Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie epokowej autobiografii.
„Miałam osiem lat i byłam dorosła” – pisze Maya Angelou. Wychowywała się w miasteczku na południu Stanów, w dzielnicy zamieszkałej przez czarnoskórych. Trudne lata dorastania spędziła u matki w Kalifornii. To tam spotkały ją traumatyczne doświadczenia, które odcisnęły się bolesnym piętnem na jej życiu i sprawiły, że na pięć lat przestała mówić. Została mamą w wieku siedemnastu lat i dopiero w 1959 roku zdecydowała się skupić na pisaniu.
„Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak”, pierwsza autobiograficzna książka Angelou, przyniosła jej międzynarodową sławę i przez dwa lata nie schodziła z listy bestsellerów „New York Timesa”. Powieść nominowano do National Book Award i do dzisiaj uchodzi za jedno z najważniejszych arcydzieł XX-wiecznej literatury amerykańskiej. Poruszająca i inspirująca historia tej nietuzinkowej kobiety sprawiła, że stała się ona symbolem odwagi, odporności psychicznej oraz ikoną walki o prawa słabszych.
Maya Angelou (1928–2014) – afroamerykańska poetka, pisarka i reżyserka odznaczona Narodowym Medalem Sztuk oraz Prezydenckim Medalem Wolności, aktywistka na rzecz praw obywatelskich dla czarnoskórej ludności w Stanach Zjednoczonych.
„Kanoniczna autobiografia czarnego feminizmu w odnawiającym język przekładzie. Dorastanie w świecie segregacji rasowej, kryzysu ekonomicznego, strachu dzieci przed porzuceniem, dorosłych przez linczem. Narodziny dumy i samoświadomości wbrew destrukcyjnej sile przemocy. Opowiadanie przeszłości przez filtr detali i metafor. Nieoczywiste, ratunkowe plamy czułości i międzyludzkich sojuszy. Ta książka opowiada indywidualny los, a zarazem reprezentuje pokolenie, Amerykę, rasę, kobiecość, moc literatury”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maya Angelou
Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak
Tytuł oryginału: I Know Why the Caged Bird Sings
Przekład: Elżbieta Janota
Copyright © 1969 by Maya Angelou
Copyright renewed © 1997 by Maya Angelou
Foreword copyright © 2015 by Oprah Winfrey
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © 2022 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
This translation is published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC
Projekt okładki: Hanna Cieślak
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Anna Banaszczyk-Susłowicz
Łamanie: Wojciech Grzegorzyca
ISBN: 978-83-67216-58-6
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02–502 Warszawa
www.relacja.net
Miałam piętnaście lat, gdy odkryłam Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak. To było objawienie. Książki pożerałam namiętnie od trzeciej klasy podstawówki, ale po raz pierwszy trafiłam na historię, która w końcu przemówiła do samego serca mnie. Byłam zdumiona. Jak to możliwe, że ta autorka, Maya Angelou, miała te same doświadczenia życiowe, te same uczucia, tęsknoty i spostrzeżenia co biedna czarna dziewczynka z Missisipi – co ja?
Zachwyciły mnie już pierwsze strony:
Co tak na mnie patrzysz?
Długo nie zostanę…
Przyszłam tylko głosić, że dziś wielkanocny ranek.
To ja byłam tą dziewczynką, która recytowała wielkanocne wiersze – a także wiersze na Boże Narodzenie. To ja byłam tą dziewczynką, która kochała czytać. To ja byłam tą dziewczynką wychowaną przez babcię z Południa. To ja byłam tą dziewczynką, która w wieku dziewięciu lat została zgwałcona, która zdusiła w sobie opowieść o tym wydarzeniu. Rozumiałam, dlaczego Maya Angelou przez długie lata zachowywała milczenie.
Identyfikowałam się z każdym słowem.
Każda strona odkrywała przede mną obserwacje i odczucia, których nigdy nie byłam w stanie sformułować. Myślałam: „Oto kobieta, która mnie zna, która rozumie”. Książka Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak stała się moim talizmanem. Jako nastolatka próbowałam nakłonić wszystkich znanych mi ludzi, by ją przeczytali. Jej autorka stała się moją ulubioną pisarką, kimś, kogo wielbiłam z daleka.
Wiedziałam, że to zrządzenie Opatrzności, gdy ponad dziesięć lat później jako młoda reporterka pracująca w Baltimore dostałam szansę przeprowadzenia wywiadu z Mayą Angelou po jej wykładzie w lokalnym college’u. „Obiecuję – nalegałam – obiecuję, że jeśli zgodzi się pani na rozmowę, nie zajmę pani dłużej niż pięć minut”. Chcąc dotrzymać słowa, po nagraniu czterech minut i pięćdziesięciu ośmiu sekund materiału oznajmiłam kamerzyście: „Gotowe”. Wtedy Maya Angelou odwróciła głowę, przekrzywiła ją na bok i z błyskiem w oku uśmiechnęła się do mnie, pytając: „Kim jesteś, dziewczyno?”.
Nasza relacja była z początku przyjacielska, później niemal siostrzana. Gdy w końcu powiedziała mi, że jestem dla niej jak córka, wiedziałam, że znalazłam dom.
Często przesiadywałam przy jej kuchennym stole na Valley Road w Winston-Salem w Karolinie Północnej i słuchałam, jak czyta poezję, poezję mojego dzieciństwa – Paula Laurence’a Dunbara i jego Little Brown Baby wif Spa’klin’ Eyes – i było to moje ulubione miejsce na świecie: przy stole w kuchni albo u jej stóp, gdy opierałam się o jej nogi i śmiałam się w głos. Chłonęłam całą wiedzę, wszystko, co mogła mi przekazać – grację, miłość, wszystko – i kiedy z nią byłam, moje serce osiągało pełnię. Rzadko zdarzała nam się rozmowa telefoniczna, podczas której nie robiłabym notatek. Zawsze nauczała. „Kiedy się czegoś uczysz, przekazuj to dalej – powtarzała często. – Kiedy dostajesz, dawaj”. Byłam oddaną uczennicą i czerpałam od niej aż do naszej ostatniej rozmowy w niedzielę poprzedzającą jej śmierć. „Jestem istotą ludzką – mawiała zawsze – więc nic, co ludzkie, nie jest mi obce”.
