier, z braku pilnych zleceń budowlano-wykończeniowych od rana przesiadujący w Pasikoniku, czyli miejscowym spożywczaku. – Nudno, bo ludzie są zbyt mili i nawet jeśli gadają za plecami, to jakoś bez przekonania. Kornikowa miała przyłożenie. Waliła plotką jak piąchą, bez najmniejszego wstydu, na cały regulator! I jeszcze wciągała innych w to obgadywanie! Szkoda, że tak nieszczęśliwie się poślizgnęła…
– Ach, kuzynko, kuzynko! Czemuś mnie opuściła?! – lamentował Irek Żurawin, współlokator i kuzyn Lucyny Kornikowej, od świtu włóczący się po rogatkach wsi; formalnie był trzeźwy, a jednak lawirował iście wódczanym kursem. – Czemu mnie opuściłaś, kuzyna marnotrawnego…! Czemuś wydoiła tyle spiryta na jeden raz…!
Trzy najlepsze koleżanki Lucyny, tworzące tajemny, lokalny krąg, prawie nie rozprawiały na ten przygnębiający temat; w słowach nie zadźwięczałaby symfonia skonfliktowanych odczuć. Panie Mirka, Elżbietka i Michalina ograniczyły się do wzdychnięć, „echów” i „ajajów”.
– Lucynka… Byłaś najmłodsza z nas, a padło na ciebie.
– A do tego pożegnałyśmy się na złej stopie, ty wredna, ale kochana zołzo. Ech, ech!
– Ajajaj. Taka młodzinka!
Zgon Lucyny Kornikowej skomentował w kościele ksiądz Podolski. Wzniosłą przemowę wygłosił również sołtys Lech Kroleski, rozmiłowany w rzadkich okazjach do popłynięcia z patosem. W Dechowicach gadano różne rzeczy. Że Kornikowa zmarła tak albo siak. Że zginęła nagle i nieszczęśliwie, ale może spokojnie i zgodnie z oczekiwaniami…
Popołudniem zebrano się na stypę; spontaniczność konsolacyjna była arcyciekawa, bo jakoś ze cztery tuziny ludzi zjawiło się bez uprzednich ustaleń na działeczce Kornikowej, obok jej ruderowatego domu, na który z wierzchu składały się przede wszystkim blachy oraz plandeki. Co więcej, ani jeden z żałobników nie pamiętał samego pogrzebu – a wśród zgromadzonych ani jeden nie łamał sobie głowy nad dziwnością tej zbiorowej amnezji.
Była godzina siedemnasta; porównonocne słoneczko, dopiero co odniósłszy zwycięstwo nad długą zimą, ładnie przyświecało, a tłumek żałobników wspominał nieboszczkę i zajadał, co kto przyniósł. I być może dziwność sytuacji rozwiałaby się w tych leniwych rozmówkach… może żałobnicy o zmroku rozeszliby się do domów, uznawszy, że spełnili obowiązek, a Kornikowa, chociaż wcale niezłożona do trumny, została jednak należycie pożegnana…
Może do tego właśnie by doszło – gdyby nie fakt, że świętej pamięci Lucyna postanowiła zjawić się na własnej stypie i bezceremonialnie zepsuć nastrój.
– Ejże! Ludziska! Co was tak gęsto jak mrówków?! Nie mieliście gdzie się złazić, tylko w moje pokrzywiska?! Irek, pogoń tę bandę! I leć do Pasikonika po więcej ibupromów, łeb mnie zaraz eksploduje od tego zafajdanego gnoma! I jeszcze cholerny Pluton…!
Pięćdziesiątka ludzi jak na komendę obróciła się w stronę źródła głosu.
Z jedynego porządnego okna, jakie posiadała rudera, wychylała się rozczochrana siwa głowa dobrze wszystkim znanej kobiety.
W tłumie pomruczano.
W tłumie zaszeptano.
Lucyna Kornikowa żachnęła się głośno.
– A poszli!
Potem zniknęła w domu.
Łoskot zatrzaskiwanego okna jak gdyby zdjął z ludzi czar. Pięćdziesiąt osób przemogło stupor; wszyscy zgodnie odwrócili się i opuścili działkę, kierując się przez trawiaste pole z powrotem do wsi…
Z drugiej strony to było tak, jakby na żałobników spadł nowy urok – bo wszyscy milczeli jak zaklęci.
