Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W trzecim tomie autobiografii Maya Angelou przenosi się w świat dorosłych. Stara się utrzymać siebie i syna, wykonując szereg dorywczych prac, radzi sobie z nieudanym małżeństwem z białym mężczyzną, śpiewa w jednym z najpopularniejszych klubów nocnych na wybrzeżu San Francisco. Wyrusza do Nowego Jorku, aby dołączyć do obsady "Porgy and Bess". Koncertuje we Włoszech, Francji, Grecji, Jugosławii i Egipcie, występując dla dużej, entuzjastycznej publiczności. Ekscytację tłumi jednak dojmujące poczucie winy związane z porzuceniem syna.
Apoteoza życia i miłości, świętowanie człowieczeństwa i fascynująca saga, która poruszyła, zainspirowała i wzmocniła czytelników na całym świecie.
Za przekład „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak”, pierwszej części siedmiotomowego autobiograficznego cyklu, Elżbieta Janota otrzymała Vivelo Book Awards 2023.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
dla Marthy i Lillian, Neda i Beya, za śmiech, miłość i muzykę
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Bellagio Study and Conference Center przy Fundacji Rockefellera, a w szczególności Billowi i Betsy Olsenom
Specjalne podziękowania dla mojej przyjaciółki i sekretarki, Sel Berkowitz
1
Czy nie samotny ten księżyc, co świeci wśród drzew? Ach, czy nie samotny ten księżyc, co świeci wśród drzew? Czy nie samotny ten dom, gdy twój skarb pakuje się?
Muzyka była moim schronieniem. Mogłam wczołgać się w przestrzenie między nutami, skulić się i odwrócić plecami do samotności.
W wynajętym pokoju (z możliwością korzystania ze wspólnej kuchni na końcu korytarza) nastawiałam płytę i obejmowałam piosenkę. Gdy tańczyłyśmy przyklejone do siebie, wciskałam nos w jej szyję, całowałam skórę i pocierałam policzkiem o jej policzek.
Melrose Record Shop na Fillmore był centralnym punktem na mapie, gdy chodziło o muzykę, muzyków, melomanów i kolekcjonerów płyt. Dudnienie ze sklepowych głośników wylewało się na ulicę z natarczywością właściwą obłudnemu żałobnikowi nad grobem. W ciemnym wnętrzu wzdłuż jednej ze ścian urządzono kabiny przypominające otwarte budki telefoniczne. Klienci stawali tam, umieszczali swoje wybory na talerzach gramofonów i wkładali słuchawki. Miałam dwie godziny wolnego między jedną a drugą pracą. Od czasu do czasu szłam do biblioteki albo do YWCA, jeśli wypadała akurat darmowa lekcja tańca. Najczęściej jednak kierowałam się do melodyjnego Melrose Record Shop, gdzie mogłam przesiadywać, grzęznąc w muzyce.
Louise Cox, niska blondynka i współwłaścicielka lokalu, śmigała między klientami niczym kapryśny motyl w ogrodzie różanym. Była biała, używała perfum i otwarcie uśmiechała się do murzyńskich klientów, stąd wiedziałam, że jest osobą wyrafinowaną. Cudze wyrafinowanie zwykle wzbudzało moją nerwowość, więc traktowałam Louise z pewną nieśmiałością. Moje gusta muzyczne oscylowały między bluesami Johna Lee Hookera a bulgoczącymi, srebrnymi dźwiękami Charliego Parkera. Już od roku zbierałam ich płyty.
Podczas którejś wizyty w sklepie Louise podeszła do kabiny, gdzie słuchałam krążka.
– Cześć, jestem Louise. A jak ty masz na imię?
Przez głowę przemknęło mi: „Na imię mam Nie Wtykaj Nosa w Nie Swoje Sprawy”. To była okrutna dziecięca odzywka uważana za obraźliwą.
Ostatnią białą kobietą, która zadała mi pytanie inne niż: „W czym mogę pomóc?”, była moja nauczycielka z liceum. Spojrzałam na tę drobną kobietkę, na jej kaszmirowy sweter i perły, na jej gładkie włosy i różowe wargi, i uznałam, że nie może mnie skrzywdzić, podałam jej więc nazwisko, którym przedstawiałam się wszystkim białym ludziom.
– Marguerite Annie Johnson. – Nazwano mnie na cześć obu babć.
– Marguerite? Piękne imię.
Zaskoczyła mnie. Wymówiła je jak moja babcia. Nie Margarit, lecz Marg-ju-riit.
– W zeszłym tygodniu przyszedł nowy Charlie Parker. Zachowałam go dla ciebie. – To świadczyło o smykałce do interesów. – Wiem, że lubisz Johna Lee Hookera, ale chcę, żebyś posłuchała kogoś jeszcze. – Zatrzymała gramofon, wyjęła moją płytę i włożyła w jej miejsce inną.
Panie, czy ona choć krzynkę myśli o mnie? Panie, czy ona choć krzynkę myśli o mnie? Chcę wiedzieć, chcę wiedzieć, czy mój skarb wróci do mnie?
Głos piosenkarza zawodził z tęsknoty, której doświadczałam, zdawało się, przez całe życie. Nie mogłam jednak powiedzieć o tym Louise. Studiowała moją twarz, którą zmusiłam do bezruchu.
Ha, coś mi się widzi, że nic tu po mnie. Nie, coś mi się widzi, że nic tu po mnie. Zawinę się, bo nikt tu nie zapłacze po mnie.
Muzyka spasowała mi jak szyte na miarę ubranie.
Sprzedawczyni oznajmiła: „To Arthur Crudup. Czyż nie jest wspaniały?”; ekscytacja rozświetlała jej twarz.
– Jest w porządku. Dziękuję, że mi go pani puściła.
Niemądrze było ujawniać swoje prawdziwe uczucia przed obcymi. A nic na świecie nie wydawało mi się bardziej obce niż przyjaźnie nastawiona biała kobieta.
– Zapakować? Razem z nowym Birdem?
Pensje z małej agencji nieruchomości i butiku z sukienkami w centrum miasta ledwie starczały na czynsz i opiekunkę do dziecka.
– Odbiorę obie w przyszłym tygodniu. Dziękuję, że pani o mnie pomyślała. – Uprzejmość nic nie kosztuje, pod warunkiem że człowiek ma swoją godność. Nauczyła mnie tego moja babcia, Annie Henderson.
Kobieta odwróciła się i ruszyła z płytą za ladę. Nakazałam sobie nie czuć się źle. Nie odrzuciłam przecież oferty przyjaźni, a jedynie uniknęłam handlowej zasadzki.
Podeszłam do kasy.
– Dziękuję, Louise. Do zobaczenia za tydzień. – Gdy odłożyłam krążek na ladę, pchnęła w moją stronę starannie owiniętą paczkę.
– Weź je, Marg-ju-riit. Wpisałam cię do zeszytu. – I odwróciła się do innego klienta. Nie mogłam odmówić, bo nie wiedziałam, jak to zrobić z gracją.
Po wyjściu na wieczorną ulicę przeanalizowałam motywy tej kobiety. Co takiego miałam, czego mogła chcieć? Dlaczego pozwoliła mi wynieść ze sklepu swoją własność? Przecież mnie nie znała. Nawet nazwisko mogłam zmyślić na poczekaniu. Niemożliwe, by zależało jej na przyjaźni, w końcu była biała, a z tego, co wiedziałam, białe kobiety samotne bywały jedynie w książkach. Biali mężczyźni je uwielbiali, czarni ich pożądali, a czarne kobiety pracowały dla nich. Nie istniało żadne gotowe wytłumaczenie dla tego gestu zaufania.