Maya Angelou żyła tym, co pisała. Rozumiała, że dzielenie się swoją prawdą stwarza pomost między nią a większymi ludzkimi prawdami – na temat tęsknoty, porzucenia, bezpieczeństwa, nadziei, zadziwienia, uprzedzeń, tajemnicy i wreszcie samoodkrywania, a więc uświadamiania sobie, kim naprawdę jesteśmy i że miłość niesie wyzwolenie. Każda z tych ponadczasowych prawd pojawia się w pierwszym tomie jej autobiograficznej relacji.
Ogromnie się cieszę (i wiem, że ona również), że kolejne pokolenie czytelników i czytelniczek pozna historię Mai Angelou i w ten sposób zyska siły i narzędzia, by zrozumieć własną.
Niezależnie od tego, czy przeżywasz swój pierwszy raz (jak ja przed laty), czy ponownie odwiedzasz starą przyjaciółkę (tak czuję się dziś, wracając do tych stron), zauważysz, że już jako młoda pisarka Maya wprowadza do swojej twórczości temat, który przez całą książkę wybija się na pierwszy plan, temat, który stał się jej syrenim śpiewem, mantrą pobrzmiewającą we wszystkich jej wystąpieniach, wierszach, dziełach – a także w jej życiu.
Mawiała dumnie, zuchwale i często:
Jesteśmy bardziej podobni niż niepodobni!
To oznacza, że wszyscy możemy znaleźć w sobie empatię, że wszystkich nas może poruszyć śpiew uwięzionego w klatce ptaka.
Książka Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak po raz pierwszy ukazała się w 1969 roku, a opisuje wydarzenia rozgrywające się w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku. Język, którym posługuje się narratorka, siłą rzeczy odzwierciedla ówczesną rzeczywistość – a jest to rzeczywistość głębokiego Południa z jego mocno zakorzenionymi uprzedzeniami, ścisłą segregacją rasową i wieloma innymi przejawami opresji rasowej. Przemoc wyraża się także za pomocą języka, poprzez silnie nacechowane rasowo wyzwiska, które Angelou przytacza w tekście. Na tym tle używane przez nią słowo Negro jawi się jako neutralne, bo też przez długi czas było w ten sposób postrzegane. Stosowano je powszechnie zarówno wśród białych, jak i czarnych społeczności. Dopiero z czasem, między innymi za sprawą rosnącego w siłę ruchu praw obywatelskich, zakwestionowano jego użycie, wskazując, że jest zakorzenione w rasistowskiej ideologii propagowanej przez białych, a na przestrzeni lat narosło wokół niego wiele dodatkowych pejoratywnych znaczeń. W języku polskim sprawa ma się podobnie, choć zmiany zachodzą z dużym opóźnieniem w stosunku do języka angielskiego.
W przekładzie słowo Negro zastępowałam najbliższymi mu pod względem znaczenia i wydźwięku określeniami, takimi jak „Murzyn” czy „murzyński”, dla – jak to ujął Mikołaj Denderski, tłumacz Jamesa Baldwina – „zachowania prawdy o momencie historycznym”[1]. Rezygnacja z tych budzących dziś moralny sprzeciw terminów równałaby się fałszowaniu tamtej rzeczywistości, o której przecież chcemy się czegoś dowiedzieć, czytając Mayę Angelou, z której nadal możemy wyciągać wnioski i się uczyć.
Warto jednak na każdym kroku podkreślać – bo niestety wciąż jest to boleśnie konieczne – że język to potężne narzędzie i to, jak się nim posługujemy, ma ogromny wpływ na świat i jego mieszkańców. Nie jest też tworem stałym: nieustannie ulega przekształceniom, zmieniają się znaczenia słów, wydźwięki, konteksty. Zmienia się ludzka wrażliwość, zwłaszcza gdy do głosu dochodzą osoby długo dyskryminowane i marginalizowane. Jeśli chcemy być na bieżąco i mówić językiem inkluzywnym i pełnym szacunku, a nie krzywdzącym i opresyjnym, musimy uważnie śledzić te zmiany. W Stanach Zjednoczonych wyraz Negro już dawno został powszechnie uznany za obraźliwy i nieakceptowalny. W Polsce wciąż jeszcze walczymy o wyrugowanie jego odpowiednika. Przemawia za tym wiele argumentów, od etymologicznych po etyczne, do których szczegółowego omówienia potrzebna by była obszerna rozprawa. Myślę jednak, że najważniejszy argument jest oczywisty i znajdziemy go także u Mai Angelou. „Każdy, kogo znałam, piekielnie bał się sytuacji, w której ktoś nazwie go »poza jego imieniem«” – pisze autorka w Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak. Być nazwanym „poza swoim imieniem” to być nazwanym niezgodnie ze swoją wolą, swoją tożsamością, swoim wyobrażeniem o sobie i swoim poczuciem własnego „ja”. Taka sytuacja rodzi piekielny strach i piekielne cierpienie. Czy naprawdę trzeba dodawać więcej?
Na koniec wspomnę jeszcze, że wbrew powtarzanym przez niektórych opiniom problem rasizmu i rasistowskiego języka nie dotyczy tylko Stanów Zjednoczonych czy krajów bardziej zróżnicowanych etnicznie, ale także Polski. By poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie, warto zajrzeć przykładowo na instagramową platformę edukacyjną Black is Polish (@blackispolish), której założycielki piszą o życiu czarnych osób w Polsce, tłumaczą kwestie i pojęcia związane z rasizmem, promują różnorodność i zachowania antyrasistowskie.
Język i nieustanna, niestrudzona edukacja to dwie ogromne siły napędowe w życiu Mai Angelou, o czym czytelnicy i czytelniczki przekonają się na następnych stronach. Niech ta postawa będzie dla nas wszystkich źródłem inspiracji. Udanej lektury!
