Śpiewaj, tańcuj i wesel się - Angelou Maya - ebook + książka

Śpiewaj, tańcuj i wesel się ebook

Angelou Maya

4,7

Opis

W trzecim tomie autobiografii Maya Angelou przenosi się w świat dorosłych. Stara się utrzymać siebie i syna, wykonując szereg dorywczych prac, radzi sobie z nieudanym małżeństwem z białym mężczyzną, śpiewa w jednym z najpopularniejszych klubów nocnych na wybrzeżu San Francisco. Wyrusza do Nowego Jorku, aby dołączyć do obsady "Porgy and Bess". Koncertuje we Włoszech, Francji, Grecji, Jugosławii i Egipcie, występując dla dużej, entuzjastycznej publiczności. Ekscytację tłumi jednak dojmujące poczucie winy związane z porzuceniem syna.

Apoteoza życia i miłości, świętowanie człowieczeństwa i fascynująca saga, która poruszyła, zainspirowała i wzmocniła czytelników na całym świecie.

Za przekład „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak”, pierwszej części siedmiotomowego autobiograficznego cyklu, Elżbieta Janota otrzymała Vivelo Book Awards 2023.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedykacja

dla Mar­thy i Lil­lian, Neda i Beya, za śmiech, miłość i muzykę

Podziękowania

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Dzię­kuję Bel­la­gio Study and Con­fe­rence Cen­ter przy Fun­da­cji Roc­ke­fel­lera, a w szcze­gól­no­ści Bil­lowi i Betsy Olse­nom

Spe­cjalne podzię­ko­wa­nia dla mojej przy­ja­ciółki i sekre­tarki, Sel Ber­ko­witz

Rozdział 1

1

Czy nie samotny ten księ­życ, co świeci wśród drzew? Ach, czy nie samotny ten księ­życ, co świeci wśród drzew? Czy nie samotny ten dom, gdy twój skarb pakuje się?

Muzyka była moim schro­nie­niem. Mogłam wczoł­gać się w prze­strze­nie mię­dzy nutami, sku­lić się i odwró­cić ple­cami do samot­no­ści.

W wyna­ję­tym pokoju (z moż­li­wo­ścią korzy­sta­nia ze wspól­nej kuchni na końcu kory­ta­rza) nasta­wia­łam płytę i obej­mo­wa­łam pio­senkę. Gdy tań­czy­ły­śmy przy­kle­jone do sie­bie, wci­ska­łam nos w jej szyję, cało­wa­łam skórę i pocie­ra­łam policz­kiem o jej poli­czek.

Mel­rose Record Shop na Fil­l­more był cen­tral­nym punk­tem na mapie, gdy cho­dziło o muzykę, muzy­ków, melo­ma­nów i kolek­cjo­ne­rów płyt. Dud­nie­nie ze skle­po­wych gło­śni­ków wyle­wało się na ulicę z natar­czy­wo­ścią wła­ściwą obłud­nemu żałob­ni­kowi nad gro­bem. W ciem­nym wnę­trzu wzdłuż jed­nej ze ścian urzą­dzono kabiny przy­po­mi­na­jące otwarte budki tele­fo­niczne. Klienci sta­wali tam, umiesz­czali swoje wybory na taler­zach gra­mo­fo­nów i wkła­dali słu­chawki. Mia­łam dwie godziny wol­nego mię­dzy jedną a drugą pracą. Od czasu do czasu szłam do biblio­teki albo do YWCA, jeśli wypa­dała aku­rat dar­mowa lek­cja tańca. Naj­czę­ściej jed­nak kie­ro­wa­łam się do melo­dyj­nego Mel­rose Record Shop, gdzie mogłam prze­sia­dy­wać, grzę­znąc w muzyce.

Louise Cox, niska blon­dynka i współ­wła­ści­cielka lokalu, śmi­gała mię­dzy klien­tami niczym kapry­śny motyl w ogro­dzie róża­nym. Była biała, uży­wała per­fum i otwar­cie uśmie­chała się do murzyń­skich klien­tów, stąd wie­dzia­łam, że jest osobą wyra­fi­no­waną. Cudze wyra­fi­no­wa­nie zwy­kle wzbu­dzało moją ner­wo­wość, więc trak­to­wa­łam Louise z pewną nie­śmia­ło­ścią. Moje gusta muzyczne oscy­lo­wały mię­dzy blu­esami Johna Lee Hookera a bul­go­czą­cymi, srebr­nymi dźwię­kami Char­liego Par­kera. Już od roku zbie­ra­łam ich płyty.

Pod­czas któ­rejś wizyty w skle­pie Louise pode­szła do kabiny, gdzie słu­cha­łam krążka.

– Cześć, jestem Louise. A jak ty masz na imię?

Przez głowę prze­mknęło mi: „Na imię mam Nie Wty­kaj Nosa w Nie Swoje Sprawy”. To była okrutna dzie­cięca odzywka uwa­żana za obraź­liwą.

Ostat­nią białą kobietą, która zadała mi pyta­nie inne niż: „W czym mogę pomóc?”, była moja nauczy­cielka z liceum. Spoj­rza­łam na tę drobną kobietkę, na jej kasz­mi­rowy swe­ter i perły, na jej gład­kie włosy i różowe wargi, i uzna­łam, że nie może mnie skrzyw­dzić, poda­łam jej więc nazwi­sko, któ­rym przed­sta­wia­łam się wszyst­kim bia­łym ludziom.

– Mar­gu­erite Annie John­son. – Nazwano mnie na cześć obu babć.

– Mar­gu­erite? Piękne imię.

Zasko­czyła mnie. Wymó­wiła je jak moja bab­cia. Nie Mar­ga­rit, lecz Marg-ju-riit.

– W zeszłym tygo­dniu przy­szedł nowy Char­lie Par­ker. Zacho­wa­łam go dla cie­bie. – To świad­czyło o smy­kałce do inte­re­sów. – Wiem, że lubisz Johna Lee Hookera, ale chcę, żebyś posłu­chała kogoś jesz­cze. – Zatrzy­mała gra­mo­fon, wyjęła moją płytę i wło­żyła w jej miej­sce inną.

Panie, czy ona choć krzynkę myśli o mnie? Panie, czy ona choć krzynkę myśli o mnie? Chcę wie­dzieć, chcę wie­dzieć, czy mój skarb wróci do mnie?

Głos pio­sen­ka­rza zawo­dził z tęsk­noty, któ­rej doświad­cza­łam, zda­wało się, przez całe życie. Nie mogłam jed­nak powie­dzieć o tym Louise. Stu­dio­wała moją twarz, którą zmu­si­łam do bez­ru­chu.

Ha, coś mi się widzi, że nic tu po mnie. Nie, coś mi się widzi, że nic tu po mnie. Zawinę się, bo nikt tu nie zapła­cze po mnie.

Muzyka spa­so­wała mi jak szyte na miarę ubra­nie.

Sprze­daw­czyni oznaj­miła: „To Arthur Cru­dup. Czyż nie jest wspa­niały?”; eks­cy­ta­cja roz­świe­tlała jej twarz.

– Jest w porządku. Dzię­kuję, że mi go pani puściła.

Nie­mą­drze było ujaw­niać swoje praw­dziwe uczu­cia przed obcymi. A nic na świe­cie nie wyda­wało mi się bar­dziej obce niż przy­jaź­nie nasta­wiona biała kobieta.

– Zapa­ko­wać? Razem z nowym Bir­dem?

Pen­sje z małej agen­cji nie­ru­cho­mo­ści i butiku z sukien­kami w cen­trum mia­sta led­wie star­czały na czynsz i opie­kunkę do dziecka.

– Odbiorę obie w przy­szłym tygo­dniu. Dzię­kuję, że pani o mnie pomy­ślała. – Uprzej­mość nic nie kosz­tuje, pod warun­kiem że czło­wiek ma swoją god­ność. Nauczyła mnie tego moja bab­cia, Annie Hen­der­son.

Kobieta odwró­ciła się i ruszyła z płytą za ladę. Naka­za­łam sobie nie czuć się źle. Nie odrzu­ci­łam prze­cież oferty przy­jaźni, a jedy­nie unik­nę­łam han­dlo­wej zasadzki.

Pode­szłam do kasy.

– Dzię­kuję, Louise. Do zoba­cze­nia za tydzień. – Gdy odło­ży­łam krą­żek na ladę, pchnęła w moją stronę sta­ran­nie owi­niętą paczkę.

– Weź je, Marg-ju-riit. Wpi­sa­łam cię do zeszytu. – I odwró­ciła się do innego klienta. Nie mogłam odmó­wić, bo nie wie­dzia­łam, jak to zro­bić z gra­cją.

Po wyj­ściu na wie­czorną ulicę prze­ana­li­zo­wa­łam motywy tej kobiety. Co takiego mia­łam, czego mogła chcieć? Dla­czego pozwo­liła mi wynieść ze sklepu swoją wła­sność? Prze­cież mnie nie znała. Nawet nazwi­sko mogłam zmy­ślić na pocze­ka­niu. Nie­moż­liwe, by zale­żało jej na przy­jaźni, w końcu była biała, a z tego, co wie­dzia­łam, białe kobiety samotne bywały jedy­nie w książ­kach. Biali męż­czyźni je uwiel­biali, czarni ich pożą­dali, a czarne kobiety pra­co­wały dla nich. Nie ist­niało żadne gotowe wytłu­ma­cze­nie dla tego gestu zaufa­nia.