W domu otworzyłam szufladę z oszczędnościami na czarną godzinę i wycisnęłam dość, by zapłacić Louise. Kiedy wróciłam, przyjęła pieniądze ze słowami:
– Dzięki, Marg-ju-riit. Ale nie musiałaś specjalnie się fatygować. Ufam ci.
– Dlaczego? – Tu ją miałam. – Przecież mnie pani nie zna.
– Bo cię lubię.
– Ale nawet mnie pani nie zna! Jak można lubić nieznajomą osobę?
– Tak mi podpowiada serce, a ja mu wierzę.
Całymi tygodniami dumałam nad Louise Cox. Co takiego mogłam mieć, czego ona mogła pragnąć? Mój umysł, to pewne, był dobrze naoliwionym mechanizmem pracującym szybko i niemal bezgłośnie. Często współzawodniczyłam z uczestnikami radiowych quizów i zwykle odnosiłam miażdżące zwycięstwo we własnym salonie. Och, moja intelektualna machina mogła podniecić każdego. To jest każdego zainteresowanego osobą, która wyuczyła się prezydentów Stanów Zjednoczonych w kolejności chronologicznej, światowych stolic, występujących w glebie minerałów i łacińskich nazw wielu różnych gatunków flory i fauny. Jednak amatorzy tych umiejętności nie ustawiali się do mnie w kolejce, a musiałam przyznać, że na powszechnie cenionym polu fizycznego piękna i kobiecego powabu miałam spore braki.
Moje ciało przez całe życie skutecznie buntowało się przeciwko mej wykwintniejszej naturze. Byłam za wysoka i chuda jak patyk. Moje wielkie, ekstrawertyczne zęby wystawały podekscytowane faktem, że je widać, a ja – próbując udaremnić ich wysiłki – rzadko się uśmiechałam. Mimo że wcierałam we włosy brylantynę Dixie Peach, ich gęsta, czarna masa fałdowała się, kręciła i stawiała opór wygładzającej pomadzie, by w końcu wyrwać się na wolność i zakłębić wokół mojej głowy niczym chmara wściekłych pszczół. Nie, by oddać sprawiedliwość prawdzie, musiałam sobie powiedzieć, że Louise Cox nie traktuje mnie przyjaźnie ze względu na moją urodę.
Może oferowała mi swoją przyjaźń, bo było jej mnie żal. Ta myśl przypominała sznurek, który początkowo wił się luźny i postrzępiony, by następnie zacisnąć się niczym pętla na mojej świadomości. Mój duch wzdrygnął się na tę nachalną obrazę. Biała kobieta? Lituje się nade mną? Nie śmiałaby! Wrócę do sklepu i już ja jej pokażę. Zgniotę jej niesmaczną litość w kulkę i rzucę jej w twarz. Wcisnę jej nos głęboko we współczucie, o które wcale nie prosiłam, aż z oczu popłyną jej łzy i przekona się, że jestem królową, do której wieśniacy jej pokroju nie powinni zbliżać się nawet z łkaniem i na kolanach.
Louise pochylała się nad ladą, rozmawiając z małym, czarnym chłopcem. Nie przerwała pogawędki, by dać znać, że zauważyła moje wejście.
– Ile pudełek złożyłeś, J.C.? – spytała trzeźwym tonem.
– Osiemnaście – odpowiedział chłopiec z równą powagą. Ledwie sięgał głową blatu. Sprzedawczyni wzięła niewielki pojemnik z półki za plecami.
– W takim razie masz tu osiemnaście centów. – Przeliczyła monety, przesuwając je po ladzie, po czym przesypała je w jego złożone dłonie.
– Dobra. – Odwrócił się na niepewnych nogach i wpadł na mnie. Wymamrotał: – Dziękuję.
Louise okrążyła ladę, podążając za jego cienkim głosikiem. Przebiegła obok mnie i dopadła drzwi sekundę po tym, jak nimi trzasnął.
– J.C.! – Stanęła na chodniku z rękami na biodrach i podniosła głos. – J.C., do zobaczenia w następną sobotę! – Wróciła do sklepu i spojrzała na mnie. – Cześć. Marg-ju-rit. Jejciu, ale się cieszę, że cię widzę! Przepraszam za tę scenę. Musiałam zapłacić jednemu z moich pracowników.
Czekałam na ciąg dalszy. Czekałam, aż powie, jaki z niego skarb i jak klepie biedę, i czy to nie wielka szkoda. Ona jednak weszła z powrotem za ladę i zaczęła wsuwać płyty do papierowych opakowań.
– Tuż po otwarciu sklepu zleciały się tu wszystkie dzieciaki z okolicy. Żądały, żebym albo sypła trochu grosza – nienawidziłam, gdy biali naśladowali wymowę czarnych – albo coś im puściła. Odparłam, że dam im pieniądze, tylko jeśli na nie zapracują, a płyty mogę puścić ich rodzicom, ale nie im, przynajmniej dopóki nie podrosną na tyle, by sięgać do talerzy gramofonów. No więc pozwalam im składać puste pudła po płytach, cent za sztukę. – Po czym dodała: – Cieszę się, że cię widzę, bo chcę ci zaproponować pracę.
Imałam się w życiu różnych zajęć, by zarobić na chleb, ale postawiłam granicę na sprzątaniu domów białych. Próbowałam i wytrwałam tylko jeden dzień. Woskowane stoły, cięte kwiaty i szafy pełne cudzych ubrań zupełnie zbiły mnie z tropu. Znienawidziłam wzorzyste dywany, wykafelkowane kuchnie i lodówki pełne resztek niedojedzonych przez obcych ludzi.
– Naprawdę? – Lód w głosie zapewnił mi akcent w stylu Vivien Leigh z klasy wyższej (sprzed Przeminęło z wiatrem).
– Siostra pomagała mi w sklepie, ale teraz wraca do szkoły. Pomyślałam, że byłabyś idealna na jej miejsce. – Zdecydowanie zaczęło uginać się pode mną niczym słabe kolana. – Nie wiem, czy wiesz, ale obsługuję sporą klientelę i staram się mieć na stanie choćby niewielki zapas wszystkich płyt nagranych przez murzyńskich artystów. A jeśli czegoś brakuje, mamy tu obszerny katalog, z którego można zamawiać. Co o tym myślisz?
W jej twarzy była otwartość, a w uśmiechu prostota. Szperałam w jej oczach w poszukiwaniu ukrytych motywów, niczego jednak nie znalazłam. Mimo to musiałam zademonstrować swoją siłę.
– Nie lubię, gdy biali ludzie naśladują Murzynów. Czy te dzieci naprawdę prosiły, by sypła pani trochu grosza? Jakoś nie chce mi się wierzyć.
Na to odparła:
– Masz rację – nie prosiły. One żądały, bym „sypła trochu grosza”. – Uśmiech zniknął z jej twarzy. – Ty to powiedz.
– Proszę, by sypnęła pani trochę grosza. – Moje wargi rozciągały się, gdy starannie wymawiałam głoski.
Sięgnęła do pudełka i wręczyła mi monetę.
– Nie zapominaj, że chodziłaś do szkoły, obie powinnyśmy też pamiętać, że jesteśmy dorosłe. Ucieszyłabym się, gdybyś przyjęła tę posadę. – Poinformowała mnie o wysokości pensji, godzinach pracy i zakresie obowiązków.
– Dziękuję za propozycję. Przemyślę to. – Wyszłam ze sklepu wyprostowana, z podniesioną głową. By zamaskować moje podekscytowanie, starałam się emanować obojętnością, tak jak ośmiornica wydziela atrament.
Musiałam pogadać z Ivonne Broadnax, Panną Realistką. Była moją najbliższą przyjaciółką. Zdołała wystrzec się utrapienia w postaci romantycznej ślepoty, która dokuczała mi przez całe życie. Miała niezmącony, sokoli wzrok kogoś, kto urodził się, by przetrwać. Poszłam do jej domu na Ellis Street, gdzie, mając dwadzieścia pięć lat, wychowywała ośmioletnią córkę i piętnastoletnią siostrę.
