Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obszerny wybór utworów poetyckich Ezry Pounda – jednego z największych dwudziestowiecznych pisarzy języka angielskiego i bodaj najbardziej kontrowersyjnej postaci w literaturze XX w. Na tom złożyły się poezje niepublikowane dotąd po polsku w formie książkowej, a zarazem stanowiące dokładny przegląd twórczości Pounda, począwszy od jego debiutu po utwory ostatnie. Autorem wyboru oraz przekładów jest Leszek Engelking.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WIERSZE
Drzewo
Stałem bez ruchu, byłem drzewem w borze,
Co wie o rzeczach dotąd niewidzianych,
O Dafne i o giętkim laurze ciała,
O parze starców, co gościnę dała
Bogom i w dąb się zmieniła i wiąz.
Lecz to nie stało się jeszcze w tej chwili,
Gdy starzy bogów uprzejmie prosili
Do serca domu, w płomienia pobliże,
Dopiero później mógł się zdarzyć cud.
Ja, tak czy owak, byłem drzewem w borze,
Pojąłem to, co drzewo pojąć może:
Rzeczy, co dla mnie czczym wymysłem były.
Cino
Włochy, Kampania 1309, na gościńcu
Fuuu! Kobiety opiewałem aż w trzech miastach,
Ale to wszystko jeden czort;
Teraz będę śpiewał o słońcu.
Wargi, słowa – i ty łapiesz je w sidła,
Wizje, słowa – i nagle są niby klejnoty,
Dziwne zaklęcia pradawnego bóstwa,
Kruki, noce, ponęta:
I oto ich nie ma;
Stały się bowiem duszami pieśni.
Źrenice, sny i wargi – i noc mija,
Raz jeszcze były na tej drodze
I oto ich nie ma.
W swych wieżach naszych już nie pomną śpiewów,
Lecz pośród wiatru rozgłośnych powiewów
Snem biegną ku nam i wzdychając,
Mówią: „Gdybyż Cino,
Ognisty Cino, co ma zmarszczki wokół oczu,
Wesoły Cino, tak skory do śmiechu,
Odważny Cino, w żartach pilny,
Subtelny, lecz wśród swoich silny,
Włóczykij w słońcu wędrujący drogą...
Gdybyż lutnista Cino był tu z nami!”.
Raz w roku, może dwa...
Mówią niepewni swego przypomnienia:
„Cino? Aaa, Cino Polnesi,
Ten śpiewak, prawda, to o niego chodzi?”
„Owszem, kiedyś chyba się minęliśmy,
Człek to zuchwały, ale...
(Och, ci włóczędzy wszyscy tacy sami),
Peste, czy to jego własne piosnki,
Czy śpiewa może cudze?
Lecz waść, o Panie, jak miasto waszmości?”
Lecz waść, „o Panie”, mój Boże, litości!
Nie ma w domu nikogo, kogo znam, o Panie,
Obyś i Ty był Cinem bez Ziemi, jak ja, nie inaczej,
O Sinistro.
Kobiety opiewałem aż w trzech miastach.
Ale to jeden czort jest w końcu.
Teraz będę śpiewać raczej
O słońcu.
...że co?... najczęściej miały oczy szare,
Ale to wszystko jeden czort... O słońcu.
„Fojbosie Apollo, rondlu stary, ty
Chwało egidy gromodzierżcy gróz,
Tarczą ze stali sinej niebo jest,
Twój blask wesoły to tej tarczy guz!
Fojbosie Apollo, o niechże twój śmiech
Stanie się naszą świetną wander-lied;
Niech blask twój troski przepłoszy i niech
Łzy deszczu pierzchną, nim nastanie świt!
Szukamy wąskich ścieżyn, nowych wciąż,
By w sadach słońca znaleźć wreszcie port...
...........................................................................
Kobiety opiewałem aż w trzech miastach,
Ale to wszystko jeden czort.
Będę śpiewać o białych ptakach
W błękitnych wodach niebios,
Obłokach, które zraszają ich morze”.
Paracelsus in excelsis
„Nie będąc już człowiekiem, po cóż mam udawać
Ludzką naturę lub wkładać strój nietrwały?
Znałem ludzi, o, wielu, lecz nigdy żaden z nich
Jeszcze się nie stał swobodną esencją i nigdy
Nie zmienił w żywioł tak prosty jak ten, którym jestem.
