Wiersze, poematy i Pieśni - Ezra Pound - ebook
NOWOŚĆ

Wiersze, poematy i Pieśni ebook

Ezra Pound

2,0

Opis

Obszerny wybór utworów poetyckich Ezry Pounda – jednego z największych dwudziestowiecznych pisarzy języka angielskiego i bodaj najbardziej kontrowersyjnej postaci w literaturze XX w. Na tom złożyły się poezje niepublikowane dotąd po polsku w formie książkowej, a zarazem stanowiące dokładny przegląd twórczości Pounda, począwszy od jego debiutu po utwory ostatnie. Autorem wyboru oraz przekładów jest Leszek Engelking.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TvaF03-CLr

Z braku laku…

naprawdę sądzicie, że to jeden z czołowych poetów xx wieku? ja myślę , że opanował doskonale marketing w swojej pracy. Zbudował swoją solidną markę, bo jego poezja jest skostniała.
00

Popularność




WIER­SZE

.

Drzewo

Sta­łem bez ru­chu, by­łem drze­wem w bo­rze,

Co wie o rze­czach do­tąd nie­wi­dzia­nych,

O Dafne i o gięt­kim lau­rze ciała,

O pa­rze star­ców, co go­ścinę dała

Bo­gom i w dąb się zmie­niła i wiąz.

Lecz to nie stało się jesz­cze w tej chwili,

Gdy sta­rzy bo­gów uprzej­mie pro­sili

Do serca domu, w pło­mie­nia po­bliże,

Do­piero póź­niej mógł się zda­rzyć cud.

Ja, tak czy owak, by­łem drze­wem w bo­rze,

Po­ją­łem to, co drzewo po­jąć może:

Rze­czy, co dla mnie czczym wy­my­słem były.

.

Cino

Wło­chy, Kam­pa­nia 1309, na go­ścińcu

Fuuu! Ko­biety opie­wa­łem aż w trzech mia­stach,

Ale to wszystko je­den czort;

Te­raz będę śpie­wał o słońcu.

Wargi, słowa – i ty ła­piesz je w si­dła,

Wi­zje, słowa – i na­gle są niby klej­noty,

Dziwne za­klę­cia pra­daw­nego bó­stwa,

Kruki, noce, po­nęta:

I oto ich nie ma;

Stały się bo­wiem du­szami pie­śni.

Źre­nice, sny i wargi – i noc mija,

Raz jesz­cze były na tej dro­dze

I oto ich nie ma.

W swych wie­żach na­szych już nie po­mną śpie­wów,

Lecz po­śród wia­tru roz­gło­śnych po­wie­wów

Snem bie­gną ku nam i wzdy­cha­jąc,

Mó­wią: „Gdy­byż Cino,

Ogni­sty Cino, co ma zmarszczki wo­kół oczu,

We­soły Cino, tak skory do śmie­chu,

Od­ważny Cino, w żar­tach pilny,

Sub­telny, lecz wśród swo­ich silny,

Włó­czy­kij w słońcu wę­dru­jący drogą...

Gdy­byż lut­ni­sta Cino był tu z nami!”.

Raz w roku, może dwa...

Mó­wią nie­pewni swego przy­po­mnie­nia:

„Cino? Aaa, Cino Po­lnesi,

Ten śpie­wak, prawda, to o niego cho­dzi?”

„Ow­szem, kie­dyś chyba się mi­nę­li­śmy,

Człek to zu­chwały, ale...

(Och, ci włó­czę­dzy wszy­scy tacy sami),

Pe­ste, czy to jego wła­sne piosnki,

Czy śpiewa może cu­dze?

Lecz waść, o Pa­nie, jak mia­sto wasz­mo­ści?”

Lecz waść, „o Pa­nie”, mój Boże, li­to­ści!

Nie ma w domu ni­kogo, kogo znam, o Pa­nie,

Obyś i Ty był Ci­nem bez Ziemi, jak ja, nie ina­czej,

O Si­ni­stro.

Ko­biety opie­wa­łem aż w trzech mia­stach.

Ale to je­den czort jest w końcu.

Te­raz będę śpie­wać ra­czej

O słońcu.

...że co?... naj­czę­ściej miały oczy szare,

Ale to wszystko je­den czort... O słońcu.

„Foj­bo­sie Apollo, ron­dlu stary, ty

Chwało egidy gro­mo­dzierżcy gróz,

Tar­czą ze stali si­nej niebo jest,

Twój blask we­soły to tej tar­czy guz!

Foj­bo­sie Apollo, o niechże twój śmiech

Sta­nie się na­szą świetną wan­der-lied;

Niech blask twój tro­ski prze­pło­szy i niech

Łzy desz­czu pierzchną, nim na­sta­nie świt!

Szu­kamy wą­skich ście­żyn, no­wych wciąż,

By w sa­dach słońca zna­leźć wresz­cie port...

...........................................................................

Ko­biety opie­wa­łem aż w trzech mia­stach,

Ale to wszystko je­den czort.

Będę śpie­wać o bia­łych pta­kach

W błę­kit­nych wo­dach nie­bios,

Ob­ło­kach, które zra­szają ich mo­rze”.

.

Pa­ra­cel­sus in excel­sis

„Nie bę­dąc już czło­wie­kiem, po cóż mam uda­wać

Ludzką na­turę lub wkła­dać strój nie­trwały?

Zna­łem lu­dzi, o, wielu, lecz ni­gdy ża­den z nich

Jesz­cze się nie stał swo­bodną esen­cją i ni­gdy

Nie zmie­nił w ży­wioł tak pro­sty jak ten, któ­rym je­stem.