W domu otwo­rzy­łam szu­fladę z oszczęd­no­ściami na czarną godzinę i wyci­snę­łam dość, by zapła­cić Louise. Kiedy wró­ci­łam, przy­jęła pie­nią­dze ze sło­wami:

– Dzięki, Marg-ju-riit. Ale nie musia­łaś spe­cjal­nie się faty­go­wać. Ufam ci.

– Dla­czego? – Tu ją mia­łam. – Prze­cież mnie pani nie zna.

– Bo cię lubię.

– Ale nawet mnie pani nie zna! Jak można lubić nie­zna­jomą osobę?

– Tak mi pod­po­wiada serce, a ja mu wie­rzę.

Całymi tygo­dniami duma­łam nad Louise Cox. Co takiego mogłam mieć, czego ona mogła pra­gnąć? Mój umysł, to pewne, był dobrze naoli­wio­nym mecha­ni­zmem pra­cu­ją­cym szybko i nie­mal bez­gło­śnie. Czę­sto współ­za­wod­ni­czy­łam z uczest­ni­kami radio­wych quizów i zwy­kle odno­si­łam miaż­dżące zwy­cię­stwo we wła­snym salo­nie. Och, moja inte­lek­tu­alna machina mogła pod­nie­cić każ­dego. To jest każ­dego zain­te­re­so­wa­nego osobą, która wyuczyła się pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych w kolej­no­ści chro­no­lo­gicz­nej, świa­to­wych sto­lic, wystę­pu­ją­cych w gle­bie mine­ra­łów i łaciń­skich nazw wielu róż­nych gatun­ków flory i fauny. Jed­nak ama­to­rzy tych umie­jęt­no­ści nie usta­wiali się do mnie w kolejce, a musia­łam przy­znać, że na powszech­nie cenio­nym polu fizycz­nego piękna i kobie­cego powabu mia­łam spore braki.

Moje ciało przez całe życie sku­tecz­nie bun­to­wało się prze­ciwko mej wykwint­niej­szej natu­rze. Byłam za wysoka i chuda jak patyk. Moje wiel­kie, eks­tra­wer­tyczne zęby wysta­wały pod­eks­cy­to­wane fak­tem, że je widać, a ja – pró­bu­jąc uda­rem­nić ich wysiłki – rzadko się uśmie­cha­łam. Mimo że wcie­ra­łam we włosy bry­lan­tynę Dixie Peach, ich gęsta, czarna masa fał­do­wała się, krę­ciła i sta­wiała opór wygła­dza­ją­cej poma­dzie, by w końcu wyrwać się na wol­ność i zakłę­bić wokół mojej głowy niczym chmara wście­kłych psz­czół. Nie, by oddać spra­wie­dli­wość praw­dzie, musia­łam sobie powie­dzieć, że Louise Cox nie trak­tuje mnie przy­jaź­nie ze względu na moją urodę.

Może ofe­ro­wała mi swoją przy­jaźń, bo było jej mnie żal. Ta myśl przy­po­mi­nała sznu­rek, który począt­kowo wił się luźny i postrzę­piony, by następ­nie zaci­snąć się niczym pętla na mojej świa­do­mo­ści. Mój duch wzdry­gnął się na tę nachalną obrazę. Biała kobieta? Lituje się nade mną? Nie śmia­łaby! Wrócę do sklepu i już ja jej pokażę. Zgniotę jej nie­smaczną litość w kulkę i rzucę jej w twarz. Wci­snę jej nos głę­boko we współ­czu­cie, o które wcale nie pro­si­łam, aż z oczu popłyną jej łzy i prze­kona się, że jestem kró­lową, do któ­rej wie­śniacy jej pokroju nie powinni zbli­żać się nawet z łka­niem i na kola­nach.

Louise pochy­lała się nad ladą, roz­ma­wia­jąc z małym, czar­nym chłop­cem. Nie prze­rwała poga­wędki, by dać znać, że zauwa­żyła moje wej­ście.

– Ile pude­łek zło­ży­łeś, J.C.? – spy­tała trzeź­wym tonem.

– Osiem­na­ście – odpo­wie­dział chło­piec z równą powagą. Led­wie się­gał głową blatu. Sprze­daw­czyni wzięła nie­wielki pojem­nik z półki za ple­cami.

– W takim razie masz tu osiem­na­ście cen­tów. – Prze­li­czyła monety, prze­su­wa­jąc je po ladzie, po czym prze­sy­pała je w jego zło­żone dło­nie.

– Dobra. – Odwró­cił się na nie­pew­nych nogach i wpadł na mnie. Wymam­ro­tał: – Dzię­kuję.

Louise okrą­żyła ladę, podą­ża­jąc za jego cien­kim gło­si­kiem. Prze­bie­gła obok mnie i dopa­dła drzwi sekundę po tym, jak nimi trza­snął.

– J.C.! – Sta­nęła na chod­niku z rękami na bio­drach i pod­nio­sła głos. – J.C., do zoba­cze­nia w następną sobotę! – Wró­ciła do sklepu i spoj­rzała na mnie. – Cześć. Marg-ju-rit. Jej­ciu, ale się cie­szę, że cię widzę! Prze­pra­szam za tę scenę. Musia­łam zapła­cić jed­nemu z moich pra­cow­ni­ków.

Cze­ka­łam na ciąg dal­szy. Cze­ka­łam, aż powie, jaki z niego skarb i jak kle­pie biedę, i czy to nie wielka szkoda. Ona jed­nak weszła z powro­tem za ladę i zaczęła wsu­wać płyty do papie­ro­wych opa­ko­wań.

– Tuż po otwar­ciu sklepu zle­ciały się tu wszyst­kie dzie­ciaki z oko­licy. Żądały, żebym albo sypła tro­chu gro­sza – nie­na­wi­dzi­łam, gdy biali naśla­do­wali wymowę czar­nych – albo coś im puściła. Odpar­łam, że dam im pie­nią­dze, tylko jeśli na nie zapra­cują, a płyty mogę puścić ich rodzi­com, ale nie im, przy­naj­mniej dopóki nie pod­ro­sną na tyle, by się­gać do tale­rzy gra­mo­fo­nów. No więc pozwa­lam im skła­dać puste pudła po pły­tach, cent za sztukę. – Po czym dodała: – Cie­szę się, że cię widzę, bo chcę ci zapro­po­no­wać pracę.

Ima­łam się w życiu róż­nych zajęć, by zaro­bić na chleb, ale posta­wi­łam gra­nicę na sprzą­ta­niu domów bia­łych. Pró­bo­wa­łam i wytrwa­łam tylko jeden dzień. Wosko­wane stoły, cięte kwiaty i szafy pełne cudzych ubrań zupeł­nie zbiły mnie z tropu. Znie­na­wi­dzi­łam wzo­rzy­ste dywany, wyka­fel­ko­wane kuch­nie i lodówki pełne resz­tek nie­do­je­dzo­nych przez obcych ludzi.

– Naprawdę? – Lód w gło­sie zapew­nił mi akcent w stylu Vivien Leigh z klasy wyż­szej (sprzed Prze­mi­nęło z wia­trem).

– Sio­stra poma­gała mi w skle­pie, ale teraz wraca do szkoły. Pomy­śla­łam, że była­byś ide­alna na jej miej­sce. – Zde­cy­do­wa­nie zaczęło ugi­nać się pode mną niczym słabe kolana. – Nie wiem, czy wiesz, ale obsłu­guję sporą klien­telę i sta­ram się mieć na sta­nie choćby nie­wielki zapas wszyst­kich płyt nagra­nych przez murzyń­skich arty­stów. A jeśli cze­goś bra­kuje, mamy tu obszerny kata­log, z któ­rego można zama­wiać. Co o tym myślisz?

W jej twa­rzy była otwar­tość, a w uśmie­chu pro­stota. Szpe­ra­łam w jej oczach w poszu­ki­wa­niu ukry­tych moty­wów, niczego jed­nak nie zna­la­złam. Mimo to musia­łam zade­mon­stro­wać swoją siłę.

– Nie lubię, gdy biali ludzie naśla­dują Murzy­nów. Czy te dzieci naprawdę pro­siły, by sypła pani tro­chu gro­sza? Jakoś nie chce mi się wie­rzyć.

Na to odparła:

– Masz rację – nie pro­siły. One żądały, bym „sypła tro­chu gro­sza”. – Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy. – Ty to powiedz.

– Pro­szę, by syp­nęła pani tro­chę gro­sza. – Moje wargi roz­cią­gały się, gdy sta­ran­nie wyma­wia­łam gło­ski.

Się­gnęła do pudełka i wrę­czyła mi monetę.

– Nie zapo­mi­naj, że cho­dzi­łaś do szkoły, obie powin­ny­śmy też pamię­tać, że jeste­śmy doro­słe. Ucie­szy­ła­bym się, gdy­byś przy­jęła tę posadę. – Poin­for­mo­wała mnie o wyso­ko­ści pen­sji, godzi­nach pracy i zakre­sie obo­wiąz­ków.

– Dzię­kuję za pro­po­zy­cję. Prze­my­ślę to. – Wyszłam ze sklepu wypro­sto­wana, z pod­nie­sioną głową. By zama­sko­wać moje pod­eks­cy­to­wa­nie, sta­ra­łam się ema­no­wać obo­jęt­no­ścią, tak jak ośmior­nica wydziela atra­ment.

Musia­łam poga­dać z Ivonne Bro­ad­nax, Panną Realistką. Była moją naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Zdo­łała wystrzec się utra­pie­nia w postaci roman­tycz­nej śle­poty, która doku­czała mi przez całe życie. Miała nie­zmą­cony, sokoli wzrok kogoś, kto uro­dził się, by prze­trwać. Poszłam do jej domu na Ellis Street, gdzie, mając dwa­dzie­ścia pięć lat, wycho­wy­wała ośmio­let­nią córkę i pięt­na­sto­let­nią sio­strę.