Mgła w lustrze się rozwiewa, oto widzę.
Patrzcie! Świat kształtów zapadł się, zmieciony...
Pod cienką warstwą naszego spokoju wrze zamęt ukryty,
A my, już bezkształtni, ponad kształt się wznosimy...
Nieuchwytne fluidy, które były ludźmi –
Wydajemy się posągami, w których wyniosłe cokoły
Jakaś wezbrana rzeka bije jak szalona,
I tylko w nas, w nas jednych trwa żywioł spokoju.”
Ballada o chwackim kumotrze
Szymon Gorliwy wypowiada ją w jakiś czas po Ukrzyżowaniu
Czyśmy kumpla stracili, chwackiego kumotra,
Przez drzewo i przez klechów, ludzkości zakały?
Wszystkich dzielnych chłopaków kumoter uwielbiał,
Kochał morze, okręty i skały.
Trzeba było zobaczyć ten uśmiech, jak przyszły
Razem z tłuszczą po niego oddziały:
„Najpierw puśćcie tych tutaj! – rzekł chwacki kumoter –
Bo będziecie mieć w piekle udziały”.
Kazał przejść nam pod włóczni wysokich łukami,
W jego śmiechu szyderstwa dźwięczały:
„Czemuście mnie nie wzięli, gdym chodził po mieście
Sam jak palec?”. Watahy milczały.
Raz ostatni z nim wspólnie piliśmy za zdrowie
Krwawe wino – gdzież lepsze kordiały?
Nasz kumoter to nie był katabas bez ikry,
Ale człek jak się patrzy, wspaniały.
Sam widziałem, jak chyba stu chłopa przegonił
– A miał tylko rzemieni pęk mały –
Bo potężny i święty budynek obsiedli,
By na handlu tam zbić kapitały.
Chociaż sprytnie spisali te wszystkie kawałki,
On nie zmieści się w książce ich cały,
Bo był gościem, co kocha okręty i morze,
A nie myszą, co zżera szpargały.
Jeśli im się wydaje, że mają kumotra,
To z nich błazny i kpy, i cymbały,
Mówił chwacki kumoter: „Na ucztę dziś idę,
Choć na drzewie zawisnę zmarniały.
Widziały wasze oczy chorych uzdrowienie
I wskrzeszenie umarłych widziały,
Dzisiaj ujrzą rzecz większą, ujrzą, jak na drzewie
Ducha Bogu oddaje człek śmiały”.
Synem Bożym był przecie, ale był nam bratem,
Jego usta nas braćmi nazwały,
Sam widziałem, jak rzeszę ogromną poskramia
I jak wisi na drzewie, zmarniały.
Ani pisnął, gdy gwoździe mu w ręce wbijali,
Gdy strumienie krwi ciepłej tryskały,
Nawet gończe psy nieba krwawego zawyły,
Lecz on milczał jak kamień omszały.
Sam widziałem, jak rzeszę ogromną poskromił
W Galilei, wśród wzgórz, pełen chwały,
Skowytali, gdy kroczył środkiem spokojny –
Oczy szare miał, szare jak skały.
I jak morze, co żadnej żeglugi nie zniesie,
I nad którym dmie wiatr rozszalały...
Jak w Genezaret wody wzburzone poskromił,
Tak słowami uciszył tłum cały.
Ludziom chwacki kumoter był nauczycielem,
Za przyjaciół miał wichry i skały,
Jeśli im się wydaje, że go nam zabili,
To z nich błazny i kpy, i cymbały.
Sam widziałem, jak z plastra miodnego pożywał,
Kiedy wisiał na drzewie, zmarniały.
Na swoją twarz odbitą w lustrze
O dziwna twarzy w tafli lustra!
Sprośny kompanie, święty zastępie,
Smutkami gnany błaźnie;
Jaka odpowiedź? O wielkie mnóstwa,
Co za czymś gonią, bawią się, mkną raźnie,
Kpią, ślą wyzwania, kłamstwem kłamstwo tępią!
Ja? Ja? Ja?
I ty?
Francesca
Weszłaś prosto z nocy
I miałaś w dłoniach kwiaty,
Teraz przyjdziesz z ludzkiego zamętu,
Ze zgiełku słów mówionych o tobie.