Dziękuję mojej matce, Vivian Baxter, i mojemu bratu, Baileyowi Johnsonowi, którzy zachęcali mnie, bym pamiętała. Podziękowania kieruję do Harlem Writers’ Guild za okazaną mi troskę i do Johna O. Killensa, który powiedział mi, że umiem pisać. A także do Nany Kobiny Nketsii IV, który upierał się, że powinnam. Chcę wyrazić dozgonną wdzięczność Gerardowi Purcellowi, który wierzył konkretnie, i Tony’emu D’Amato, który rozumiał. Dziękuję Abbey Lincoln Roach za nazwanie mojej książki.
Na końcu chcę podziękować mojemu redaktorowi w Random House, Robertowi Loomisowi, który łagodnie popychał mnie w stronę straconych lat.
W przekładzie niniejszej książki wykorzystano poniższe cytaty:
William Shakespeare, Sonet 29 [w:] Sonety, tłum. Stanisław Barańczak, Poznań – Warszawa: Wydawnictwo a5 – Wydawnictwo CiS, 1996,s. 57.
Charles Dickens, Opowieść o dwóch miastach, tłum. Tadeusz Jan Dehnel, Saga Egmont, 2021 [e-book].
William Shakespeare, Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach, tłum. Leon Ulrich, t. 4, Kraków: G. Gebethner i Spółka; Warszawa: Gebethner i Wolff, 1895, s. 133.
Cytaty biblijne za Biblią Tysiąclecia.
Co tak na mnie patrzysz?
Długo nie zostanę…
Nie tyle zapomniałam, co nie mogłam się zmusić, by sobie przypomnieć. Inne sprawy były teraz ważniejsze.
Co tak na mnie patrzysz?
Długo nie zostanę…
To, czy zdołam przypomnieć sobie resztę wiersza, nie miało znaczenia. Prawda zawarta w tym stwierdzeniu była niczym zmiętoszona chusteczka, całkiem mokra w mojej zaciśniętej pięści, i im szybciej ją zaakceptują, tym szybciej będę mogła rozluźnić dłonie, a powietrze ochłodzi ich wnętrza.
Co tak na mnie patrzysz?
Sekcja dziecięca Metodystycznego Kościoła Episkopalnego dla Kolorowych skręcała się ze śmiechu nad moim dobrze znanym zapominalstwem.
Sukienka, którą miałam na sobie, była z lawendowej tafty i szeleściła przy każdym moim oddechu, a teraz, kiedy wciągałam powietrze i wydychałam wstyd, brzmiała jak krepa na tyłach karawanów.
Przyglądając się, jak Mamcia dodaje u dołu falbanki, a w talii robi urocze, małe zaszewki, wiedziałam, że gdy tylko ją włożę, będę wyglądała jak gwiazda filmowa. (Była z jedwabiu, co rekompensowało okropny kolor). Miałam wyglądać jak jedna z tych słodkich białych dziewczynek, które w marzeniach wszystkich ludzi reprezentują to, co na świecie dobre. Spływając miękko z czarnej maszyny do szycia marki Singer, sukienka prezentowała się magicznie i wiedziałam, że gdy ludzie mnie w niej zobaczą, podbiegną do mnie i zawołają: „Marguerite [czasem mówili: »droga Marguerite«], wybacz nam, proszę, nie wiedzieliśmy, kim jesteś!”, a wtedy ja odpowiem wspaniałomyślnie: „Nie mogliście wiedzieć. Oczywiście, że wam wybaczam”.
Samo fantazjowanie o tym sprawiło, że przez wiele dni chodziłam z twarzą obsypaną anielskim pyłem. Jednak w Wielkanoc światło wczesnego poranka ujawniło, że sukienka to po prostu brzydka przeróbka niegdyś fioletowej kreacji wyrzuconej przez jakąś białą kobietę. Na dodatek była długa jak dla starszej pani, a mimo to nie ukrywała moich chudych nóg, natartych wazeliną Blue Seal i przyprószonych czerwoną gliną Arkansas. W zestawieniu z wypłowiałym ze starości kolorem moja skóra wyglądała na brudną niczym błoto i wszyscy w kościele patrzyli na moje patykowate nogi.
Czy nie byliby zaskoczeni, gdybym któregoś dnia obudziła się z tego brzydkiego czarnego snu, a moje prawdziwe włosy, długie i złociste, zajęłyby miejsce tej poskręcanej masy, której Mamcia nie pozwalała mi prostować? Moje jasnoniebieskie tęczówki zahipnotyzowałyby ich po tych wszystkich uwagach, że „mój tatuś musiał być żółtkiem” (myślałam, że chodzi im o człowieka żółciutkiego jak żółtko jaja), bo oczy miałam bardzo małe i zmrużone. Wtedy zrozumieją, dlaczego nigdy nie nabrałam południowego akcentu ani nie mówiłam slangiem i dlaczego trzeba mnie było zmuszać do jedzenia świńskich ryjów i ogonów. Bo tak naprawdę byłam biała, tyle że okrutna wróżka chrzestna, która ze zrozumiałych przyczyn zazdrościła mi urody, zmieniła mnie w za dużą murzyńską dziewuchę z kudłatymi czarnymi włosami i szparą między zębami, w której zmieściłby się ołówek numer dwa.
– Co tak na mnie…
Żona pastora nachyliła się do mnie, jej długa żółta twarz nosiła wyraz troski. Podszepnęła:
– Przyszłam tylko głosić, że dziś wielkanocny ranek.