– Vonne, kojarzysz tę kobietę ze sklepu z płytami?
– Tę niską białą z krzywym uśmieszkiem? – Miała cichy, żałobny głos, a dźwięk musiał przebić się przez barierę równych, białych zębów.
– Tak.
– A co?
– Zaoferowała mi pracę.
– W jakim niby charakterze? – Wiedziałam, że na jej cynizm można liczyć.
– Sprzedawczyni.
– Dlaczego?
– Właśnie to próbuję ustalić. Dlaczego? I dlaczego akurat ja?
Ivonne siedziała całkiem nieruchomo, pogrążona w myślach. Cechowała ją wielka uroda, którą nosiła z dużą nonszalancją. Teraz ściągnęła swoje pięknie wykrojone usta, a gdy uniosła głowę, krążąca bystro krew powlekła jej twarz kremoworóżowym rumieńcem.
– Czy ona ma trochę nie po kolei?
Obie wiedziałyśmy, że to jedyne logiczne wytłumaczenie.
– Nie. Na pewno nie.
Ivonne znów pochyliła głowę. Uniosła ją i spojrzała na mnie.
– Pytałaś?
– Nie.
– Mam na myśli, czy pytałaś ją o wakat.
– Nie. Sama zaproponowała. – Zabarwiłam odpowiedź odrobiną oburzenia.
Przyjaciółka posumowała:
– Wiesz przecież, że biali są dziwni. Nie wiem nawet, czy sami mają pojęcie, dlaczego cokolwiek robią. – Dorastała w małym miasteczku w Missisipi, a ja w jeszcze mniejszej mieścinie w Arkansas. Biali stanowili w naszej historii element równie stały jak pory roku i równie niepoznany jak dostatek. – Może chce coś udowodnić. – Odczekała chwilę. – Jaką stawkę oferuje?
– Dość wysoką, żebym mogła rzucić obie prace i sprowadzić dziecko do domu.
– No to weź tę robotę.
– Będę musiała zamawiać płyty, robić inwentaryzację i takie tam. – Zapach poprawy jakości mojego życia ledwie musnął moje nozdrza, a już cała się trzęsłam.
– Daj spokój, Mayu. – (Zwracała się do mnie rodzinnym przezwiskiem). – Skoro mogłaś prowadzić dom schadzek, dasz sobie radę ze sklepem płytowym.
Jako osiemnastolatka zarządzałam w San Diego domem publicznym, w którym dwie wykwalifikowane pracownice zabawiały gości, podczas gdy ja, inwestorka, pobierałam procent. Od tamtej pory zdążyłam w mojej głowie przykryć to doświadczenie wieloma warstwami wybaczenia i świadomej afektacji idącej w parze z niewinnością. Faktem pozostawało, że miałam niejaki talent administracyjny.
– Powiedz, że przyjmujesz ofertę, a potem obserwuj ją niczym jastrząb. Znasz białe kobiety. Ściągnie taka majtki, pierwsza się położy, a później krzyczy, że gwałcą. Jeśli nie zachowasz ostrożności, nagle ci osłabnie, zemdleje i zanim się obejrzysz, będziesz myć okna i szorować podłogi. – Zarechotałyśmy jak dwie stare baby wspominające sekretną przeszłość. Śmiech był gorzki i tak naprawdę niewymierzony w białe kobiety. Stosowałyśmy tradycyjny wybieg służący za tarczę dla czarnej wrażliwości; śmiałyśmy się, by nie płakać.
Przyjęłam posadę, ale stale miałam Louise na oku. Żaden jej ruch nie pozostał niezauważony, żadna rozmowa nieutrwalona w mojej pamięci. Pytanie nie brzmiało, czy jej rasizm się ujawni, lecz kiedy i w jaki sposób się to stanie. Przez dwa miesiące byłam postacią z granej na żywo powieści z dreszczykiem. Wsłuchiwałam się w ton jej głosu i śledziłam jej spojrzenia.
W niedzielę, gdy po nabożeństwach starsi ludzie wpadali posłuchać kazań wielebnego Joego Maya z płyt na siedemdziesiąt osiem obrotów, drżałam podekscytowana pościgiem. Duże, ściśnięte gorsetami kobiety gromadziły się wokół gramofonów z piersiami rozdętymi religijnym ferworem, podczas gdy ich mężowie w ciemnych garniturach wsiąkali w muzykę z twarzami pozbawionymi wyrazu, poddając się jej duchowi, a ich czarne i brązowe palce odpoczywały zaciśnięte na Bibliach.
Louise oferowała paniom składane krzesła i usuwała się za ladę, do swoich ksiąg. Czekałam na choćby jeden uśmieszek, jedno przewrócenie oczami w stronę oblężonych niebios, a wtedy zyskałabym dowód, że uważa swą białość za cechę nadrzędną, którą zaaranżowała wraz z Bogiem dla własnej wygody.
Po dwóch miesiącach byłam już wyczerpana stałą czujnością, a nie znalazłam ani śladu uprzedzeń. Zaczęłam odprężać się i cieszyć bogactwem świata muzyki. Wczesne ranki oddawałam we władanie Bartokowi i Schoenbergowi. W kolejnych godzinach rozkoszowałam się wokalami Billy’ego Eckstine’a, Billie Holiday, Nata Cole’a, Louisa Jordana i Bulla Moose’a Jacksona. Na obiad były pierożki z rosyjskich delikatesów po sąsiedzku, a powietrze przecinali giganci bebopu. Charles Parker i Max Roach, Dizzy Gillespie, Sarah Vaughan, Al Haig i Howard McGhee. Blues należał do późnych popołudni, a teksty o utraconej miłości przemawiały do mojego osamotnienia.
Zamawiałam towar i nastawiałam płyty na żądanie, opróżniałam popielniczki i odkurzałam kartonowe stojaki w witrynach. Louise i jej partner, David Rosenbaum, okazali swoje zadowolenie, dając mi podwyżkę, i choć byłam im wdzięczna za pracę i wstęp do przyjaznych relacji na linii czarni–biali, swoje uczucia wyrazić mogłam, jedynie przychodząc do sklepu na czas, sprawnie wykonując swoje obowiązki i zachowując się z chłodnym, bezbarwnym szacunkiem.
Tymczasem w domu życie lśniło pięknymi barwami. Każdego wieczoru odbierałam syna od opiekunki. Miał pięć lat i uśmiech tak piękny, że mógłby złamać kręgosłup brutalowi.
Przez dwa lata miotaliśmy się jak topiki w nieustannym wirze. Musiałam mieć swobodę, by pracować na nasze utrzymanie, jednak opiekunki były tak drogie, że potrzebowałam dwóch posad, aby opłacić ich pensje oraz czynsz. Syn mieszkał u tych kobiet przez sześć dni i pięć nocy w tygodniu.
W wieczór poprzedzający mój dzień wolny udawałam się do domu niańki. Synek chwytał się najpierw rąbka mojej sukienki, a potem obejmował mnie ciasno za nogi i wrzeszczał, podczas gdy regulowałam rachunek. Siłą odrywałam od siebie jego ramionka, brałam go na ręce i ruszałam ulicą. Mijałam kolejne przecznice, a on wciąż się darł. Gdy znaleźliśmy się wystarczająco daleko, rozluźniał duszący chwyt na mojej szyi i wtedy mogłam postawić go na ziemi. Wieczór spędzaliśmy w moim pokoju. Chodził za mną krok w krok i nie wierzył, że wrócę, jeśli puści mnie samą do łazienki. Po kolacji przygotowanej we wspólnej kuchni czytałam mu i pozwalałam, by próbował czytać mnie.