Mnie, co widziałem cię wśród rzeczy pierwszych,
Gniew ogarniał, gdy wymawiano twe imię
W miejscach pospolitych.
Chciałbym, żeby chłodne fale opłynęły
mój umysł
I żeby świat usechł jak zwiędły liść
Albo jak puch dmuchawca, i żeby wiatr go porwał,
Bym cię znów mógł odnaleźć –
Samą.
Dom świetności wielkiej
Do Ewanoe
Należy dom, którego nie stawiały ręce,
Kędyś daleko, mimo drogi świata
Błyska jej złoto – ponad, wokół, w hafcie;
Dziwne przejścia i mury są z niego zrobione.
Widziałem Panią moją, widziałem ją w słońcu,
Jej włosy rozrzucone, snop promieni skrzydeł,
A w tle słoneczne światło było purpurowe.
Widziałem ją we wnętrzu wspaniałego domu,
Sześć ogromnych szafirów na ścianach błyskało,
Niskich, płaskich, do kolan ledwie sięgających,
Suknia jej była tkana z matowego złota.
Wiele jest tam pokojów, a wszystkie ze złota,
Ściany kryte tkaniną o głębokim wzorze,
Emalie i okucia, a przez krwisty kamień
Pomiędzy tkaninami złoty blask przenika.
Przywiodła mnie tu siłą moja miłość do niej,
To moje uwielbienie
Rozjaśnia mnie, a tkwią w nim przepotężne moce,
które pięknem jej duszy rozdzwonione dźwięczą
I burzą cztery ściany zastygłego czasu.
Sub mare
To jest i tego nie ma, jeszczem nie oszalał,
Odkąd przyszłaś tu, wszystko dokoła wiruje,
Owa fikcja utkana z róż jesiennych cała
I złotawy się kolor pojawia, odmienny.
Błądzi się po omacku wśród rzeczy tak wiotkich
Jak wodorośle, co się wyciągają popod
Bladozielonym wolnym prądem fal w głębinie,
A wokół rzeczy starsze niźli ich imiona,
Rzeczy, które są Bogu serdecznie znajome.
Les Millwin
Małe Millwiny przyszły na Ballet Russe.
Fiołkowe i zielonkawe dusze małych Millwinów
Widziano leżące w dalszych rzędach
Jak tyle właśnie porzuconych boa.
Niesforna, rozbrykana czereda
Studentów malarstwa i rzeźby –
Rygorystyczna delegacja „Slade”
Siedziała przed nimi.
Z ramionami wzniesionymi, rękoma
Skrzyżowanymi w wielkie futurystyczne iksy studenci
Nie posiadali się z uciechy,
Podziwiając wspaniałość Kleopatry.
Przyjaźnie
Przede wszystkim o starych przyjaciołach
W.B.Y.
I
Do powracającego po kilku latach
Masz to samo ubranie w jak najlepszym guście,
Moje tryumfy nie cieszą cię nic a nic,
Masz tę samą pobłażliwą minę
Zmieszaną z wyrazem osobliwej obawy,
Że być może tryumfy cieszą jednak mnie.
Te voilà, mon Bourrienne, ty też będziesz nieśmiertelny.
II
Do innego
Również i tobie mówimy „do widzenia”,
Bo, jak się zdaje, nigdy nie odkryłeś,
Że jedynie parazytujesz;
Do biesiad naszych nie wniosłeś niczego:
Ani dowcipu, ani dobrego humoru, ani nawet
Miłych gestów ucznia.
III
Ciebie jednak, bos amic, zatrzymamy,
Bo mamy wobec ciebie prawdziwy dług:
Mimo swych oczywistych niedostatków,
Odkryłeś niegdyś niezgorszą garkuchnię.
IV
Iste fuit vir incultus,
Deo laus, quod est sepultus,
Vermes habent eius vultum
A-a-a-a--A-men.
Ego autem iovialis
Gaudero contubernalis
Cum iocunda femina.
Wiosna
Ηρι μεν αι κυδωνιαι
Ibikos
Cydońska Wiosna ze swoim orszakiem
Melid i wodnych panien
W trackim posuwa się wichrze
I lasy, nawet najlichsze,
Pokrywa kiełków zielenią,
I wszystkie winnice się mienią
Jasnością, co je odziewa.