Mgła w lu­strze się roz­wiewa, oto wi­dzę.

Pa­trz­cie! Świat kształ­tów za­padł się, zmie­ciony...

Pod cienką war­stwą na­szego spo­koju wrze za­męt ukryty,

A my, już bez­kształtni, po­nad kształt się wzno­simy...

Nie­uchwytne flu­idy, które były ludźmi –

Wy­da­jemy się po­są­gami, w któ­rych wy­nio­słe co­koły

Ja­kaś wez­brana rzeka bije jak sza­lona,

I tylko w nas, w nas jed­nych trwa ży­wioł spo­koju.”

.

Bal­lada o chwac­kim ku­mo­trze

Szy­mon Gor­liwy wy­po­wiada ją w ja­kiś czas po Ukrzy­żo­wa­niu

Czy­śmy kum­pla stra­cili, chwac­kiego ku­mo­tra,

Przez drzewo i przez kle­chów, ludz­ko­ści za­kały?

Wszyst­kich dziel­nych chło­pa­ków ku­mo­ter uwiel­biał,

Ko­chał mo­rze, okręty i skały.

Trzeba było zo­ba­czyć ten uśmiech, jak przy­szły

Ra­zem z tłusz­czą po niego od­działy:

„Naj­pierw puść­cie tych tu­taj! – rzekł chwacki ku­mo­ter –

Bo bę­dzie­cie mieć w pie­kle udziały”.

Ka­zał przejść nam pod włóczni wy­so­kich łu­kami,

W jego śmie­chu szy­der­stwa dźwię­czały:

„Cze­mu­ście mnie nie wzięli, gdym cho­dził po mie­ście

Sam jak pa­lec?”. Wa­tahy mil­czały.

Raz ostatni z nim wspól­nie pi­li­śmy za zdro­wie

Krwawe wino – gdzież lep­sze kor­diały?

Nasz ku­mo­ter to nie był ka­ta­bas bez ikry,

Ale człek jak się pa­trzy, wspa­niały.

Sam wi­dzia­łem, jak chyba stu chłopa prze­go­nił

– A miał tylko rze­mieni pęk mały –

Bo po­tężny i święty bu­dy­nek ob­sie­dli,

By na han­dlu tam zbić ka­pi­tały.

Cho­ciaż spryt­nie spi­sali te wszyst­kie ka­wałki,

On nie zmie­ści się w książce ich cały,

Bo był go­ściem, co ko­cha okręty i mo­rze,

A nie my­szą, co zżera szpar­gały.

Je­śli im się wy­daje, że mają ku­mo­tra,

To z nich bła­zny i kpy, i cym­bały,

Mó­wił chwacki ku­mo­ter: „Na ucztę dziś idę,

Choć na drze­wie za­wi­snę zmar­niały.

Wi­działy wa­sze oczy cho­rych uzdro­wie­nie

I wskrze­sze­nie umar­łych wi­działy,

Dzi­siaj uj­rzą rzecz więk­szą, uj­rzą, jak na drze­wie

Du­cha Bogu od­daje człek śmiały”.

Sy­nem Bo­żym był prze­cie, ale był nam bra­tem,

Jego usta nas braćmi na­zwały,

Sam wi­dzia­łem, jak rze­szę ogromną po­skra­mia

I jak wisi na drze­wie, zmar­niały.

Ani pi­snął, gdy gwoź­dzie mu w ręce wbi­jali,

Gdy stru­mie­nie krwi cie­płej try­skały,

Na­wet goń­cze psy nieba krwa­wego za­wyły,

Lecz on mil­czał jak ka­mień omszały.

Sam wi­dzia­łem, jak rze­szę ogromną po­skro­mił

W Ga­li­lei, wśród wzgórz, pe­łen chwały,

Sko­wy­tali, gdy kro­czył środ­kiem spo­kojny –

Oczy szare miał, szare jak skały.

I jak mo­rze, co żad­nej że­glugi nie znie­sie,

I nad któ­rym dmie wiatr roz­sza­lały...

Jak w Ge­ne­za­ret wody wzbu­rzone po­skro­mił,

Tak sło­wami uci­szył tłum cały.

Lu­dziom chwacki ku­mo­ter był na­uczy­cie­lem,

Za przy­ja­ciół miał wi­chry i skały,

Je­śli im się wy­daje, że go nam za­bili,

To z nich bła­zny i kpy, i cym­bały.

Sam wi­dzia­łem, jak z pla­stra miod­nego po­ży­wał,

Kiedy wi­siał na drze­wie, zmar­niały.

.

Na swoją twarz od­bitą w lu­strze

O dziwna twa­rzy w ta­fli lu­stra!

Spro­śny kom­pa­nie, święty za­stę­pie,

Smut­kami gnany błaź­nie;

Jaka od­po­wiedź? O wiel­kie mnó­stwa,

Co za czymś go­nią, ba­wią się, mkną raź­nie,

Kpią, ślą wy­zwa­nia, kłam­stwem kłam­stwo tę­pią!

Ja? Ja? Ja?

I ty?

.

Fran­ce­sca

We­szłaś pro­sto z nocy

I mia­łaś w dło­niach kwiaty,

Te­raz przyj­dziesz z ludz­kiego za­mętu,

Ze zgiełku słów mó­wio­nych o to­bie.

Mnie, co wi­dzia­łem cię wśród rze­czy pierw­szych,

Gniew ogar­niał, gdy wy­ma­wiano twe imię

W miej­scach po­spo­li­tych.