Powtórzyłam za nią, zbijając słowa w jeden ciąg:
– Przyszłamtylkogłosićżedziświelkanocnyranek – i wypowiadając je najciszej, jak się dało. Chichoty wisiały w powietrzu niczym topniejące chmury czekające, by lunąć na mnie deszczem. Uniosłam dwa palce na wysokość piersi, co znaczyło, że muszę iść do toalety, i małymi kroczkami ruszyłam na tył kościoła. Niewyraźnie, gdzieś nad głową, słyszałam panie mówiące: „Niech Bóg błogosławi to dziecko!” i „Chwalmy Pana!”. Głowę miałam uniesioną, a oczy otwarte, ale niczego nie widziałam. W połowie nawy kościół eksplodował pieśnią Byłeś tam, gdy na krzyżu zmarł mój Pan?, a ja potknęłam się o stopę wystawioną z dziecięcej ławki. Straciłam równowagę i zaczęłam coś mówić, a może nawet krzyczeć, lecz zielona persymona, choć mogła to też być cytryna, złapała mnie między nogami i ścisnęła. Poczułam cierpki smak na języku i w głębi ust. Potem, jeszcze zanim dotarłam do drzwi, palące pieczenie spłynęło mi po nogach do niedzielnych skarpetek. Próbowałam wytrzymać, wcisnąć je z powrotem, zahamować jego pęd, ale gdy wyszłam na kościelny ganek, wiedziałam, że muszę je puścić, bo inaczej najprawdopodobniej pomknie z powrotem do mojej biednej głowy, która wybuchnie niczym upuszczony arbuz, i wszystko: mózg, ślina, język i oczy poturlają się wszędzie naokoło. Zbiegłam więc na trawnik i przestałam trzymać. Biegłam, sikając i płacząc, nie w stronę toalety na tyłach, lecz do domu. Dostanę lanie, to na pewno, a wstrętne dzieciaki będą miały kolejny powód, by mi dokuczać. Mimo to się śmiałam, częściowo z poczucia słodkiej ulgi; jeszcze większą radość sprawiał mi fakt, że wyrwałam się z tego niemądrego kościoła, a także wiedza, że nie umrę od rozpękniętej głowy.
O ile już samo dorastanie jest dla czarnej dziewczynki z Południa czymś bolesnym, o tyle świadomość, że nie jest to nawet jej miejsce, to rdza na brzytwie zagrażającej gardłu.
Niepotrzebna obraza.
Gdy miałam trzy lata, a Bailey cztery, przybyliśmy do zatęchłego miasteczka z zawieszonymi u nadgarstków kartonikami, które informowały – „Do wszystkich zainteresowanych” – że jesteśmy Marguerite i Baileyem Johnsonem Juniorem z Long Beach w Kalifornii i zmierzamy do Stamps w stanie Arkansas, gdzie należy nas przekazać do rąk własnych pani Annie Henderson.
Nasi rodzice postanowili zakończyć swoje katastrofalne małżeństwo i ojciec wysłał nas do domu, do swojej matki. Opiekę nad nami powierzono bagażowemu – który wysiadł z pociągu następnego dnia w Arizonie – a nasze bilety przypięto do wewnętrznej kieszeni płaszcza mojego brata. Niewiele pamiętam z tej podróży, ale gdy rozpoczął się jej południowy odcinek, podczas którego obowiązywała już segregacja, sprawy przybrały zapewne lepszy obrót. Murzyńskim pasażerom, którzy zawsze podróżowali z wypełnionymi po brzegi pudełkami śniadaniowymi, żal było „biednych, pozbawionych matki skarbeńków”, faszerowali nas więc smażonym kurczakiem na zimno i sałatką ziemniaczaną.
Lata później odkryłam, że teren Stanów Zjednoczonych przemierzyły swego czasu tysiące przerażonych czarnoskórych dzieci, które samotnie podróżowały do swoich od niedawna zamożnych rodziców w miastach na Północy lub z powrotem do babć w południowych osadach, kiedy zurbanizowana Północ wycofywała się z obietnic gospodarczych.
Miasteczko zareagowało na nas tak, jak jego mieszkańcy od zawsze reagowali na każdą nowość. Przez chwilę przyglądało nam się z ciekawością, ale też czujnie, a gdy przekonało się, że jesteśmy nieszkodliwi (i dziećmi), przygarnęło nas niczym prawdziwa matka przytulająca obce dziecko. Czule, ale bez zbytniej poufałości.
Zamieszkaliśmy z babcią i stryjkiem na zapleczu Sklepu (zawsze mówiono o nim przez duże „S”), który należał do babci od jakichś dwudziestu pięciu lat.
Na początku wieku Mamcia (szybko przestaliśmy nazywać ją babcią) sprzedawała obiady pilarzom w tartaku (wschodnie Stamps) i robotnikom obsługującym odziarniarkę (zachodnie Stamps). Chrupiące zapiekanki mięsne i chłodna lemoniada, w połączeniu z cudowną umiejętnością przebywania w dwóch miejscach naraz, zapewniły jej komercyjny sukces. Z prowadzenia przenośnego bufetu przerzuciła się na obsługę stoiska, które rozstawiała między tymi dwoma finansowo newralgicznymi punktami, i w ten sposób zaspokajała potrzeby robotników przez kilka kolejnych lat. Później zleciła budowę Sklepu w samym sercu dzielnicy murzyńskiej. Z biegiem czasu stał się on świeckim centrum wszelkiej aktywności w miasteczku. W soboty balwierze sadzali swoich klientów na jego zacienionym ganku, a trubadurzy odbywający nieskończoną wędrówkę przez Południe wyciągali się na stojących tam ławach i śpiewali smutne pieśni o rzece Brazos, przygrywając sobie na drumlach i gitarach z pudełek po cygarach.
Oficjalna nazwa Sklepu brzmiała: Sklep Wielobranżowy Wm. Johnsona. Klienci mogli tam znaleźć podstawowe artykuły spożywcze, duży wybór kolorowych nici, paszę dla świń, kukurydzę dla kur, naftę do lamp, żarówki dla zamożnych, sznurowadła, pomadę do włosów, balony i nasiona kwiatów. A to, czego się nie wypatrzyło, wystarczyło zamówić.
Zanim zaznajomiliśmy się ze Sklepem na tyle, by zaczął przynależeć do nas, a my do niego, było tak, jakby zamknięto nas w Pełnym Przedmiotów Gabinecie Śmiechu, którego stróż poszedł do domu na resztę życia.
Co roku patrzyłam, jak pole naprzeciwko Sklepu powleka się gąsieniczą zielenią, a potem stopniowo bielą szronu. Doskonale wiedziałam, ile czasu musi minąć, zanim na podwórze wjadą duże wozy, na które o świcie władują się zbieracze bawełny, by dać się powieźć ku pozostałościom niewolniczych plantacji.