I dzikie pożądanie –
Jak grom z czarnego nieba.
O serce pełne zamętu,
Choć każdą gałąź znów cieszy to, co straciła jesienią,
Ta, która tutaj pośród cyklamenów chodziła,
Idzie lepka i wiotka, jak się to zdarza cieniom.
Damy
Agathas
Czterdziestu i czterech amantów miała niegdyś
Agathas
I wszystkich odrzuciła;
A teraz zmienia barwę na barwę miłości,
Przychodzi do mnie,
A jej włosy też zmieniają barwę.
Młoda dama
Karmiłem twego lara makami,
Adorowałem cię całe trzy lata;
A ty gderasz, bo strój źle na tobie leży,
Ja zaś na nieszczęście napomknąłem ci o tym.
Lesbia illa
Memnonie, Memnonie, owa dama,
Co tyle razy snuła się między nami
Z takim uroczym niezdecydowaniem,
Jest teraz zamężna
Za brytyjskim kamienicznikiem.
Lugete, Veneres! Lugete, Cupidinesque!
Przejście
Nieskazitelna jak Afrodyta,
Doskonale piękna,
Bezmózga,
Delikatny aromat twojej paczuli,
Niemal tak delikatny jak bruzdy okrucieństwa
wokół twojej brody,
Naciera na mnie, lecz niemal równie mało
mnie obchodzi.
Ione nie żyje już cały długi rok
Puste są drogi,
Puste są drogi tej krainy,
A kwiaty
Schylają ciężkie głowy.
Na próżno je schylają.
Puste są drogi tej krainy,
Po których Ione
Chodziła niegdyś, a teraz nie chodzi;
Zda się, że właśnie przed chwilą odeszła.
Vilanella. Godzina psychologii
I
Przesadziłem z tymi przygotowaniami,
źle to wróżyło całej sprawie,
Z pedanterią pana w średnim wieku
wyjąłem właśnie te książki, które trzeba,
Nieomal pozaginałem rogi stron.
Piękno jest czymś tak wyjątkowym.
Tak niewielu pije z mego źródła.
Taki jałowy żal.
Tyle zmarnowanych godzin!
A teraz wyglądam przez okno –
patrzę na deszcz, na błąkające się autobusy.
„Ich mały kosmos doznał wstrząsu” –
ten fakt wypełnia powietrze.
W dzielnicach, gdzie mieszkają,
igrają z nimi różne siły.
Skąd to wiem?
O, wiem to doskonale.
Coś wisi w powietrzu, coś ich spotka.
Podobnie jak i mnie;
Przesadziłem z tymi przygotowaniami –
Piękno jest czymś wyjątkowym.
Tak niewielu pije z mego źródła.
Dwoje przyjaciół: tchnienie puszczy...
Przyjaciele? Czy ludzie stają się mniejszymi przyjaciółmi,
dlatego że się ich wreszcie odnajdzie?
Dwa razy obiecali, że przyjdą.
„Między nocą a rankiem?”
Piękno chce pić z moich myśli,
Młodość na chwilę chyba zapomina,
że moja młodość odeszła.
II
(„Mów! Tańczyłeś tak sztywno?
Ktoś podziwiał twoje dzieła
I oznajmił to całkiem otwarcie.
Czy mówiłeś jak głupiec,
Tej pierwszej nocy?
Tego drugiego wieczoru?”
„Ale przecież obiecali znowu:
«Jutro na herbatkę»”.)
III
A teraz mamy już trzeci dzień –
od żadnego z nich ani słowa;
Ani słowa od niej, ani słowa od niego,
Tylko ktoś inny przysłał wiadomość:
„Drogi panie Ezro, wyjeżdżam z Anglii”.
Alba
Z Langue d’Oc
Słowik się zanosi chwałą
Swej samiczki przez noc całą,
A mnie z miłą mą przyzwało
Posłanie
W altanie,
Lecz na wieży strażnik stanie,
I zawoła:
„Wstawać, dranie,
Z nocy mało
Już zostało
I nic zgoła
Nie zostanie”.
Cygan
Est-ce que vous avez vu des autres –
des camarades – avec des singes ou des ours?
Zbłąkany Cygan, 1912
Wędrówka trwała już długo, kiedy podszedł i spytał:
„Czy widział pan jakichś innych, kogoś z naszych
Z małpami lub niedźwiedziami?”.