Żeby pojąć, jak Lucyna Kornikowa podołała zmartwychwstaniu, należałoby się pochylić nad przedpoczątkiem tej kuriozalnej historii.
♦♦♦
Dzień wcześniej, w trakcie wiosennej równonocy – prominentnej daty w kalendarzach wielu wtajemniczonych – Lucyna Kornikowa nie wyszła z domu mimo usilnych perswazji ze strony koleżanek. Odmówiła spacerku na wzgórze mocy; odmówiła wspólnego zaintonowania piosenek z kanonu Wiccum Sabaticcum; odmówiła wreszcie najzwyklejszego spotkania towarzyskiego – nie skusiły jej nalewki Michaliny, wypieki Elżbietki ani kino domowe Mirki. Na dzień przed swoim czyżby-zgonem i przerwaną stypą Lucyna Kornikowa zabunkrowała się w domowej fortecy, a wszystko dlatego, że najzwyczajniej w świecie rozbolała ją głowa.
Normalnie nie stanowiło to problemu. Ale tym razem Lucynie nie pomógł zimny okład. Ani tabletki łykane z taką częstotliwością, że farmaceuta na sam widok doznałby migreny. Nijak nie mogły uradzić tajemne konkokcje, przyrządzane w tajemnicy miksturki ziołowo-alkoholowe; i mimo że Lucyna, wędrując wzdłuż baterii stu flaszek, łyknęła ich trochę, zagryzła też uzdrowicielskim ogórkiem, to jej skronie wciąż ściskało niewidzialne imadło, w potylicę waliła wiertarka udarowa, ba, nawet cebulki włosów zdawały się płonąć! Jakby ktoś robił na jej głowie popcorn.
– Masz babo placek – mruczała pod nosem, przechadzając się po zagraconym mieszkaniu. Żeby zająć głowę czymś innym niż przeprowadzane pod czaszką testy atomowe, Lucyna przemogła się i zabrała do roboty. To znaczy – wzięła się do podglądactwa.
Po byle jak skleconych schodkach chciała wejść do nadbudówki na dachu, czyli gniazda nałogowej wypatrywaczki; mało nie zleciała z wąskich stopni. Jej pękata sylwetka, jasno świadcząca o zamiłowaniu do jedzenia, na moment zakolebała się, grożąc runięciem na łeb na szyję.
Kornikowa przemogła zawroty głowy. Jakoś dowlokła się do okienka, z którego miała widok na resztę ulicy, na nieodległe gospodarstwo Karkolaków, na leżący za ugorami środek wsi, i jeszcze na nowe osiedle, chociaż do niego z każdym miesiącem traciła dostęp, bo wstydliwe mieszczuchy oszańcowały się kolumnadą tui.
Zasiadłszy na wymemłanym fotelu, Kornikowa zabrała się do lornetowania okolicy. Dosłownie – podniosła z parapetu myśliwską lornetkę, i rach-ciach, już sięgała wzrokiem tam, gdzie jej nie chciano. O, proszę, jaka zbieranina pod Pasikonikiem. Czy to nie Wacek Michun? Znowu udowadnia, że policja świetnie integruje się ze zwykłym obywatelem, bo funkcjonariusz właśnie przepija do lokalnych mętów! A tam: zakutana w eskimoskie kurty Heleńczykowa, starannie omijająca szczeliny między płytami chodnikowymi, wieczna panikara, marudząca na sam widok Kornikowej, kiedy ta żwawo sprintuje po wiosce. Dalej: dom profesora Mirosława, człowieka rezonansu albo renosansu… czy jak go tam wołają. W opinii Lucyny Mirosław był okropnym pozerem, bo która akademicka szycha skazałaby się na rolę nauczyciela w zapadłej wiosce gdzieś na Pojezierzu Myśliborskim?Ponadto Mirosław okazał się zaskakująco odporny na wszelkie kłamstewka, jakie Kornikowa próbowała o nim opowiedzieć – najwidoczniej w narodzie istniał kompleks mędrców, skoro nikt nie myślał o szkalowaniu miejscowego profesora…
No ale – cóż to takiego? Ktoś kręcił się w urządzonym na japońską modłę ogródku Mirosława. Konkretniej: dwóch ktosiów. Mirosław oraz jakiś typek: wysoki, garniturowy, biznesmenowy. A przecież profesor zwykle nie przyjmował gości w swojej „Waldenowskiej pustelni”, jak ochrzcił dom w Dechowicach. Hmm, to już jakaś zahaczka pod kątem przyszłej ploteczki!