W sezonie zbiorów babcia wstawała z łóżka o czwartej (nigdy nie korzystała z budzika), ze skrzypieniem stawów padała na kolana i recytowała głosem pełnym jeszcze snu:
– Ojcze nasz, dziękuję Ci, że pozwoliłeś mi ujrzeć nowy dzień. Dziękuję, że nie dałeś, by łoże, na którym tej nocy spoczywałam, stało się moim katafalkiem, a koc moim całunem. Prowadź mnie dziś ścieżką dobroci i uczciwości i pomóż mi powściągnąć język. Błogosław ten dom i wszystkich jego mieszkańców. Dziękuję Ci, w imię Syna Twego, Jezusa Chrystusa, amen.
Jeszcze zanim całkiem stanęła na nogi, wołała nas po imieniu i wydawała rozkazy, po czym wsuwała swoje wielkie stopy w domowej roboty kapcie i sunęła dalej po gołej wyługowanej podłodze z desek, by pozapalać lampy naftowe.
Blask sklepowych lamp nadawał naszemu światu miękką aurę ułudy, która wywoływała we mnie chęć, by mówić szeptem i chodzić na paluszkach. Wonie cebuli, pomarańczy i nafty mieszały się przez całą noc i ani myślały zniknąć, dopóki z drzwi nie zdjęto drewnianej listwy i wczesnoporanne powietrze nie wtargnęło do środka wraz z ciałami ludzi, którzy przeszli wiele mil, by dotrzeć do miejsca zbiórki.
– Siostro, wezmę dwie puszki sardynek.
– Będę się dziś uwijać tak szybko, że przy mnie bydziesz wyglądać, jakbyś stała w miejscu.
– Dejcie mi kawał sera i trochu krakersów.
– Weznę tyko parę tych tłuściutkich ciastek orzechowych. – To zdanie wygłosił zbieracz, który zabrał obiad z domu. Zatłuszczona torebka z brązowego papieru tkwiła zatknięta za przód roboczych ogrodniczek. Słodycze przekąsi przed południem, zanim słońce wezwie robotników na odpoczynek.
W te pełne czułości poranki Sklep wypełniał się śmiechem, żartami, fanfaronadą i przechwałkami. Jeden z mężczyzn zamierzał zebrać dwieście funtów bawełny, inny trzysta. Nawet dzieci obiecywały, że przywiozą do domu dwie lub trzy pięćdziesięciocentówki.
Najskuteczniejszy zbieracz dnia poprzedniego stawał się bohaterem świtu. Jeśli przepowiadał, że na obrabianym dziś polu będzie niewiele bawełny i będzie się ona lepić do torebek nasiennych niczym klej, wszyscy słuchacze przytakiwali mu donośnym pomrukiem.
Szelest pustych worków na bawełnę wleczonych po podłodze i mamrotanie rozbudzających się ludzi przecinał brzęk kasy, na którą nabijaliśmy zakupy za pięć centów.
O ile poranne dźwięki i zapachy nosiły znamiona czegoś nadprzyrodzonego, o tyle późne popołudnia miały wszelkie cechy zwykłego arkansaskiego życia. W umierającym blasku słońca wlekli się ludzie, już nie ich puste worki na bawełnę.
Odwiezieni z powrotem pod Sklep zbieracze schodzili z pak ciężarówek i osuwali się, przytłoczeni rozczarowaniem, na ziemię. Nieważne, ile zebrali, i tak nie było tego dość. Wypłata nie starczała im nawet, by uregulować dług zaciągnięty u babci, nie mówiąc już o oszałamiającym rachunku, który czekał na nich w prowadzonym przez białych pracodawców składzie żywności w centrum miasta.
Dźwięki nowego poranka były teraz zastępowane przez narzekania na nieuczciwe spółki, oszukane wagi, węże, rzadką bawełnę i pyliste przesmyki między roślinami. W późniejszych latach miałam z tak niezmierzoną wściekłością sprzeciwiać się stereotypowemu obrazowi wesołych zbieraczy bawełny pracujących z pieśnią na ustach, że nawet inni czarnoskórzy zarzucali mi, że mam paranoję, która jest wręcz żenująca. Ja jednak widziałam palce poranione przez małe, złośliwe torebki nasienne i byłam świadkinią tego, jak plecy i ramiona, i ręce, i nogi odmawiają spełniania jakichkolwiek dalszych żądań.
Część robotników zostawiała worki w Sklepie, by odebrać je następnego ranka, lecz kilku musiało zabrać je do domu do naprawy. Wzdrygałam się, wyobrażając ich sobie, jak w świetle lampy naftowej zszywają szorstki materiał palcami zesztywniałymi po całym dniu pracy. Zbyt mało godzin dzieliło ich od chwili, gdy będą musieli wrócić piechotą do Sklepu Siostry Henderson, kupić wiktuały i ponownie załadować się na ciężarówki. Później staną twarzą w twarz z kolejnym dniem, podczas którego będą próbowali zarobić dość pieniędzy na cały rok, mimo ciążącej im świadomości, że sezon zakończą w takim samym położeniu, w jakim go zaczęli. Bez pieniędzy czy możliwości zaciągnięcia pożyczek niezbędnych, by utrzymać rodzinę przez kolejne trzy miesiące. W czasie zbiorów bawełny późne popołudnia odsłaniały surowość życia na czarnym Południu, którą o poranku łagodziło dane przez naturę dobrodziejstwo ospałości, zapomnienia i miękkiego światła lamp.
Kiedy Bailey miał sześć lat, a ja o rok mniej, klepaliśmy tabliczkę mnożenia w tempie, w którym – jak miałam się później przekonać – chińskie dzieci w San Francisco operowały na swoich liczydłach. Nasz pękaty piecyk, w lecie całkiem szary, zimą rozkwitał rumianą czerwienią i jeśli byliśmy na tyle głupi, by pozwolić sobie na potknięcie, stawał się poważną groźbą dyscyplinarną.