– Vonne, koja­rzysz tę kobietę ze sklepu z pły­tami?

– Tę niską białą z krzy­wym uśmiesz­kiem? – Miała cichy, żałobny głos, a dźwięk musiał prze­bić się przez barierę rów­nych, bia­łych zębów.

– Tak.

– A co?

– Zaofe­ro­wała mi pracę.

– W jakim niby cha­rak­te­rze? – Wie­dzia­łam, że na jej cynizm można liczyć.

– Sprze­daw­czyni.

– Dla­czego?

– Wła­śnie to pró­buję usta­lić. Dla­czego? I dla­czego aku­rat ja?

Ivonne sie­działa cał­kiem nie­ru­chomo, pogrą­żona w myślach. Cecho­wała ją wielka uroda, którą nosiła z dużą non­sza­lan­cją. Teraz ścią­gnęła swoje pięk­nie wykro­jone usta, a gdy unio­sła głowę, krą­żąca bystro krew powle­kła jej twarz kre­mo­wo­ró­żo­wym rumień­cem.

– Czy ona ma tro­chę nie po kolei?

Obie wie­dzia­ły­śmy, że to jedyne logiczne wytłu­ma­cze­nie.

– Nie. Na pewno nie.

Ivonne znów pochy­liła głowę. Unio­sła ją i spoj­rzała na mnie.

– Pyta­łaś?

– Nie.

– Mam na myśli, czy pyta­łaś ją o wakat.

– Nie. Sama zapro­po­no­wała. – Zabar­wi­łam odpo­wiedź odro­biną obu­rze­nia.

Przy­ja­ciółka posu­mo­wała:

– Wiesz prze­cież, że biali są dziwni. Nie wiem nawet, czy sami mają poję­cie, dla­czego cokol­wiek robią. – Dora­stała w małym mia­steczku w Mis­si­sipi, a ja w jesz­cze mniej­szej mie­ści­nie w Arkan­sas. Biali sta­no­wili w naszej histo­rii ele­ment rów­nie stały jak pory roku i rów­nie nie­po­znany jak dosta­tek. – Może chce coś udo­wod­nić. – Odcze­kała chwilę. – Jaką stawkę ofe­ruje?

– Dość wysoką, żebym mogła rzu­cić obie prace i spro­wa­dzić dziecko do domu.

– No to weź tę robotę.

– Będę musiała zama­wiać płyty, robić inwen­ta­ry­za­cję i takie tam. – Zapach poprawy jako­ści mojego życia led­wie musnął moje noz­drza, a już cała się trzę­słam.

– Daj spo­kój, Mayu. – (Zwra­cała się do mnie rodzin­nym prze­zwi­skiem). – Skoro mogłaś pro­wa­dzić dom scha­dzek, dasz sobie radę ze skle­pem pły­to­wym.

Jako osiem­na­sto­latka zarzą­dza­łam w San Diego domem publicz­nym, w któ­rym dwie wykwa­li­fi­ko­wane pra­cow­nice zaba­wiały gości, pod­czas gdy ja, inwe­storka, pobie­ra­łam pro­cent. Od tam­tej pory zdą­ży­łam w mojej gło­wie przy­kryć to doświad­cze­nie wie­loma war­stwami wyba­cze­nia i świa­do­mej afek­ta­cji idą­cej w parze z nie­win­no­ścią. Fak­tem pozo­sta­wało, że mia­łam nie­jaki talent admi­ni­stra­cyjny.

– Powiedz, że przyj­mu­jesz ofertę, a potem obser­wuj ją niczym jastrząb. Znasz białe kobiety. Ścią­gnie taka majtki, pierw­sza się położy, a póź­niej krzy­czy, że gwałcą. Jeśli nie zacho­wasz ostroż­no­ści, nagle ci osłab­nie, zemdleje i zanim się obej­rzysz, będziesz myć okna i szo­ro­wać pod­łogi. – Zare­cho­ta­ły­śmy jak dwie stare baby wspo­mi­na­jące sekretną prze­szłość. Śmiech był gorzki i tak naprawdę nie­wy­mie­rzony w białe kobiety. Sto­so­wa­ły­śmy tra­dy­cyjny wybieg słu­żący za tar­czę dla czar­nej wraż­li­wo­ści; śmia­ły­śmy się, by nie pła­kać.

Przy­ję­łam posadę, ale stale mia­łam Louise na oku. Żaden jej ruch nie pozo­stał nie­zau­wa­żony, żadna roz­mowa nie­utr­wa­lona w mojej pamięci. Pyta­nie nie brzmiało, czy jej rasizm się ujawni, lecz kiedy i w jaki spo­sób się to sta­nie. Przez dwa mie­siące byłam posta­cią z gra­nej na żywo powie­ści z dresz­czy­kiem. Wsłu­chi­wa­łam się w ton jej głosu i śle­dzi­łam jej spoj­rze­nia.

W nie­dzielę, gdy po nabo­żeń­stwach starsi ludzie wpa­dali posłu­chać kazań wie­leb­nego Joego Maya z płyt na sie­dem­dzie­siąt osiem obro­tów, drża­łam pod­eks­cy­to­wana pości­giem. Duże, ści­śnięte gor­se­tami kobiety gro­ma­dziły się wokół gra­mo­fo­nów z pier­siami roz­dę­tymi reli­gij­nym fer­wo­rem, pod­czas gdy ich mężo­wie w ciem­nych gar­ni­tu­rach wsią­kali w muzykę z twa­rzami pozba­wio­nymi wyrazu, pod­da­jąc się jej duchowi, a ich czarne i brą­zowe palce odpo­czy­wały zaci­śnięte na Bibliach.

Louise ofe­ro­wała paniom skła­dane krze­sła i usu­wała się za ladę, do swo­ich ksiąg. Cze­ka­łam na choćby jeden uśmie­szek, jedno prze­wró­ce­nie oczami w stronę oblę­żo­nych nie­bios, a wtedy zyska­ła­bym dowód, że uważa swą bia­łość za cechę nad­rzędną, którą zaaran­żo­wała wraz z Bogiem dla wła­snej wygody.

Po dwóch mie­sią­cach byłam już wyczer­pana stałą czuj­no­ścią, a nie zna­la­złam ani śladu uprze­dzeń. Zaczę­łam odprę­żać się i cie­szyć bogac­twem świata muzyki. Wcze­sne ranki odda­wa­łam we wła­da­nie Bar­to­kowi i Scho­en­ber­gowi. W kolej­nych godzi­nach roz­ko­szo­wa­łam się woka­lami Billy’ego Eck­stine’a, Bil­lie Holi­day, Nata Cole’a, Louisa Jor­dana i Bulla Moose’a Jack­sona. Na obiad były pie­rożki z rosyj­skich deli­ka­te­sów po sąsiedzku, a powie­trze prze­ci­nali giganci bebopu. Char­les Par­ker i Max Roach, Dizzy Gil­le­spie, Sarah Vau­ghan, Al Haig i Howard McGhee. Blues nale­żał do póź­nych popo­łu­dni, a tek­sty o utra­co­nej miło­ści prze­ma­wiały do mojego osa­mot­nie­nia.

Zama­wia­łam towar i nasta­wia­łam płyty na żąda­nie, opróż­nia­łam popiel­niczki i odku­rza­łam kar­to­nowe sto­jaki w witry­nach. Louise i jej part­ner, David Rosen­baum, oka­zali swoje zado­wo­le­nie, dając mi pod­wyżkę, i choć byłam im wdzięczna za pracę i wstęp do przy­ja­znych rela­cji na linii czarni–biali, swoje uczu­cia wyra­zić mogłam, jedy­nie przy­cho­dząc do sklepu na czas, spraw­nie wyko­nu­jąc swoje obo­wiązki i zacho­wu­jąc się z chłod­nym, bez­barw­nym sza­cun­kiem.

Tym­cza­sem w domu życie lśniło pięk­nymi bar­wami. Każ­dego wie­czoru odbie­ra­łam syna od opie­kunki. Miał pięć lat i uśmiech tak piękny, że mógłby zła­mać krę­go­słup bru­ta­lowi.

Przez dwa lata mio­ta­li­śmy się jak topiki w nie­ustan­nym wirze. Musia­łam mieć swo­bodę, by pra­co­wać na nasze utrzy­ma­nie, jed­nak opie­kunki były tak dro­gie, że potrze­bo­wa­łam dwóch posad, aby opła­cić ich pen­sje oraz czynsz. Syn miesz­kał u tych kobiet przez sześć dni i pięć nocy w tygo­dniu.

W wie­czór poprze­dza­jący mój dzień wolny uda­wa­łam się do domu niańki. Synek chwy­tał się naj­pierw rąbka mojej sukienki, a potem obej­mo­wał mnie cia­sno za nogi i wrzesz­czał, pod­czas gdy regu­lo­wa­łam rachu­nek. Siłą odry­wa­łam od sie­bie jego ramionka, bra­łam go na ręce i rusza­łam ulicą. Mija­łam kolejne prze­cznice, a on wciąż się darł. Gdy zna­leź­li­śmy się wystar­cza­jąco daleko, roz­luź­niał duszący chwyt na mojej szyi i wtedy mogłam posta­wić go na ziemi. Wie­czór spę­dza­li­śmy w moim pokoju. Cho­dził za mną krok w krok i nie wie­rzył, że wrócę, jeśli puści mnie samą do łazienki. Po kola­cji przy­go­to­wa­nej we wspól­nej kuchni czy­ta­łam mu i pozwa­la­łam, by pró­bo­wał czy­tać mnie.