Obserwowany przez lornetkę obcy raptem odwrócił się i spojrzał prosto w okular Kornikowej.
– Coś ty za jeden, bratku? – wymamrotała Lucyna.
Tamten błysnął zębami.
I nagle jak błysnęło Kornikowej w oczach!
Musiała zsunąć się z fotela i na moment stracić przytomność. Uch! Jaka ciemnica w domu i zagrodzie! Przez moment wszystko zdawało jej się zamroczone, zasmolone, jakby świat przepadł, zastąpiony cienistym odbiciem… Jakby korzystając ze słabnącej bariery, nadwątlonej magiczną datą równonocy, coś przeciskało się na świat zza kurtyny eteru…
Ale nie – to po prostu zapadał wieczór. Kornikowa straciła przytomność na dobrych siedem godzin.
♦♦♦
Siedem godzin nieodczuwania bólu w skołatanej łepetynie – nie taki zły deal. Gorzej, że co odwleczone, to nieucieczone, bo po przebudzeniu Lucyna czuła się, jakby pozbawiony gustu sąsiad puszczał gitarową sieczkę na pełny regulator albo jakby w jej mózgu zalągł się jakiś wredny gnom z wuwuzelą.
Żeby szybciej dojść do siebie, zdzieliła się w jedno ucho, potem zdzieliła w drugie; jak gdyby grała w migrenowego ping-ponga, bo siedzący pod czaszką gnom co najwyżej się przemieścił, nadal dmąc w trąby jerychońskie.
– Ja cię wytelepię! – przyobiecała Lucyna, złażąc z powrotem na parter. – Ja cię jeszcze wykurzę!
Do wykurzania zabrała się w saloniku, gdzie pośród tysiąca bibelotów stał sześćdziesięciocalowy telewizor, tchnienie nowoczesności w zrujnowanym otoczeniu. Naprzeciw mieściła się pozdzierana sofa, miejsce cowieczornego rytuału, jaki odprawiał drugi lokator domu, Irek Żurawin. Jednak dzisiaj Irek nie stawił się na telewizyjnym posterunku.
– Gdzie ty się podziewasz, kuzynku? – mamrotała Kornikowa, odkopując pilota spod warstw folii bąbelkowej. Zabrakło jej sił nawet na marudzenie. Może to lepiej, że Irek zagubił się w tranzycie ze sklepu monopolowego do domu – czego jak czego, ale Lucyna nie chciała demonstrować przed nikim słabości.
Następnie zaczęła odprawiać rytuał wykurzania hałasu z głowy.
Zamiast magusowej różdżki, nieodzownej przy ceremonialnych zaklęciach – Kornikowa wzięła do ręki pilot od TV.
Najpierw wcisnęła ON.
Potem klikała dalej, na chybił trafił; zatrzymała się na jakimś błyskającym muzykowaniu, które wyglądało na powtórkę z sylwestra – program wydawał się nie na miejscu u przedproża wiosny…
Wdusiła VOLUME do oporu.
Głośniki – odziedziczone po Mirce, której zięć dorobkiewicz co rusz zakupywał nowiuśki sprzęt – łupnęły dyskotekowo.
Ogień zwalczaj ogniem!
Kornikowa, która wcześniej omal nie oślepła, teraz prawie ogłuchła. Może faktycznie straciła słuch, bo nie słyszała nawet własnego głosu, a przecież zanosiła się śmiechem, chichocząc z marnego losu, jaki czekał natrętnego gnoma; jeśli sam dostanie po uszach hałasem, to przestanie grać hejnał w jej głowie! Kornikowa chichotała jak hiena, chichotała wręcz do rozpuku, chichotała jak – nie przymierzając – stara wiedźma, która właśnie odgrzewała sobie potrawkę z Jasia i Małgosi…
…a Kornikowa była przecież autentyczną wiedźmą – jedną z czterech w Dechowicach, dodatkiem do triumwiratu Mirki, Elżbietki i Michaliny – czwartym kołem u trójkołowej rikszy. Śmianie się w ten sposób nie było dobrą wróżbą.
Zanim trzeźwa myśl zwyciężyła, a Kornikowa uzmysłowiła sobie, że jest półprzytomna – gorączka buchnęła ze zdwojoną siłą.