Stryjek Willie siadywał niczym olbrzymie czarne „Z” (w dzieciństwie nabawił się kalectwa) i przyjmował nasze zeznania mające świadczyć o kompetencjach szkoły ogólnokształcącej hrabstwa Lafayette. Lewa strona twarzy ciążyła mu ku dołowi, jakby ktoś przyczepił bloczek linowy do jego dolnej szczęki, a lewa dłoń była tylko odrobinę większa od dłoni Baileya, ale na drugi błąd lub trzecie zawahanie jego przerośnięta prawa ręka łapała jedno z nas za tył kołnierza i popychała winowajcę w stronę grzejnika w odcieniu przygaszonej czerwieni, pulsującego niczym diabli ból zęba. Nigdy nie doznaliśmy poparzeń, choć raz było blisko, bo tak się przeraziłam, że próbowałam sama wskoczyć na piecyk, byle przestał już stanowić zagrożenie. Podobnie jak większość dzieci sądziłam, że jeśli zdołam z własnej woli zmierzyć się z najgorszym niebezpieczeństwem – i zatryumfować – już na zawsze będę miała nad nim władzę. Jednak w moim przypadku ów ofiarny wysiłek został udaremniony. Stryjek Willie mocno trzymał mnie za sukienkę, więc zbliżyłam się tylko na tyle, by poczuć czystą suchą woń gorącego żelaza. Wkuwaliśmy tabliczkę mnożenia bez zrozumienia zasad, tylko dlatego, że mieliśmy ku temu możliwość i nie mieliśmy wyboru.
Tragedia kulawości wydaje się dzieciom tak niesprawiedliwa, że są w jej obliczu zawstydzone. Jako istoty całkiem niedawno wyjęte z form natury czują też, że ledwie o włos uniknęły stania się kolejnym z jej żartów. Pełne ulgi z powodu tej nieprawdopodobnej ucieczki, dają ujście emocjom przez niecierpliwość i krytycyzm wobec nieszczęsnego kaleki.
Mamcia nieskończenie wiele razy – i bez śladu emocji – relacjonowała, jak stryjek Willie został w wieku trzech lat upuszczony przez pilnującą go kobietę. Zdawało się, że nie chowa urazy do opiekunki ani do swojego sprawiedliwego Boga, który pozwolił, by doszło do wypadku. Czuła jednak, że musi raz po raz tłumaczyć ludziom, którzy znali już tę historię na pamięć, że stryjek „się taki nie urodził”.
W naszej społeczności, gdzie dwunodzy, dwuręcy, silni czarni mężczyźni zaharowywali się, by zarobić na najniezbędniejsze artykuły, stryjek Willie ze swoimi wykrochmalonymi koszulami, wypolerowanymi butami i półkami pełnymi jedzenia stał się chłopcem do bicia i obiektem kpin ze strony tych, którym brakowało godziwej pracy i płacy. Los nie tylko go okaleczył, ale też postawił na jego drodze dwupoziomową barierę. Był dumny i wrażliwy. Z tego względu nie mógł ani udawać, że nie jest kaleką, ani oszukiwać się, że ludzi nie odrzuca jego ułomność.
Tylko raz przez te wszystkie lata, kiedy próbowałam mu się nie przyglądać, widziałam, jak udawał przed sobą i innymi, że wcale nie kuleje.
Pewnego dnia po powrocie ze szkoły ujrzałam na naszym podwórzu ciemny samochód. Pognałam do środka, gdzie zastałam dwoje nieznajomych (stryjek Willie powiedział mi później, że byli to nauczyciele z Little Rock) popijających w chłodnym wnętrzu Sklepu napoje Dr Pepper. Wyczułam wokół siebie, że coś jest nie tak, jakby zadzwonił budzik, którego nikt nie nastawiał.
Wiedziałam, że na pewno nie chodzi o obcych. Niezbyt regularnie, ale wystarczająco często zdarzało się, że podróżni zjeżdżali z głównej drogi, by kupić tytoń lub napoje gazowane w jedynym w Stamps murzyńskim sklepie. Gdy popatrzyłam na stryjka Williego, wiedziałam już, co mnie mentalnie uwiera. Stał za ladą wyprostowany, nie opierając się na zamontowanej specjalnie dla niego półeczce ani się jej nie przytrzymując. Wyprostowany. Jego oczy zdawały się przyszpilać mnie do miejsca, w którym stałam, z mieszaniną groźby i błagania.
Sumiennie powitałam nieznajomych i powiodłam wokół wzrokiem w poszukiwaniu jego laski. Nigdzie jej nie było. Wtedy stryjek odezwał się:
– Yy… to to… to… yy, moja bratanica. Właśnie… yy… wróciła ze szkoły. – Potem zwrócił się do małżeństwa: – Wiedzą państwo… jakie, yy, są te… dz-dz-dzisiejsze dzieci… cały dz-dz-dzień bawią się w szkole, a później sz-sz-szybko wracają do domu, żeby po-pobawić się jeszcze.
Goście uśmiechnęli się bardzo przyjaźnie.
Stryjek dodał:
– Idź po-pobaw się na zewnątrz, siostro.
Kobieta roześmiała się miękkim arkansaskim głosem i odparła:
– Wie pan, panie Johnson, mówi się, że dziećmi jesteśmy tylko raz. Ma pan własne maluchy?
Stryjek Willie spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem, jakiego nigdy nie widziałam na jego twarzy, nawet gdy potrzebował trzydziestu minut, by zawiązać sznurowadła swoich sięgających kostki butów.
– Chyba… chyba kazałem ci iść… iść się pobawić na zewnątrz. – Zanim wyszłam, zauważyłam jeszcze, że opiera się plecami o półki pełne tabaki Garrett Snuff, wyrobów marki Prince Albert i tytoniu do żucia Spark Plug.
– Nie, proszę pani… żadnych dz-dzieci ani żony. – Próbował się zaśmiać. – Mam pod o-opieką starą m-matkę i d-dwoje dzieci brata.
Nie miałam nic przeciwko temu, że wykorzystuje nas, by dobrze wypaść. Gdyby zechciał, chętnie udawałabym nawet jego córkę. Nie tylko nie czułam żadnej lojalności względem własnego ojca, uważałam też, że gdybym była dzieckiem stryjka Williego, miałabym szansę na dużo lepsze traktowanie.
Po paru minutach małżonkowie wyszli, a ja patrzyłam zza domu, jak ich czerwony samochód płoszy kury, wznieca pył i znika na drodze w kierunku Magnolii.