– Śniady potężny facet,
O nie, nie w typie mieszańców,
Na wilgotnej drodze koło Clermont.
Zerwał się wiatr i lunęło,
I mgła ścięła się na drzewach w dolinie,
A ja miałem za sobą daleką drogę,
Siwe Arles i Biaucaire,
Spytał: „Widział pan jakichś innych?”.
A ja widziałem ich, innych...
od Rhodez spotykałem ich nieustannie,
Ciągnęli z jarmarku
na św. Jana –
Z wozami, ale nie było nikogo z małpą ani niedźwiedziem.
Partia szachów
Dogmatyczne oświadczenie w sprawie partii szachów:
Temat na cykl obrazów
Czerwone skoczki, brązowe laufry, jaskrawe królowe,
Walą w szachownicę, spadają w mocnych „L” koloru.
Suną i biją pod kątem,
formują jednobarwne szyki.
Szachownica – żywa od światła,
figury żyjące kształtem,
Ich ruchy łamią i zmieniają wzór:
świetlista zieleń z wież
Uderza w iksy królowych,
splątane z susami skoczków.
Igreki-pionki; trwają, okopują się.
Wir! Dośrodkowy! Mat! Król wpadł w wir,
Starcie, skoki rzesz, jasne pasma mocnego koloru,
Osaczone światło przenika. Ucieczka. Walka – znów.
Provincia deserta
W Rochechouart,
Gdzie pagórki rozchodzą się
w trzy strony,
A trzy doliny, pełne krętych ścieżek,
Rozwidlają się na południe i północ,
Rośnie zagajnik... od mchów szary.
Szedłem tamtędy,
dumając o dawnych czasach.
W Chalais
Jest altana z gałęzi splątanych;
Emeryci i staruszki na cudzym utrzymaniu
Znaleźli tutaj miejsce...
Oto miłosierdzie.
Drapałem się na stare krokwie
i w dół patrzyłem
Na Dronne,
na strumień cały w liliach.
Na wschód prowadzi droga,
Aubeterre jest na wschodzie.
A tam oberża z gadatliwym staruszkiem.
Znam te drogi jak własną kieszeń:
Na północnym wschodzie jest Mareuil,
La Tour,
Trzy wieże są pod Mareuil.
I jest tam stara kobieta,
co chętnie słucha Arnauta
I chętnie da ci suche ubranie.
Poszedłem
w głąb Périgord,
Widziałem płomienie pochodni, co wysoko strzelały,
Malując fronton kościoła;
W ciemności słyszałem wirujący śmiech.
Obejrzałem się na strumień
i dostrzegłem za nim duży budynek,
Widziałem wysokie minarety, białe kolumny.
Poszedłem do Riberac
i do Sarlat,
Wspiąłem się na rozchwierutane schody, słuchałem słów o Croy,
Schodziłem stare okolice En Bertrana,
Widziałem Narbonę i Cahors, i Châlus,
Widziałem Excideuil, starannie wzniesione.
Mówiłem:
„Tutaj chodził taki a taki.
Tutaj Lwie Serce padł martwy.
Tutaj śpiewano jak trzeba.
Tutaj ktoś przyśpieszył kroku.
Tutaj ktoś inny ciężko dyszał na ziemi”.
Z Hautefort patrzyłem w południową stronę,
myśląc o Montaignac, na południu.
Leżałem w Rocafixada,
a słońce nie było wyżej niż ja;
Widziałem, jak miedź zachodzi,
zabarwiając góry,
Widziałem pola, blade i czyste jak szmaragd,
Ostre granie, wysokie szczyty, odległe zamki.
Powiedziałem: „Tutaj biegły dawne drogi.
Ludzie przechodzili przez takie a takie doliny,
Gdzie dworzyszcza stały bliżej siebie”.
Widziałem Foix na skale, widziałem Tuluzę
i Arles wielce odmienione,
Widziałem ruiny Dorat.
Powiedziałem:
„Riquier! Guido”.
Myślałem o drugiej Troi,
Pewnej dziurze w Auvergnat:
Dwaj mężczyźni rzucają monetą, jeden zatrzyma zamek,
A drugi ruszy śpiewać na gościńcach.
Śpiewał o kobiecie.
Owernia na pieśń się zerwała;
Delfin go poparł.