Następ­nego dnia wybie­ra­li­śmy się do parku, do zoo, do miej­skiego muzeum sztuki, do kina pusz­cza­ją­cego kre­skówki lub do innego taniego czy bez­płat­nego przy­bytku roz­rywki. Potem, dru­giego wspól­nego wie­czoru, mały wal­czył z sen­no­ścią, tak jak stary czło­wiek wal­czy ze śmier­cią. Nad ranem, jesz­cze nie cał­kiem prze­bu­dzony, rzu­cał się na posła­niu i wyda­wał bole­sne dźwięki niczym ranne zwie­rzę. Utwar­dza­łam serce i budzi­łam go. Gdy był już ubrany, kie­ro­wa­li­śmy się z powro­tem do domu opie­kunki. Pła­kać zaczy­nał już kilka prze­cznic od celu wędrówki. Sama trzy­ma­łam łzy na wodzy, dopóki jego krzyki nie zaczęły dźgać mnie zza zamknię­tych drzwi, wię­znąc w moim sercu niby groty włóczni.

Regu­lar­ność nie­szczę­ścia w żaden spo­sób go nie pomniej­szała. Bada­łam alter­na­tywy. Gdy­bym była po ślu­bie, „mój mąż” (te słowa brzmiały rów­nie nie­re­al­nie co „moje konto ban­kowe”) umie­ściłby mnie w porząd­nym lokum, które dzięki dobremu sma­kowi wkrótce prze­kształ­ci­ła­bym w praw­dziwy dom. Syn i ja całe dnie spę­dza­li­by­śmy razem, a potem uro­dzi­ła­bym jesz­cze dwójkę dzieci, które nazwa­ła­bym Deir­dre i Craig, hodo­wa­ła­bym także róże i piękne cynie. Wkła­da­ła­bym za duże ręka­wice ogro­dowe, tak by po ich zdję­ciu moje dło­nie wyglą­dały deli­kat­nie, a mani­kiur świeżo. Wszy­scy gra­li­by­śmy w sza­chy, chiń­skie war­caby, dwa­dzie­ścia pytań i wista. Two­rzy­li­by­śmy dużą, kocha­jącą, prze­za­bawną rodzinę, jak ci z Fał­szy­wej dwu­nastki.

Albo mogłam pójść na zasi­łek.

Na hory­zon­cie nie było ani śladu męż­czy­zny mężow­skiego kali­bru. W isto­cie zda­wało się, że w ogóle żadni męż­czyźni nie uwa­żają mnie za atrak­cyjną. Może znie­chę­cała ich moja fasada oparta na chłod­nej kon­troli, a może po pro­stu moje potrzeby – jak sądzi­łam, dobrze ukryte – były tak oczy­wi­ste, że budziły ich prze­ra­że­nie. Nie, mężo­wie tra­fiali się rza­dziej niż pospo­lita, ogro­dowa odmiana jed­no­roż­ców.

Nato­miast pobie­ra­nie zasiłku było abso­lut­nie zabro­nione. Moją oso­bi­stą dumę wykroch­ma­liła rodzina, która spra­wo­wała nie­ogra­ni­czoną wła­dzę nad swo­imi spra­wami. Bab­cia, która wycho­wała mnie, mojego brata i dwóch swo­ich synów, była wła­ści­cielką sklepu wie­lo­bran­żo­wego. Biz­nes roz­krę­ciła w Stamps, w sta­nie Arkan­sas, w pierw­szej deka­dzie dwu­dzie­stego wieku, sprze­da­jąc mię­sne zapie­kanki pila­rzom w tar­taku, a następ­nie pędząc na drugi koniec mia­steczka, by w porę nakar­mić robot­ni­ków obsłu­gu­ją­cych odziar­niarkę w odda­lo­nej o cztery mile fabryce.

Mój brat Bailey, który był ode mnie rok star­szy i sie­dem cali niż­szy, w mło­dzień­czych latach bęb­nił bez prze­rwy: „Jesteś rów­nie inte­li­gentna jak ja” – a oboje zga­dza­li­śmy się, że jest geniu­szem – „i do tego piękna. Możesz wszystko”.

Moja uro­dziwa matka, która auto­kra­tycz­nie zarzą­dzała inte­re­sami oraz męż­czy­znami, nauczyła mnie wio­sło­wać we wła­snej łódce, napę­dzać wła­sne canoe, sta­wiać wła­sny żagiel. Ostrze­gała nawet: „Jeśli chcesz, żeby coś zostało zro­bione, zrób to sama”.

Nie pro­si­łam ich o wspar­cie (nie mogłam ryzy­ko­wać odmowy), a prze­cież mnie kochali. Nie było na świe­cie siły, która skło­ni­łaby mnie, bym ze zgię­tym kar­kiem bła­gała o pomoc insty­tu­cję, która mną gar­dziła, i rząd, który mnie igno­ro­wał. Wyglą­dało na to, że doży­wot­nio utknę­łam mię­dzy dwoma eta­tami i coty­go­dnio­wym hor­ro­rem u opie­kunki. Teraz, gdy pobie­ra­łam dobrą pen­sję, wraz z synem mogli­śmy wpro­wa­dzić się z powro­tem do kamie­nicy mojej matki.

Kiedy oznaj­mi­łam, że odzy­ska­łam małego i jeste­śmy gotowi wró­cić do domu, uśmiech ude­rzył w jej twarz niczym grom. Oczy zaszły jej poły­skliwą mgiełką. Wydało mi się to nie­po­ko­jące. O mojej matce można było powie­dzieć wiele, wła­ści­wie wszystko, ale nie, że jest sen­ty­men­talna. Z podzi­wem obser­wo­wa­łam, jak szybko sta­wia znów u steru dawną sie­bie. Zwy­kła zada­wać jedy­nie bez­po­śred­nie pyta­nia.

– Jak długo tym razem zosta­nie­cie?

– Aż nie zała­twię nam domu.

– Brzmi roz­sąd­nie. Two­jego pokoju pra­wie nie rusza­li­śmy, a Clyde może dostać ten mały na tyłach.

Uzna­łam, że należy się odro­binę pochwa­lić.

– Pra­cuję teraz w skle­pie pły­to­wym na Fil­l­more i wła­ści­ciele dali mi pod­wyżkę. Będę ci pła­cić czynsz i dołożę się do jedze­nia.

– Ile ci płacą?

Gdy odpo­wie­dzia­łam, szybko wyli­czyła wła­ściwy pro­cent.

– Dobrze. Będziesz mi pła­ciła taką kwotę i co tydzień kupisz część jedze­nia.

Wrę­czy­łam jej tro­chę gotówki. Prze­li­czyła ją sta­ran­nie.

– W porządku, tu jest czynsz za pierw­szy mie­siąc. Zapa­mię­tam to sobie. – Po czym oddała mi pie­nią­dze. – Idź z tym do cen­trum i kup sobie jakieś ciu­chy. – Zawa­ha­łam się. – To pre­zent, nie pożyczka. Powin­naś wie­dzieć, że do inte­re­sów nie pod­cho­dzę tak nie­dbale. – W oczach Vivian Baxter biz­nes to był biz­nes, ja zaś byłam jej córką; jedno nie miało żad­nego wpływu na dru­gie. – Wiesz, że niańka ze mnie żadna, ale Papa Ford wciąż tu jest, zaj­muje się domem. Mógłby mieć oko na Clyde’a. Oczy­wi­ście powin­naś co tydzień coś dla niego wyskro­bać. Nie tyle, co dla opie­kunki, ale jed­nak. Pamię­taj: może nie zawsze dosta­niesz to, za co pła­cisz, ale bez wąt­pie­nia zapła­cisz za to, co dosta­jesz.

– Tak, mamo. – Byłam w domu.

Na wiele mie­sięcy życie stało się krę­giem przy­jem­no­ści, a my spa­ce­ro­wa­li­śmy bez­piecz­nie po jego powierzchni. Mój syn poszedł do szkoły, bar­dzo dobrze czy­tał i, zachę­cany przeze mnie, dry­fo­wał w stronę romansu z lite­ra­turą. Był zdrowy. Roz­wie­wały się dawne lęki, że go zosta­wię. Czy­ta­łam mu Thorne’a Smi­tha i z cięż­kim akcen­tem czar­nych z Połu­dnia recy­to­wa­łam wier­sze Paula Lau­rence’a Dun­bara.

Pod­czas wie­czor­nej prze­chadzki po Fil­l­more Clyde i ja usły­sze­li­śmy gło­śne okrzyki i ujrze­li­śmy grupę ludzi stło­czo­nych wokół męż­czy­zny sto­ją­cego na rogu po dru­giej stro­nie ulicy. Zatrzy­ma­li­śmy się, by posłu­chać.

– Panie, my som twoje dzieci. Przy­cho­dzimy do cie­bie jak nowo naro­dzone maluszki. Sre­bra i złota ni mamy ni krztyny. Ale, och, Panie!

Clyde chwy­cił mnie za rękę i pocią­gnął w prze­ciw­nym kie­runku.

– Chodź, mamo. Chodź.

Nachy­li­łam się do niego.

– Dla­czego?

– Ten pan jest waria­tem. – Nie­smak zmarsz­czył jego twa­rzyczkę.

– Dla­czego tak mówisz?

– No bo krzy­czy na ulicy.

Przy­kuc­nę­łam przy nim, nie zwra­ca­jąc uwagi na prze­chod­niów.

– To jeden ze spo­so­bów, w jakie ludzie wiel­bią Boga. Nie­któ­rzy wiel­bią w kościele, inni na ulicy, a jesz­cze inni w swo­ich ser­cach.