Stryjek Willie przemierzał długą zacienioną alejkę między półkami a ladą – ręka za ręką, jak człowiek wygrzebujący się ze snu. Stałam w ciszy i obserwowałam, jak zamaszyście wybija się z jednej nogi i opada na drugą, aż dotarł do zbiornika na naftę. Wsunął dłoń w ciemną szparę, chwycił laskę w silną pięść i przeniósł ciężar ciała na drewnianą podporę. Uznał, że przedstawienie się udało.
Nigdy nie dowiem się, dlaczego tak ważne było dla niego, by tych dwoje ludzi (wyznał później, że nigdy wcześniej ich nie widział) zabrało ze sobą do Little Rock obraz kompletnego pana Johnsona.
Musiało zmęczyć go bycie kaleką, tak jak więźniów męczą penitencjarne kraty, a winnych wyrzuty sumienia. Wysokie buty i laska, niepoddające się kontroli mięśnie i skołowaciały język, jak również spojrzenia, które musiał znosić, wyrażające albo pogardę, albo litość, zwyczajnie go wyczerpały, więc przez jedno popołudnie, a właściwie jego część, nie chciał być częścią tego spektaklu.
Rozumiałam to i w tamtej chwili czułam, że jest mi bliższy niż kiedykolwiek wcześniej lub później.
W latach spędzonych wówczas w Stamps poznałam Williama Shakespeare’a i się w nim zakochałam. Był moją pierwszą białą miłością. Choć lubiłam i szanowałam Kiplinga, Poego, Butlera, Thackeraya i Henleya, swą młodą lojalną namiętność zachowywałam dla Paula Laurence’a Dunbara, Langstona Hughesa, Jamesa Weldona Johnsona i Litanii w Atlancie autorstwa W.E.B. Du Bois. Ale to Shakespeare powiedział: „W niełasce u Fortuny, wzgardzony przez ludzi”. Był to stan, w którym czułam się najbardziej znajomo. Co do jego białości, uspokajałam się myślą, że przecież nie żyje od tak dawna, że dla nikogo nie może to już mieć znaczenia.
Bailey i ja postanowiliśmy nauczyć się na pamięć sceny z Kupca weneckiego, ale uświadomiliśmy sobie, że Mamcia zacznie nas wypytywać o autora i będziemy musieli jej powiedzieć, że Shakespeare był biały, a to, czy jest żywy, czy martwy, nie zrobi jej żadnej różnicy. Zamiast tego wybraliśmy więc Stworzenie Jamesa Weldona Johnsona.
W moim odczuciu odważanie po pół funta mąki, odliczając miarkę, i przesypywanie jej bez prószenia wokół do cienkich papierowych torebek miało w sobie coś z prostej przygody. Wytrenowałam oko tak, by wiedzieć, jak bardzo należy wypełnić srebrno wyglądającą szufelkę mąką pszenną lub kukurydzianą, paszą, cukrem czy ziarnami kukurydzy, aby wskazówka wagi dojechała do ośmiu uncji albo funta. Gdy wykazywałam się absolutną dokładnością, pełne podziwu klientki chwaliły:
– Siostra Henderson ma niegupie wnuki, trza to przyznać.
Jeśli popełniłam błąd na korzyść Sklepu, obdarzone sokolim wzrokiem kobiety mawiały:
– Dosyp tam jeszcze krzynkę, dziecko. Nie próbuj mie oszkubać.
W takich sytuacjach po cichu, lecz z uporem wymierzałam sobie karę. Grzywną za każdy kiepski szacunek był zakaz jedzenia „całusków”, słodkich czekoladowych, owiniętych w sreberko łezek, które kochałam bardziej niż cokolwiek na świecie, nie licząc Baileya. No i może ananasa z puszki. Moja obsesja na punkcie ananasów doprowadzała mnie niemal do szaleństwa. Marzyłam o czasach, gdy będę dorosła i będę mogła kupić sobie cały ich karton tylko dla siebie.
Mimo że skąpane w syropie złote krążki w swoich egzotycznych puszkach tkwiły na naszych półkach przez okrągły rok, mogliśmy ich posmakować tylko w Boże Narodzenie. Mamcia wykorzystywała sok do prawie czarnych ciast owocowych. Potem wykładała ciężkie, pokryte warstwą sadzy żeliwne patelnie krążkami ananasa i piekła wilgotne przysmaki, które na koniec odwracało się do góry nogami. Dostawaliśmy z Baileyem po plasterku, a ja godzinami nosiłam swój ze sobą, rwąc owoc na strzępy, aż nie zostawało mi nic poza zapachem na palcach. Chciałabym wierzyć, że mój głód ananasów był czymś tak uświęconym, że nigdy nie pozwoliłabym sobie na kradzież puszki (co było możliwe), wyjście do ogrodu i zjedzenie jej zawartości w pojedynkę, jestem jednak pewna, że brałam też pod uwagę ryzyko, że zdradzi mnie aromat, i właśnie dlatego nigdy się na to nie poważyłam.
Dopóki nie skończyłam trzynastu lat i na dobre nie wyjechałam z Arkansas, Sklep był moim ulubionym miejscem. O poranku, pusty i samotny, wyglądał jak nierozpakowany prezent od nieznajomego. Otwarcie frontowych drzwi było jak zerwanie wstążki z nieoczekiwanego podarunku. Światło łagodnie wnikało do środka (wejście było od północy), rozsiadając się na półkach pełnych makreli, łososia, tytoniu, nici. Padało płasko na kadź smalcu i latem w okolicach południa tłuszcz miękł i zmieniał się w gęstą zupę. Gdy wchodziłam do Sklepu po południu, wyczuwałam, że jest zmęczony. Tylko ja słyszałam powolny puls jego na wpół wykonanej pracy. Jednak tuż przed spaniem, po tym, jak mnóstwo ludzi zdążyło wejść i wyjść, powykłócać się o rachunki, pożartować o sąsiadach albo po prostu wpaść, by „życzyć siostrze Henderson »coby się dobrze miała«”, obietnica kolejnych magicznych poranków wracała do Sklepu i obmywała rodzinę oczyszczonymi falami życia.