„Zamek dla Austorsa!
Peire śpiewać nie przestawał...
Gładki mąż i przyjemny”.
I zdobył damę,
Wykradł ją dla siebie, oparł się zbrojnym atakom:
Taki jest koniec tej historii.
I odszedł tamten wiek:
Peire de Maensac odszedł.
Chodziłem po owych drogach;
Myślałem o tych ludziach, jakby ciągle żyli.
Pieśń rzeczna
Ta łódź jest z drzewa sato, a jej okrężnice
z rzeźbionej magnolii,
Muzykanci ze zdobnymi w klejnoty fletami
i z piszczałkami ze złota
Siedzą w rzędach po bokach, a naszego wina
Wystarczy na tysiąc czarek.
Mamy dziewczęta-śpiewaczki, płyniemy sobie z prądem,
Lecz Sennin za rumaka chce żółtego bociana,
a nasi marynarze
Płyną za białymi mewami lub ich dosiadają.
Prozą pisana pieśń Kutsu
Unosi się jak słońce i księżyc.
Pełen tarasów pałac króla So
to teraz tylko nagie wzgórze,
Lecz ja na tej łodzi wodzę piórem
I wstrząsam pięcioma szczytami,
I znajduję w tych słowach radość
niebieskich wysp.
(Gdyby sława trwała wiecznie,
Wody Han płynęłyby na północ.)
* * *
Smuciłem się w cesarskich ogrodach,
czekając na rozkaz pisania!
Patrzyłem na smoczy staw o wodzie w kolorze wierzby,
Odbijający odcień nieba,
I słuchałem setki słowików śpiewających bez celu.
Wschodni wiatr wypełnia zielenią wyspiarskie trawy Ei-shū,
Purpura budynku i szkarłat pełne wiosennej miękkości.
Na południe od stawu wierzchołki wierzb są na wpół
bardziej niebieskie,
Ich liście splatają się w mgłach na tle pałacu
jak gdyby brokatowego.
Dzikie wino długie na sto stóp zwisa z rzeźbionych
balustrad,
A wysoko ponad wierzbami piękne ptaki śpiewają
do siebie, słuchają,
Wołają „Ken-kwan” na wczesny wiatr i na dotyk powiewu.
Wiatr zawija się w niebieskawą chmurę i odchodzi.
Ponad tysiącem bram, ponad tysiącem drzwi
śpiewne odgłosy wiosny,
A cesarz jest w Kō.
Pięć chmur wisi wysoko, lśnią na purpurowym niebie,
Warta cesarska wychodzi ze złotego budynku,
zbroje połyskują,
Cesarz w zdobnym klejnotami pojeździe wyrusza
na inspekcję swych kwiatów,
Udaje się do Horai, by patrzeć na bociany
trzepoczące skrzydłami,
Wraca koło skały Shi, by słuchać młodych słowików,
Bo w ogrodach Jō-rin młodych słowików jest pełno,
Ich pomieszane dźwięki słychać w tym flecie,
Ich głosy brzmią tu w dwunastu piszczałkach.
Rihaku (Li Bai), VIII w.
Wiersz pisany przy moście w Ten-shin
Marzec dotarł do przyczółka mostu,
Gałęzie brzoskwiń i gałęzie moreli ponad
tysiącem bram,
Rano kwiaty ściskają za serce,
A wieczór roni ich płatki w wody płynące na wschód.
Płatki na falach, co przeszły, i na tych, które nadchodzą,
I w wirach powracających,
Ale dzisiejsi ludzie to nie ludzie przeszłości,
Choć wychylają się tak samo przez poręcze mostu.
Kolor morza przesuwa się o świcie,
A książęta wciąż stoją w szeregach przed tronem,
A księżyc pada na portale Sei-jō-yō
I przywiera do murów i wierzchołka bramy.
Przybrania głów błyszczą od słońca i chmur,
Wielcy panowie jadą z dworu aż ku dalekim granicom,
Dosiadają koni podobnych do smoków,
Koni z uprzężą z żółtego metalu,
I na ulicach wszyscy ustępują im z drogi.
Wspaniały jest ich przejazd,
Wspaniałe kroki, gdy wielki bankiet ich czeka,
Sale wysokie, pełne rzadkich potraw,
Napachnione powietrze, tańczące dziewczęta,
Czysta muzyka fletów i czyste śpiewanie,
Tańce na siedemdziesiąt par,
Szalone pogonie w ogrodach.