– Ale, mamo, czy naprawdę ist­nieje jakiś Bóg? I co On robi całymi dniami?

Pyta­nie zasłu­gi­wało na odpo­wiedź lep­szą, niż byłam w sta­nie z sie­bie wykrze­sać na środku ulicy. Odpar­łam więc:

– Poroz­ma­wiamy o tym póź­niej, a na razie podejdźmy i posłu­chajmy. Potrak­tuj kaza­nie jako wiersz, a pie­śni jako wspa­niałą muzykę.

Ruszył za mną, a ja prze­ci­snę­łam się przez tłum, by zapew­nić mu dobry widok. Bła­ze­nada w wyko­na­niu kazno­dziei i odpo­wia­da­ją­cego mu tłumu zawsty­dziła go. To mnie oszo­ło­miło. Dora­sta­łam na łonie Chrze­ści­jań­skiego Kościoła Epi­sko­pal­nego Meto­dy­stów, gdzie mój stry­jek był nad­zorcą w szkółce nie­dziel­nej, a bab­cia – matką kościoła. Zanim jako trzy­na­sto­latka wyje­cha­łam z Arkan­sas do Kali­for­nii, co nie­dziela spę­dza­łam w kościele przy­naj­mniej sześć godzin. W ponie­dział­kowe wie­czory Mam­cia zabie­rała mnie na posie­dze­nia rady odźwier­nych; we wtorki spo­ty­kały się matki kościoła; środy nale­żały do kręgu modli­tew­nego; w czwartki zbie­rali się dia­koni; piątki i soboty poświę­cano przy­go­to­wa­niom do nie­dzieli. A mój syn pytał, czy ist­nieje jakiś Bóg. Do kogo modli­łam się przez całe życie?

Tego wie­czoru nauczy­łam go pie­śni Jozue wojo­wał pod Jery­chem.

Rozdział 2

2

Moje życie skła­dało się z całej serii zma­gań i sporo ener­gii wkła­da­łam w to, by zyskać potrzeby inne od tych naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych. Byłam czę­ścią pazer­nych, drżą­cych o bez­pie­czeń­stwo lat pięć­dzie­sią­tych w rów­nym stop­niu co ciche, młode, białe dziew­czyny, które prze­ży­wały swoje dni przy­stro­jone koł­nie­rzy­kami w stylu Pio­tru­sia Pana w czy­stych dziel­ni­cach zamiesz­ka­nych przez klasę śred­nią. W czar­nych spo­łecz­no­ściach dziew­częta, któ­rych ubra­nia ude­rzały weso­łymi kolo­rami i któ­rych śmiech trzesz­czał w powie­trzu, roz­sy­łały wokół uśmieszki prze­sy­cone mądro­ścią ulicy i tęsk­niły za pło­tem wokół pose­sji. Zdu­mie­wa­ły­śmy oto­cze­nie otwar­tym flir­tem i marzy­ły­śmy o byciu „kobietą jed­nego męż­czy­zny”. Aż nazbyt czę­sto koń­czy­ły­śmy nie­za­mężne, zno­sząc samotne ciąże, przy czym każda pra­gnęła mieć dwoje i pół dziecka, które gul­go­ta­łyby rado­śnie za wspo­mnia­nym pło­tem, pod­czas gdy my odwo­zi­ły­by­śmy naszych męż­czyzn do pracy przy­jaź­nie wyglą­da­ją­cymi kombi.

Kocha­łam jed­nego męż­czy­znę i udra­ma­ty­zo­wa­łam jego utratę, okra­sza­jąc ją prze­sad­nym zawo­dze­niem skrzyw­dzo­nej sie­dem­na­sto­latki. Z dziką despe­ra­cją pra­gnę­łam innych, wie­rząc, że mał­żeń­stwo zapewni mi świat wolny od nie­bez­pie­czeństw, cho­roby i nie­do­statku.

W skle­pie pły­to­wym, za pośred­nic­twem ckli­wych melo­dii z lat czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych, wio­dłam wyima­gi­no­wane żywoty.

Tak miło byłoby wra­cać do cie­bie do domu.

Kim­kol­wiek jesteś.

Spa­ce­ruję nad rzeką, bo z kimś się tu dziś spo­ty­kam.

Z kim­kol­wiek – to zna­czy z kim­kol­wiek wyż­szym ode mnie i goto­wym wziąć ślub. Ze mną. Billy Eck­stine śpie­wał:

Nasz wyśniony zame­czek stoi cał­kiem pusty Samotny i cichy, zamknięty na cztery spu­sty Ciężko mi na sercu, gdy wzrok kie­ruję pusty Na chatkę na sprze­daż.

To był mój dom, który stał wylud­niony. Gdyby napa­to­czył się Ten Jedyny, wkrótce mogli­by­śmy się wpro­wa­dzić i naprawdę zacząć żyć.

Louise Cox i jej matka były prak­ty­ku­ją­cymi człon­ki­niami Sto­wa­rzy­sze­nia Chrze­ści­jań­skiej Nauki. Przy­ję­łam zapro­sze­nie do ich Kościoła. Suro­wość wnę­trza, masa cichych, dobrze ubra­nych bia­łych i cał­ko­wity brak emo­cji wytrą­ciły mnie z rów­no­wagi. Moją uwagę zwró­ciło szcze­gól­nie kil­koro czar­nych obec­nych wśród kon­gre­ga­cji. Spra­wiali wra­że­nie rów­nie trzeźwo zamoż­nych i emo­cjo­nal­nie wyco­fa­nych jak ich biali współ­pa­ra­fia­nie. Znane mi kościoły były świą­ty­niami, gdzie czło­wiek „czcił Pana rado­snym okrzy­kiem” i na jed­nym nie poprze­sta­wał.

W Pierw­szym Kościele Chry­stusa Naukowca zebrani chwa­lili Wszech­mo­gą­cego bez słów. Uwiel­bie­niu nie towa­rzy­szyło tupa­nie ani kla­ska­nie.

Przez całe nabo­żeń­stwo czas zda­wał się trwać w zawie­sze­niu, a rze­czy­wi­stość zosta­wała tuż za pro­stymi, drogo wyglą­da­ją­cymi i cięż­kimi drzwiami.

*

– Podo­bało ci się?

Sie­dzia­ły­śmy w kuchni Louise, zaja­da­jąc domowe her­bat­niki jej matki.

– Sama nie wiem. Nie rozu­miem tego.

Po roku nie­ustan­nej obser­wa­cji ufa­łam, że sze­fowa ma mnie raczej za nie­do­świad­czoną dziew­czynę niż igno­rantkę.

Jej matka poda­ro­wała mi egzem­plarz Nauki i zdro­wia Mary Baker Eddy. Zaczę­łam siło­wać się z nowymi kon­cep­cjami.

Szorstka tek­stura biedy była w moim życiu praw­dziw­sza niż piach tkwiący mię­dzy zębami, lecz Mary Baker Eddy zachę­cała, bym uznała się za bogaczkę. Co wie­czór wra­ca­łam do czter­na­sto­po­ko­jo­wego domu, gdzie mój syn wraz z sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­nim Papą For­dem cze­kali mojego przy­by­cia. Matka zwy­kle była gdzieś na mie­ście, jadła kola­cję z przy­ja­ciółmi, piła ze zna­jo­mymi lub grała na pie­nią­dze z obcymi. Jed­nak nawet jej obec­ność tylko nie­znacz­nie zmniej­szy­łaby moją samot­ność. Mój brat, który zawsze był mi sprzy­mie­rzeń­cem, moim pierw­szym przy­ja­cie­lem, opu­ścił dom i zamknął się przede mną. Gdy byli­śmy młodsi, znaj­do­wa­li­śmy bez­pie­czeń­stwo w licz­bach, ale doro­słość prze­cięła więzy, a my odda­li­li­śmy się od sie­bie, dry­fu­jąc nie­za­ko­twi­czeni po głę­bo­kich i groź­nych morzach.

W domu matki po kola­cji czy­ta­łam syn­kowi, aż zasnął, po czym wra­ca­łam do kuchni. Sta­ru­szek naj­czę­ściej śnił nad prze­ro­śnię­tym kub­kiem mocno posło­dzo­nej kawy. Przy­glą­da­łam się jego sędzi­wej twa­rzy jakby z kości sło­nio­wej, pomarsz­czo­nej pod cię­ża­rem wid­mo­wych wspo­mnień, a następ­nie wra­ca­łam do pokoju, gdzie czy­hała samot­ność o sze­roko roz­war­tych, wie­lo­ry­bich szczę­kach, gotowa połknąć mnie w cało­ści.

Według Nauki i zdro­wia ni­gdy nie byłam sama. „Nie ma miej­sca, w któ­rym nie ma Boga”. Nie umia­łam jed­nak spra­wić, by ta afir­ma­cja stała się dla mnie prawdą.

*

Mary­narz krę­cił się po skle­pie. Czy­tał ulotki i omia­tał wzro­kiem pla­katy. Jego ciemne włosy i owalna, zmy­słowa twarz przy­wo­dziły mi na myśl obrazy wło­skiego rene­sansu. Dziw­nie było widzieć bia­łego woj­sko­wego w czar­nej dziel­nicy i to w środku dnia. Uzna­łam, że pew­nie się zgu­bił. Pod­szedł do lady.

– Dzień dobry.

– Macie Che­ers?