Następnego dnia wybieraliśmy się do parku, do zoo, do miejskiego muzeum sztuki, do kina puszczającego kreskówki lub do innego taniego czy bezpłatnego przybytku rozrywki. Potem, drugiego wspólnego wieczoru, mały walczył z sennością, tak jak stary człowiek walczy ze śmiercią. Nad ranem, jeszcze nie całkiem przebudzony, rzucał się na posłaniu i wydawał bolesne dźwięki niczym ranne zwierzę. Utwardzałam serce i budziłam go. Gdy był już ubrany, kierowaliśmy się z powrotem do domu opiekunki. Płakać zaczynał już kilka przecznic od celu wędrówki. Sama trzymałam łzy na wodzy, dopóki jego krzyki nie zaczęły dźgać mnie zza zamkniętych drzwi, więznąc w moim sercu niby groty włóczni.
Regularność nieszczęścia w żaden sposób go nie pomniejszała. Badałam alternatywy. Gdybym była po ślubie, „mój mąż” (te słowa brzmiały równie nierealnie co „moje konto bankowe”) umieściłby mnie w porządnym lokum, które dzięki dobremu smakowi wkrótce przekształciłabym w prawdziwy dom. Syn i ja całe dnie spędzalibyśmy razem, a potem urodziłabym jeszcze dwójkę dzieci, które nazwałabym Deirdre i Craig, hodowałabym także róże i piękne cynie. Wkładałabym za duże rękawice ogrodowe, tak by po ich zdjęciu moje dłonie wyglądały delikatnie, a manikiur świeżo. Wszyscy gralibyśmy w szachy, chińskie warcaby, dwadzieścia pytań i wista. Tworzylibyśmy dużą, kochającą, przezabawną rodzinę, jak ci z Fałszywej dwunastki.
Albo mogłam pójść na zasiłek.
Na horyzoncie nie było ani śladu mężczyzny mężowskiego kalibru. W istocie zdawało się, że w ogóle żadni mężczyźni nie uważają mnie za atrakcyjną. Może zniechęcała ich moja fasada oparta na chłodnej kontroli, a może po prostu moje potrzeby – jak sądziłam, dobrze ukryte – były tak oczywiste, że budziły ich przerażenie. Nie, mężowie trafiali się rzadziej niż pospolita, ogrodowa odmiana jednorożców.
Natomiast pobieranie zasiłku było absolutnie zabronione. Moją osobistą dumę wykrochmaliła rodzina, która sprawowała nieograniczoną władzę nad swoimi sprawami. Babcia, która wychowała mnie, mojego brata i dwóch swoich synów, była właścicielką sklepu wielobranżowego. Biznes rozkręciła w Stamps, w stanie Arkansas, w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku, sprzedając mięsne zapiekanki pilarzom w tartaku, a następnie pędząc na drugi koniec miasteczka, by w porę nakarmić robotników obsługujących odziarniarkę w oddalonej o cztery mile fabryce.
Mój brat Bailey, który był ode mnie rok starszy i siedem cali niższy, w młodzieńczych latach bębnił bez przerwy: „Jesteś równie inteligentna jak ja” – a oboje zgadzaliśmy się, że jest geniuszem – „i do tego piękna. Możesz wszystko”.
Moja urodziwa matka, która autokratycznie zarządzała interesami oraz mężczyznami, nauczyła mnie wiosłować we własnej łódce, napędzać własne canoe, stawiać własny żagiel. Ostrzegała nawet: „Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione, zrób to sama”.
Nie prosiłam ich o wsparcie (nie mogłam ryzykować odmowy), a przecież mnie kochali. Nie było na świecie siły, która skłoniłaby mnie, bym ze zgiętym karkiem błagała o pomoc instytucję, która mną gardziła, i rząd, który mnie ignorował. Wyglądało na to, że dożywotnio utknęłam między dwoma etatami i cotygodniowym horrorem u opiekunki. Teraz, gdy pobierałam dobrą pensję, wraz z synem mogliśmy wprowadzić się z powrotem do kamienicy mojej matki.
Kiedy oznajmiłam, że odzyskałam małego i jesteśmy gotowi wrócić do domu, uśmiech uderzył w jej twarz niczym grom. Oczy zaszły jej połyskliwą mgiełką. Wydało mi się to niepokojące. O mojej matce można było powiedzieć wiele, właściwie wszystko, ale nie, że jest sentymentalna. Z podziwem obserwowałam, jak szybko stawia znów u steru dawną siebie. Zwykła zadawać jedynie bezpośrednie pytania.
– Jak długo tym razem zostaniecie?
– Aż nie załatwię nam domu.
– Brzmi rozsądnie. Twojego pokoju prawie nie ruszaliśmy, a Clyde może dostać ten mały na tyłach.
Uznałam, że należy się odrobinę pochwalić.
– Pracuję teraz w sklepie płytowym na Fillmore i właściciele dali mi podwyżkę. Będę ci płacić czynsz i dołożę się do jedzenia.
– Ile ci płacą?
Gdy odpowiedziałam, szybko wyliczyła właściwy procent.
– Dobrze. Będziesz mi płaciła taką kwotę i co tydzień kupisz część jedzenia.
Wręczyłam jej trochę gotówki. Przeliczyła ją starannie.
– W porządku, tu jest czynsz za pierwszy miesiąc. Zapamiętam to sobie. – Po czym oddała mi pieniądze. – Idź z tym do centrum i kup sobie jakieś ciuchy. – Zawahałam się. – To prezent, nie pożyczka. Powinnaś wiedzieć, że do interesów nie podchodzę tak niedbale. – W oczach Vivian Baxter biznes to był biznes, ja zaś byłam jej córką; jedno nie miało żadnego wpływu na drugie. – Wiesz, że niańka ze mnie żadna, ale Papa Ford wciąż tu jest, zajmuje się domem. Mógłby mieć oko na Clyde’a. Oczywiście powinnaś co tydzień coś dla niego wyskrobać. Nie tyle, co dla opiekunki, ale jednak. Pamiętaj: może nie zawsze dostaniesz to, za co płacisz, ale bez wątpienia zapłacisz za to, co dostajesz.
– Tak, mamo. – Byłam w domu.
Na wiele miesięcy życie stało się kręgiem przyjemności, a my spacerowaliśmy bezpiecznie po jego powierzchni. Mój syn poszedł do szkoły, bardzo dobrze czytał i, zachęcany przeze mnie, dryfował w stronę romansu z literaturą. Był zdrowy. Rozwiewały się dawne lęki, że go zostawię. Czytałam mu Thorne’a Smitha i z ciężkim akcentem czarnych z Południa recytowałam wiersze Paula Laurence’a Dunbara.
Podczas wieczornej przechadzki po Fillmore Clyde i ja usłyszeliśmy głośne okrzyki i ujrzeliśmy grupę ludzi stłoczonych wokół mężczyzny stojącego na rogu po drugiej stronie ulicy. Zatrzymaliśmy się, by posłuchać.
– Panie, my som twoje dzieci. Przychodzimy do ciebie jak nowo narodzone maluszki. Srebra i złota ni mamy ni krztyny. Ale, och, Panie!
Clyde chwycił mnie za rękę i pociągnął w przeciwnym kierunku.
– Chodź, mamo. Chodź.
Nachyliłam się do niego.
– Dlaczego?
– Ten pan jest wariatem. – Niesmak zmarszczył jego twarzyczkę.
– Dlaczego tak mówisz?
– No bo krzyczy na ulicy.
Przykucnęłam przy nim, nie zwracając uwagi na przechodniów.
– To jeden ze sposobów, w jakie ludzie wielbią Boga. Niektórzy wielbią w kościele, inni na ulicy, a jeszcze inni w swoich sercach.