Noc i dzień oddane rozkoszy,
A oni myślą, że trwać to będzie tysiąc jesieni,
Niezmordowanych jesieni.
Dla nich złowieszczo wyją nędzne psy, na próżno,
A czymże oni są w porównaniu z panią Ryokushu,
Zarzewiem nienawiści!
Któż pośród nich jest człekiem takim jak Han-rei,
Co odpłynął tylko ze swoją miłą,
Jej włosy rozpuszczone, on sam sobie wioślarzem!
Rihaku (Li Bai)
List wygnańca
Tō So-Kiu z Rakuyō, pradawny przyjaciel, kanclerz Gen.
Wspominam, jak zbudowałeś dla mnie gospodę
Po południowej stronie mostu w Ten-shin.
Żółtym złotem i białymi klejnotami płaciliśmy
za pieśni i śmiech.
Miesiąc w miesiąc pijani, królów i książąt niepomni.
Mądrzy ludzie przypływali do nas od morza
i od zachodniej granicy,
Z nimi, zwłaszcza zaś z tobą
Nigdy nie groził spór,
Cóż dla nich znaczyło przebyć morze lub góry,
Skoro mogli zasiąść pośród tej kompanii,
Odkrywaliśmy przed sobą serca i umysły
i nie przyszło nam tego żałować.
A potem mnie posłano na południe, ku Wai,
tonącej w laurowych gajach,
Ciebie zaś na północ, do Raku-hoku,
I odtąd nas łączyły tylko wspomnienia i myśli,
Potem, kiedy rozłąka była nie do zniesienia,
Spotkaliśmy się, by popłynąć do Sen-jō
Przez trzydzieści sześć progów
krętych, wijących się wód,
W głąb doliny tysiąca jasnych kwiatów –
To była pierwsza dolina –
W głąb dziesięciu tysięcy dolin pełnych głosów
i wonnych powiewów sosen.
I na koniu ze srebrną uprzężą, złote dzierżąc lejce,
Pojawił się naczelnik prowincji na wschód od Kan
razem z towarzyszami.
Pojawił się także „Prawdziwy Człowiek” z Shi-yō,
Powitał nas grą na organkach zdobnych klejnotami.
W legendarnych domach San-ka ofiarowano nam więcej
senninowej muzyki,
Wiele instrumentów, niczym głosy piskląt feniksa.
Naczelnik Kan-chū pił i tańczył,
bo jego długie rękawy nie umiały trwać w bezruchu,
Gdy grała ta muzyka,
A ja, otulony w brokat, usnąłem z głową na jego kolanach,
A mój duch wzleciał wysoko, szybował po całych niebiosach,
A nim dzień się zakończył, rozsypało nas jak gwiazdy
lub deszcz.
Ja musiałem ruszyć do So, daleko za wodami,
Ty z powrotem do swojego mostu.
A twój ojciec, dzielny jak lampart,
Był gubernatorem w Hei Shu i stłumił barbarzyńskie rozruchy.
A kiedyś w maju kazał ci posłać po mnie
mimo wielkiej odległości.
Połamane koła i podobne kłopoty, nie powiem,
że to nie była uciążliwa podróż –
Po tych traktach skręconych jak wnętrzności owcy.
Pod koniec roku ciągle byłem w drodze,
sieczony północnym wiatrem,
Myślałem, jak mało się troszczysz o koszta,
choć zapłaciłeś za wszystko.
A potem – co za przyjęcie:
Czarki z czerwonego jadeitu, jedzenie pięknie podane na stole
wysadzanym niebieskimi klejnotami,
Byłem pijany i nie myślałem o powrocie.
A ty poszedłeś ze mną w zachodni kąt zamczyska,
Do dynastycznej świątyni, gdzie woda bez skazy
jak niebieski jadeit,
Pływały łodzie, dźwięczały organki i bębny,
Woda marszczyła się, jakby ją pokryły
smocze łuski w kolorze trawy,
Rozkosz wciąż trwała, kurtyzany odchodziły
i przychodziły bez przeszkód,
Bazie wierzbowe padały jak śnieg,
A umalowane cynobrem dziewczęta o zachodzie słońca
były już pijane,
A woda, na sto stóp głęboka, odbijała zielone brwi
(Malowane na zielono brwi to piękny widok na nowiu,
Brwi z wdziękiem malowane),
Dziewczęta tańczyły odziane w przejrzysty brokat,
A wiatr unosił piosenkę, a wiatr ją przerywał,
Rzucał w górę, pod obłoki.
I to wszystko dobiega kresu.
I już się nie powtórzy.
Udałem się na dwór na egzamin,
Spróbowałem szczęścia Yō Yū, przedstawiłem pieśń Chōyō
I nie otrzymałem promocji,
i wróciłem we Wschodnie Góry
Białowłosy.
I jeszcze raz, później, spotkaliśmy się na przyczółku
mostu południowego.
A tłum się zaraz rozproszył i udałeś się na północ
do pałacu San;
A jeśli pytasz o żal nad rozstaniem:
To jak kwiaty, co opadają z końcem wiosny,
wirujący kłąb splątanych płatków.
Jakiż pożytek z mówienia, a nie ma końca mówieniu,
Nie ma końca temu, co w sercu.
Wzywam chłopaka,
Każę mu uklęknąć
I zapieczętować to pismo,
I ślę je w dal tysiącmilową, zadumany.
Rihaku (Li Bai)
POEMATY
W hołdzie Sekstusowi Propercjuszowi
(1917)
Orfej
Quia pauper amavi
I
Cienie Kallimacha, duchu Filetasa z Kos,
To waszym gajem będę szedł,
Ja, który pierwszy z czystego źródła
Przynoszę greckie orgie do Italii,
i taniec do Italii.
Kto nauczył was subtelnej miary,
w jakiej słyszeliście ją sali?
Jakie stopy wam wybijały takt,
jaka woda zmiękczyła wasze świsty?
Apollińscy przeżuwacze będą, wiadomo, dalej brnąć
w swoje marsowe komunały,
Myśmy zawsze mieli nasze skrobaczki w porządku.
Nowomodny rydwan ciągną uwieńczone kwiatami konie;
Młoda Muza z młodymi miłościami zgromadzonymi wokół niej
wznosi się wraz ze mną w eter...
Nie ma szerokiej drogi do Muz.
Kronikarze będą dalej pisać o chwale Rzymu,
Znakomitości z Zakaukazia będą wychwalać
znakomitości Rzymu
I tłumaczyć ekspansję Imperium.
Ale za coś do czytania w normalnych warunkach?
Za parę stron przyniesionych z rozwidlonego wzgórza
bez skazy?
Prośże o wieniec, który nie zmiażdży mi głowy.
Nie ma z tym zresztą pośpiechu;
Z pewnością zrobię karierę po swoim pogrzebie,
Skoro długi czas zwiększa wartość wszystkiego,
bez względu na jakość.
Kto by wiedział o wieżach,
które zwalił drewniany koń,
O Achillesie walczącym z wodami Symois,
O Hektorze krwią bryzgającym na kół obręcze,
O Polidamasie nad Skamandrem, o Helenosie albo Deifobie?
Ich własne dziedzińce zaledwie by ich znały, podobnie Parysa.
Puste gadki: o Ilionie, Troi,
dwakroć wziętej przez ojtejskich bogów,
Nic więcej – gdyby Homer nie zdał o was sprawy!
I ja także pośród późnych bratanków tego miasta
będę miał swoją kanikułę,
Choć kamień nie ozdobi mej nędznej mogiły;
Moje wotum – ze świątyni Feba w Licii, koło Patary,
Tymczasem moje pieśni będą podróżować
I cieszyć rozdziewiczone młode damy,
kiedy przestaną brzmieć im obco.
Orfeusz bowiem oswoił dzikie bestie
i wstrzymał tracką rzekę;
Cytaeron wstrząsnął skałami koło Teb
i wtańczył je w mur obronny wedle swojej woli,
A ty, Polifemie? Czyliż z powodu pieśni u Etny podnóża
twarda Galatea niemal się nie zwróciła
ku twoim zmokłym koniom?
Trzeba nam zbadać tę sprawę.
Sprzyjają temu Bakchus i Apollo.
Tłum młodych kobiet złoży hołd mej gadaninie,
Choć nie mam domu wspartego na tenarskich kolumnach