Może wcale się nie zgu­bił, po pro­stu był w oko­licy i posta­no­wił kupić parę płyt. Che­ers? Prze­le­cia­łam w pamięci wszyst­kich bia­łych pio­sen­ka­rzy i pio­sen­karki – Jo Staf­ford, Helen O’Con­nell, Mar­ga­ret Whi­ting, Dinah Shore, Frank Sina­tra, Bob Crosby, Bing Crosby i Bob Eberle. Tex Beneke. Żadne z nich nie nagrało pio­senki pod tytu­łem Che­ers. Spraw­dzi­łam Anitę O’Day, Mela Tormégo, June Chri­sty. Wciąż żad­nego Che­ers.

Klient wyglą­dał mi na ama­tora wokalu, ale może w takim razie szu­kał bia­łego big-bandu wyko­nu­ją­cego muzykę instru­men­talną. Stan Ken­ton, Neal Hefti, Billy May. Także w ich kata­lo­gach ani śladu Che­ers.

– Nie wiem, czy mamy. Kto to zro­bił? – Uśmiech­nę­łam się. „Zro­bił” poka­zy­wało, że sie­dzę w branży muzycz­nej tak głę­boko, że nie powie­dzia­ła­bym zwy­czaj­nie: „Kto to nagrał?”.

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie i odparł oschle:

– Char­lie Par­ker.

Mimo że miesz­ka­łam w dużym mie­ście, tak naprawdę żyłam w małym mia­steczku, które w tym mie­ście się kisiło. Tych kil­koro bia­łych, któ­rzy wie­dzieli o ist­nie­niu Char­liego Par­kera, nale­żało do przy­ja­ciół mojego brata, a nawet ich gładko oddzie­lał ode mnie świa­towy dystans. Potknę­łam się, rusza­jąc po płytę. Gdy zsu­nę­łam okładkę, gość powstrzy­mał mnie:

– Nie musi pani pusz­czać. – I cią­gnął: – Wezmę Well You Needn’t The­lo­niusa Monka i Night in Tuni­sia Dizzy’ego Gil­le­spiego.

Mózg nie chciał przy­jąć brze­mie­nia narzu­co­nego uszom. Czy to mówił biały męż­czy­zna? Przyj­rza­łam mu się, by spraw­dzić, czy nie jest Kre­olem. Wielu Murzy­nów z regionu Bayou mogło ucho­dzić i fak­tycz­nie ucho­dziło za bia­łych. Oni także mieli czarne włosy pro­ste jak weł­niane nici, ciemne oczy i skórę o bar­wie muszelki.

Nic nie mogło rów­nać się z pyta­niem zada­nym wprost:

– Jest pan z Luizjany?

– Nie, z Por­t­land.

Jest pewna tek­stu­ro­wana ziar­ni­stość, która barwi czarne głosy, bra­ko­wało jej jed­nak, gdy się odzy­wał. Zapa­ko­wa­łam zakupy, a on zapła­cił za nie i wyszedł. Dzi­wi­łam się, że nie był ani przy­ja­zny, ani nie­uprzejmy i że nie przy­po­mi­nał nikogo, kogo w życiu spo­tka­łam.

Moi pra­co­dawcy oraz przy­stojny przy­ja­ciel Louise, Fred E. Pier­son, tak­sów­karz i malarz, byli jedy­nymi bia­łymi, któ­rych zna­łam, lubi­łam i czę­ściowo rozu­mia­łam. Przy pierw­szym spo­tka­niu z Fre­dem jego przy­ja­zne nasta­wie­nie wpra­wiło w ruch try­biki w mojej sta­rej maszy­ne­rii prze­trwa­nia. Podej­rze­wa­łam (być może z nadzieją), że jest oso­bi­ście (a więc roman­tycz­nie) mną zain­te­re­so­wany. Pomógł mi poma­lo­wać sie­dem pokoi na par­te­rze domu matki, opo­wie­dział o swo­jej wiel­kiej, smut­nej i utra­co­nej miło­ści, po czym dodał, że dobrze mieć we mnie przy­ja­ciółkę.

W następny week­end mary­narz wró­cił. Przez chwilę się roz­glą­dał, a następ­nie pod­szedł do lady i prze­rwał mi wielce zaj­mu­jące grze­ba­nie w papie­rach.

– Hej.

Unio­słam wzrok, jakby mnie prze­stra­szył.

– O, cześć.

– Macie coś Dextera Gor­dona?

– Tak, mamy Dexter’s Blues. – Kolejny murzyń­ski arty­sta.

– Wezmę.

Zagad­nę­łam:

– A może jakiś Dave Bru­beck?

– Nie. Ale dzięki. – Bru­beck był biały. – A cokol­wiek Preza? Macie Lester Leaps In?

– Tak.

Odcze­kał chwilę.

– Wiesz może, gdzie tu w pobliżu odby­wają się jakieś jam ses­sions?

– Och, jest pan muzy­kiem. – To by wiele wyja­śniało. Człon­ko­wie dużych, bia­łych orkiestr chęt­nie odwie­dzali czarne lokale otwarte do póź­nej nocy. Pytali, czy mogą przy­łą­czyć się do jam ses­sion. Czarni muzycy czę­sto odma­wiali, mówiąc: „Biali chłopcy przy­cho­dzą tu, wypa­lają całe zioło, kradną naj­lep­sze pro­gre­sje, a potem wra­cają na swoje dobrze płatne etaty i nie dopusz­czają nas, czar­nych muzy­ków, do związku”.

Mary­narz odparł:

– Nie, po pro­stu lubię jazz. Na imię mam Tosh. A ty?

– Mar­gu­erite. Co to za imię Tosh?

– To grecka wer­sja Toma­sza – Eni­sta­sious. W skró­cie Tosh. Czy są tu jakieś dobre kluby jaz­zowe? Gdzie można spo­tkać rów­nych ludzi?

W oświe­tlo­nej na nie­bie­sko piw­nicy mie­ścił się lokal Jimbo’s, gdzie goście poru­szali się w zwol­nio­nym tem­pie jak miesz­kańcy ogrom­nego akwa­rium, bez wysiłku dry­fu­jąc we wła­snym żywiole.

Ivonne i ja cho­dzi­ły­śmy do tego noc­nego przy­bytku tak czę­sto, jak się dało. Ona brała pie­nią­dze zaro­bione na cate­ringu, ja uszczu­pla­łam oszczęd­no­ści; wkła­da­ły­śmy naj­lep­sze ciu­chy i skryte za uszla­chet­nio­nymi fasa­dami wkra­cza­ły­śmy do zawsze zatło­czo­nej sali. Nie­stety nasza postawa przy­no­siła efekt odwrotny do zamie­rzo­nego. Pozo­wa­ły­śmy na chłodno obo­jętne i zdy­stan­so­wane, choć bru­talna prawda wyglą­dała tak, że roz­glą­da­ły­śmy się za pierw­szym lep­szym przy­stoj­nym, samot­nym, inte­li­gent­nym, zain­te­re­so­wa­nym męż­czy­zną.

Powie­dzia­łam Toshowi, że nie znam żad­nych takich miejsc w naj­bliż­szej oko­licy. Gdy wyszedł ze sklepu, byłam prze­ko­nana, że jakoś trafi do cen­trum, gdzie będzie milej widziany.

Louise dalej wabiła mnie ku Sto­wa­rzy­sze­niu Chrze­ści­jań­skiej Nauki. Zręcz­nie dzio­ba­łam w jego naka­zach, byle nie zanu­rzyć się głę­biej, gdyż chrze­ści­jań­stwo naukowe było jed­nak reli­gią inte­lek­tu­alną, a Bóg czczony przez jego wyznaw­ców wyda­wał mi się rza­dzi­zną bez tre­ści. Bóg mojego dzie­ciń­stwa był sta­rym, bia­łym Ojcem Czasu z zaro­stem typu Van Dyke, który grzmiał gro­mem, a następ­nie nady­mał policzki i dął hura­ga­nami na swoje błą­dzące dzieci. Udo­bru­chać Go można było, jedy­nie pada­jąc na twarz, czoł­ga­jąc się i żebrząc o miło­sier­dzie. Nie prze­pa­da­łam za tym Bogiem, ale wyda­wał się praw­dziw­szy niż Stwórca będący zale­d­wie myślą i duchem. Marzy­łam o Kimś pomię­dzy.

Part­ner Louise był Żydem, więc zwie­rzy­łam mu się ze swo­jej potrzeby i spy­ta­łam o juda­izm. Uśmie­chał się, dopóki nie wyczuł, że mówię poważ­nie, a wtedy oznaj­mił, że cho­dzi do Beth-Emanu–El. Dodał, że mają nowego rabina, bar­dzo mło­dego i skraj­nie nowo­cze­snego. Pewien czarny pio­sen­karz nagrał swoją wer­sję Eli, Eli, więc uważ­nie się w nią wsłu­cha­łam. Piękne, wyso­kie nuty i niskie zawo­dze­nie brzmiały bar­dzo podob­nie do hym­nów z mojej mło­do­ści. Ist­niała moż­li­wość, że juda­izm okaże się odpo­wie­dzią na moje potrzeby. Tora nie mogła być prze­cież tak obca jak Nauka i zdro­wie.

Przez setki lat czarni ame­ry­kań­scy nie­wol­nicy dostrze­gali para­lele mię­dzy swoją nie­dolą a tą, któ­rej doświad­czali Żydzi w cza­sach biblij­nych.

Zstąp, Moj­że­szu, W Egip­cie spra­wisz cud, Niech stary faraon Uwolni mój lud.

Pro­rocy Izra­ela zamiesz­ki­wali nasze pie­śni:

Czyż pan nie wyba­wił Daniela? Więc cze­muż nie każ­dego z nas?

Eze­chiel ujrzał koło wiszące w powie­trzu.

Mały Dawi­dzie, graj na swej har­fie.

Hebraj­skie dzieci w roz­pa­lo­nym piecu budziły współ­czu­cie czar­nej spo­łecz­no­ści, bo nasze ame­ry­kań­skie doświad­cze­nie odzwier­cie­dlało ich sta­ro­żytne udręki. Bio­rąc pod uwagę moją zna­jo­mość tematu, uzna­łam, że juda­izm to będzie bułka z masłem!

Syna­goga Beth-Emanu-El wyglą­dała jak plan zdję­ciowy filmu z Tyro­nem Powe­rem. Wiel­kie łuki z łoso­sio­wego mar­muru nad mau­re­tań­skim dzie­dziń­cem. Dobrze ubrane dzieci wysy­pały się z szulu i popę­dziły w dół sze­ro­kimi scho­dami.

Wyja­śni­łam recep­cjo­ni­stce, że chcę roz­ma­wiać z rab­bim Finem.

– Po co? – Jej pyta­nie zna­czyło w isto­cie: „Co ty robisz w moich uświę­co­nych pro­gach?”. Powtó­rzyła je raz jesz­cze: – Po co?

– Chcę z nim poroz­ma­wiać o juda­izmie.

Pod­nio­sła słu­chawkę i szybko coś do niej powie­działa.

– Tędy. – Na sztyw­nych nogach i ze sztyw­nym grzbie­tem zapro­wa­dziła mnie na koniec kory­ta­rza. Zanim otwo­rzyła drzwi, jej wzrok spo­czy­wał na mnie przez nie­ru­chomą sekundę.

Rabbi Alvin I. Fine wyglą­dał jak młody wuefi­sta, który wystroił się na szkolny dzień otwarty.

Sądzi­łam, że wszy­scy rabini muszą być sta­rzy i bro­daci, tak jak wszy­scy księża to Irland­czycy w kolo­rat­kach przy­po­mi­na­jący skrzy­żo­wa­nie Binga Crosby’ego z Bar­rym Fit­zge­ral­dem.

Duchowny zapro­sił mnie do środka i zapro­po­no­wał, bym usia­dła.

– Chce pani pody­sku­to­wać o juda­izmie? – W jego gło­sie nie było ani krzty drwiny. Rów­nie dobrze mógłby zwra­cać się do dru­giego rabina. Polu­bi­łam go.

– Nic o nim nie wiem, więc nie bar­dzo mogę dys­ku­to­wać.

– Chce pani zostać żydówką?

– Nie wiem. Chcia­ła­bym jedy­nie poczy­tać tro­chę o pań­skiej wie­rze, ale nie znam tytu­łów żad­nych ksią­żek.

– Jaką wiarę wyzna­wali pani ojco­wie?

– Meto­dyzm.

– I czego w niej pani brak, co spo­dziewa się pani zna­leźć w juda­izmie?

– Nie wiem, co juda­izm ma do zaofe­ro­wa­nia.

– Czy może pani powie­dzieć, że uważ­nie i z odda­niem prze­stu­dio­wała meto­dy­styczne dogmaty?

– Nie.

– Czy powie­dzia­łaby pani, że w stu pro­cen­tach sto­so­wała się do naka­zów kościoła meto­dy­stów?

– Nie.

– Ale chce pani stu­dio­wać juda­izm, pra­dawną wiarę obcych ludzi?

Sys­te­ma­tycz­nie spy­chał mnie do defen­sywy. Skoro pra­gnął debaty, dam mu debatę.

Oświad­czy­łam:

– Chcę o niej poczy­tać. Nie mówi­łam, że zamie­rzam dołą­czyć do waszego kościoła. W CKEM podo­bają mi się muzyka i modli­twy, ale nie prze­ma­wia do mnie idea Boga tak prze­ra­ża­ją­cego, że bała­bym się Go spo­tkać.

– Dla­czego wasz Bóg panią prze­raża?

Zabrzmia­ła­bym zbyt dzie­cin­nie, gdy­bym przy­znała, że kiedy mój pastor gro­ził ogniem i siarką, czu­łam woń wła­snego przy­pie­ka­ją­cego się ciała i widzia­łam, jak moja skóra robi się chrupka niczym skwarki. Podzie­li­łam się z nim mniej oso­bi­stą prawdą:

– Ponie­waż boję się umrzeć.

Ocze­ki­wa­łam pocie­sza­ją­cego banału: jeśli ktoś wiódł dobre życie i wystrze­gał się grze­chu, może umrzeć spo­koj­nie.

Jed­nak rabbi Fine odparł:

– Juda­izm nie wybawi pani od śmierci. Pro­szę odwie­dzić żydow­ski cmen­tarz.

Spoj­rza­łam na niego i z całą siłą odczu­łam, jak głu­pia jest moja obec­ność w tym miej­scu.

Męż­czy­zna cią­gnął:

– Dam pani listę ksią­żek. Pro­szę je prze­czy­tać. Prze­my­śleć. Pospie­rać się z auto­rami i ide­ami, a potem wró­cić do mnie.

Pochy­lił się nad biur­kiem i zaczął pisać. Wie­dzia­łam, że dobrze będzie mi się z nim roz­ma­wiało o Życiu, Miło­ści, Nie­na­wi­ści, a przede wszyst­kim o Śmierci. Wrę­czył mi kartkę i po raz pierw­szy się uśmiech­nął, co nadało mu jesz­cze bar­dziej chło­pię­cego wyglądu. Podzię­ko­wa­łam i wyszłam prze­ko­nana, że wkrótce podej­miemy prze­rwaną dys­ku­sję. Rok zajęło mi kupie­nie lub wypo­ży­cze­nie, a następ­nie prze­czy­ta­nie ksią­żek, ale miało minąć dwa­dzie­ścia lat, zanim znów zoba­czę rab­biego Fine’a.

Rozdział 3

3

Tosh poja­wiał się w skle­pie tak regu­lar­nie, że pod­czas jego wizyt nikt nawet nie mru­gnął okiem, a czarni klienci zaczęli się z nim witać, choć w odpo­wie­dzi jedy­nie kiwał głową. Zwol­niono go ze służby w mary­narce i zna­lazł pracę w skle­pie ze sprzę­tem elek­tro­nicz­nym. Wynaj­mo­wał pokój w murzyń­skiej dziel­nicy i codzien­nie zaglą­dał do sklepu pły­to­wego. Długo roz­ma­wia­li­śmy nad wiru­ją­cymi krąż­kami. Wyznał, że lubi ze mną gadać, bo ni­gdy nie kła­mię.

Spy­ta­łam, jak to się stało, że tak bar­dzo polu­bił czar­nych ludzi.

– Nie lubię czar­nych ludzi – odparł ze śmier­telną powagą. – Ani Wło­chów, ani Żydów, ani Irland­czy­ków, ani tych z Dale­kiego Wschodu. Sam jestem Gre­kiem, ale Gre­ków też nie lubię.

Uzna­łam, że osza­lał. Być intro­wer­ty­kiem to jedno, ale powie­dzieć mi pro­sto w twarz, że się nie lubi czar­nych, to już zupeł­nie co innego.

– Dla­czego tak nie zno­sisz ludzi?

– Nie powie­dzia­łem, że ich nie zno­szę. Nie­lu­bie­nie ludzi to nie to samo co ich nie­zno­sze­nie.

Brzmiało to jak głę­boka myśl i potrze­bo­wa­łam czasu, by ją prze­tra­wić.

Spy­ta­łam, czy lubi dzieci. Odrzekł, że nie­które ow­szem.

Opo­wie­dzia­łam mu o moim synu, o tym, jaki jest bystry, piękny, zabawny i słodki.

– Gra w bejs­bol?

Nie myśla­łam dotąd o spor­tach, które Clyde mógłby upra­wiać z ojcem. Wraz z tym pyta­niem wyrósł przede mną zupeł­nie nowy świat. Pod­czas następ­nej sesji wzno­sze­nia sobie zamku będę marzyć o mężu, który zabie­rałby naszych synów do parku, by tam grać z nimi w bejs­bol, fut­bol, koszy­kówkę i tenisa, pod­czas gdy ja z córką szy­ko­wa­ły­by­śmy cia­steczka i inne prze­ką­ski na ich powrót.

– Nie, jesz­cze nie.

– Wybierzmy się w twoje wolne do parku. Nauczę go tego, co umiem.

Wcze­śniej nie bar­dzo przy­glą­da­łam się Toshowi. Miał gęste, czarne włosy i powolne, śliw­kowe oczy osób znad Morza Śród­ziem­nego. Twarz łagodną, spo­witą aurą dys­kre­cji. Był przy­stojny, ale nie dosko­czyłby do poprzeczki, którą wyzna­czy­łam mojemu przy­szłemu mężowi. Był dwa cale niż­szy ode mnie i biały. Mój mąż miał pre­zen­to­wać się przy­stoj­nie, mie­rzyć sześć stóp i trzy cale, no i być czarny. Otrzą­snę­łam się z tych mgli­stych roz­wa­żań i wyzna­czy­łam datę, kiedy pój­dziemy we trójkę do parku Gol­den Gate.

Mój syn i Tosh się polu­bili. Grali w piłkę ręczną, a po pik­niku Tosh wyjął z opa­ko­wa­nia prze­no­śną sza­chow­nicę i zaczął uczyć małego zasad. Dzień zakoń­czy­li­śmy u mnie w domu, gdzie przed­sta­wi­łam Tosha matce. Przy­jęła go układ­nie i nic wię­cej.

„Jak poznał pan Mayę? Skąd pan jest?” i „Kiedy pan tam wraca?”. Tosh trzy­mał się dziel­nie w obli­czu tej kobiety przy­po­mi­na­ją­cej trąbę powietrzną. Patrzył pro­sto na nią, igno­ro­wał alu­zje i odpo­wia­dał tylko wtedy, gdy pytała go o coś bez ogró­dek. Po jego wyj­ściu matka zagad­nęła mnie o moje zamiary.