– Ale, mamo, czy naprawdę istnieje jakiś Bóg? I co On robi całymi dniami?
Pytanie zasługiwało na odpowiedź lepszą, niż byłam w stanie z siebie wykrzesać na środku ulicy. Odparłam więc:
– Porozmawiamy o tym później, a na razie podejdźmy i posłuchajmy. Potraktuj kazanie jako wiersz, a pieśni jako wspaniałą muzykę.
Ruszył za mną, a ja przecisnęłam się przez tłum, by zapewnić mu dobry widok. Błazenada w wykonaniu kaznodziei i odpowiadającego mu tłumu zawstydziła go. To mnie oszołomiło. Dorastałam na łonie Chrześcijańskiego Kościoła Episkopalnego Metodystów, gdzie mój stryjek był nadzorcą w szkółce niedzielnej, a babcia – matką kościoła. Zanim jako trzynastolatka wyjechałam z Arkansas do Kalifornii, co niedziela spędzałam w kościele przynajmniej sześć godzin. W poniedziałkowe wieczory Mamcia zabierała mnie na posiedzenia rady odźwiernych; we wtorki spotykały się matki kościoła; środy należały do kręgu modlitewnego; w czwartki zbierali się diakoni; piątki i soboty poświęcano przygotowaniom do niedzieli. A mój syn pytał, czy istnieje jakiś Bóg. Do kogo modliłam się przez całe życie?
Tego wieczoru nauczyłam go pieśni Jozue wojował pod Jerychem.
2
Moje życie składało się z całej serii zmagań i sporo energii wkładałam w to, by zyskać potrzeby inne od tych najbardziej podstawowych. Byłam częścią pazernych, drżących o bezpieczeństwo lat pięćdziesiątych w równym stopniu co ciche, młode, białe dziewczyny, które przeżywały swoje dni przystrojone kołnierzykami w stylu Piotrusia Pana w czystych dzielnicach zamieszkanych przez klasę średnią. W czarnych społecznościach dziewczęta, których ubrania uderzały wesołymi kolorami i których śmiech trzeszczał w powietrzu, rozsyłały wokół uśmieszki przesycone mądrością ulicy i tęskniły za płotem wokół posesji. Zdumiewałyśmy otoczenie otwartym flirtem i marzyłyśmy o byciu „kobietą jednego mężczyzny”. Aż nazbyt często kończyłyśmy niezamężne, znosząc samotne ciąże, przy czym każda pragnęła mieć dwoje i pół dziecka, które gulgotałyby radośnie za wspomnianym płotem, podczas gdy my odwoziłybyśmy naszych mężczyzn do pracy przyjaźnie wyglądającymi kombi.
Kochałam jednego mężczyznę i udramatyzowałam jego utratę, okraszając ją przesadnym zawodzeniem skrzywdzonej siedemnastolatki. Z dziką desperacją pragnęłam innych, wierząc, że małżeństwo zapewni mi świat wolny od niebezpieczeństw, choroby i niedostatku.
W sklepie płytowym, za pośrednictwem ckliwych melodii z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, wiodłam wyimaginowane żywoty.
Tak miło byłoby wracać do ciebie do domu.
Kimkolwiek jesteś.
Spaceruję nad rzeką, bo z kimś się tu dziś spotykam.
Z kimkolwiek – to znaczy z kimkolwiek wyższym ode mnie i gotowym wziąć ślub. Ze mną. Billy Eckstine śpiewał:
Nasz wyśniony zameczek stoi całkiem pusty Samotny i cichy, zamknięty na cztery spusty Ciężko mi na sercu, gdy wzrok kieruję pusty Na chatkę na sprzedaż.
To był mój dom, który stał wyludniony. Gdyby napatoczył się Ten Jedyny, wkrótce moglibyśmy się wprowadzić i naprawdę zacząć żyć.
Louise Cox i jej matka były praktykującymi członkiniami Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki. Przyjęłam zaproszenie do ich Kościoła. Surowość wnętrza, masa cichych, dobrze ubranych białych i całkowity brak emocji wytrąciły mnie z równowagi. Moją uwagę zwróciło szczególnie kilkoro czarnych obecnych wśród kongregacji. Sprawiali wrażenie równie trzeźwo zamożnych i emocjonalnie wycofanych jak ich biali współparafianie. Znane mi kościoły były świątyniami, gdzie człowiek „czcił Pana radosnym okrzykiem” i na jednym nie poprzestawał.
W Pierwszym Kościele Chrystusa Naukowca zebrani chwalili Wszechmogącego bez słów. Uwielbieniu nie towarzyszyło tupanie ani klaskanie.
Przez całe nabożeństwo czas zdawał się trwać w zawieszeniu, a rzeczywistość zostawała tuż za prostymi, drogo wyglądającymi i ciężkimi drzwiami.
*
– Podobało ci się?
Siedziałyśmy w kuchni Louise, zajadając domowe herbatniki jej matki.
– Sama nie wiem. Nie rozumiem tego.
Po roku nieustannej obserwacji ufałam, że szefowa ma mnie raczej za niedoświadczoną dziewczynę niż ignorantkę.
Jej matka podarowała mi egzemplarz Nauki i zdrowia Mary Baker Eddy. Zaczęłam siłować się z nowymi koncepcjami.
Szorstka tekstura biedy była w moim życiu prawdziwsza niż piach tkwiący między zębami, lecz Mary Baker Eddy zachęcała, bym uznała się za bogaczkę. Co wieczór wracałam do czternastopokojowego domu, gdzie mój syn wraz z siedemdziesięciopięcioletnim Papą Fordem czekali mojego przybycia. Matka zwykle była gdzieś na mieście, jadła kolację z przyjaciółmi, piła ze znajomymi lub grała na pieniądze z obcymi. Jednak nawet jej obecność tylko nieznacznie zmniejszyłaby moją samotność. Mój brat, który zawsze był mi sprzymierzeńcem, moim pierwszym przyjacielem, opuścił dom i zamknął się przede mną. Gdy byliśmy młodsi, znajdowaliśmy bezpieczeństwo w liczbach, ale dorosłość przecięła więzy, a my oddaliliśmy się od siebie, dryfując niezakotwiczeni po głębokich i groźnych morzach.
W domu matki po kolacji czytałam synkowi, aż zasnął, po czym wracałam do kuchni. Staruszek najczęściej śnił nad przerośniętym kubkiem mocno posłodzonej kawy. Przyglądałam się jego sędziwej twarzy jakby z kości słoniowej, pomarszczonej pod ciężarem widmowych wspomnień, a następnie wracałam do pokoju, gdzie czyhała samotność o szeroko rozwartych, wielorybich szczękach, gotowa połknąć mnie w całości.
Według Nauki i zdrowia nigdy nie byłam sama. „Nie ma miejsca, w którym nie ma Boga”. Nie umiałam jednak sprawić, by ta afirmacja stała się dla mnie prawdą.
*
Marynarz kręcił się po sklepie. Czytał ulotki i omiatał wzrokiem plakaty. Jego ciemne włosy i owalna, zmysłowa twarz przywodziły mi na myśl obrazy włoskiego renesansu. Dziwnie było widzieć białego wojskowego w czarnej dzielnicy i to w środku dnia. Uznałam, że pewnie się zgubił. Podszedł do lady.
– Dzień dobry.
– Macie Cheers?
Może wcale się nie zgubił, po prostu był w okolicy i postanowił kupić parę płyt. Cheers? Przeleciałam w pamięci wszystkich białych piosenkarzy i piosenkarki – Jo Stafford, Helen O’Connell, Margaret Whiting, Dinah Shore, Frank Sinatra, Bob Crosby, Bing Crosby i Bob Eberle. Tex Beneke. Żadne z nich nie nagrało piosenki pod tytułem Cheers. Sprawdziłam Anitę O’Day, Mela Tormégo, June Christy. Wciąż żadnego Cheers.