Mamcia rozrywała pudełka chrupkich krakersów i siadaliśmy wokół kloca masarskiego na zapleczu Sklepu. Siekałam cebulę, a Bailey otwierał dwie albo nawet trzy puszki sardynek i pozwalał, by ich sok o posmaku oleju i kutra rybackiego wsączył się w krakersy i ściekł po ich brzegach. To była nasza kolacja. Wieczorami, kiedy byliśmy sami, stryjek Willie nie jąkał się, nie trząsł i nie wykazywał żadnych oznak swojej „przypadłości”. Spokój chylącego się ku końcowi dnia był niczym zapewnienie, że przymierze, które Bóg zawarł z dziećmi, Murzynami i kalekami, wciąż obowiązuje.
Do naszych wieczornych obowiązków należało rzucanie kurom kukurydzy i mieszanie skwaśniałej śruty z resztkami jedzenia i oleistymi pomyjami dla wieprzy. Bailey i ja z chlupotem przemierzaliśmy zmierzchowe ścieżki wiodące do zagrody dla świń i, stojąc na najniższym szczeblu płotu, nalewaliśmy wdzięcznym wieprzkom tej niezbyt zachęcającej mikstury. Wciskały delikatne różowe ryje w breję i ryły w niej, chrumkaniem wyrażając swoją satysfakcję. Zawsze chrumkaliśmy im w odpowiedzi i to nie całkiem w żartach. Też byliśmy wdzięczni, że uporaliśmy się z najbrudniejszym obowiązkiem, a wstrętnie cuchnące nieczystości zaplamiły nam jedynie buty, skarpety, stopy i dłonie.
Któregoś dnia, późną porą, gdy zajmowaliśmy się świniami, usłyszałam rżenie konia dobiegające z naszego podwórza (tak naprawdę powinniśmy nazywać je podjazdem, tyle że nie mieliśmy nic, czym można by na nie wjechać), pobiegłam więc sprawdzić, jaki to jeździec odwiedził nas w czwartkowy wieczór, kiedy nawet pan Steward, cichy, zgorzkniały mężczyzna będący w posiadaniu wierzchowca, odpoczywał pewnie w cieple przy ogniu, dopóki poranek nie wezwie go, by wyszedł zaorać pole.
Były szeryf siedział zawadiacko w siodle na grzbiecie swojego konia. Jego nonszalancja miała demonstrować zwierzchność i władzę, jaką miał nawet nad głupimi bydlętami.
O ileż sprawniej poradziłby sobie z Murzynami! To się rozumiało samo przez się.
Jego nosowy zaśpiew pomknął przez kłujące powietrze. Bailey i ja, stojąc przy bocznej ścianie Sklepu, słyszeliśmy, jak mówi do Mamci:
– Annie, powiedz Williemu, żeby gdzieś się przyczaił. Jakiś szalony czarnuch naprzykrzał się dziś białej kobiecie. Paru chłopców zjawi się tu późniejszym wieczorem.
Mimo powolnego marszu lat, które upłynęły od tamtego czasu, pamiętam uczucie strachu, które wypełniło mi usta gorącym suchym powietrzem i sprawiło, że moje ciało stało się nagle lekkie.
„Chłopcy”? Te cementowe twarze i oczy pełne nienawiści, która paliła ubranie na twoim grzbiecie, jeśli w sobotę dostrzegli cię przypadkiem, jak oddajesz się lenistwu na głównej ulicy w centrum miasta. Chłopcy? Miało się wrażenie, że młodość nigdy im się nie przydarzyła. Chłopcy? Nie, raczej mężczyźni pokryci grobowym pyłem i wiekowością, pozbawieni wszelkiego piękna i ogłady. Brzydota i zgniłość sędziwych poczwar.
Gdyby w dniu sądu ostatecznego Święty Piotr wezwał mnie, bym złożyła świadectwo w sprawie owego aktu dobroci dawnego szeryfa, nie byłabym w stanie powiedzieć nic na jego korzyść.
Wyraźna w jego głosie pewność, że mój stryjek i każdy inny czarny mężczyzna, który usłyszał, że nadciąga Klan, czmychną i ukryją się pod domami wśród kurzych odchodów, była zbyt upokarzająca.
Nie czekając na podziękowania ze strony Mamci, szeryf opuścił podwórze przekonany, że wszystko jest tak, jak być powinno, siebie mając za łaskawego pana ratującego zasługujących na to kmieci przed obowiązującymi w tej krainie prawami, na które po cichu zezwalał.
Mamcia natychmiast – ziemia drżała jeszcze głośnym tętentem kopyt – zdmuchnęła lampy naftowe. Odbyła cichą, stanowczą naradę ze stryjkiem Williem, po czym zawołała mnie i Baileya do Sklepu.
Polecono nam wyjąć ziemniaki i cebule z pojemników, w których je trzymaliśmy, i wymontować oddzielającą je od siebie ściankę. Później stryjek Willie z nużącą i przerażającą powolnością podał mi swoją laskę z gumową końcówką i schylił się, by wejść do powiększonej teraz, pustej skrzyni. Minęły wieki, zanim położył się płasko, a wtedy przykryliśmy go ziemniakami i cebulami, warstwa po warstwie, jak w zapiekance. Babcia uklękła i modliła się w zaciemnionym Sklepie.
Całe szczęście, że „chłopcy” nie zajechali tego dnia pod nasz dom i nie nalegali, by Mamcia otworzyła Sklep.
Z pewnością znaleźliby stryjka Williego i z pewnością by go zlinczowali. Przez całą noc jęczał, jakby faktycznie dopuścił się jakiejś potwornej zbrodni. Ciężkie dźwięki przebijały się spod warzywnego koca, a ja wyobrażałam sobie, jak stryjkowi opada prawy kącik ust i jak jego ślina ścieka na oczka młodych ziemniaków, gdzie niczym krople rosy czeka na ciepło poranka.
[1] Mikołaj Denderski, Nota tłumacza [w:] James Baldwin, Zapiski syna tego kraju, Kraków: Wydawnictwo Karakter, 2019, s. 221.