– Ojć – powiedziała Lucyna. A potem zemdlała… i wpadła do telewizora.
♦♦♦
Wyrzucona z mieszkania, wchłonięta w kalejdoskop kanałów – tak się właśnie poczuła. Z naświetlonej reflektorami sylwestrowej sceny Lucyna przetańczyła na zatłoczoną ulicę. Wszędzie wokół niej klaksony i spaliny, bo to było jakieś naprawdę wielkie miasto, nie żaden tam okoliczny Gorzów albo tramwajowe wygwizdowo nazywane Szczecinem.
Okropne, pomyślała sobie Kornikowa, po czym zdecydowała, że w sumie nie podoba jej się ten sen. Dlatego dosiadła miejskiego roweru, odpaliła nitro i poleciała w kosmos.
Fruuu!
A tam, w kosmosie, jakieś mądre głowy paplały o tym, że ukradziono Plutona. Pluton był planetą, chociaż nie był planetą, ale może znowu będzie planetą? Kornikowej nie podobało się, że ktoś tak pomiata biednym Plutonem; ona sama średnio znała się na astronomii albo astrologii (Gwiazdę Polarną znajdowała wszędzie, tylko nie na północy), lecz żywiła ogromny szacunek do mądrości ciał niebieskich, w końcu to one spoglądały na Ziemię od millenniów, tak samo jak Lucyna zwykła taksować z wysoka Dechowice – gwiazdy to ultymatywni podglądacze.
Kornikowa zakręciła gdzieś za Jowiszem i ruszyła na obrzeża Układu Słonecznego, lodowaciejąc skrawek po skrawku. Po drodze zadawała sobie ważne pytania: Czym w ogóle jest to okropne zimno? Czym jest międzygwiezdna ciemność? Czym jest pustka wokoło? Czy pustka w ogóle jest? No i gdzie się podział pilot od sennego telewizora, cholera jasna, bo te galaktyczne próżnie są strasznie nudne!
(Pyk! Wciśnięty na oślep guzik).
Lucyna zleciała z kosmosu na jakieś słoneczne podwórko. Powitał ją odźwierny – opalony człowiek w szacie wyglądającej jak toga, z biżuterią z brązu, do tego noszący na czole coś w rodzaju trzeciego oka: była to trzepocząca błona w kształcie trójkąta. Facet trzymał w dłoni sękatą pałę. Tędy, tędy! – zachęcał gestem. Śniąca Lucyna niczego nie kwestionowała, tylko poszła za tym obcym człekiem…
Weszli prosto w zaułek, gdzie na głowy spadł im jakiś paskudny rozbójnik.
Mężczyzna w todze zamachał bronią i odstraszył wroga.
– Argument siły jest najsilniejszym argumentem! – wykrzyknął. Potem uśmiechnął się do Lucyny. – Witaj, wielka kłamczucho. Nie bój się. Tutaj spotkasz tylko samych swoich. Wiem, co mówię, bo mówię to ja, Przeciw-Mędrzec, Fałszywy Potępieniec, Dziejowa Swatka – Antykrates!
Kornikowa parsknęła. Brodacz uniesieniem maczugi wskazał jej dalszą drogę, na sąsiednie podwórko.
– Tutaj cię zostawię. Będziesz miała dobre towarzystwo…
Wokół podwórka wznosiły się kanciaste domki. Tu spacerowała koza, tam prężyła się kolumienka, a na środku placu stał Pluton. Albo ktoś o podobnym imieniu. Mężczyzna tak się Lucynie przedstawił: Pluto, Pleto, Plato, kto by go tam zrozumiał. Typek paplał po grecku, a przecież greka dawno ustąpiła miejsca łacinie – zarówno w świecie magusów, jak i wiedźm. Grek był trochę podobny do poprzedniego nieznajomego. Brodaty jak drwal i szeroki jak zapaśnik. Mrugał znacząco do Kornikowej. Jego oczy błyszczały niczym para nadmorskich latarni. Lucyna, chociaż miała swoje lata i chociaż swoją porcję męsko-damskich szaleństw zdążyła niegdyś przerobić, spłoniła się jak piwonia. Oj tak, imponowała jej olimpijska sylwetka tego mrugliwego Greka…
…wtedy, dzięki Bogu i wszystkim pogańskim panteonom, Lucyna się obudziła.
♦♦♦
Telewizor już nie nadawał ogłuszająco, w trakcie majaków musiała wdusić MUTE. Ale co to były za majaki! Śniła o nicestwiejących planetach i opalonych Grekach… Uch!
Gorzej, że znowu straciła długie godziny – ba, całą noc, a nawet więcej. Zegarek pokazywał południe. Głowa Lucyny jak pękała, tak nadal groziła detonacją.
Nagle zadzwonił telefon. Dzwonek-tortura!
Lucyna odebrała.
– Halo! Czego!
– A niczego, zupełnie niczego, siostrzyczko – odpowiedział głos po drugiej stronie. Kobiecy głosik, prowokacyjny i zadufany. – Dzwonię do ciebie, bo wiem, że odbierzesz. Główka nadal cię łupie?
– Ano strasznie łupie, tylko skąd ty o tym wiesz…?
– Bo sama z tej głowy wylazłam! Wyskoczyłam jak Atena z czerepu Zeusa… Ha, żeby Antykrates o tym usłyszał! Byłby się zeźlił!
– Że co?
– Hm. W sumie to jeszcze nico.
– Więc po kiego mnie męczysz?! – zajęczała Kornikowa.
– Czy ja cię męczę, siostrzyczko? Czy martwego można męczyć? A przecież ty jesteś trupkiem! Plotka o twoim zgonie poszła w świat! Hie, hie!
Na tym rozmowa się zakończyła.
Lucyna powoluśku odłożyła telefon, jakby miała do czynienia z paczką nitrogliceryny.
Zaparzyła sobie herbatę. Gwizdanie czajnika mało nie zwaliło jej na podłogę.
Przyszedł czas, aby wziąć się w garść i przemyśleć cały ten ambaras.
Było pewne jak dwa równa się dwa, że ktoś ją przeklął.
Lucyna wiedźmowała już od lat osiemdziesiątych, ba, jeszcze za czasów Gierka, będąc małolatą, dała się poznać jako istny samorodek czarownictwa. Może nie przeżyła stu lat miotana tumultami Historii, jak Michalina, może nie zjeździła Azji czy Afryki, jak to zrobiła Mirka, finansowana przez nadzianą rodzinę, ale Kornikowa i tak spotkała się z tabunem interesujących postaci, wśród których zyskała sobie kilku wrogów. Na przykład podczas odbywających się co sześć lat ogólnopolskich Sabatów.
Najoczywistszy z tego wniosek: któraś z nielubianych koleżanek Kornikowej, jakaś obsesyjna zazdrośnica, wykorzystała równonoc, skubnęła coś niecoś z naturalnego dla tej daty przypływu mocy – i szast! abrakadabra, jantar-mantar – stąd wziął się ból głowy, stąd stracona doba i stąd nachodzące Lucynę sny-dziwadła.
Obwiniała już gnoma z wuwuzelą, teraz oskarżała anonimową koleżankę po fachu… ale wtedy Kornikowej przypomniał się jeszcze jeden podejrzany.
– Ten gostek w ogrodzie profesora… – mruknęła do siebie, siorbiąc gorącego tetleya. – Pan w Armanim… Pan błyszczące ząbki… Czemu na mnie spojrzałeś? Jak żeś wyczuł, że cię podpatruję, szczwaniuro?
Co prawda, głos w telefonie był ewidentnie żeński, co wskazywałoby na wiedźmę – ale magusy to podstępne szuje. Ich sztuka była wielce uporządkowana, lecz im większy porządek w zaklęciach, tym większy rozsiewały one chaos. Nie raz igraszki magików kończyły się źle przede wszystkim dla wiedźm; magusowie czerpali moc nie tyle z otaczającego świata, co ze światów poza światami czy – jak oni to tłumaczyli – „ze świata leżącego u podstawy wszystkich światów”. W opinii czarodziejów doskonalenie się w sztuce zaklęć polegało na pukaniu do bramy Ideału, czyli do Świata Idei. Przebijanie się do pozaziemskiego źródła przypominało wykuwanie przerębla w cienkim lodzie. Łatwo było o pomyłkowe zarwanie całej połaci lodu i chlupnięcie w odmęt. Jeszcze gorzej, kiedy ten odmęt wylewał się na zewnątrz. Zazwyczaj obrywało się lokalnym wiedźmom, a nie samym odpowiedzialnym magikom. Świadczyły o tym pogromy, lincze oraz procesy nasilające się w pewnych okresach historii…
– Masz babo placek – powtórnie szepnęła do siebie Lucyna.
Gorzej! Bo placka także nie było… Kornikowej ulżyłby teraz pyszny domowy wypiek, najlepiej z odwróconymi proporcjami: ciasto drożdżowe jako dodatek do poczwórnej kruszonki.
Marzenia marzeniami, ale czas odpowiedzieć na pytanie: co robić? Szukać pomocy u koleżanek obdarzonych wiedźmowym talentem? Czy wziąć klątwę na przeczekanie? Równonoc już minęła. Każdy kolejny dzień zyskiwał na długości, a domena nocy kurczyła się, więc zwyżkowa magia niedługo wyparuje. A wtedy wysokoprocentowe specyfiki Kornikowej zdołają spić gnoma-wuwuzelniaka w trupa…
Kornikowa wybrała czekanie.
Co więcej, wpadła na genialny w swej prostocie pomysł. Zdecydowała się na swoiste przyśpieszenie czasu. Przeciwbólowce nie podołały zadaniu, ale nalewka z kwiatu sosny sprawiła się bez zarzutu.
Pół godzinki – i wiedźma znowuż, bo już trzeci raz, zasnęła.
Nie śnili jej się umięśnieni Grecy ani kserokopiowane sylwestry z Dwójką…
Niestety, znienacka zadziałała pewna mądrość z repertuaru stuletniej Michaliny: „Do trzech razy sztuka, bo przy trzecim diabeł w okno twe zapuka”.
Faktycznie, ktoś zaczął hałasować za oknem. Wnioskując z harmidru – na podwórku zmaterializowało się całe stadko diabłów.
Wyrwana z drzemki Kornikowa rzuciła okiem na zegar – była siedemnasta z haczykiem. Podrałowała pod okno, jedyne, które się nie wypaczyło i pozwalało otworzyć się na oścież. Lucyna wyjrzała na zewnątrz.
Diabłów nie stwierdziła, chociaż te wszystkie na ciemno ubrane ludzie, jakby horda żałobników, skupieni w grupkach, z tą ich szeleszczącą mową-trawą, wszyscy byli jak wredne biesy, pałętające się na podwórzu bez zezwolenia.
– Bez pozwolenia… – wymamrotała Kornikowa, czując, jak biorą ją zawroty. – Włażą na moją ziemię… Z dziadów pradziadów… No, z ciotków-pociotków… Przyszli, żeby napawać się cierpieniem starej baby czy jak?
W telewizji widziała, że Amerykańce broniący swojej posesji nie cackają się; pewnie już sięgaliby po spluwę, granatnik albo miotacz ognia czy jakie tam uzbrojenie chomikowali po kątach. Ale Kornikowa też miała broń na podorędziu. Choćby proszek trądzikogenny. Siarczany puder-łachuder. Niesławny żurek Sosnowskiego.
Ale czasami najlepiej działało tradycyjne „paszli won”.
– Ejże! Ludziska! – wrzasnęła Kornikowa, mało nie nokautując samej siebie decybelami. – Co was tak gęsto jak mrówków?! Nie mieliście się gdzie złazić, tylko w moje pokrzywiska?! Irek, pogoń tę bandę! I leć do Pasikonika po więcej ibupromów, łeb mnie zaraz eksploduje od tego zafajdanego gnoma! I jeszcze cholerny Pluton…!
Żałobnicy zamruczeli, zdziwieni.
Lucyna Kornikowa żachnęła się głośno.
– A poszli!
Potem trzasnęła oknem i wróciła do przerwanego letargu.
♦♦♦
Kiedy obudziła się w okolicy jutrzejszego południa, jeden dzień po swojej nieopatrznie przerwanej stypie, Lucyna poczuła się jak nowo narodzona.
Zero łupania we łbie – co najwyżej lekki kac i odleżyny.
Migiem zebrała się i wyleciała z domu. Najpierw planowała zahaczyć o centrum wsi, wypytać o podejrzanego garniturowca albo o wrogą wiedźmę, kręcącą się w okolicy. Z nowinami kierowała się również do swoich trzech koleżanek – nie wiedziała, że te zdążyły już rzewnie opłakać jej śmierć.
Taki był przedpoczątek tej opowiastki.