Klient wyglądał mi na amatora wokalu, ale może w takim razie szukał białego big-bandu wykonującego muzykę instrumentalną. Stan Kenton, Neal Hefti, Billy May. Także w ich katalogach ani śladu Cheers.
– Nie wiem, czy mamy. Kto to zrobił? – Uśmiechnęłam się. „Zrobił” pokazywało, że siedzę w branży muzycznej tak głęboko, że nie powiedziałabym zwyczajnie: „Kto to nagrał?”.
Mężczyzna spojrzał na mnie i odparł oschle:
– Charlie Parker.
Mimo że mieszkałam w dużym mieście, tak naprawdę żyłam w małym miasteczku, które w tym mieście się kisiło. Tych kilkoro białych, którzy wiedzieli o istnieniu Charliego Parkera, należało do przyjaciół mojego brata, a nawet ich gładko oddzielał ode mnie światowy dystans. Potknęłam się, ruszając po płytę. Gdy zsunęłam okładkę, gość powstrzymał mnie:
– Nie musi pani puszczać. – I ciągnął: – Wezmę Well You Needn’t Theloniusa Monka i Night in Tunisia Dizzy’ego Gillespiego.
Mózg nie chciał przyjąć brzemienia narzuconego uszom. Czy to mówił biały mężczyzna? Przyjrzałam mu się, by sprawdzić, czy nie jest Kreolem. Wielu Murzynów z regionu Bayou mogło uchodzić i faktycznie uchodziło za białych. Oni także mieli czarne włosy proste jak wełniane nici, ciemne oczy i skórę o barwie muszelki.
Nic nie mogło równać się z pytaniem zadanym wprost:
– Jest pan z Luizjany?
– Nie, z Portland.
Jest pewna teksturowana ziarnistość, która barwi czarne głosy, brakowało jej jednak, gdy się odzywał. Zapakowałam zakupy, a on zapłacił za nie i wyszedł. Dziwiłam się, że nie był ani przyjazny, ani nieuprzejmy i że nie przypominał nikogo, kogo w życiu spotkałam.
Moi pracodawcy oraz przystojny przyjaciel Louise, Fred E. Pierson, taksówkarz i malarz, byli jedynymi białymi, których znałam, lubiłam i częściowo rozumiałam. Przy pierwszym spotkaniu z Fredem jego przyjazne nastawienie wprawiło w ruch trybiki w mojej starej maszynerii przetrwania. Podejrzewałam (być może z nadzieją), że jest osobiście (a więc romantycznie) mną zainteresowany. Pomógł mi pomalować siedem pokoi na parterze domu matki, opowiedział o swojej wielkiej, smutnej i utraconej miłości, po czym dodał, że dobrze mieć we mnie przyjaciółkę.
W następny weekend marynarz wrócił. Przez chwilę się rozglądał, a następnie podszedł do lady i przerwał mi wielce zajmujące grzebanie w papierach.
– Hej.
Uniosłam wzrok, jakby mnie przestraszył.
– O, cześć.
– Macie coś Dextera Gordona?
– Tak, mamy Dexter’s Blues. – Kolejny murzyński artysta.
– Wezmę.
Zagadnęłam:
– A może jakiś Dave Brubeck?
– Nie. Ale dzięki. – Brubeck był biały. – A cokolwiek Preza? Macie Lester Leaps In?
– Tak.
Odczekał chwilę.
– Wiesz może, gdzie tu w pobliżu odbywają się jakieś jam sessions?
– Och, jest pan muzykiem. – To by wiele wyjaśniało. Członkowie dużych, białych orkiestr chętnie odwiedzali czarne lokale otwarte do późnej nocy. Pytali, czy mogą przyłączyć się do jam session. Czarni muzycy często odmawiali, mówiąc: „Biali chłopcy przychodzą tu, wypalają całe zioło, kradną najlepsze progresje, a potem wracają na swoje dobrze płatne etaty i nie dopuszczają nas, czarnych muzyków, do związku”.
Marynarz odparł:
– Nie, po prostu lubię jazz. Na imię mam Tosh. A ty?
– Marguerite. Co to za imię Tosh?
– To grecka wersja Tomasza – Enistasious. W skrócie Tosh. Czy są tu jakieś dobre kluby jazzowe? Gdzie można spotkać równych ludzi?
W oświetlonej na niebiesko piwnicy mieścił się lokal Jimbo’s, gdzie goście poruszali się w zwolnionym tempie jak mieszkańcy ogromnego akwarium, bez wysiłku dryfując we własnym żywiole.
Ivonne i ja chodziłyśmy do tego nocnego przybytku tak często, jak się dało. Ona brała pieniądze zarobione na cateringu, ja uszczuplałam oszczędności; wkładałyśmy najlepsze ciuchy i skryte za uszlachetnionymi fasadami wkraczałyśmy do zawsze zatłoczonej sali. Niestety nasza postawa przynosiła efekt odwrotny do zamierzonego. Pozowałyśmy na chłodno obojętne i zdystansowane, choć brutalna prawda wyglądała tak, że rozglądałyśmy się za pierwszym lepszym przystojnym, samotnym, inteligentnym, zainteresowanym mężczyzną.
Powiedziałam Toshowi, że nie znam żadnych takich miejsc w najbliższej okolicy. Gdy wyszedł ze sklepu, byłam przekonana, że jakoś trafi do centrum, gdzie będzie milej widziany.
Louise dalej wabiła mnie ku Stowarzyszeniu Chrześcijańskiej Nauki. Zręcznie dziobałam w jego nakazach, byle nie zanurzyć się głębiej, gdyż chrześcijaństwo naukowe było jednak religią intelektualną, a Bóg czczony przez jego wyznawców wydawał mi się rzadzizną bez treści. Bóg mojego dzieciństwa był starym, białym Ojcem Czasu z zarostem typu Van Dyke, który grzmiał gromem, a następnie nadymał policzki i dął huraganami na swoje błądzące dzieci. Udobruchać Go można było, jedynie padając na twarz, czołgając się i żebrząc o miłosierdzie. Nie przepadałam za tym Bogiem, ale wydawał się prawdziwszy niż Stwórca będący zaledwie myślą i duchem. Marzyłam o Kimś pomiędzy.
Partner Louise był Żydem, więc zwierzyłam mu się ze swojej potrzeby i spytałam o judaizm. Uśmiechał się, dopóki nie wyczuł, że mówię poważnie, a wtedy oznajmił, że chodzi do Beth-Emanu–El. Dodał, że mają nowego rabina, bardzo młodego i skrajnie nowoczesnego. Pewien czarny piosenkarz nagrał swoją wersję Eli, Eli, więc uważnie się w nią wsłuchałam. Piękne, wysokie nuty i niskie zawodzenie brzmiały bardzo podobnie do hymnów z mojej młodości. Istniała możliwość, że judaizm okaże się odpowiedzią na moje potrzeby. Tora nie mogła być przecież tak obca jak Nauka i zdrowie.
Przez setki lat czarni amerykańscy niewolnicy dostrzegali paralele między swoją niedolą a tą, której doświadczali Żydzi w czasach biblijnych.
Zstąp, Mojżeszu, W Egipcie sprawisz cud, Niech stary faraon Uwolni mój lud.
Prorocy Izraela zamieszkiwali nasze pieśni:
Czyż pan nie wybawił Daniela? Więc czemuż nie każdego z nas?
Ezechiel ujrzał koło wiszące w powietrzu.
Mały Dawidzie, graj na swej harfie.
Hebrajskie dzieci w rozpalonym piecu budziły współczucie czarnej społeczności, bo nasze amerykańskie doświadczenie odzwierciedlało ich starożytne udręki. Biorąc pod uwagę moją znajomość tematu, uznałam, że judaizm to będzie bułka z masłem!
Synagoga Beth-Emanu-El wyglądała jak plan zdjęciowy filmu z Tyronem Powerem. Wielkie łuki z łososiowego marmuru nad mauretańskim dziedzińcem. Dobrze ubrane dzieci wysypały się z szulu i popędziły w dół szerokimi schodami.
Wyjaśniłam recepcjonistce, że chcę rozmawiać z rabbim Finem.
– Po co? – Jej pytanie znaczyło w istocie: „Co ty robisz w moich uświęconych progach?”. Powtórzyła je raz jeszcze: – Po co?
– Chcę z nim porozmawiać o judaizmie.
Podniosła słuchawkę i szybko coś do niej powiedziała.
– Tędy. – Na sztywnych nogach i ze sztywnym grzbietem zaprowadziła mnie na koniec korytarza. Zanim otworzyła drzwi, jej wzrok spoczywał na mnie przez nieruchomą sekundę.
Rabbi Alvin I. Fine wyglądał jak młody wuefista, który wystroił się na szkolny dzień otwarty.
Sądziłam, że wszyscy rabini muszą być starzy i brodaci, tak jak wszyscy księża to Irlandczycy w koloratkach przypominający skrzyżowanie Binga Crosby’ego z Barrym Fitzgeraldem.
Duchowny zaprosił mnie do środka i zaproponował, bym usiadła.
– Chce pani podyskutować o judaizmie? – W jego głosie nie było ani krzty drwiny. Równie dobrze mógłby zwracać się do drugiego rabina. Polubiłam go.
– Nic o nim nie wiem, więc nie bardzo mogę dyskutować.
– Chce pani zostać żydówką?
– Nie wiem. Chciałabym jedynie poczytać trochę o pańskiej wierze, ale nie znam tytułów żadnych książek.
– Jaką wiarę wyznawali pani ojcowie?
– Metodyzm.
– I czego w niej pani brak, co spodziewa się pani znaleźć w judaizmie?
– Nie wiem, co judaizm ma do zaoferowania.
– Czy może pani powiedzieć, że uważnie i z oddaniem przestudiowała metodystyczne dogmaty?
– Nie.
– Czy powiedziałaby pani, że w stu procentach stosowała się do nakazów kościoła metodystów?
– Nie.
– Ale chce pani studiować judaizm, pradawną wiarę obcych ludzi?
Systematycznie spychał mnie do defensywy. Skoro pragnął debaty, dam mu debatę.
Oświadczyłam:
– Chcę o niej poczytać. Nie mówiłam, że zamierzam dołączyć do waszego kościoła. W CKEM podobają mi się muzyka i modlitwy, ale nie przemawia do mnie idea Boga tak przerażającego, że bałabym się Go spotkać.
– Dlaczego wasz Bóg panią przeraża?
Zabrzmiałabym zbyt dziecinnie, gdybym przyznała, że kiedy mój pastor groził ogniem i siarką, czułam woń własnego przypiekającego się ciała i widziałam, jak moja skóra robi się chrupka niczym skwarki. Podzieliłam się z nim mniej osobistą prawdą:
– Ponieważ boję się umrzeć.
Oczekiwałam pocieszającego banału: jeśli ktoś wiódł dobre życie i wystrzegał się grzechu, może umrzeć spokojnie.
Jednak rabbi Fine odparł:
– Judaizm nie wybawi pani od śmierci. Proszę odwiedzić żydowski cmentarz.
Spojrzałam na niego i z całą siłą odczułam, jak głupia jest moja obecność w tym miejscu.
Mężczyzna ciągnął:
– Dam pani listę książek. Proszę je przeczytać. Przemyśleć. Pospierać się z autorami i ideami, a potem wrócić do mnie.
Pochylił się nad biurkiem i zaczął pisać. Wiedziałam, że dobrze będzie mi się z nim rozmawiało o Życiu, Miłości, Nienawiści, a przede wszystkim o Śmierci. Wręczył mi kartkę i po raz pierwszy się uśmiechnął, co nadało mu jeszcze bardziej chłopięcego wyglądu. Podziękowałam i wyszłam przekonana, że wkrótce podejmiemy przerwaną dyskusję. Rok zajęło mi kupienie lub wypożyczenie, a następnie przeczytanie książek, ale miało minąć dwadzieścia lat, zanim znów zobaczę rabbiego Fine’a.
3
Tosh pojawiał się w sklepie tak regularnie, że podczas jego wizyt nikt nawet nie mrugnął okiem, a czarni klienci zaczęli się z nim witać, choć w odpowiedzi jedynie kiwał głową. Zwolniono go ze służby w marynarce i znalazł pracę w sklepie ze sprzętem elektronicznym. Wynajmował pokój w murzyńskiej dzielnicy i codziennie zaglądał do sklepu płytowego. Długo rozmawialiśmy nad wirującymi krążkami. Wyznał, że lubi ze mną gadać, bo nigdy nie kłamię.
Spytałam, jak to się stało, że tak bardzo polubił czarnych ludzi.
– Nie lubię czarnych ludzi – odparł ze śmiertelną powagą. – Ani Włochów, ani Żydów, ani Irlandczyków, ani tych z Dalekiego Wschodu. Sam jestem Grekiem, ale Greków też nie lubię.
Uznałam, że oszalał. Być introwertykiem to jedno, ale powiedzieć mi prosto w twarz, że się nie lubi czarnych, to już zupełnie co innego.
– Dlaczego tak nie znosisz ludzi?
– Nie powiedziałem, że ich nie znoszę. Nielubienie ludzi to nie to samo co ich nieznoszenie.
Brzmiało to jak głęboka myśl i potrzebowałam czasu, by ją przetrawić.
Spytałam, czy lubi dzieci. Odrzekł, że niektóre owszem.
Opowiedziałam mu o moim synu, o tym, jaki jest bystry, piękny, zabawny i słodki.
– Gra w bejsbol?
Nie myślałam dotąd o sportach, które Clyde mógłby uprawiać z ojcem. Wraz z tym pytaniem wyrósł przede mną zupełnie nowy świat. Podczas następnej sesji wznoszenia sobie zamku będę marzyć o mężu, który zabierałby naszych synów do parku, by tam grać z nimi w bejsbol, futbol, koszykówkę i tenisa, podczas gdy ja z córką szykowałybyśmy ciasteczka i inne przekąski na ich powrót.
– Nie, jeszcze nie.
– Wybierzmy się w twoje wolne do parku. Nauczę go tego, co umiem.
Wcześniej nie bardzo przyglądałam się Toshowi. Miał gęste, czarne włosy i powolne, śliwkowe oczy osób znad Morza Śródziemnego. Twarz łagodną, spowitą aurą dyskrecji. Był przystojny, ale nie doskoczyłby do poprzeczki, którą wyznaczyłam mojemu przyszłemu mężowi. Był dwa cale niższy ode mnie i biały. Mój mąż miał prezentować się przystojnie, mierzyć sześć stóp i trzy cale, no i być czarny. Otrząsnęłam się z tych mglistych rozważań i wyznaczyłam datę, kiedy pójdziemy we trójkę do parku Golden Gate.
Mój syn i Tosh się polubili. Grali w piłkę ręczną, a po pikniku Tosh wyjął z opakowania przenośną szachownicę i zaczął uczyć małego zasad. Dzień zakończyliśmy u mnie w domu, gdzie przedstawiłam Tosha matce. Przyjęła go układnie i nic więcej.
„Jak poznał pan Mayę? Skąd pan jest?” i „Kiedy pan tam wraca?”. Tosh trzymał się dzielnie w obliczu tej kobiety przypominającej trąbę powietrzną. Patrzył prosto na nią, ignorował aluzje i odpowiadał tylko wtedy, gdy pytała go o coś bez ogródek. Po jego wyjściu matka zagadnęła mnie o moje zamiary.
– To tylko kolega.
Ona na to:
– Cóż, pamiętaj, że biali ludzie od wieków wykorzystują czarnych.
Przypomniałam jej:
– Sama znasz mnóstwo białych. Ciocię Lindę, ciocię Josie i wujka Blackiego. Przyjaźnisz się z nimi. A Bailey ma tych swoich przyjaciół, Harry’ego i Paula, eksperta od tenisa stołowego.
– Właśnie o to mi chodzi. To przyjaciele, nic więcej. Istnieje olbrzymia różnica między wspólnym śmiechem a wspólnym kochaniem.
Kilka dni później pozwoliłam Toshowi zabrać mojego syna na wycieczkę. Przyszli do sklepu, akurat gdy wychodziłam, a popołudnie wypełniało Clyde’a po same uszy.
– Jeździliśmy tramwajem linowym i byliśmy na Fisherman’s Wharf. Zostanę kapitanem statku albo motorniczym w tramwaju! – Oczy latały mu jak trafione kulki do gry. – W przyszłym tygodniu pan Angelos zabierze mnie do zoo. Będę karmił zwierzęta! Może zostanę pogromcą lwów. – Przyjrzał się mojej twarzy i dodał: – Powiedział, że bym mógł.
Mimo że Tosh nie czynił żadnych romantycznych deklaracji, zdałam sobie sprawę, że za pośrednictwem syna zaleca się do mnie równie niewątpliwie jak Abelard do Heloizy. Nie mogłam pokazać, że o tym wiem. Ta wiedza musiała pozostać w moim wnętrzu, niewyjawiona, ponieważ w przeciwnym razie musiałabym podjąć decyzję, tę jednak podjęły za mnie stulecia niewolnictwa, gwałcenia praw moich pobratymców, przemocy białych. Jeszcze przed moim urodzeniem gniew i wina postanowiły, że Czarne jest Czarne, a Białe jest Białe, i choć mógł między nimi istnieć seks, to z pewnością nie miłość. Jednak prawdziwa natura ludzkiego serca bywa równie kapryśna jak wiosenna pogoda. Czasem wszystko wskazuje, że spadnie deszcz, gdy raptem niebo się przejaśnia.
Tosh dorastał w greckiej społeczności, w której nawet Włochów uznawano za obcych. Jego kontakty z czarnymi ograniczały się do murzyńskich marynarzy z bazy wojskowej i słuchania muzyki wynalazców bebopu.
Ja nigdy nie miałam zapomnieć opowieści o niewolnictwie ani swojej południowej przeszłości, w której wszyscy biali, łącznie z biednymi i niedouczonymi, mogli odezwać się niegrzecznie do każdego napotkanego Murzyna, a nawet zastosować wobec niego przemoc fizyczną. Znałam brzydotę białego uprzedzenia. Siłą rzeczy nie istniał żaden wspólny grunt, na którym Tosh i ja moglibyśmy się spotkać.
Zaczęłam wypatrywać jego wizyt w sklepie ze ściśle kontrolowaną niecierpliwością. Chodziliśmy razem do parków, na plażę i na kolacje. Kochaliśmy W.C. Fieldsa, uwielbialiśmy Mae West i we trójkę ryczeliśmy ze śmiechu prosto w ciche, mroczne powietrze kin studyjnych.
Któregoś wieczoru, kiedy położyłam już syna do łóżka, siedzieliśmy w dużej kuchni, pijąc kawę. Tosh spytał, czy umiem wróżyć z ręki, i podał mi swoją dłoń.
Odpowiedziałam:
– Oczywiście, zostaniesz wielkim muzykiem, będziesz bardzo bogaty i będziesz wiódł długie, zamożne życie. – Położyłam jego dłoń na stole, wnętrzem do góry.
Wtedy zapytał:
– Widzisz może, gdzie odbędzie się mój ślub?
Rozczarowanie przebodło mnie na wylot. Mimo że nigdy nie obsadzałam go w roli „mojego męża”, jego uwaga była balsamem na moją samotność. Teraz oznajmiał, że planuje małżeństwo. Wkrótce na scenę wkroczy jakaś ukochana z dzieciństwa. A ode mnie będzie się oczekiwać, że zachowam się wobec niej miło i wspaniałomyślnie.
Spojrzałam na cieniste linie jego dłoni i oświadczyłam złośliwie:
– Linia serca jest bardzo niewyraźna. Nie widzę w twojej przyszłości szczęśliwego małżeństwa.
Złapał mnie za rękę i ścisnął ją.
– A jednak wezmę ślub – i to z tobą.
Dźwięki nie chciały złączyć się w całość i przekazać znaczenia. Wezmę ślub – i to z tobą. Musiał mówić o mnie, skoro to do mnie się zwracał, jednak te dwie frazy: „z tobą” i „wziąć ślub” nigdy dotąd nie zostały do mnie skierowane.
Nawet gdy zaakceptowałam treść jego oświadczenia, nie znalazłam nic, co mogłabym odpowiedzieć.
– Biały mężczyzna? Biedny biały mężczyzna? Jak możesz to w ogóle rozważać? – Niedowierzanie z trudem brnęło po jej twarzy. Diament matki mrugał do mnie, gdy jej dłoń śmigała tam i z powrotem w powietrzu. – Biały mężczyzna bez choćby nocnika lub okna, przez które można by go wyrzucić!
Słynęła z temperamentnych wybuchów, ale nigdy nie rozzłościła się na mnie do tego stopnia, by wywrzeszczeć mi pełną, piorunującą gamę swojej wściekłości. Teraz, gdy powiedziałam jej o oświadczynach Tosha, prędko przechodziła od „lekkiego zgrzytu” (jak określała pomniejsze sprzeczki) do pełnowymiarowego ataku szału. Jej śliczna twarz w kolorze masła w zastraszającym tempie napięła się i poczerwieniała.
– Pomyśl o swoim życiu. Jesteś młoda. Co z tobą będzie?
Miałam nadzieję, że nic szczególnego – liczyłam, że nie przytrafi mi się już wiele więcej niż do tej pory. W wieku trzech lat wysłano mnie w podróż pociągiem z Kalifornii do Arkansas z czteroletnim bratem za jedynego towarzysza; jako siedmiolatka zostałam zgwałcona, a jako trzynastolatka wróciłam do Kalifornii. Mój syn urodził się, gdy miałam lat szesnaście, a ponieważ byłam zdeterminowana go wychować, pracowałam jako tancerka erotyczna w nocnych klubach, smażyłam hamburgery, gotowałam w kreolskiej restauracji, a raz dostałam robotę w warsztacie samochodowym, gdzie gołymi rękami zdrapywałam z aut lakier.
– Myśl do przodu. Co on, u diabła, może ci dać? Pogardę swoich i nieufność twoich własnych ziomków. Niezły prezent ślubny, nie ma co.
Tymczasem ja mogłam oczywiście dać mu umysł wypełniony lotną mieszanką niepewności i uporu oraz pięcioletniego syna, który nigdy nie zaznał ojcowskiej dyscypliny.
– Kochasz go? Przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Z drugiej strony wiem, że miłość pójdzie wszędzie, gdzie ją posłać, nawet do psiego zadka. Kochasz go? Odpowiedz.
Nie odpowiedziałam.
– W takim razie wytłumacz mi dlaczego. Dlaczego zamierzasz za niego wyjść?
Wiedziałam, że Vivian Baxter ponad wszystkie inne cnoty ceni sobie szczerość. Odparłam:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki