Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wiedźmy z Dechowic” to utrzymana w lekkim i humory-stycznym tonie opowieść fantasy o perypetiach wiedźm rezydujących na współczesnej polskiej wsi – Lucyny Kornikowej oraz Mirki, Michaliny i Elżbietki.
Tytułowe wiedźmy – o fizjonomii niepozornych starszych pań – walczą z szalonym czarołowczym, przyrządzają mocno alkoholowe eliksiry, zmagają się z efektami ubocznymi własnych czarów albo mierzą z mocami zamkniętymi w pradawnych artefaktach. Równie dużo czasu spędzają na sprzeczkach i na ponownym godzeniu się; w obliczu zagrożenia potrafią jednak przezwyciężyć małostkowe kłótnie i stanąć do boju ramię w ramię. Nieraz też wcielają się w wiedźmowych detektywów i rozwiązują tajemnicze sprawy kryminalne, innym zaś razem walczą z plagą… prawie egipską.
Piotr Jedliński zaprasza do fantastycznej podróży do świata współczesnych wiedźm. W jej trakcie czytelnik zanurzy się w kotle pełnym czarów, tajemnic, magicznych pasożytów i zlotów czarownic.
Oryginalna, zaskakująca, zabawna, ale i wywołująca grozę – opowieść o wiedźmach, która porwie czytelnika niczym trąba powietrzna i nie wypuści ze swoich objęć aż do ostatniej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 59 min
Dla Rodziców
Copyright © 2022 PIOTR JEDLIŃSKI
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2022 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja i korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Ilustracja okładkowa: PIOTR SOKOŁOWSKI
DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
Konsultacje: IZABELA NESTIORUK-NAROJEK, SYLWIA WĘGIELEWSKA
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-02-0
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Rankiem, niczym grom z jasnego nieba, przez Dechowice przetoczyła się wieść – doktor Sochaczewski nie pojawi się dziś w przychodni. Nie tyle z racji jakiegoś ogólnopolskiego strajku lekarzy, co z powodu zgonu. Własnego.
Dwa radiowozy blokowały wjazd na działkę, policjanci kręcili się wokół domostwa położonego na uboczu Dechowic, a pani Lucyna Kornikowa, ukryta między liśćmi przed wzrokiem ciekawskich, zaspokajała własną ciekawość.
Z przezornie dobranego punktu obserwacyjnego Kornikowa zaglądała do wnętrza domu doktora Jana Sochaczewskiego, mając do dyspozycji dwa najbliższe okna. Jedno dawało znakomity widok na biblioteczkę na pierwszym piętrze, gdzie chwilowo przesiadywała dwójka policjantów. Drugie okno pozwalało widzieć wszystko, co działo się w gabinecie zmarłego doktora. A co najważniejsze, Kornikowa miała przed oczyma samego denata.
Widząc siwego mężczyznę obróconego plecami do okna, zrazu pomyślała, że doktor Sochaczewski zwyczajnie zasnął za biurkiem. Podczas dyżuru w przychodni miał w zwyczaju ucinać sobie krótkie drzemki, demonstrując pacjentom z poczekalni, że to w jego rękach spoczywa władza i że on, nie kto inny, dyktuje warunki całym Dechowicom. Sochaczewski tłumaczył się zaawansowanym wiekiem i jesiennymi zmianami ciśnienia, ale Kornikowa zbywała pierwszy argument twierdzeniem, że dla inteligenta z miasta sześć dekad na karku to tyle, co nic. Sama dobiła niedawno do sześćdziesiątki i wcale nie potrzebowała doraźnych drzemek. Ba, wręcz przeciwnie, zdawać się mogło, iż nie zasypia nigdy, że jest wszędzie i plotkuje o wszystkim.
Po paru minutach zgromadzeni w gabinecie biegli odsłonili zasiadającego na fotelu doktora. Wówczas Kornikowa przekonała się, że faktycznie – Sochaczewski nie żyje. U żyjących gardła zazwyczaj nie otwierały się na wysokości grdyki.
W sąsiedniej biblioteczce, połączonej z gabinetem, krzątała się dwójka miejscowych policjantów – wysoki, blady jak duch Staszek Nowak i jego przeciwieństwo, pękaty, szpakowaty na czubie i czerwony na dziobie Wacek Michun. Przy każdej sposobności zaglądali do pomieszczenia, w którym znajdował się zamordowany. Biegli póki co milczeli – za to policjanci cięgiem nawijali. To była szansa dla Kornikowej.
Z gałęzi rozłożystego dębu, który wybrała sobie na kryjówkę, zwisały brązowe żołędzie. Uczepiona konara Kornikowa wychyliła się nad czterema metrami przepaści. Zerwała całą garść żołędzi, kilka z nich nadgryzła, pochuchała na nie i przez chwilę przypominała sobie odpowiednią formułę.
– Abrakaramba… Cholera… Jak to szło…? Abrakarabda… Tfu, szlag. Abrakadabra, gdzie mord i makabra, gdzie miejsce dla katuszy, dajże mi siłę w uszy, by słyszeć konkrety, by poznać sekrety!
Żołędzie rozjarzyły się białym światłem. Z wprawą, nabraną przy obrzucaniu jajkami wizytujących wieś polityków, Kornikowa ciskała żołędziami w kierunku okna. Po tym, jak trzy trafiły w cel, w uszach Kornikowej zaszumiało, a głosy Staszka i Wacka stały się tak wyraźne, jak gdyby obaj siedzieli na gałęzi razem z nią.
– Specjalistów nam tu przysłali – mówił półszeptem Wacek. – Jak w CSI. Tyle że to jacyś lipni specjaliści. Skaczą wokół trupa na paluszkach, ale słowem nie pisną. Z takimi nie da się współpracować.
– Oni mają swoją robotę, a my swoją – odparł Staszek. – Trupy to nie nasza specjalność… Brrr…
– Cykorzysz, młody? He, he, nie przejmuj się. Nic tu po tobie, wracaj na posterunek. Ja zostanę – nasi goście mogą mieć jakieś życzenia. Jeśli szybko się uwiną, to też pojadę do wioski. Dla mnie ten truposz to nie pierwszyzna.
Staszek spojrzał na niego powątpiewająco.
– Widzisz – odezwał się Wacek tonem mentora – nie zawsze pracowałem na zesłaniu w tej wsi. Mieszkam tu pięć lat, ale wcześniej urzędowałem w Dwusetnicy. Stolica sąsiedniego powiatu. Mieliśmy tam kilka poderżniętych gardeł.
– Że co? Dwusetnica nie jest znowu tak daleko, a nic mi o tym nie wiadomo.
– Bo za krótko mieszkasz w okolicy. Ile to? Raptem rok? A będzie już z siedem lat, kiedy zajmowałem się pierwszym umarlakiem. To był napad rabunkowy… A potem zbójca pofolgował sobie i pochlastał hurtowo sześciu domowników. Nie złapaliśmy go, komendant zwalił winę na mnie i przeniósł mnie do Dechowic…
– Ha, ha, ha. Wkręcasz mnie, Wacek.
– Prawdę ci mówię. Najprawdziwszą. Poderżnięte gardła to, można by rzec, moja specjalność…
Uwagę Kornikowej przyciągnęło nagłe poruszenie w gabinecie obok. Powtórzyła rytuał z żołędziami, tym razem celując w okno biblioteki. Jeden ze wspomnianych „specjalistów” rozmawiał przez telefon:
– …tak, oczywiście. Zgon około dwudziestej, dnia wczorajszego. Nie. Sejf pusty, zgodnie z raportem. Otworzony kartą, doktorek nosił ją na szyi. Prawdopodobnie już po zabójstwie. Sochaczewski zapisywał stan gotówki, wedle jego rachunków w środku było równo dwadzieścia tysięcy, w Jagiełłach i Zygmuntach. Finansowy motyw zabójstwa jest niewykluczony, chociaż napis na biurku sugeruje co innego. Albo służy zmyleniu, kto wie. Wysłałem zdjęcie, zgadza się. Wypisany krwią komunikat. Tak. Sprawdzimy. Poślę Ryśka do laboratorium. Tak. Do zobaczenia.
Mężczyzna skrzywił się z niesmakiem.
– Tępaki w tej centrali, sami kretyni – burknął. – Ten dzwoni po raz trzeci. Trzeci! I za każdym razem pyta o to samo.
– Kto ich awansował? – zapytał drugi. – Nasz wydział powinien mieć wyższe wymagania niż drogówka albo straż miejska… Nie na odwrót…
– W drogówce też by takich nie zdzierżyli. Cholera. Idiota, tym razem nie zapytał o klucze do domu, pewnie zaraz znowu zadzwoni.
– Może w końcu coś zapamiętał – zasugerował trzeci. – Albo chociaż zanotował.
– Wątpię – mruknął pierwszy, zrezygnowany. – Idę na dół, zobaczę, czy znaleźli coś w ogrodzie. Gdyby dzwonili z centrali, powiedz im o tych cholernych kluczach. Że nie włamano się do środka, zamek otwarto kluczami. Albo zabójca skądś je zdobył, albo doktorek sam go wpuścił.
Przemaszerował przez pokój i wyszedł. Kornikowa, w przejęciu żując żołędzia, czekała na dalsze rewelacje.
– Komu się na tyle nudziło, żeby bazgrać krwią po biurku?
– Jakiś artysta zbrodni… Może to jego podpis? Wiesz, znak rozpoznawczy.
– Cóż. Ja z treści podpisu nie rozumiem nic. „Wy będziecie następne, wiedźmy. O północy wybije wasza godzina. Cave”. Cave to po angielsku „jaskinia”, a tu przecież nie ma żadnych jaskiń…
Kornikowa zamarła; z rozpędu rozgryzła żołędzia, omal nie łamiąc sobie zęba.
Pozostawiona przez mordercę wiadomość sprawiła, że kobieta w pośpiechu zlazła z drzewa, obijając się przy tym boleśnie o wykręcone konary. Podsłuchiwała i szpiegowała, bo tego po Naczelnej Gminnej Plotkarce oczekiwano. Wszędzie wściubiała nos i zawsze śpieszno jej było do roztrąbienia nowiny po całej okolicy. Tym razem jednak do Dechowic nie pognał jej obowiązek wynikający z tytułu plotkary, ale straszliwe podejrzenie, którym podzielić się musiała z koleżankami po fachu – czyli z wioskowymi wiedźmami.
♦♦♦
Zadbana, niedawno skoszona działka, otoczona szpalerem drzew i miejscami pokryta kobiercem pierwszych opadających liści, roiła się od policjantów. Ich głównym zadaniem było stworzenie wokół posiadłości doktora Sochaczewskiego kordonu powstrzymującego spragnionych sensacji mieszkańców Dechowic, którzy tłumnie pielgrzymowali do epicentrum wydarzeń.
Ku niezadowoleniu zgromadzonych policja nie dawała sobie w kaszę dmuchać. O ile zwykle szło ubłagać znajomych mundurowych, aby pozwolili chociaż popatrzeć, to tym razem policjanci w liczbie pięciu wspierani byli przez posiłki z sąsiedniej gminy. Przybysze okazali się wielce gburowaci i mało gadatliwi, na dodatek musieli być z nich okropni służbiści, bo i teren taśmą otoczyli, i nawet aresztem zagrozili.
Chcąc nie chcąc, mieszkańcy wycofali się i podzielili na żywo dyskutujące grupki. Jedna z nich, złożona z czterech osób, miała w swoim składzie sołtysa, pewnego samozwańczego kombatanta, księdza, a także pomocnika tego ostatniego, mężczyznę o nieprzyjemnej aparycji i nawyku dłubania w zębach. Grupa zajęła osłonięte od mżawki stanowisko na przystanku PKS.
– Panie Kroleski! – zawołał wzburzony samozwańczy kombatant, staruszek nazwiskiem Janko Cebulnik. – Godzi się, żeby pomiatano nami tutaj, na ziemi, którą wydarliśmy z rąk niemieckiego okupanta? Coś trza zrobić, nie będzie mi się tutaj panoszyć stado obcych!
W Dechowicach, wbrew pozorom, liczyć potrafiono i ów siedemdziesięciolatek nijak nie mógł brać udziału w wojennych zmaganiach minionego wieku. Powszechnie jednak ignorowano wyniki misternych kalkulacji i Janka traktowano z (nie)należytymi honorami. Łatwo było zresztą uwierzyć, że faktycznie przebywał na froncie drugiej wojny – całe dni spędzał na oglądaniu filmów dokumentalnych i historycznych, w wyniku czego wiedzę o wojnie (przynajmniej teoretyczną) miał większą niż niejeden rzeczywisty weteran.
Sołtys, Lech Kroleski, podrapał się po wydatnym podbródku. Potem po trzech kolejnych.
– Stety albo niestety, panie Janko, niczego nie wskóram. Policja się zawzięła. Nawet mnie, osobie politycznej, nie dostarczą informacji. Trzeba zaczekać na rozwój wypadków.
– Blitzkriegiem nas potraktowali! Jak w trzydziestym dziewiątym, wparowali jak pieruny, zanim mieliśmy szansę cokolwiek przedsięwziąć!
– Wystarczy już, panie Janko…
– Szkoda, wielka szkoda – westchnął ksiądz Podolski, trąc podkrążone oczy. – Będę się modlić za duszę nieszczęśnika. Wszyscy powinniśmy dziś uwzględnić w naszych modlitwach świętej pamięci doktora Sochaczewskiego…
– Ano – zgodził się Janko. – To był dobry człek, ten doktor, nigdy mnie nie ignorował! Człek światowy, znał historię, od razu zobaczyłem w nim bratnią duszę. W wojsku był artylerzystą, czyścił haubice, zawsze jak mnie stawy sprawdzał, to można było pogadać z nim na jakiś wspólny temat…
Szerokie czoło Lecha zmarszczyło się. Sołtys miał inną definicję „człowieka światowego”.
– Uczony był, to na pewno – rzekł. – I wypisywał odpowiednie recepty, jak widział, że człowieka bierze choróbsko. Raz przyszedłem z problemem… strasznie problematycznym w zacnym towarzystwie… A doktor w mig pojął rzecz, przepisał tabletki, podał mi jakiś własnej roboty napój i tydzień później jelita udrożnione, koniec krępujących sytuacji…
W tym momencie do rozmowy włączył się czwarty osobnik, pomocnik księdza, pomieszkujący na plebanii. Do wioski przybył raptem przed kilkoma miesiącami. W dowodzie widniało, że to Roman Kowal, ale w Dechowicach szybko zaczęto go nazywać po prostu Gburem. Przezwisko nie obrażało mężczyzny, bo w istocie był ucieleśnieniem gbura. Dotąd przysłuchiwał się rozmowie, z wprawą grzebiąc scyzorykiem między żółtymi zębami.
– Znaczy, panie Lechu, miałeś pan gazy, hę? – zapytał ów Roman, za nic mając sobie godność sołtysa. – Mnie też pewnego razu brało takie pier…
– Tak więc! – Sołtys podniósł głos. – Jak mówiłem! Doktor Sochaczewski był wartościowym obywatelem i jest nam go bardzo żal. Całym Dechowicom. A ja, cóż, gdy już policja zakończy śledztwo, będę się mierzył z dwiema kolejnymi trudnościami.
Nikt nie przerywał ani nie komentował, sołtys kontynuował więc, ogromnie zadowolony z okazji do perorowania.
– Potrzeba nam nowego doktora – obwieścił. – I to nie byle kogo. Nie damy sobie przydzielić jakiegoś młokosa. Już moja w tym głowa… Poszukiwania właściwego zastępcy zmarłego doktora Sochaczewskiego mogą spowodować dłuższy przestój w przychodni…
– Ajajaj! – Janko złapał się za siwą głowę. – Trza będzie latać do medyka aż do Dwusetnicy… Za moich czasów medycy sami wokół nas latali, krzyczało się tylko: „medyk!” i przybiegali, karabiny czy miny, naloty czy artyleria, bez znaczenia. Teraz siedzą tacy za biurkiem i…
– Drugą sprawą – wszedł mu w słowo sołtys – jest wynajem domu. Doktor najął go aż na pięć lat, podpisał umowę, wielokrotnie też zapewniał, że pewnie przedłuży swój pobyt w naszych pięknych Dechowicach… Niestety, wydarzyła się ta tragedia i przyjdzie mi teraz szukać nie tylko nowego lekarza, ale i lokatora, który nie zrazi się morderstwem poprzedniego rezydenta.
Ulicą obok przystanku przemknęły dwa czarne ople z przyciemnianymi szybami. Podskakiwały na wertepach, jeden omal nie stracił koła po wpadnięciu w zalane wodą dziursko. Fala ze wzburzonej kałuży zmoczyła część ze zgromadzonych na poboczu gapiów, tłumek pogroził samochodom pięściami oraz podwórkową łaciną. Najgłośniej wydzierał się chuderlawy Irek Żurawin, kuzyn Lucyny Kornikowej, czołowej plotkary Dechowic. Irek sam był kierowcą ekstremalnym, który do rajdów po okolicy używał leciwego traktora. Traktor ten stał dwadzieścia metrów dalej, zaparkowany na skraju przydrożnego rowu.
– Piraci drogowi… – rzekł sołtys, kręcąc głową z przesadną troską.
– Służby specjalne – wtrącił Janko, zdjęty nagłą zgrozą. – Pewnie mnie szukają, po wojnie nigdy nie dali mi spokoju…
– To spece od zabójstw – odparł sołtys, chwaląc się wiedzą. Ten dzień zdecydowanie sprzyjał jego oratorskim popisom. – Przybyli pomóc naszym dzielnym chłopcom. Wacenty, jak słyszałem, spotkał się już kiedyś z morderstwami. Staszek za to… Staszek dopiero uczy się fachu, ale to pojętny chłopak. Będzie z niego dobry policjant, wierzcie mi.
Miny pozostałych rozmówców sugerowały, że nie do końca wierzyli. Staszka znali jako rozdygotanego młodzika, który osiągnął mistrzostwo w robieniu dobrej miny do złej gry. Pomimo munduru nie emanował autorytetem. Gdy przyszło mu przeganiać organizujących popijawę ochlaptusów spod Pasikonika, lokalnego sklepu, menele zgodzili się odejść tylko dlatego, że męczyły ich wrzaski młodego policjanta.
Na przystanku PKS chwilę panowało milczenie. Przerwał je Roman-Gbur, który skończył właśnie przegląd własnego uzębienia i oczyścił ostrze scyzoryka skrawkiem koszuli.
– Więc to twój dom – stwierdził, zwracając się do sołtysa. – Nie wiedziałem. Ładny dom.
– Wiem o tym, panie Romanie – odrzekł ciut zirytowany Lech. – Ta działka przypadła mojej rodzinie zaraz po, khem, khem, wojnie, której nasz pan Janko jest weteranem, co uwielbia wszem wobec ogłaszać.
Janko nie poznał się na sarkazmie; nadal garbił się i wypatrywał powrotu czarnych opli.
– Ładne domidło – powtórzył Gbur, wyjmując z kieszeni na piersi srebrną papierośnicę. (Jak nic kradziona, skonstatował sołtys). – Proszę księdza, może by tak ksiądz je wynajął i wyniósł się z plebanii na czas remontu, hę?
Ksiądz Podolski podrapał się po łysiejącej głowie, potarł noszące ślady niewyspania oczy, ale zanim odpowiedział, głos zabrał sołtys.
– Przykro mi – rzekł lodowato. – Mam już upatrzonego klienta.
– Chwila, przecie mówiłeś pan, że…
– Przepraszam szanowne towarzystwo – zagłuszył go sołtys. – Ale czas na mnie. Do zobaczenia. Ach, i szczęść Boże.
– Z Bogiem – rzucił odruchowo ksiądz Podolski. Sołtys ruszył paradnym krokiem ku Dechowicom.
– Oj, będzie się działo – rzekł Janko, rozprostowawszy zastałe stawy, czemu towarzyszyła orkiestra głośnych chrupnięć. – Czuję to w gnatach. Stare, ale wciąż mogą ostrzegać. Przeczuwają zło.
Ksiądz spojrzał na niego dziwnie.
– To zabobonne przekonanie, panie Cebulnik.
– Za bombowe…?
– Zabobonne… Uwaga!
Drogą przemknął kolejny samochód, tym razem rozklekotana kia należąca do tutejszej policji. Za kierownicą siedział czerwony na twarzy Wacenty Michun, a auto rozpędziło się tak, że wręcz przelatywało ponad wyrwami w asfalcie. Kiedy wjechał w rozległą kałużę, okazało się jednak, że wcale nie jest poduszkowcem. Woda zalała księdza od stóp po pas; Gbur i zaskakująco zwinny Janko zdołali w porę skryć się za przystankiem.
– A bodajbyś sczezł, ochlajtusie! – wrzasnął za radiowozem Janko. – Ja ci pokażę! Ta dzisiejsza młodzież, hultaje jedne! A Wacek Michun najgorszy! Pije, kopci, leseruje, straszy ludzi wściekłym psem! Dać takiemu mundur, to mu się wszystko we łbie powałkuje!
– Panie Janko, tak nie wypada – rzekł surowo ksiądz, przypatrując się przemoczonej sutannie. – Ech… I tak miałem dać ją do prania.
– Ano poplamiona, jak widzę – zauważył Janko, pociągając nosem. – Na plamy, jakie ksiądz ma u spodu, przy ziemi, te zaschnięte i ciemnawe, polecam domowy sposób. Otóż weźmiesz ździebko siarki…
Lekcję chemii przerwała wybiegająca z przydrożnych chaszczy osoba o pękatej sylwetce, z wyblakłą chustą na głowie, przebierająca szybko krótkimi nogami. Wyleciała z krzaków pełnym sprintem, dwadzieścia metrów dzielące ją od przystanku pokonała jeśli nie w pełnym galopie, to przynajmniej w kłusie. Widok biegającej pani Kornikowej, miejscowej plotkary, nikogo w Dechowicach nie dziwił. Ale nigdy nie wyglądała tak jak teraz – upaprana błotem, oblepiona liśćmi i gałęziami.
Całkiem zgrabnie wyminęła co większe jeziora na drodze i dopadła do grupy starszych, ogorzałych jegomości, wśród których prym wiódł Irek, zapalony traktorzysta, a przy tym kuzyn Kornikowej.
– Gdzie cię tak goni, Lucyna?
– Wieź mnie pod dom! – rozkazała z marszu Kornikowa. – Pod dom, a potem na plac, do Pasikonika! Ruszże się, pijaku, nie mam całego dnia! Słuchaj, dziadzie jeden, ile mam czekać?! Dawaj no, długo się będziesz zbierał?!
Wyplucie z siebie tej kanonady słów zajęło jej niespełna dziesięć sekund, a skołowany Irek ledwie zdążył w tym czasie odnaleźć klucze do traktora. Prowadząc Kornikową do wysłużonego ursusa, pozwolił się dalej besztać, chociaż bardzo go kusiło, by się odgryźć. Jednak Kornikowej mało kto się odgryzał. Plotki często bywały bowiem zmyślone i wyssane z palca, a kobieta ta miała bujną wyobraźnię. I biada temu, kto się jej naraził.
Mówi się, że zanim prawda buty wzuje, kłamstwo obiega pół świata. W tym przypadku „prawda”, wyjątkowo pod postacią Kornikowej, która na własne oczy widziała zamordowanego doktora, nie zadawała sobie trudu z butami. Kornikowa zeskoczyła z traktora, pobiegła przez podwórko, wymijając kury, wpadła do sieni i zrzuciła z nóg zabłocone, rozpadające się kalosze. Obiegła wszystkie pokoje, przegoniła dwa czarne kocury do piwnicy, pozamykała okna, zawiesiła w każdym pokoju wiązkę ziół i odśpiewała, lekko fałszując, obronne zaklęcia, Lament Fidrygałek-Podrygałek oraz inkantację ósmą, okładając ewentualnych intruzów klątwą pod tytułem „niech na japy plusną i z miejsca usną”.
Wychodząc z domu, Kornikowa tak się śpieszyła, że nie włożyła butów – do Irka, czekającego w traktorze, podbiegła na bosaka.
– Teraz lecimy pod Pasikonika! – rozkazała. Irek sięgnął do biegów, zaterkotało, trzydziestoletni silnik ożył i traktor potoczył się przed siebie.
– Wal na szagę!
Irek posłusznie zjechał z drogi na leżące odłogiem pole, kierując się na przełaj ku centrum wioski, odległemu o pół kilometra. Ciągnik podskakiwał, telepał się, brudne szyby drżały, a Irkowi, o dziwo, ta szalona jazda zaczynała się podobać i już nawet nie mamrotał pod nosem przekleństw pod adresem kuzynki.
Dotarli do wioski już po kilku minutach; Kornikowa śpieszyła się, jak tylko mogła. A mimo to kłamstwo zdołało ją wyprzedzić.
Traktor przebił się przez las pokrzyw. Wyjechał na brukowaną drogę, ale wcale nie przestał podrygiwać. Buchnął dym, Irek zaklął szpetnie, zatrzymał się, wyskoczył z kabiny i przyjrzał się obłokom pary wydobywającym się spod pordzewiałych blach.
– I widzisz, co narobiłaś?! – wyrwało mu się. – Zabiłaś go! Przecież wiszę mechanikowi już z pinćset złotych, a nie da mi więcej na krechę! Żeby cię cholera, Lucyna…!
Na jego szczęście pasażerki dawno już nie było w rannym ursusie. Zdążyła jeszcze ukraść stare, rozlatujące się klapki, które Irek wcisnął pod siedzenie, i popędziła w nich przez plac. Kierowała się do Pasikonika, tutejszego centrum handlu, centrum kultury i miejsca spotkań zarazem. Lekka mżawka przeszła w deszcz, zanosiło się na solidną ulewę. W oddali, wespół z syrenami, pobrzmiewały grzmoty.
Strugi deszczu zmusiły nawet najodporniejszych na wilgoć do schronienia się we wnętrzu Pasikonika. Regały zastawione były produktami o nieco wyblakłych etykietach, pomiędzy nimi zaś tłoczył się teraz tuzin osób, zarówno kilku stałych bywalców, amatorów wina z niższych półek, jak i paru złapanych przez nagły sztorm klientów. Kartonowa tablica informowała o szerokiej gamie towarów i usług: „artykuły spożywcze, alkohol, nadawanie paczek, przelewy, dostęp do internetu, tani alkohol, dorabianie kluczy, najtańszy alkohol, magazyn do wynajęcia”. W tle grało radio, przez zakłócenia przebijała się rzewna melodia zeszłorocznego hitu.
Kornikowa bezceremonialnie przepchnęła się przez ciżbę i skierowała ku ladzie, za którą stał właściciel sklepu, Michał Chelsiński. Człowiek-kontrast: postura niedźwiedzia i fizjonomia szczura. Rozmawiał akurat z ubraną w robocze kombinezony dwójką klientów, to jest z właścicielami oraz jedynymi członkami spółki budowlanej Szwagier & Szwagier.
Kornikowa za nic miała ichni dialog.
– Świeczki! – zażądała. – Dawaj mnie przynajmniej ze dwadzieścia świeczek! I jeszcze kilogram mąki, drożdże, ze trzy pietruszki… No i szczypior, szybciej, nie mam całego dnia!
Obaj szwagrowie cofnęli się z rezerwą. Znali Kornikową. Obsmarowała ich już nie raz, a nie mogli sobie pozwolić na utratę renomy. Michał Chelsiński zachował spokój. Sprzedawca wytrzymał w Dechowicach już pół roku, zdążył więc przyzwyczaić się do temperamentu co poniektórych osobników.
Przeszedłszy się wzdłuż półek, położył na ladzie wszystko poza świeczkami.
– Świeczek nie mamy – odparł ze skruchą. – Po ostatniej awarii prądu wszystko wykupili, ogołocili jak ta biblijna szarańcza.
– Potrzebuję świeczek – powtórzyła Kornikowa. Jej na co dzień nijaka twarz nabrała drapieżnych rysów. Michał uniósł ręce w geście poddania, schylił się pod ladę, chwilę przeglądał towar. Czekająca Kornikowa zlustrowała wnętrze sklepu. Nikt nie zwracał już na nią uwagi. Do środka wchodził właśnie Irek – przemoczone ciuchy, marsowe oblicze. Szwagrowie wyglądali przez okno, jeden pożerał pączka. Koło lodówki stała grupa rozchichotanych dziewcząt w wieku gimnazjalnym. Stojak z czasopismami przeglądał profesor Mirosław, nauczyciel z tutejszej szkoły, jak zawsze surowy i odświętnie ubrany. Wzrokiem wędrował od krzykliwych haseł na okładkach czasopism przez krąg dziewczyn, z których przynajmniej kilka było jego uczennicami, po zalane deszczem okno.
Kornikowa unikała jego spojrzenia. Jeśli ktoś we wsi potrafił wprawić ją w zakłopotanie, to właśnie profesor Mirosław. Zawsze nienagannie ogolony, we wzorowo wyprasowanej koszuli, z nieprzeniknionym obliczem. Jak się przekonała, był całkowicie plotkoodporny. Nigdy nie zdołała wywęszyć niczego ośmieszającego czy podejrzanego, co dotyczyłoby profesora, a w zmyślone na jego temat plotki dziwnym trafem nikt nie wierzył.
Michał wynurzył się wreszcie spod lady i zaprezentował Kornikowej plastikowe pudełko.
– Jedyne, co mam. Wczoraj wieczorem sprzedałem ostatnie zapasy, a spóźnionym dostają się kości, jak to mawiają.
Kornikowa nabrała powietrza w płuca, szykując się do tyrady, ale powaga sytuacji zmuszała ją do pośpiechu. Do przepastnych kieszeni wpakowała i mąkę, i kostkę drożdży, i szczypior, i pietruszkę. Na końcu zgarnęła zestaw urodzinowych świeczek, krótkich, cienkich i jaskrawokolorowych.
– A widziałeś może Elżbietkę, Mirkę i Michalinę? – zapytała. – Była tu któraś z moich koleżanek?
I wtedy właśnie dowiedziała się o wyprzedzającym ją „kłamstwie”. Michał skrzywił się i podrapał po skroni.
– Były tu wszystkie trzy, ale wyszły ze sklepu po relacji Wacentego.
– Że co? Wacenty tu był?
– Raptem dziesięć minut temu zajechał przed sklep tą zdezelowaną kią – odrzekł Chelsiński. – Ech, ten Wacenty Michun… Wiarołomca… Zobowiązał się pospłacać swoje długi, od tygodnia gada, że niedługo będzie miał pieniądze, no i niby nadal nie ma. Ale co robić? Co robić? Raz naszedłem go w domu, to poszczuł mnie tym swoim wilkiem, bestią z piekła rodem…
– Nie pytam się o Wacentego!
– Przepraszam, rozpędziłem się. Ale pani przyjaciółki bardzo się zainteresowały tym, co Wacek miał do powiedzenia. Wypytywały go o Sochaczewskiego i o zamieszanie w rezydencji. Wacek odparł, że nie udzieli żadnych informacji, bo są tajne i poufne, i komendant powyrywa mu nogi z tyłka… Ale w końcu się złamał i pisnął parę słów. Coś o wiadomości wypisanej krwią na biurku doktora. Według Wacka napis głosił: „Śmierć lekarzom, chwała znachorom!”. Pani koleżanki zgodnie stwierdziły, że mordu dokonał pewnie jakiś fanatyk, który ma zadrę ze służbą zdrowia…
– Przecie to bujdy na resorach! – obruszyła się Kornikowa. Skoro trzy pozostałe wiedźmy usłyszały tę wersję, to nie miały pojęcia o ostrzeżeniu, jakie zostawił zabójca. Wy będziecie następne. – Jacy lekarze, jacy znachorzy? Na biurku wypisano coś zupełnie innego!
– Powtarzam, co usłyszałem, bo powtarzanie to matka wiedzy – odparł sentencjonalnie Michał, po czym zerknął na Kornikową podejrzliwie. – A pani skąd wie, że to bujdy? Ma pani lepsze źródło wiedzy niż policja? Chętnie posłucham.
Kornikowa prychnęła jak kot, tupnęła jak słoń i ryknęła jak lew:
– Irek! Cho no tu! Migiem!
Biedny traktorzysta aż podskoczył z wrażenia. Strapiony przepchał się ku kasie.
– Ile znowu? – zapytał z rezygnacją; z workowatych spodni zaczął wyjmować pomiętoszone banknoty.
– Przecie ci oddam! – parsknęła Kornikowa, torując sobie drogę do wyjścia ze sklepu. – Nie czekaj na mnie, sama se poradzę. Ten twój ciągnik to i tak rupieć i szmelc!
Wypadła na zewnątrz, w zawieję i ulewę; klapki zatapiały się w kałużach. Obciążona zakupami, Kornikowa pognała w kierunku stawów na obrzeżach Dechowic, gdzie mieściła się ukryta wśród drzew działeczka. Pomiędzy wypielonymi grządkami wznosiła się zabudowana altana. To tam odbywały się popołudniowe schadzki lokalnych wiedźm.
♦♦♦
Irek, po wydaniu ostatnich oszczędności na zakupy Kornikowej, stracił ochotę na rozmowy. Nie widział też sensu w powrocie do traktora. Wciąż lało jak z cebra, więc przysiadł na parapecie, obok pary szwagrów, kulturalnie opróżniających termos kawy. Bijąca w tle artyleria deszczu nastrajała Irka do rozmyślań. Wczoraj wszystko było jeszcze w porządku. Teraz zastanawiał się między innymi nad sensem życia… czy też jego brakiem. Zdołowała go kolejna awaria ursusa, zdenerwowała pomiatająca nim szanowna kuzynka, zmartwiła pusta kieszeń, suchość w gardle i łupanie w czaszce… Nagły cios w okolice mostka zirytował Irka jeszcze bardziej.
Niższy ze szwagrów, który właśnie po przyjacielsku rąbnął go w plecy, podał Irkowi kubek kawy.
– Niech się pan nie użala, panie Żurawin! – zagaił szwagier. – Czemu taka krzywa mina?
– Właśnie – dodał szwagier numer dwa, podsuwając Irkowi pączka. – Ta krzywa mina to skąd?
Irek przyjął podarunki, wyburczał podziękowanie, ale pytanie zbył milczeniem; wczorajsze ekscesy odzywały się tępym bólem głowy.
– Aha! – Szwagier numer jeden wycelował w niego palec. – Już ja znam to choróbsko!
– Mhm.
– Kac to morderca zupełnie bez serca – uzupełnił drugi szwagier. – Co się wczoraj piło? Jakiegoś spiryta mocarza?
Przysłuchujący się rozmowie profesor zgromił ich wzrokiem. Irek wzruszył ramionami; mimowolnie zawędrował oczyma na półkę z alkoholami. Nie dostrzegł jednak znajomej złotej etykiety… Dzień wcześniej, z okazji trafionej w lotka czwórki, solidnie zabalował i szarpnął się na jakiś zagraniczny wynalazek. Michał zareklamował owo piwo jako napój limitowany, elitarny i ekskluzywny. Irek nie znał znaczenia tych słów, ale dał się skusić przemowie sprzedawcy i wykupił cały zapas – dwanaście butelek. Wynalazek smakował mu wcale nieźle, wchodził bezproblemowo, ale zadziałał z opóźnieniem i z mocą, jakiej Irek się po nim nie spodziewał. Przeleżał półprzytomny całe popołudnie i pół nocy; niestety, przepadła mu przez to okazja do zarobku. Z drugiej strony kto wie, czy nie uniknął przy tym czegoś znacznie gorszego…
Wyższy szwagier, ten pączkolubny, właśnie przypomniał sobie, jak Irek czasami dorabiał na boku.
– Chwila, chwila! Panie Żurawin, przecież pan dobrze znasz denata! Znaczy się doktora!
– Racja! Przecież co tydzień kosił pan u niego trawę!
– No – zgodził się Irek niechętnie. – Kosiłem.
– Wczoraj też? W dzień morderstwa? Wacenty zdradził, że doktor wyzionął ducha około dwudziestej. Nie było pana w pobliżu?
– Policja już się o to pytała – odburknął Irek. – Mam te, no… alybi. Kosiłem u doktorka co tydzień, trzy dyszki do kieszeni, ale wczoraj strasznie mnie zmogło i zostałem w chałupie. Kuzynka świadkiem!
Szwagra, w którym rozbudził się instynkt detektywa, nie zadowoliło to wyjaśnienie, ale nie indagował, powróciwszy do konsumpcji słodkości. Jego kamrat dopił kawę, zerknął na zegarek, potem przez okno; ostatecznie zrezygnował z ruszenia się z miejsca. Szwagrowie sami byli sobie panami, z nikim nie dyskutowali na temat długości ani częstotliwości przerw w pracy.
– To właśnie z kuzynką pan tutaj przyjechał – stwierdził szwagier numer jeden. – Ach, poczciwa pani Kornikowa. Najpewniejsze źródło najniepewniejszych informacji. Pewno dowiedziała się już tego i owego o doktorze Sochaczewskim, nie?
Irek wzruszył ramionami.
– Panie, nic panu nie powiem, bo sam nic nie wiem. Ot, tyle że doktorowi ktoś zmacał szyję nożem. I jeszcze że gabinet pobazgrał krwią. Policja pytała mnie tylko o wczorajszy wieczór, czy byłem na działce i takie tam. Powiedziałem im, że nie byłem. No to ogrodzili działkę, zagrozili karami i narobili rabanu, więc poszliśmy precz.
– Nikogo nie wpuszczają?
– Nikogutko.
– Nawet sołtysa?
– Lecha też przegonili na zajazd PKS-a.
– Ha! – uśmiechnął się pierwszy szwagier. – Chciałbym to zobaczyć.
– A ja – uzupełnił ten drugi – nie odmówiłbym sobie popatrzenia.
– Nie mają żadnych podejrzanych? – zapytał numer jeden, wciąż nieśmiało licząc na gadatliwość Kornikowej oraz poufne informacje przekazane jej krewniakowi. Irek milczał. Wraz z ćmiącym bólem w skroniach traktorzysta osiągał kolejne stadium świętego gniewu na okrutny świat, a milczenie było odpowiedzią uniwersalną i niczego od niego niewymagającą.
– Ja swojego typa już obstawiłem – rzekł ten sam szwagier. – Idę o zakład, że niedługo połowa Dechowic będzie się… hmm… zakładała. A powiem wam, że najciemniej pod latarnią, no nie? Nikt nie obstawi najbardziej oczywistego kandydata. Poza mną, rzecz jasna… No, panowie! Zgadujcie, kogo obstawiłem!
Szwagrowie znali się nawzajem na wylot. Numer dwa zerknął na wspólnika, spojrzał na Irka, dalej stanowiącego pomnik przygnębienia, i strzelił:
– Roman Kowal. Pomocnik księżulka.
– Cholera, trafiłeś! Tak, podejrzewam właśnie Gbura. On jest z natury podejrzany, od razu widać, że to typ spod ciemnej gwiazdy. Ma paskudne tatuażysko, pewnie siedział w więzieniu. Poważni ludzie niczego sobie nie dziergają.
– Naoglądałeś się seriali. Nie każdy więzień robi se dziarę.
– Ale jest to mocna przesłanka.
– Taaak? Mój bratanek ma salon tatuażu. Sam jest nimi poznaczony, chodzące graffiti. A przy tym charakter łagodny jak baranek.
– I co, myślisz, że zepsujesz mi koncepcję? Takiego wała! Przemyślałem całą sprawę.
– Niby kiedy? Od rana nic, tylko szamiesz cukier.
– Nic tak nie wpływa na pomyślunek jak szamanie – zripostował oskarżony o obżarstwo szwagier. – Dlatego właśnie dzikusy nazywają swoich mędrców „szamanami”. Wiem, że mam rację. Roman Kowal, alias Gbur, przybył znikąd, pewnego dnia nagle zjawił się w kościele. Od tamtej pory myje ławki, skrobie stare nagrobki z mchu i tak dalej. Wszystko na polecenie księdza Podolskiego. Duchownego nie wypada pytać wprost, skąd, czemu i dlaczego, ale mnie ten Roman z daleka wygląda na kryminał.
– Ho, ho. Panie Sherlock, nie rozpędzaj się pan. A motyw? A co, jeśli Gbur ma alibi?
– Szczerze mówiąc, nie widzi mi się pytać go osobiście. Nie na darmo nazywają go Gburem. Ale… – Szwagier, dojrzawszy coś za oknem, uniósł palec w górę; nad głową zapaliła mu się metaforyczna żarówka. – Patrzcie, kto biegnie przez plac! O wilku mowa!
– Gbur?
– Lepiej. – Drzwi otworzyły się, zabrzęczał dzwonek, rozmowy przycichły, ale tylko na chwilę. – Niech będzie pochwalony!
Ksiądz Podolski, pozbawiony czarnego pancerza, ubrany w cywilny strój, z łatwością wtapiał się w tłum; brak sutanny działał niczym okulary Clarka Kenta – nagła anonimowość wśród ludzi, którzy znali go od lat. Ksiądz skierował się w stronę lady. Zatrzymał go szwagier.
– Ojcze – powiedział niewinnie – wczoraj okropnie zgrzeszyłem…
– Skrucha jest cnotą, ale czy to na pewno czas na…
– Okropnie zgrzeszyłem! – zahuczał szwagier. – Wieczorem, jakoś około dwudziestej, przejeżdżałem Kosmatą. Na rogu Zbójeckiej wpadłem w kałużę, wielką jak ch… Chociwel.
– Rozumiem, aczkolwiek…
– Oblałem przy tym przechodnia od stóp do głów, gorzej!, biedak poślizgnął się i wleciał w pokrzywy!
– Tak, tak, ale…
– A ja dodatkowo zgrzeszyłem przez zaniedbanie, bo w pośpiechu pojechałem dalej!
– Rozumiem, lecz czy ma to jakiś…
– Tym przechodniem, jak mi się wydaje, był pański podopieczny. Pan Roman Gbur… Znaczy się pan Kowal. Nie jestem pewien. Ale może należą mu się przeprosiny. Czy ksiądz może wie, gdzie o dwudziestej znajdował się pan Kowal? Czy to przeciw niemu zgrzeszyłem?
Ksiądz westchnął. Miał podkrążone oczy, twarz napuchniętą od niewyspania.
– Pan Gbur, znaczy się Kowal, był wczoraj wieczorem zajęty. Działał na rzecz Kościoła, co czyni od kilku ostatnich miesięcy. To nie jego szukasz.
– Działał na rzecz Kościoła, znaczy przebywał w kościele…?
– Na rzecz Kościoła – powtórzył z naciskiem ksiądz. – A teraz przepraszam. Skończyła nam się woda święcona, a pan Michał jest tak uprzejmy, że trzyma jej na zapleczu cały zabutelkowany zapas.
– Butelkowana woda święcona? – zdumiał się odgrywający detektywa szwagier; nawet Irek spojrzał z zaciekawieniem.
– Prosto od biskupa – odparł ksiądz. – Najświętsza ze świętych, specjalnie dla moich drogich parafian.
Szwagier spojrzał na drugiego szwagra, szwagier drugi na Irka, a Irek na nich obu.
– A czemu – zapytał Irek – ksiądz trzyma tę wodę tutaj?
– Szykujemy się do remontu, plebania i zakrystia, a pan Chelsiński zaoferował, że przyjmie pod dach część naszych rzeczy… Przepraszam, śpieszę się.
– Remont plebanii? – zdziwił się szwagier numer dwa, kiedy ksiądz się oddalił. – Bez nas?
Szwagier numer jeden podrapał się po łysiejącej głowie.
– Ech… Komu jak komu, ale księdzu trzeba wierzyć… A byłem pewien, że Gbur okaże się psychopatą nożownikiem…
– Remont! Bez nas! Kto jak kto, ale ksiądz powinien wspierać lokalny biznes!
Irek odetchnął ciężko i oparł czoło o zimną szybę. Zanosiło się na długi dzień.
– Jezusie, jaki zaduch! – poskarżyła się Kornikowa. – A przecież mówiłam: otwierać okna, wietrzyć, dbać o miejsce schadzek! Żeby cię trąd i ospa, Elżbietka, to był twój dyżur!
Elżbietka, staruszka chuda jak miotła i o włosach jak szczotka, machnęła dłonią. Szczelnie zamknięte okiennice rozwarły się z łoskotem, do altany wpadło światło dnia, wycie wiatru oraz krople padającego ukośnie deszczu. Wokół zakurzonego, plastikowego stołu siedziała czwórka wiedźm. Na blacie panował nieład. Wysypana nań mąka tworzyła fantazyjne wzory, w których znawca prowincjonalnej wiedźmiej sztuki niechybnie rozpoznałby symbol Ciemięzielnicy, patronki wścibskich podglądaczek. Kostkę drożdży podzielono na cztery części, po jednej na głowę, pietruszki jeżyły się powbijanymi urodzinowymi świeczkami. Ostatni z zakupionych w Pasikoniku artykułów – szczypiorek – nie wchodził w skład zaklęcia. Kornikowa kupiła go dla siebie, na drugie śniadanie.
Wiedźmy zajęły miejsca – Kornikowa po jednej stronie, pozostała trójka ściśnięta po drugiej. Pierwsza naturalnie odezwała się Kornikowa, gruchnąwszy wcześniej pięścią w plastik. Tumany mąki wzbiły się w powietrze.
– Napędziłyście mi stracha, siostrunie! Ładnie to tak? Biegnę do sklepu, a tam mi gadają: twoje koleżanki uwierzyły w opowieść Wacka. W te banialuki o jakiejś zemście na lekarzach. To ja se myślę – przecież morderca tylko na to czeka! Przecież teraz musimy się trzymać razem! No, ale widzę, że zbój wcale się nie śpieszy. Że dotrzymuje słowa. Mamy czas do północy, aby przygotować się na atak. I żeby odnaleźć za pomocą zaklęć tego sukinkota, zanim on znajdzie nas!
Elżbietka, Mirka i Michalina obdarzyły ją powątpiewającymi spojrzeniami. Kornikowa nie przejęła się; wcinając szczypior, rzeźbiła palcem w rozsypanej mące. Mirka, najniższa z całego grona, pomarszczona jak jabłko i brązowa jak łuski cebuli, zadała podstawowe pytanie, które dręczyło nienadążającą za Kornikową trójkę wiedźm:
– Lucyna, ale o czym ty w ogóle mówisz? Jaki zbój?! Może by tak od początku?!
– Od początku! – zażądała Michalina, najstarsza z całego grona, dosłownie wiekowa, bo urodziła się plus minus sto lat temu.
– Od początku! – żachnęła się Kornikowa. – No to słuchajcie, siostrunie…
Opowiedziała im wszystko, nie szczędząc detali. Zwłaszcza kiedy przyszło do opisywania karkołomnej ucieczki z posiadłości otoczonej policyjnymi regimentami. Powiedziała o przekradaniu się od drzewa do drzewa, o zamaskowaniu się potężną iluzją Ujednoliścienia, no i o wykiwaniu policjanta, który uznał Kornikową, zmienioną w górę liści, za, no cóż, górę liści i już zabierał się do jej rozkopania. W sukurs wiedźmie przyszła wówczas kolejna trzymana w zanadrzu sztuczka, tym razem nie magiczna. Zademonstrowała ją także swym towarzyszkom. Wydęła dolną wargę, językiem wypchnęła do przodu dwa chyboczące się zęby i zasyczała tak przeraźliwie i żmijowato, że niedowidząca Michalina podskoczyła razem z krzesłem.
– Słyszę węża! – wrzasnęła starowina. – Łapajta za miotłę! Przepędźta gada…!
Koleżanki po fachu uspokoiły Michalinę. Kornikowa kontynuowała sprawozdanie – sprint przez pola i chaszcze… Irek na przystanku… rajd przystanek–dom–Pasikonik… zakupienie niezbędnych czarodziejskich katalizatorów… dowiedzenie się o Wackowych łgarstwach… Prawdziwą treść wypisanego krwią komunikatu zachowała na koniec, ale zanim do niej dotarła, całkiem zaschło jej w gardle. Elżbietka sięgnęła za doniczkę, skąd wydobyła butelkę z pożółkłą etykietą.
– Chwila, chwila! – zasapała Kornikowa. – Będziesz mnie poić tym, co nalewasz kwiatom?
– Patrzcie ją! – parsknęła Elżbietka. – Nagle zrobiłaś się taka higieniczna? Bez ceregieli, mocz gardło i mów, co cię tak przeraziło. Bo przecież nie samo morderstwo, ale ta wiadomość w gabinecie.
Kornikowa pociągnęła dwa łyki, huknęła butelką o stół i wypowiedziała na głos słowa mordercy:
– „Wy będziecie następne, wiedźmy. O północy wybije wasza godzina. Cave”.
Wiedźmy dłuższą chwilę trawiły wiadomość w zgodnym milczeniu. Skrzypiały obluzowane okiennice, deszcz bębnił o dach. Kiedy wiedźmy ocknęły się z zadumy, poczęły mówić jedna przez drugą:
– Ktoś się mści za naszą fuszerę… Czegoś nie wyleczyłyśmy… Jakiś urok nie zadziałał…
– Wygadujesz banialuki, przecież nasze czarodziejstwa są bezbłędne.
– Poza tym nikt nie wie, że jesteśmy wiedźmami!
– Ajaj! Te dzieciaki na deskorolkach czasem mnie tak przezywają!
– Jak cię przezywają?
– „Stara wiedźma”!
– Yhy, a więc to sprawka niegrzecznych bachorów…
– Przeklęty Wacek, zasupłałabym mu jęzor jakimś eliksirkiem… Przestałby mieszać ludziom w głowach…
Kornikowa jeszcze raz uderzyła w blat. Plastik omal się nie złamał, chmura mąki pobieliła twarze kobiet.
– Spokój! Skupmy się, siostry! – Podkreślając wagę sytuacji, Kornikowa odrzuciła szczypior i nachyliła się nad stołem. – Pomijacie najważniejsze pytanie. Zanim zapytamy, „kto zabił”, warto dowiedzieć się, „dlaczego zginął doktor”. Czym stary Sochaczewski mógł podpaść zabójcy, który teraz poluje na nas?
Kornikowa nie spodziewała się tego, co nastąpiło.
Obserwując reakcję przyjaciółek, naburmuszyła się i spąsowiała; zrozumiała bowiem, że Mirka, Elżbietka i Michalina znały odpowiedź, że niecnie ukrywały jakiś sekret, i to przed nią, przed nią…!!! Wiedźmy, zgodnie z odwiecznymi, niepisanymi prawami, tradycyjnie dobierały się w trójki. Tak działało im się najlepiej, ale Kornikowa nieszczególnie szanowała konwencje. Uważała się za pełnoprawną członkinię tutejszego klubu czarownic, ba, za przewodniczącą! A tu proszę – ZDRADA. Och, żeby tak zwane „siostry” knuły za jej plecami, te trzy zasuszone jędze, te frędzlowate mumie! Tego było za wiele. Kropla goryczy przeważyła szalę…
Widząc, co się święci, Mirka, Elżbietka i Michalina czym prędzej zerwały się z miejsc, opadły Kornikową ze wszystkich stron i ucapiły za przeguby.
– Puszczać mnie, bździągwy! Ja wam dam! Wszystkie obsmaruję! Będzie wam strach wyjść na ulicę! Będą was wytykać palcami! Puszczajcie albo odtąd zadekujcie się w domach, przysięgam, jakem Kornikowa!
Zeszło z niej powietrze, zszedł szkarłat, zakasłała. Wiedźmy uwolniły ją, Elżbietka poklepała niefrasobliwie po ramieniu. Kornikowa odpowiedziała spojrzeniem maniakalnego zabójcy, którego zląkłby się pewnie i morderca Sochaczewskiego.
– Jak mówiłam – podjęła, udając, że nic nie zaszło – musimy współpracować. Żadna wiedźma nie obroni się samiuśka przed łowcą czarownic. Gadajcie, co przede mną ukryłyście.
– Łowca czarownic? – zdumiała się Mirka. – Nie może być!
– A masz lepszy typ?
– A masz coś jeszcze na poparcie swojego typu, hę?
– Moja droga, to wasza kolej na gadanie.
Zaczęły zatem gadać – niechętnie, każda wtrącała po słowie lub dwa. Kiedy skończyły, Kornikowa pokiwała głową z politowaniem; tytanicznym wysiłkiem woli powstrzymała się od następnego wybuchu.
– A ja się głowiłam, skąd brałyście pieniądze… – powiedziała. – Myślałam, że może któraś z was wygrała na loterii… Prawda w oczy kole! Żeby być tak lekkomyślnym! Co by było, gdyby o waszych postępkach dowiedziały się inne Siostrzeństwa?
– Daj spokój, Lucynko…
– Spokój? Pfff! Podzieliłyście się z doktorem wiedźmimi wyrobami, ale nie pomyślałyście o konsekwencjach! Macie na sumieniu śmierć Sochaczewskiego!
– Już się tak nie sroż, siostro – odparła Mirka. – Było nie było, działałyśmy w dobrej wierze. Podzieliłyśmy się eliksirami z doktorem – biedaczysko miał kłopoty ze wzdęciami, puchł jak ta purchawa, no więc ugadałyśmy się, sporządziłyśmy napar, przeszło mu jak ręką odjął… Człek nie z gminu, więc w mig się połapał, że to nie lada okazja. Poprosił o więcej eliksirów.
– A wy poszłyście mu na rękę, bo smarował pieniędzmi wasze chciwe rączki!
– Przecież wiesz, że dla mnie kasa to żadne zmartwienie. – Mirka machnęła lekceważąco dłonią. To tylko rozsierdziło Kornikową.
– Pani burżujka! Bogaty zięciu, więc ma na forsę wyłożone!
– Nie chodziło nam o zarobek! – wtrąciła Elżbietka. – No, nie o czysty zarobek… Przecież od dawna szukałyśmy sposobu, żeby troszkę wspomóc Dechowice, prawda? To nie czasy naszych prapraprababek, wioskowych wiedźm, i wiem, że Sabat różnie się na to zapatruje, ale czy nie byłoby warto podzielić się z sąsiadami nadwyżką mocy?
– Idealistka! Trzymajcie mnie, bo pęknę!
– Fakty mówią same za siebie – odparła Mirka z powagą. Wściekłe spojrzenie Kornikowej spływało po niej jak woda po kaczce. – Dzięki naszej pomocy Sochaczewski wyleczył chociażby sołtysa Kroleskiego. Mógł się domyślać, że ma w łapie coś więcej niż domową medycynę… Ale nikomu nie pisnąłby ani słowa.
– Nie w tym rzecz, że Sochaczewski nas sprzedał. Rzecz w tym, drogie siostrzyczki, że po pierwsze, prymo, nasz konował miał pecha i odnalazł go ktoś, kto nie toleruje magii. A wytropił Sochaczewskiego dzięki eliksirom, jakie mu wręczyłyście. Po drugie, sekundo, morderca zostawił nam ostrzeżenie, czyli wie, szuja jedna, kim jesteśmy, a po trzecie, khem, khem, tertyjo, nie powiecie mi, że dzieliłyście się wiedźmimi sekretami za darmo. Jak ta draka się skończy, przyjdzie czas na rozliczenie, siostrzyczki-chytrzyczki! Oj, będziecie świeciły oczyma!
– Najpierw musimy się policzyć z zabójcą, nieprawdaż? – odparła Elżbietka. – Z tym… jak go nazwałaś? Łowcą czarownic?
– Ajajaj! – Michalina złapała się za głowę. – Będą nas palić! Pójdziemy na stos, córusie, na stos!!!
Kornikowa nie lubiła być nazywana „córusią”.
– Cichaj, stara! Nie będzie żadnych stosów! Czarołowczy będzie się chciał z nami rozprawić potajemnie. Przecież to nie średniowiecze!
– Pójdą na nas z widłami! Psami poszczują!
– A niech spróbują! Każdego ciemięgę, który złapie za szpadel, widły albo sztachetę, obsypię wrzodami! Ha! Nie ma się co obcyndalać. Trzeba działać. Ten łowca to zawzięty typ. Pewnie dotrzyma słowa. Przyjdzie po nas o północy… ale my będziemy przygotowane na wizytę absztyfikanta.
– Można wiedzieć, skąd wymyśliłaś sobie łowcę czarownic?
– Jak sądzisz, Elżbietka, kto inny rozorałby doktorowi gardło po odkryciu, że ten używa magicznych wywarów? Kto obiecywałby podobny los wiedźmom, jeśli nie łowca? Kto użyłby łaciny, e? Przecież ostatnie słowo, „cave”, to nie żadne angielskie wymysły, tylko łacińskie „strzeż się”. A wszyscy łowcy pokładają wiarę najpierw w łacińskich inkantacjach, a potem dopiero w, mhm, samej wierze.
– Ale, ale! – Tym razem to Mirka się zbulwersowała, aż knykcie jej pobielały. – Niby jak to? Łowca czarownic to wysłannik Kościoła…? Matko Bosko Częstochowsko, biegam do kościoła co drugi dzień, czytam Biblię, w przeciwieństwie do tych niby-wierzących, a mnie tu za kilka czarów, za nikomu nieszkodzącą wiedźmią praktykę będą zrównywać z heretykiem?!
– Trza było nie czytać apokryfów – mruknęła Elżbietka. – Hmm. Kiedy ostatnio słyszałyście o jakimś łowcy wiedźm? Na moją pamięć będzie ze trzydzieści lat, od kiedy ostatni fanatyk przejął inicjatywę i zamiast powiadomić klerykalnych zwierzchników, sam złapał za nóż. Chociaż… ostatnio wysyłałam listy… tu i tam, na południe i na wschód… do Siostrzeństw, które nie przepadają za telefonami… Niektóre mocno spóźniają się z odpowiedzią. Pytanie, czy łowca zdążył je dopaść, czy raczej chodzi o nasze zadawnione sprzeczki… Michalino, a czy ty spotkałaś kiedyś łowcę? Kręcili się jacyś na Kresach? Daruj sobie „ajajajowanie”. Prosimy o fakty.
– Fakty? Ajaj… Uhm… Troszku ich kiedyś było, opowiadałyśmy sobie legendy, dumałyśmy, co by było, gdyby jakiś łowca przybył do Starej Dębiny… My nazywałyśmy ich czarołowczymi. Psy na czary! Rozumieta, córcie? Wtedy po ziemi chadzało więcej wiedźm, dlatego tamci mieli większe szanse, żeby jakąś capnąć. Znali się na krwawej robocie. Węszyli jak te ogary i sami sięgali po czary, żeby wyśledzić ofiarę. Tak jak rzekłaś: głównie magikowa łacina, czasem jakaś kabała…
– Łowią czarownice, a sami podpierają się czarami? Toż to jawna hepo… hipo…
– Ale kto go w ogóle nasłał? Może powinnyśmy zapytać księdza Podolskiego?
– Ajaj, dziecko, toć ksiądz Podolski nic nie wie! To dobra dusza!
Kornikowa dosyć się już nasłuchała. Deszcz zacinał coraz mocniej, sina kotara przesłaniała łąki i wieś. Czuły nos wiedźmy wychwytywał w powietrzu zapach burzy – a gdzieś tam, w Dechowicach, w ich Dechowicach, krył się łowca czarownic – zabójca – WRÓG.
– Teraz rozumiecie powagę sytuacji, siostrzyczki? – przemówiła Kornikowa, a „siostrzyczki” pokiwały ponuro głowami. – On wie, że my wiemy, ale nie wie, że się o nim dowiemy! Jak widzita, przygotowałam składniki do Zaglądnika Ciemięzielnicy. Pamiętacie jeszcze mączne zaklęcia? Dobrze. Mamy świeczki, mamy wszystko, czego potrzeba do czarowania, więc przystąpmy do pracy – znajdźmy hultaja! Ja też liznęłam nieco łaciny i powiem wam: praemonytus, więc praemonitus, czyli – ostrzeżony, więc uzbrojony! Zbrójmy się, siostry, żebyśmy zafundowały temu łowcy prawdziwą pierestrojkę i zmieniły mu tyłek w jesień inkwizytorskiego średniowiecza!
♦♦♦
Czarołowczy nareszcie się doczekał – wiedźmy zaczęły go szukać. Namierzały… Zacieśniały krąg… Ale ich wysiłki nijak się miały do jego zapobiegliwych kontrzaklęć. Pogwizdując, nadal przeprowadzając inspekcję arsenału, przygotowanego na wieczorną konfrontację, łowca wręcz promieniał szczęściem – cieszyła go nieudolność jego przeciwniczek.
W muskających go niciach zaklęcia rozpoznawał rytuał Ciemięzielnicy. Spodziewał się podobnych sztuczek, dlatego profilaktycznie otoczył się płaszczem niewykrywalności, opartym na krucjatorskich metodach. Owszem, przez to łowca sam pławił się w aurze czarodziejstwa, ale to nie była zdrada ideałów; przeciwnie, poświęcał się dla zmylenia przeciwnika.
Zaklęcia uaktywniły się, kierując uwagę intruzów na manowce, a czarołowczy wykorzystał resztę przerwy na wypalenie papierosa. Wydmuchiwane nosem jęzory dymu to zbierały się w jeden siwy kłąb, to rozpierzchały po izbie, splatając się w dziwne, ulotne kształty; łowca przypatrywał się im, próbując wyczytać w dymie prorocze przesłanie. Sięgał przy tym myślą w przeszłość. Jego działania na terenie Dechowic nie pozostawiały wątpliwości – nawet w dwudziestym pierwszym wieku czarodziejski proceder kwitł na prowincji w najlepsze. Na szczęście dało się go powstrzymać – wystarczył człowiek silnej wiary, taki jak on. Osobnik gotowy do ubrudzenia sobie rąk, ba, do ubabrania się w krwi po szyję, byle wytępić czarcich sługusów i wykorzenić zabobony.
Doktor Sochaczewski – człowiek nauki, miastowy i obiema nogami twardo stojący na ziemi – sam był sobie winien. Medycyna wspierana szatańskimi dekoktami, alchemia wedle diablich receptur – a gdzie tu odpowiedzialność, gdzie rozsądek, jak można wchodzić w konszachty z wiedźmami…?! A jak tłumaczył się tuż przed śmiercią, wpatrzony w ostrze noża, jakie argumenty wysuwał trzęsącym się ze strachu głosem… I jakże prędko wydał swoje trzy wspólniczki, dorzucając do listy Lucynę Kornikową, którą również podejrzewał o wiedźmią profesję.
Czarołowczy zaśmiewał się w duchu, a że nikt nie patrzył, to pozwolił sobie na głośniejszy chichot.
Ależ one były głupie! A Kornikowa…? Na Kornikową brakowało słów! Ta beczka na przykrótkich nogach (spod spódnicy nie było ich widać, przez co Kornikowa w biegu przypominała czołg sunący na gąsienicach), ta nakręcana pozytywka, ta trajkotajka-podfruwajka o niewyparzonym języku, tygiel pełen jadu, żółci, kłamstwa, ot, plotkara jak się patrzy; zaprawdę, nawet pominąwszy jej heretycki fach, Kornikowa stanowiła wiedźmostwo uosobione.
O północy Dechowice staną się wolne – kolejne dusze ocalone od piekielnych czeluści, wyrwane z zaciskających się palców diabła. Następne zwycięstwo w niewidocznej wojnie, następny triumf dla czarołowczego, prowadzącego krucjatę (a przy tym jedynego krzyżowca) do ziemi nieświętej.
Pozbyć się tych mumiowatych abominacji, niepostrzeżenie odejść, znaleźć inne siedliszcze zła, osiąść tam i czekać na sposobność do ciosu… Nie pierwszyzna dla praktykującego czarołowczego.
Zatarł dłonie, rozchichotał się. Zerknięcie na zegar nieco pogorszyło mu humor; wskazówka dopiero co wskoczyła na jedynkę.
Niechże czas przyśpieszy!
Niech już wybije północ, godzina duchów – tej nocy to duchy będą straszone!
♦♦♦
– Ale zapaleniec z tego czarołowczego! Zekrzywiony mózg! Słyszałyście, siostry, jakie bujdy sobie nawymyślał? Że jesteśmy heretyczkami! Diablimi pomiotami! Drań, uraził moją wiedźmią godność!
– Ciszej… Nie majtaj łapami, głupia, rozdmuchujesz mąkę…
– Ajajaj! Tracę nić! Musi być, że też posłużył się magią!
– Gdzie odłożyłaś zapałki, bałaganiaro? Rozpalę krąg ze świeczek! Dopadniemy go ognikami, zanim nicpoń zapadnie się w mrok!
– Widzicie go jeszcze?
– Nikogo nie widzę. Paszedł se.
– Może uciekł?
– Chciałoby się! Zaraz rozświetlę tę sprawę. Ach, co za badziewne zapałki… łamią się jedna za drugą…
– Córciu, rozkwitaj drożdże, ja spietruszę całość, będzie czarowanie jak na zawołanie!
– Można było wzmocnić czar szczypiorem, ale ta najmędrsza lampucera zeżarła cały pęk.
– Już ja cię… Aha! Widzę go! Poznajecie, gdzie jest?
– To chyba ławki… Ławki i witraż… Słyszę jakiś dźwięk… Czy to dzwon? Cicho, bo liczę…! Wybiła północ.
– Czyli o północy znajdziemy go w kościele.
– Znaczy, że czarołowczy się tam ukrywa czy że tam nas złapie?
– Nieważne, siostro. To my go złapiemy. My, wiedźmy z Dechowic. Niech któraś skoczy na jednej nodze do Pasikonika i zakupi komponenty. Przygotujemy czarołowczemu kilka niespodzianek. Już my go nauczymy moresu!
Staszek, zaznajomiony z wizerunkiem telewizyjnego detektywa/policjanta, chętnie zapaliłby papierosa – pech, że ostatnim poczęstował Wacka, kiedy ten zaczepił go przy wyjściu z posterunku (Wacek udawał się na patrol).
Staszek chętnie też zjadłby coś ciepłego i strawniejszego niż byle jakie kanapki – pech, że jego narzeczona, na co dzień zajmująca się utrzymaniem policjantów przy życiu (kucharze byli z nich marni), wyjechała do rodziców. Doszła ją wieść o zabójstwie Sochaczewskiego; zadzwoniła, wypytując o szczegóły i nie mogąc przeboleć, że przegapiła tak doniosłe wydarzenie w nowożytnej historii Dechowic. Staszek zapewnił ją, że śledztwo trwa, ale obowiązuje go klauzula poufności, a informacje są classified.
Tego popołudnia został na posterunku sam. Gdzieś w piwnicy łomotał w rury pan Janusz, miejscowy hydraulik. Ciągle padało. Krople stukały w okno i chociaż przy zasypianiu odgłosy deszczu działały na Staszka uspokajająco, to z myśleniem sprawa miała się odwrotnie. Westchnąwszy, zmiął wyrwaną z zeszytu kartkę i wrzucił do śmieci. Nazbierało się tam ze ćwierć ryzy.
Od nowa!
Od początku, po kolei, logicznie i dedukcyjnie… ale nie bez ryzykownych teorii.
Punkt pierwszy: Sochaczewski. Zabity we własnym domu, godzina dwudziesta, rozorane gardło. Zabójca umiejętnie grzebał w zamkach, posiadał klucz bądź doktor sam go wpuścił, nieświadomy zagrożenia.
Komunikat. Wy będziecie następne, wiedźmy. O północy wybije wasza godzina. Cave.
Staszek zerknął na zegarek: do północy wciąż brakowało sześciu godzin.
Cave – z angielskiego jaskinia, tak przetłumaczył niezawodny Google. W Dechowicach nie było jaskiń, ba, nie było ich w całym powiecie. To musiała być przenośnia… Co zatem oznaczał komunikat? Komu groził? Maniak nożownik pewnie znowu kogoś zaszlachtuje, ale czemu najpierw ostrzega? Hmm… Skoro ostrzega, to pewnie liczy, że wiadomość dotrze do adresatek, do owych „wiedźm”…
…kawa! Nie ma papierosów ani fajki, kawa musi wystarczyć. Smolista siekiera, skisłe mleko, resztka cukru, kawa wyszła zatem pieruńska, siarczysta i łognista. Na zewnątrz chmurzyło się, w oddali szalały pierwsze błyskawice, a przez umysł Staszka szły kofeinowe wyładowania.
Z braku laku trzeba chwytać się nawet najbardziej nieuzasadnionych skojarzeń. Kto miał z Sochaczewskim relacje inne niż pacjent–lekarz? Właściciel domu – sołtys Lech Kroleski. Ostatni podejrzany, którego Staszek odważyłby się oskarżyć, ale wypadało go sprawdzić. Kto wie, może doktor i sołtys byli wspólnikami, którzy pożarli się o coś? Obaj wpływowi mieszkańcy Dechowic… może po godzinach knuli niecne plany przejęcia władzy nad powiatem? Może „wiedźmy” to jacyś ich wspólnicy…?
Dziwiąc się własnej brawurze, młody policjant wybrał prywatny numer do sołtysa. To była gorąca linia posterunek– szef Dechowic, używana sporadycznie i nigdy dotąd przez samego Staszka.
Zasapany Kroleski odebrał po trzech sygnałach. Staszek zająknął się:
– T-tutaj posterunek, panie Kroleski. Czy to pan?
– Zgadza się, sołtys Kroleski przy telefonie. Z czym dzwonicie, Nowak…?
– P-przepraszam, że przeszkadzam. Wie pan, panie sołtys, śledztwo pogania śledztwo, ale trzeba sprawdzić wszystkie tropy…
– Tobie przydzielono śledztwo w sprawie Sochaczewskiego? – zdumiał się Kroleski. Nieco urażony Staszek poszedł w zaparte i zignorował tę uwagę.
– …tak się składa, panie sołtysie, że jeden trop wiedzie prosto do pana.
– Do mnie, funkcjonariuszu? Czy mnie się nie przesłyszało? Przypominam, że zostałem wybrany wolą ludu, a nie sugeruje pan chyba, że lud głosowałby na kogoś… „podejrzanego”?
Staszek mógł bez problemu wyobrazić sobie rozemocjonowanego Kroleskiego, starającego się nadać barwie głosu emfatyczne brzmienie. Całkiem jakby zasiadał w Białym Domu i w samym środku zimnej wojny odbierał telefon z Kremla.
– Panie sołtys, przecież pan mnie zna. Nie rzucam oskarżeniami, chcę tylko zadać jedno pytanie. Pańska współpraca jest kluczowa dla mojego śledztwa… co ja gadam, dla bezpieczeństwa gminy! Ba, powiatu!
Dwie minuty później, odkładając słuchawkę, Staszek pogratulował sobie przebiegłości. Jeszcze nie skreślił Kroleskiego z listy – musiał potwierdzić jego alibi. Czym prędzej wyszukał numer do profesora Mirosława; rozparł się wygodniej w fotelu, nogi położył na biurku – oto Staszek Nowak, chluba lokalnej policji, a wkrótce, kto wie, może nie policjant, a DETEKTYW Nowak…
Jego pewność siebie szybko prysła. Belferowski ton profesora przebudził w Staszku na wpół zapomniane instynkty – Mirosław, postrach nastolatków, nigdy go nie uczył, ale sama jego maniera odświeżała przykre wspomnienia z okresu edukacji.
– Młody człowieku, chociaż antycypuję sedno problemu, to nie zwykłem wchodzić w konflikt ze służbami policyjnymi i nie będę uprzedzał faktów. Czekam zatem na wyjaśnienie.
„Antycypuję”, zanotował w myślach Staszek. Będzie czym zabłysnąć przy odbieraniu (antycypowanej) nagrody za wytropienie mordercy.
– Panie profesorze, śledztwo wymaga informacji o pańskim miejscu pobytu w dniu wczorajszym, o godzinie ósmej. Ósmej wieczorem. To się znaczy koło dwudziestej.
– Tym miejscem był kościół.
– A więc, panie profesorze, wybrał się pan na wieczorną mszę?
– Nie „wybrałem się”, ale zrobiłem rekonesans. Gdyby obracał się pan w kręgach akademickich, panie Nowak, z pewnością wiedziałby pan o mojej pracy dotyczącej świadomości religijnej oraz działalności teologiczno-propagandowo--progresowo-regresowo-edukacyjnej w środowisku odznaczającym się dużym procentem wtórnych analfabetów. Msza się nie odbyła, ale frekwencja, pomimo nieobecności księdza Podolskiego, zdecydowanie dopisała – zgromadzeni nie rozeszli się od razu do domów, co jest pewnym fenomenem, nie uważasz, młody człowieku? Sołtys, obecny tam z całą rodziną, poprowadził dyskusję na bardzo świecki temat, konkretnie na temat wyborów, z czego możemy wysunąć daleko idące wnioski o…
Staszek palnął dłonią w sygnał alarmowy i rozbrzęczał się dzwonek. Policjant zawołał do słuchawki:
– Wzywają mnie, muszę jechać…!
Dumny z kolejnego fortelu, zakończył połączenie. Wyłączył alarm i odetchnął z ulgą. Krótka rozmowa przez telefon była stresująca – a co dopiero spotkać się z profesorem twarzą w twarz, przesłuchiwać go, zadawać pytania i próbować zrozumieć odpowiedzi! Nie dziwił się, że nikt nie dawał wiary rozpuszczanym przez Kornikową plotkom o Mirosławie. Nawet mistrzyni zjadliwości, sypiąca z rękawa docinkami, targająca w kieszeniach baterię przeinaczeń, półprawd i chyba-kłamstewek, nie potrafiła dobrać się profesorowi do skóry…
Kornikowa może coś wiedzieć, pomyślał Staszek. Ona zawsze coś wie. Ale jak ją dorwać? Niby ma telefon, ale odbiera wyłącznie, jeśli uprzedzi się ją o chęci zadzwonienia. A Kroleski posiada alibi. Rzecz jasna, morderstwo Sochaczewskiego to nadal mógł być uknuty przez sołtysa spisek, ale istniały pewne granice absurdu, których Staszek nie zamierzał przekraczać.
Kto jeszcze pozostał? Godzina dwudziesta… Wieczór… Gdzie przebywają wówczas mieszkańcy Dechowic w liczbie pi razy oko siedmiuset? Policjant wyjrzał na zewnątrz, na widoczne w dole zabudowania – rząd skserowanych przedwojennych domów, a za nimi centrum, plac i Pasikonik, dalej ciemne już pola, podzielone kratownicą dróg, gdzieniegdzie światła stojących samotnie gospodarstw. Po drugiej stronie – szosa, obok ruiny PGR-u, gdzieś dalej rezydencja denata. Czy zabójca był jednym z mieszkańców, czy może zawitał do wsi przejazdem i ulotnił się zaraz po przestępstwie, a napis na biurku był fałszywym tropem, przebiegłą zmyłką, podstępną pożywką dla prowincjonalnych policjantów, cierpiących na przerost ambicji?
Entuzjazm uleciał ze Staszka jak powietrze z przekłutego balonu.
Msza się nie odbyła, pomyślał. Ksiądz nie stawił się w kościele. A przecież on zawsze jest obecny. Obecniejszy niż ktokolwiek inny. Księdza również nie wypada podejrzewać… broń cię Boże… zwłaszcza klechy tak przyjaznego i dobrodusznego jak ojciec Podolski… Ale taka już ciężka dola policjanta, że czasem musi ubrudzić się podejrzewaniem kogoś całkowicie czystego.
Do kościoła też nie dało się dodzwonić. I znowu błyskotliwe skojarzenie – Wacek wychodzący niedawno na wieczorny patrol… niesione przez niego czasopisma z barwnymi rozkładówkami… Starszy funkcjonariusz Wacenty zwykł raz czy dwa w tygodniu pilnować porządku w okolicach cmentarza; w sąsiedniej wsi pojawili się ostatnio jacyś nekrowandale, więc dla pewności policjanci sprawdzali miejsce wiecznego spoczynku w Dechowicach. Tak się składało, że to leżało zaraz za kościołem. Staszek czym prędzej połączył się z Wackiem. Najpierw rozległo się przekleństwo. Pewnie policjant rozlał jakiś napitek.
– Czego znowu? Zarobiony jestem!
– Słuchaj, Wacek, tak sobie siedzę i myślę i…
– No i po cholerę przerywałeś to siedzenie, źle ci było?!
– Bo właśnie posunąłem się dalej w śledztwie! Mam trop!
– Eeeech. Dobra, inteligencie. Co to za trop?
Staszek pośpiesznie wyłożył Wacentemu sprawę:
– Patrolujesz okolice cmentarza, prawda? A ja wybadałem, że ojciec Podolski przegapił wczoraj wieczorną mszę! I to w godzinie morderstwa! Kto wie, czy Gbur, to jest pan Roman, ten jego pomagier, nie szwendał się gdzieś razem z księdzem. Posłuchaj takiej wersji: Gbur pognał do Sochaczewskiego z nożem, ale ksiądz nabrał podejrzeń i jazda za nim, żeby odwieść Gbura od złego! Roman kiedyś siedział, prawda? Trzeba tylko znaleźć motyw… Może rozejrzeć się po kościele… Wypytać księdza, zobaczyć, co u Gbura…
Staszkowy monolog napotkał tamę w postaci Wackowego parsknięcia i krótkiego, gardłowego rechotu.
– Jestem dzisiaj wyjątkowo trzeźwiutki, za to ty musiałeś się nieźle napompować! Ej, młody. Każdego możesz se tak oskarżyć. W Dechowicach znajdziesz kupę ludzi bez alibi. A biznesy księżulka to nie nasza broszka.
– Z takim podejściem to niczego nie znajdziemy – odburknął Staszek.
– Znajdowanie zostaw szperaczom specjalistom. Ale niech ci będzie, Nowak. Ten jeden raz! Dla świętego spokoju przejdę się do kościółka. Trochę się przejaśnia. Urządzę sobie spacerek… Tylko nie myśl, że mnie przekonałeś.
Staszek uniósł się honorem.
– Nazwij to przeczuciem, Wacek, ale nie możemy niczego zignorować!
– Wielkie mi mecyje, mówiłem, pół gminy mogło zapodziać się gdzieś bez alibi o dwudziestej, a ty se wymyśliłeś nudnawego księdza…
– Pół gminy? Gadaj zdrów, Wacenty. Gdybym dla przykładu zapytał ciebie, gdzie byłeś wczoraj o dwudziestej, to co byś mi odpowiedział?
Typowy harmonogram dnia Wacka dawało się ująć w kilka podpunktów, bez sięgania po zdania złożone. Staszek, zadając mimochodem pytanie o wieczór zabójstwa, liczył na coś wpasowującego się w uskuteczniany przez starszego kolegę model życia. O dziwo, Wacek chwilę zwlekał z odpowiedzią.
– Byłem tam, gdzie patrolowałem… A patrolowałem tam, gdzie potrzeba było patrolu… Czy ja cię rozliczam za wypady do twojej panienki, Nowak? Młody, a butny, myślisz, że chwilę pochodzisz w mundurze, porozbijasz się bryką po gminie, to już będzie z ciebie sierżant? Może od razu komisarz! Lepiej siedź i dalej myśl, Staszek, ale nie dziel się już wynikami swoich durnych rozkmin. Ja wezmę księdza i Gbura na spytki. Nie zasłonią się sutanną. Nie przeszkadzaj mi w robocie. Sam się do ciebie odezwę, jasne?
Staszek odnalazł grafik patroli. Ostatnia notatka: W. Michun i P. Mejszuk suszący na krajówce.
Aspirujący śledczy podrapał się po ciemieniu i zaczął łączyć fakty, układać je jak cegły w murze – a skoro faktów zabrakło, to łatał dziury rozrzedzoną zaprawą z domysłów, wymysłów i fantazji.
Po pół godzinie takiego murowania okazało się, że zaprawa nie trzyma, a mur upada z łoskotem. Dodatkowo Wacek wciąż się nie odzywał.
Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Staszek zbiegł na dół i wypadł na zewnątrz, do radiowozu. Lało jak z cebra, więc powściągnął się od deptania na gaz. W oknach paliły się telewizyjne światła, na chodnikach i poboczach nie było żywej duszy. Pięć minut później Staszek zjechał z asfaltu na żwirówkę, a ze żwiru na polankę przy cmentarzu, pośrodku której stała Wackowa kia. Samochód był pusty. Obok pojazdu pęczniała dziwna, nieprzystająca do otoczenia kępa krzaków.
Z jednej strony widniał ciemny zagajnik, za którym wznosił się cień kościelnej wieży. Z drugiej mańki był ciemny cmentarz, a z trzeciej równie ciemne pole.
– A ja – mruknął pod nosem Staszek, kiedy koła zabuksowały w błocie – ja jestem w ciemnej du…
Nagle ten osobliwie wyglądający krzak, wyrastający przed maską radiowozu, ożył, przeobraził się w leśne straszydło, pękate jak baryła, obrośnięte liśćmi i z gałęziami zamiast rąk. Monstrum zawyło potępieńczo. Jednym konarem wskazało na las, drugim na Staszka. Policjant zamarł za kierownicą, ze stopą wciąż na gazie.
Wydawało mu się, że rozpoznaje upiora. A to przecież ewidentna oznaka szaleństwa.