Chciał­bym, żeby chłodne fale opły­nęły

mój umysł

I żeby świat usechł jak zwię­dły liść

Albo jak puch dmu­chawca, i żeby wiatr go po­rwał,

Bym cię znów mógł od­na­leźć –

Samą.

.

Dom świet­no­ści wiel­kiej

Do Ewa­noe

Na­leży dom, któ­rego nie sta­wiały ręce,

Kę­dyś da­leko, mimo drogi świata

Bły­ska jej złoto – po­nad, wo­kół, w haf­cie;

Dziwne przej­ścia i mury są z niego zro­bione.

Wi­dzia­łem Pa­nią moją, wi­dzia­łem ją w słońcu,

Jej włosy roz­rzu­cone, snop pro­mieni skrzy­deł,

A w tle sło­neczne świa­tło było pur­pu­rowe.

Wi­dzia­łem ją we wnę­trzu wspa­nia­łego domu,

Sześć ogrom­nych sza­fi­rów na ścia­nach bły­skało,

Ni­skich, pła­skich, do ko­lan le­d­wie się­ga­ją­cych,

Suk­nia jej była tkana z ma­to­wego złota.

Wiele jest tam po­ko­jów, a wszyst­kie ze złota,

Ściany kryte tka­niną o głę­bo­kim wzo­rze,

Ema­lie i oku­cia, a przez krwi­sty ka­mień

Po­mię­dzy tka­ni­nami złoty blask prze­nika.

Przy­wio­dła mnie tu siłą moja mi­łość do niej,

To moje uwiel­bie­nie

Roz­ja­śnia mnie, a tkwią w nim prze­po­tężne moce,

które pięk­nem jej du­szy roz­dzwo­nione dźwię­czą

I bu­rzą cztery ściany za­sty­głego czasu.

.

Sub mare

To jest i tego nie ma, jesz­czem nie osza­lał,

Od­kąd przy­szłaś tu, wszystko do­koła wi­ruje,

Owa fik­cja utkana z róż je­sien­nych cała

I zło­tawy się ko­lor po­ja­wia, od­mienny.

Błą­dzi się po omacku wśród rze­czy tak wiot­kich

Jak wo­do­ro­śle, co się wy­cią­gają po­pod

Bla­do­zie­lo­nym wol­nym prą­dem fal w głę­bi­nie,

A wo­kół rze­czy star­sze niźli ich imiona,

Rze­czy, które są Bogu ser­decz­nie zna­jome.

.

Les Mil­l­win

Małe Mil­l­winy przy­szły na Bal­let Russe.

Fioł­kowe i zie­lon­kawe du­sze ma­łych Mil­l­wi­nów

Wi­dziano le­żące w dal­szych rzę­dach

Jak tyle wła­śnie po­rzu­co­nych boa.

Nie­sforna, roz­bry­kana cze­reda

Stu­den­tów ma­lar­stwa i rzeźby –

Ry­go­ry­styczna de­le­ga­cja „Slade”

Sie­działa przed nimi.

Z ra­mio­nami wznie­sio­nymi, rę­koma

Skrzy­żo­wa­nymi w wiel­kie fu­tu­ry­styczne iksy stu­denci

Nie po­sia­dali się z ucie­chy,

Po­dzi­wia­jąc wspa­nia­łość Kle­opa­try.

.

Przy­jaź­nie

Przede wszyst­kim o sta­rych przy­ja­cio­łach

W.B.Y.

I

Do po­wra­ca­ją­cego po kilku la­tach

Masz to samo ubra­nie w jak naj­lep­szym gu­ście,

Moje try­umfy nie cie­szą cię nic a nic,

Masz tę samą po­błaż­liwą minę

Zmie­szaną z wy­ra­zem oso­bli­wej obawy,

Że być może try­umfy cie­szą jed­nak mnie.

Te vo­ilà, mon Bo­ur­rienne, ty też bę­dziesz nie­śmier­telny.

II

Do in­nego

Rów­nież i to­bie mó­wimy „do wi­dze­nia”,

Bo, jak się zdaje, ni­gdy nie od­kry­łeś,

Że je­dy­nie pa­ra­zy­tu­jesz;

Do bie­siad na­szych nie wnio­słeś ni­czego:

Ani dow­cipu, ani do­brego hu­moru, ani na­wet

Mi­łych ge­stów ucznia.

III

Cie­bie jed­nak, bos amic, za­trzy­mamy,

Bo mamy wo­bec cie­bie praw­dziwy dług:

Mimo swych oczy­wi­stych nie­do­stat­ków,

Od­kry­łeś nie­gdyś nie­zgor­szą gar­kuch­nię.

IV

Iste fuit vir in­cul­tus,

Deo laus, quod est se­pul­tus,

Ver­mes ha­bent eius vul­tum

A-a-a-a--A-men.

Ego au­tem io­via­lis

Gau­dero con­tu­ber­na­lis

Cum io­cunda fe­mina.

.

Wio­sna

Ηρι μεν αι κυδωνιαι

Ibi­kos

Cy­doń­ska Wio­sna ze swoim or­sza­kiem

Me­lid i wod­nych pa­nien

W trac­kim po­suwa się wi­chrze

I lasy, na­wet naj­lich­sze,

Po­krywa kieł­ków zie­le­nią,

I wszyst­kie win­nice się mie­nią

Ja­sno­ścią, co je odziewa.

I dzi­kie po­żą­da­nie –

Jak grom z czar­nego nieba.

O serce pełne za­mętu,

Choć każdą ga­łąź znów cie­szy to, co stra­ciła je­sie­nią,

Ta, która tu­taj po­śród cy­kla­me­nów cho­dziła,

Idzie lepka i wiotka, jak się to zda­rza cie­niom.

.

Damy

Aga­thas

Czter­dzie­stu i czte­rech aman­tów miała nie­gdyś

Aga­thas

I wszyst­kich od­rzu­ciła;

A te­raz zmie­nia barwę na barwę mi­ło­ści,

Przy­cho­dzi do mnie,

A jej włosy też zmie­niają barwę.

Młoda dama

Kar­mi­łem twego lara ma­kami,

Ad­o­ro­wa­łem cię całe trzy lata;

A ty gde­rasz, bo strój źle na to­bie leży,

Ja zaś na nie­szczę­ście na­po­mkną­łem ci o tym.

Les­bia illa

Mem­no­nie, Mem­no­nie, owa dama,

Co tyle razy snuła się mię­dzy nami

Z ta­kim uro­czym nie­zde­cy­do­wa­niem,

Jest te­raz za­mężna

Za bry­tyj­skim ka­mie­nicz­ni­kiem.

Lu­gete, Ve­ne­res! Lu­gete, Cu­pi­di­ne­sque!

Przej­ście

Nie­ska­zi­telna jak Afro­dyta,

Do­sko­nale piękna,

Bez­mó­zga,

De­li­katny aro­mat two­jej pa­czuli,

Nie­mal tak de­li­katny jak bruzdy okru­cień­stwa

wo­kół two­jej brody,

Na­ciera na mnie, lecz nie­mal rów­nie mało

mnie ob­cho­dzi.

.

Ione nie żyje już cały długi rok

Pu­ste są drogi,

Pu­ste są drogi tej kra­iny,

A kwiaty

Schy­lają cięż­kie głowy.

Na próżno je schy­lają.

Pu­ste są drogi tej kra­iny,

Po któ­rych Ione

Cho­dziła nie­gdyś, a te­raz nie cho­dzi;

Zda się, że wła­śnie przed chwilą ode­szła.

.

Vi­la­nella. Go­dzina psy­cho­lo­gii

I

Prze­sa­dzi­łem z tymi przy­go­to­wa­niami,

źle to wró­żyło ca­łej spra­wie,

Z pe­dan­te­rią pana w śred­nim wieku

wy­ją­łem wła­śnie te książki, które trzeba,

Nie­omal po­za­gi­na­łem rogi stron.

Piękno jest czymś tak wy­jąt­ko­wym.

Tak nie­wielu pije z mego źró­dła.

Taki ja­łowy żal.

Tyle zmar­no­wa­nych go­dzin!

A te­raz wy­glą­dam przez okno –

pa­trzę na deszcz, na błą­ka­jące się au­to­busy.

„Ich mały ko­smos do­znał wstrząsu” –

ten fakt wy­peł­nia po­wie­trze.

W dziel­ni­cach, gdzie miesz­kają,

igrają z nimi różne siły.

Skąd to wiem?

O, wiem to do­sko­nale.

Coś wisi w po­wie­trzu, coś ich spo­tka.

Po­dob­nie jak i mnie;

Prze­sa­dzi­łem z tymi przy­go­to­wa­niami –

Piękno jest czymś wy­jąt­ko­wym.

Tak nie­wielu pije z mego źró­dła.

Dwoje przy­ja­ciół: tchnie­nie pusz­czy...

Przy­ja­ciele? Czy lu­dzie stają się mniej­szymi przy­ja­ciółmi,

dla­tego że się ich wresz­cie od­naj­dzie?

Dwa razy obie­cali, że przyjdą.

„Mię­dzy nocą a ran­kiem?”

Piękno chce pić z mo­ich my­śli,

Mło­dość na chwilę chyba za­po­mina,

że moja mło­dość ode­szła.

II

(„Mów! Tań­czy­łeś tak sztywno?

Ktoś po­dzi­wiał twoje dzieła

I oznaj­mił to cał­kiem otwar­cie.

Czy mó­wi­łeś jak głu­piec,

Tej pierw­szej nocy?

Tego dru­giego wie­czoru?”

„Ale prze­cież obie­cali znowu:

«Ju­tro na her­batkę»”.)

III

A te­raz mamy już trzeci dzień –

od żad­nego z nich ani słowa;

Ani słowa od niej, ani słowa od niego,

Tylko ktoś inny przy­słał wia­do­mość:

„Drogi pa­nie Ezro, wy­jeż­dżam z An­glii”.

.

Alba

Z Lan­gue d’Oc

Sło­wik się za­nosi chwałą

Swej sa­miczki przez noc całą,

A mnie z miłą mą przy­zwało

Po­sła­nie

W al­ta­nie,

Lecz na wieży straż­nik sta­nie,

I za­woła:

„Wsta­wać, dra­nie,

Z nocy mało

Już zo­stało

I nic zgoła

Nie zo­sta­nie”.

.

Cy­gan

Est-ce que vous avez vu des au­tres –

des ca­ma­ra­des – avec des sin­ges ou des ours?

Zbłą­kany Cy­gan, 1912

Wę­drówka trwała już długo, kiedy pod­szedł i spy­tał:

„Czy wi­dział pan ja­kichś in­nych, ko­goś z na­szych

Z mał­pami lub niedź­wie­dziami?”.

– Śniady po­tężny fa­cet,

O nie, nie w ty­pie mie­szań­ców,

Na wil­got­nej dro­dze koło Cler­mont.

Ze­rwał się wiatr i lu­nęło,

I mgła ścięła się na drze­wach w do­li­nie,

A ja mia­łem za sobą da­leką drogę,

Siwe Ar­les i Biau­ca­ire,

Spy­tał: „Wi­dział pan ja­kichś in­nych?”.

A ja wi­dzia­łem ich, in­nych...

od Rho­dez spo­ty­ka­łem ich nie­ustan­nie,

Cią­gnęli z jar­marku

na św. Jana –

Z wo­zami, ale nie było ni­kogo z małpą ani niedź­wie­dziem.

.

Par­tia sza­chów

Do­gma­tyczne oświad­cze­nie w spra­wie par­tii sza­chów:

Te­mat na cykl ob­ra­zów

Czer­wone skoczki, brą­zowe lau­fry, ja­skrawe kró­lowe,

Walą w sza­chow­nicę, spa­dają w moc­nych „L” ko­loru.

Suną i biją pod ką­tem,

for­mują jed­no­barwne szyki.

Sza­chow­nica – żywa od świa­tła,

fi­gury ży­jące kształ­tem,

Ich ru­chy ła­mią i zmie­niają wzór:

świe­tli­sta zie­leń z wież

Ude­rza w iksy kró­lo­wych,

splą­tane z su­sami skocz­ków.

Igreki-pionki; trwają, oko­pują się.

Wir! Do­środ­kowy! Mat! Król wpadł w wir,

Star­cie, skoki rzesz, ja­sne pa­sma moc­nego ko­loru,

Osa­czone świa­tło prze­nika. Ucieczka. Walka – znów.

.

Pro­vin­cia de­serta

W Ro­che­cho­uart,

Gdzie pa­górki roz­cho­dzą się

w trzy strony,

A trzy do­liny, pełne krę­tych ście­żek,

Roz­wi­dlają się na po­łu­dnie i pół­noc,

Ro­śnie za­gaj­nik... od mchów szary.

Sze­dłem tam­tędy,

du­ma­jąc o daw­nych cza­sach.

W Cha­lais

Jest al­tana z ga­łęzi splą­ta­nych;

Eme­ryci i sta­ruszki na cu­dzym utrzy­ma­niu

Zna­leźli tu­taj miej­sce...

Oto mi­ło­sier­dzie.

Dra­pa­łem się na stare kro­kwie

i w dół pa­trzy­łem

Na Dronne,

na stru­mień cały w li­liach.

Na wschód pro­wa­dzi droga,

Au­be­terre jest na wscho­dzie.

A tam obe­rża z ga­da­tli­wym sta­rusz­kiem.

Znam te drogi jak wła­sną kie­szeń:

Na pół­noc­nym wscho­dzie jest Ma­reuil,

La Tour,

Trzy wieże są pod Ma­reuil.

I jest tam stara ko­bieta,

co chęt­nie słu­cha Ar­nauta

I chęt­nie da ci su­che ubra­nie.

Po­sze­dłem

w głąb Péri­gord,

Wi­dzia­łem pło­mie­nie po­chodni, co wy­soko strze­lały,

Ma­lu­jąc fron­ton ko­ścioła;

W ciem­no­ści sły­sza­łem wi­ru­jący śmiech.

Obej­rza­łem się na stru­mień

i do­strze­głem za nim duży bu­dy­nek,

Wi­dzia­łem wy­so­kie mi­na­rety, białe ko­lumny.

Po­sze­dłem do Ri­be­rac

i do Sar­lat,

Wspią­łem się na roz­chwie­ru­tane schody, słu­cha­łem słów o Croy,

Scho­dzi­łem stare oko­lice En Ber­trana,

Wi­dzia­łem Na­rbonę i Ca­hors, i Châlus,

Wi­dzia­łem Exci­deuil, sta­ran­nie wznie­sione.

Mó­wi­łem:

„Tu­taj cho­dził taki a taki.

Tu­taj Lwie Serce padł mar­twy.

Tu­taj śpie­wano jak trzeba.

Tu­taj ktoś przy­śpie­szył kroku.

Tu­taj ktoś inny ciężko dy­szał na ziemi”.

Z Hau­te­fort pa­trzy­łem w po­łu­dniową stronę,

my­śląc o Mon­ta­ignac, na po­łu­dniu.

Le­ża­łem w Ro­ca­fi­xada,

a słońce nie było wy­żej niż ja;

Wi­dzia­łem, jak miedź za­cho­dzi,

za­bar­wia­jąc góry,

Wi­dzia­łem pola, blade i czy­ste jak szma­ragd,

Ostre gra­nie, wy­so­kie szczyty, od­le­głe zamki.

Po­wie­dzia­łem: „Tu­taj bie­gły dawne drogi.

Lu­dzie prze­cho­dzili przez ta­kie a ta­kie do­liny,

Gdzie dwo­rzysz­cza stały bli­żej sie­bie”.

Wi­dzia­łem Foix na skale, wi­dzia­łem Tu­luzę

i Ar­les wielce od­mie­nione,

Wi­dzia­łem ru­iny Do­rat.

Po­wie­dzia­łem:

„Ri­qu­ier! Gu­ido”.

My­śla­łem o dru­giej Troi,

Pew­nej dziu­rze w Au­ver­gnat:

Dwaj męż­czyźni rzu­cają mo­netą, je­den za­trzyma za­mek,

A drugi ru­szy śpie­wać na go­ściń­cach.

Śpie­wał o ko­bie­cie.

Ower­nia na pieśń się ze­rwała;

Del­fin go po­parł.

„Za­mek dla Au­storsa!

Pe­ire śpie­wać nie prze­sta­wał...

Gładki mąż i przy­jemny”.

I zdo­był damę,

Wy­kradł ją dla sie­bie, oparł się zbroj­nym ata­kom:

Taki jest ko­niec tej hi­sto­rii.

I od­szedł tam­ten wiek:

Pe­ire de Ma­en­sac od­szedł.

Cho­dzi­łem po owych dro­gach;

My­śla­łem o tych lu­dziach, jakby cią­gle żyli.

.

Pieśń rzeczna

Ta łódź jest z drzewa sato, a jej okręż­nice

z rzeź­bio­nej ma­gno­lii,

Mu­zy­kanci ze zdob­nymi w klej­noty fle­tami

i z pisz­czał­kami ze złota

Sie­dzą w rzę­dach po bo­kach, a na­szego wina

Wy­star­czy na ty­siąc cza­rek.

Mamy dziew­częta-śpie­waczki, pły­niemy so­bie z prą­dem,

Lecz Sen­nin za ru­maka chce żół­tego bo­ciana,

a nasi ma­ry­na­rze

Płyną za bia­łymi me­wami lub ich do­sia­dają.

Prozą pi­sana pieśń Kutsu

Unosi się jak słońce i księ­życ.

Pe­łen ta­ra­sów pa­łac króla So

to te­raz tylko na­gie wzgó­rze,

Lecz ja na tej ło­dzi wo­dzę pió­rem

I wstrzą­sam pię­cioma szczy­tami,

I znaj­duję w tych sło­wach ra­dość

nie­bie­skich wysp.

(Gdyby sława trwała wiecz­nie,

Wody Han pły­nę­łyby na pół­noc.)

* * *

Smu­ci­łem się w ce­sar­skich ogro­dach,

cze­ka­jąc na roz­kaz pi­sa­nia!

Pa­trzy­łem na smo­czy staw o wo­dzie w ko­lo­rze wierzby,

Od­bi­ja­jący od­cień nieba,

I słu­cha­łem setki sło­wi­ków śpie­wa­ją­cych bez celu.

Wschodni wiatr wy­peł­nia zie­le­nią wy­spiar­skie trawy Ei-shū,

Pur­pura bu­dynku i szkar­łat pełne wio­sen­nej mięk­ko­ści.

Na po­łu­dnie od stawu wierz­chołki wierzb są na wpół

bar­dziej nie­bie­skie,

Ich li­ście spla­tają się w mgłach na tle pa­łacu

jak gdyby bro­ka­to­wego.

Dzi­kie wino dłu­gie na sto stóp zwisa z rzeź­bio­nych

ba­lu­strad,

A wy­soko po­nad wierz­bami piękne ptaki śpie­wają

do sie­bie, słu­chają,

Wo­łają „Ken-kwan” na wcze­sny wiatr i na do­tyk po­wiewu.

Wiatr za­wija się w nie­bie­skawą chmurę i od­cho­dzi.

Po­nad ty­sią­cem bram, po­nad ty­sią­cem drzwi

śpiewne od­głosy wio­sny,

A ce­sarz jest w Kō.

Pięć chmur wisi wy­soko, lśnią na pur­pu­ro­wym nie­bie,

Warta ce­sar­ska wy­cho­dzi ze zło­tego bu­dynku,

zbroje po­ły­skują,

Ce­sarz w zdob­nym klej­no­tami po­jeź­dzie wy­ru­sza

na in­spek­cję swych kwia­tów,

Udaje się do Ho­rai, by pa­trzeć na bo­ciany

trze­po­czące skrzy­dłami,

Wraca koło skały Shi, by słu­chać mło­dych sło­wi­ków,

Bo w ogro­dach Jō-rin mło­dych sło­wi­ków jest pełno,

Ich po­mie­szane dźwięki sły­chać w tym fle­cie,

Ich głosy brzmią tu w dwu­na­stu pisz­czał­kach.

Ri­haku (Li Bai), VIII w.

.

Wiersz pi­sany przy mo­ście w Ten-shin

Ma­rzec do­tarł do przy­czółka mo­stu,

Ga­łę­zie brzo­skwiń i ga­łę­zie mo­reli po­nad

ty­sią­cem bram,

Rano kwiaty ści­skają za serce,

A wie­czór roni ich płatki w wody pły­nące na wschód.

Płatki na fa­lach, co prze­szły, i na tych, które nad­cho­dzą,

I w wi­rach po­wra­ca­ją­cych,

Ale dzi­siejsi lu­dzie to nie lu­dzie prze­szło­ści,

Choć wy­chy­lają się tak samo przez po­rę­cze mo­stu.

Ko­lor mo­rza prze­suwa się o świ­cie,

A ksią­żęta wciąż stoją w sze­re­gach przed tro­nem,

A księ­życ pada na por­tale Sei-jō-yō

I przy­wiera do mu­rów i wierz­chołka bramy.

Przy­bra­nia głów błysz­czą od słońca i chmur,

Wielcy pa­no­wie jadą z dworu aż ku da­le­kim gra­ni­com,

Do­sia­dają koni po­dob­nych do smo­ków,

Koni z uprzężą z żół­tego me­talu,

I na uli­cach wszy­scy ustę­pują im z drogi.

Wspa­niały jest ich prze­jazd,

Wspa­niałe kroki, gdy wielki ban­kiet ich czeka,

Sale wy­so­kie, pełne rzad­kich po­traw,

Na­pach­nione po­wie­trze, tań­czące dziew­częta,

Czy­sta mu­zyka fle­tów i czy­ste śpie­wa­nie,

Tańce na sie­dem­dzie­siąt par,

Sza­lone po­go­nie w ogro­dach.

Noc i dzień od­dane roz­ko­szy,

A oni my­ślą, że trwać to bę­dzie ty­siąc je­sieni,

Nie­zmor­do­wa­nych je­sieni.

Dla nich zło­wiesz­czo wyją nędzne psy, na próżno,

A czymże oni są w po­rów­na­niu z pa­nią Ry­oku­shu,

Za­rze­wiem nie­na­wi­ści!

Któż po­śród nich jest człe­kiem ta­kim jak Han-rei,

Co od­pły­nął tylko ze swoją miłą,

Jej włosy roz­pusz­czone, on sam so­bie wio­śla­rzem!

Ri­haku (Li Bai)

.

List wy­gnańca

Tō So-Kiu z Ra­kuyō, pra­dawny przy­ja­ciel, kanc­lerz Gen.

Wspo­mi­nam, jak zbu­do­wa­łeś dla mnie go­spodę

Po po­łu­dnio­wej stro­nie mo­stu w Ten-shin.

Żół­tym zło­tem i bia­łymi klej­no­tami pła­ci­li­śmy

za pie­śni i śmiech.

Mie­siąc w mie­siąc pi­jani, kró­lów i ksią­żąt nie­po­mni.

Mą­drzy lu­dzie przy­pły­wali do nas od mo­rza

i od za­chod­niej gra­nicy,

Z nimi, zwłasz­cza zaś z tobą

Ni­gdy nie gro­ził spór,

Cóż dla nich zna­czyło prze­być mo­rze lub góry,

Skoro mo­gli za­siąść po­śród tej kom­pa­nii,

Od­kry­wa­li­śmy przed sobą serca i umy­sły

i nie przy­szło nam tego ża­ło­wać.

A po­tem mnie po­słano na po­łu­dnie, ku Wai,

to­ną­cej w lau­ro­wych ga­jach,

Cie­bie zaś na pół­noc, do Raku-hoku,

I od­tąd nas łą­czyły tylko wspo­mnie­nia i my­śli,

Po­tem, kiedy roz­łąka była nie do znie­sie­nia,

Spo­tka­li­śmy się, by po­pły­nąć do Sen-jō

Przez trzy­dzie­ści sześć pro­gów

krę­tych, wi­ją­cych się wód,

W głąb do­liny ty­siąca ja­snych kwia­tów –

To była pierw­sza do­lina –

W głąb dzie­się­ciu ty­sięcy do­lin peł­nych gło­sów

i won­nych po­wie­wów so­sen.

I na ko­niu ze srebrną uprzężą, złote dzier­żąc lejce,

Po­ja­wił się na­czel­nik pro­win­cji na wschód od Kan

ra­zem z to­wa­rzy­szami.

Po­ja­wił się także „Praw­dziwy Czło­wiek” z Shi-yō,

Po­wi­tał nas grą na or­gan­kach zdob­nych klej­no­tami.

W le­gen­dar­nych do­mach San-ka ofia­ro­wano nam wię­cej

sen­ni­no­wej mu­zyki,

Wiele in­stru­men­tów, ni­czym głosy pi­skląt fe­niksa.

Na­czel­nik Kan-chū pił i tań­czył,

bo jego dłu­gie rę­kawy nie umiały trwać w bez­ru­chu,

Gdy grała ta mu­zyka,

A ja, otu­lony w bro­kat, usną­łem z głową na jego ko­la­nach,

A mój duch wzle­ciał wy­soko, szy­bo­wał po ca­łych nie­bio­sach,

A nim dzień się za­koń­czył, roz­sy­pało nas jak gwiazdy

lub deszcz.

Ja mu­sia­łem ru­szyć do So, da­leko za wo­dami,

Ty z po­wro­tem do swo­jego mo­stu.

A twój oj­ciec, dzielny jak lam­part,

Był gu­ber­na­to­rem w Hei Shu i stłu­mił bar­ba­rzyń­skie roz­ru­chy.

A kie­dyś w maju ka­zał ci po­słać po mnie

mimo wiel­kiej od­le­gło­ści.

Po­ła­mane koła i po­dobne kło­poty, nie po­wiem,

że to nie była uciąż­liwa po­dróż –

Po tych trak­tach skrę­co­nych jak wnętrz­no­ści owcy.

Pod ko­niec roku cią­gle by­łem w dro­dze,

sie­czony pół­noc­nym wia­trem,

My­śla­łem, jak mało się trosz­czysz o koszta,

choć za­pła­ci­łeś za wszystko.

A po­tem – co za przy­ję­cie:

Czarki z czer­wo­nego ja­de­itu, je­dze­nie pięk­nie po­dane na stole

wy­sa­dza­nym nie­bie­skimi klej­no­tami,

By­łem pi­jany i nie my­śla­łem o po­wro­cie.

A ty po­sze­dłeś ze mną w za­chodni kąt za­mczy­ska,

Do dy­na­stycz­nej świą­tyni, gdzie woda bez skazy

jak nie­bie­ski ja­deit,

Pły­wały ło­dzie, dźwię­czały or­ganki i bębny,

Woda marsz­czyła się, jakby ją po­kryły

smo­cze łu­ski w ko­lo­rze trawy,

Roz­kosz wciąż trwała, kur­ty­zany od­cho­dziły

i przy­cho­dziły bez prze­szkód,

Ba­zie wierz­bowe pa­dały jak śnieg,

A uma­lo­wane cy­no­brem dziew­częta o za­cho­dzie słońca

były już pi­jane,

A woda, na sto stóp głę­boka, od­bi­jała zie­lone brwi

(Ma­lo­wane na zie­lono brwi to piękny wi­dok na no­wiu,

Brwi z wdzię­kiem ma­lo­wane),

Dziew­częta tań­czyły odziane w przej­rzy­sty bro­kat,

A wiatr uno­sił pio­senkę, a wiatr ją prze­ry­wał,

Rzu­cał w górę, pod ob­łoki.

I to wszystko do­biega kresu.

I już się nie po­wtó­rzy.

Uda­łem się na dwór na eg­za­min,

Spró­bo­wa­łem szczę­ścia Yō Yū, przed­sta­wi­łem pieśń Chōyō

I nie otrzy­ma­łem pro­mo­cji,

i wró­ci­łem we Wschod­nie Góry

Bia­ło­włosy.

I jesz­cze raz, póź­niej, spo­tka­li­śmy się na przy­czółku

mo­stu po­łu­dnio­wego.

A tłum się za­raz roz­pro­szył i uda­łeś się na pół­noc

do pa­łacu San;

A je­śli py­tasz o żal nad roz­sta­niem:

To jak kwiaty, co opa­dają z koń­cem wio­sny,

wi­ru­jący kłąb splą­ta­nych płat­ków.

Ja­kiż po­ży­tek z mó­wie­nia, a nie ma końca mó­wie­niu,

Nie ma końca temu, co w sercu.

Wzy­wam chło­paka,

Każę mu uklęk­nąć

I za­pie­czę­to­wać to pi­smo,

I ślę je w dal ty­siąc­mi­lową, za­du­many.

Ri­haku (Li Bai)

POEMATY

W hoł­dzie Sek­stu­sowi Pro­per­cju­szowi

(1917)

Or­fej

Quia pau­per amavi

I

Cie­nie Kal­li­ma­cha, du­chu Fi­le­tasa z Kos,

To wa­szym ga­jem będę szedł,

Ja, który pierw­szy z czy­stego źró­dła

Przy­no­szę grec­kie or­gie do Ita­lii,

i ta­niec do Ita­lii.

Kto na­uczył was sub­tel­nej miary,

w ja­kiej sły­sze­li­ście ją sali?

Ja­kie stopy wam wy­bi­jały takt,

jaka woda zmięk­czyła wa­sze świ­sty?

Apol­liń­scy prze­żu­wa­cze będą, wia­domo, da­lej brnąć

w swoje mar­sowe ko­mu­nały,

My­śmy za­wsze mieli na­sze skro­baczki w po­rządku.

No­wo­modny ry­dwan cią­gną uwień­czone kwia­tami ko­nie;

Młoda Muza z mło­dymi mi­ło­ściami zgro­ma­dzo­nymi wo­kół niej

wznosi się wraz ze mną w eter...

Nie ma sze­ro­kiej drogi do Muz.

Kro­ni­ka­rze będą da­lej pi­sać o chwale Rzymu,

Zna­ko­mi­to­ści z Za­kau­ka­zia będą wy­chwa­lać

zna­ko­mi­to­ści Rzymu

I tłu­ma­czyć eks­pan­sję Im­pe­rium.

Ale za coś do czy­ta­nia w nor­mal­nych wa­run­kach?

Za parę stron przy­nie­sio­nych z roz­wi­dlo­nego wzgó­rza

bez skazy?

Prośże o wie­niec, który nie zmiaż­dży mi głowy.

Nie ma z tym zresztą po­śpie­chu;

Z pew­no­ścią zro­bię ka­rierę po swoim po­grze­bie,

Skoro długi czas zwięk­sza war­tość wszyst­kiego,

bez względu na ja­kość.

Kto by wie­dział o wie­żach,

które zwa­lił drew­niany koń,

O Achil­le­sie wal­czą­cym z wo­dami Sy­mois,

O Hek­to­rze krwią bry­zga­ją­cym na kół ob­rę­cze,

O Po­li­da­ma­sie nad Ska­man­drem, o He­le­no­sie albo De­ifo­bie?

Ich wła­sne dzie­dzińce za­le­d­wie by ich znały, po­dob­nie Pa­rysa.

Pu­ste gadki: o Ilio­nie, Troi,

dwa­kroć wzię­tej przez oj­tej­skich bo­gów,

Nic wię­cej – gdyby Ho­mer nie zdał o was sprawy!

I ja także po­śród póź­nych bra­tan­ków tego mia­sta

będę miał swoją ka­ni­kułę,

Choć ka­mień nie ozdobi mej nędz­nej mo­giły;

Moje wo­tum – ze świą­tyni Feba w Li­cii, koło Pa­tary,

Tym­cza­sem moje pie­śni będą po­dró­żo­wać

I cie­szyć roz­dzie­wi­czone młode damy,

kiedy prze­staną brzmieć im obco.

Or­fe­usz bo­wiem oswoił dzi­kie be­stie

i wstrzy­mał tracką rzekę;

Cy­ta­eron wstrzą­snął ska­łami koło Teb

i wtań­czył je w mur obronny we­dle swo­jej woli,

A ty, Po­li­fe­mie? Czy­liż z po­wodu pie­śni u Etny pod­nóża

twarda Ga­la­tea nie­mal się nie zwró­ciła

ku twoim zmo­kłym ko­niom?

Trzeba nam zba­dać tę sprawę.

Sprzy­jają temu Bak­chus i Apollo.

Tłum mło­dych ko­biet złoży hołd mej ga­da­ni­nie,

Choć nie mam domu wspar­tego na te­nar­skich ko­lum­nach