– To tylko kolega.

Ona na to:

– Cóż, pamię­taj, że biali ludzie od wie­ków wyko­rzy­stują czar­nych.

Przy­po­mnia­łam jej:

– Sama znasz mnó­stwo bia­łych. Cio­cię Lindę, cio­cię Josie i wujka Blac­kiego. Przy­jaź­nisz się z nimi. A Bailey ma tych swo­ich przy­ja­ciół, Harry’ego i Paula, eks­perta od tenisa sto­ło­wego.

– Wła­śnie o to mi cho­dzi. To przy­ja­ciele, nic wię­cej. Ist­nieje olbrzy­mia róż­nica mię­dzy wspól­nym śmie­chem a wspól­nym kocha­niem.

Kilka dni póź­niej pozwo­li­łam Toshowi zabrać mojego syna na wycieczkę. Przy­szli do sklepu, aku­rat gdy wycho­dzi­łam, a popo­łu­dnie wypeł­niało Clyde’a po same uszy.

– Jeź­dzi­li­śmy tram­wa­jem lino­wym i byli­śmy na Fisher­man’s Wharf. Zostanę kapi­ta­nem statku albo motor­ni­czym w tram­waju! – Oczy latały mu jak tra­fione kulki do gry. – W przy­szłym tygo­dniu pan Ange­los zabie­rze mnie do zoo. Będę kar­mił zwie­rzęta! Może zostanę pogromcą lwów. – Przyj­rzał się mojej twa­rzy i dodał: – Powie­dział, że bym mógł.

Mimo że Tosh nie czy­nił żad­nych roman­tycz­nych dekla­ra­cji, zda­łam sobie sprawę, że za pośred­nic­twem syna zaleca się do mnie rów­nie nie­wąt­pli­wie jak Abe­lard do Helo­izy. Nie mogłam poka­zać, że o tym wiem. Ta wie­dza musiała pozo­stać w moim wnę­trzu, nie­wy­ja­wiona, ponie­waż w prze­ciw­nym razie musia­ła­bym pod­jąć decy­zję, tę jed­nak pod­jęły za mnie stu­le­cia nie­wol­nic­twa, gwał­ce­nia praw moich pobra­tym­ców, prze­mocy bia­łych. Jesz­cze przed moim uro­dze­niem gniew i wina posta­no­wiły, że Czarne jest Czarne, a Białe jest Białe, i choć mógł mię­dzy nimi ist­nieć seks, to z pew­no­ścią nie miłość. Jed­nak praw­dziwa natura ludz­kiego serca bywa rów­nie kapry­śna jak wio­senna pogoda. Cza­sem wszystko wska­zuje, że spad­nie deszcz, gdy rap­tem niebo się prze­ja­śnia.

Tosh dora­stał w grec­kiej spo­łecz­no­ści, w któ­rej nawet Wło­chów uzna­wano za obcych. Jego kon­takty z czar­nymi ogra­ni­czały się do murzyń­skich mary­na­rzy z bazy woj­sko­wej i słu­cha­nia muzyki wyna­laz­ców bebopu.

Ja ni­gdy nie mia­łam zapo­mnieć opo­wie­ści o nie­wol­nic­twie ani swo­jej połu­dnio­wej prze­szło­ści, w któ­rej wszy­scy biali, łącz­nie z bied­nymi i nie­do­uczo­nymi, mogli ode­zwać się nie­grzecz­nie do każ­dego napo­tka­nego Murzyna, a nawet zasto­so­wać wobec niego prze­moc fizyczną. Zna­łam brzy­dotę bia­łego uprze­dze­nia. Siłą rze­czy nie ist­niał żaden wspólny grunt, na któ­rym Tosh i ja mogli­by­śmy się spo­tkać.

Zaczę­łam wypa­try­wać jego wizyt w skle­pie ze ści­śle kon­tro­lo­waną nie­cier­pli­wo­ścią. Cho­dzi­li­śmy razem do par­ków, na plażę i na kola­cje. Kocha­li­śmy W.C. Fieldsa, uwiel­bia­li­śmy Mae West i we trójkę rycze­li­śmy ze śmie­chu pro­sto w ciche, mroczne powie­trze kin stu­dyj­nych.

Któ­re­goś wie­czoru, kiedy poło­ży­łam już syna do łóżka, sie­dzie­li­śmy w dużej kuchni, pijąc kawę. Tosh spy­tał, czy umiem wró­żyć z ręki, i podał mi swoją dłoń.

Odpo­wie­dzia­łam:

– Oczy­wi­ście, zosta­niesz wiel­kim muzy­kiem, będziesz bar­dzo bogaty i będziesz wiódł dłu­gie, zamożne życie. – Poło­ży­łam jego dłoń na stole, wnę­trzem do góry.

Wtedy zapy­tał:

– Widzisz może, gdzie odbę­dzie się mój ślub?

Roz­cza­ro­wa­nie prze­bo­dło mnie na wylot. Mimo że ni­gdy nie obsa­dza­łam go w roli „mojego męża”, jego uwaga była bal­sa­mem na moją samot­ność. Teraz oznaj­miał, że pla­nuje mał­żeń­stwo. Wkrótce na scenę wkro­czy jakaś uko­chana z dzie­ciń­stwa. A ode mnie będzie się ocze­ki­wać, że zacho­wam się wobec niej miło i wspa­nia­ło­myśl­nie.

Spoj­rza­łam na cie­ni­ste linie jego dłoni i oświad­czy­łam zło­śli­wie:

– Linia serca jest bar­dzo nie­wy­raźna. Nie widzę w two­jej przy­szło­ści szczę­śli­wego mał­żeń­stwa.

Zła­pał mnie za rękę i ści­snął ją.

– A jed­nak wezmę ślub – i to z tobą.

Dźwięki nie chciały złą­czyć się w całość i prze­ka­zać zna­cze­nia. Wezmę ślub – i to z tobą. Musiał mówić o mnie, skoro to do mnie się zwra­cał, jed­nak te dwie frazy: „z tobą” i „wziąć ślub” ni­gdy dotąd nie zostały do mnie skie­ro­wane.

Nawet gdy zaak­cep­to­wa­łam treść jego oświad­cze­nia, nie zna­la­złam nic, co mogła­bym odpo­wie­dzieć.

– Biały męż­czy­zna? Biedny biały męż­czy­zna? Jak możesz to w ogóle roz­wa­żać? – Nie­do­wie­rza­nie z tru­dem brnęło po jej twa­rzy. Dia­ment matki mru­gał do mnie, gdy jej dłoń śmi­gała tam i z powro­tem w powie­trzu. – Biały męż­czy­zna bez choćby noc­nika lub okna, przez które można by go wyrzu­cić!

Sły­nęła z tem­pe­ra­ment­nych wybu­chów, ale ni­gdy nie roz­zło­ściła się na mnie do tego stop­nia, by wywrzesz­czeć mi pełną, pio­ru­nu­jącą gamę swo­jej wście­kło­ści. Teraz, gdy powie­dzia­łam jej o oświad­czy­nach Tosha, prędko prze­cho­dziła od „lek­kiego zgrzytu” (jak okre­ślała pomniej­sze sprzeczki) do peł­no­wy­mia­ro­wego ataku szału. Jej śliczna twarz w kolo­rze masła w zastra­sza­ją­cym tem­pie napięła się i poczer­wie­niała.

– Pomyśl o swoim życiu. Jesteś młoda. Co z tobą będzie?

Mia­łam nadzieję, że nic szcze­gól­nego – liczy­łam, że nie przy­trafi mi się już wiele wię­cej niż do tej pory. W wieku trzech lat wysłano mnie w podróż pocią­giem z Kali­for­nii do Arkan­sas z czte­ro­let­nim bra­tem za jedy­nego towa­rzy­sza; jako sied­mio­latka zosta­łam zgwał­cona, a jako trzy­na­sto­latka wró­ci­łam do Kali­for­nii. Mój syn uro­dził się, gdy mia­łam lat szes­na­ście, a ponie­waż byłam zde­ter­mi­no­wana go wycho­wać, pra­co­wa­łam jako tan­cerka ero­tyczna w noc­nych klu­bach, sma­ży­łam ham­bur­gery, goto­wa­łam w kre­ol­skiej restau­ra­cji, a raz dosta­łam robotę w warsz­ta­cie samo­cho­do­wym, gdzie gołymi rękami zdra­py­wa­łam z aut lakier.

– Myśl do przodu. Co on, u dia­bła, może ci dać? Pogardę swo­ich i nie­uf­ność two­ich wła­snych ziom­ków. Nie­zły pre­zent ślubny, nie ma co.

Tym­cza­sem ja mogłam oczy­wi­ście dać mu umysł wypeł­niony lotną mie­szanką nie­pew­no­ści i uporu oraz pię­cio­let­niego syna, który ni­gdy nie zaznał ojcow­skiej dys­cy­pliny.

– Kochasz go? Przy­znam, że trudno mi w to uwie­rzyć. Z dru­giej strony wiem, że miłość pój­dzie wszę­dzie, gdzie ją posłać, nawet do psiego zadka. Kochasz go? Odpo­wiedz.

Nie odpo­wie­dzia­łam.

– W takim razie wytłu­macz mi dla­czego. Dla­czego zamie­rzasz za niego wyjść?

Wie­dzia­łam, że Vivian Baxter ponad wszyst­kie inne cnoty ceni sobie szcze­rość. Odpar­łam:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki