Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kwartalnik Warszawa rok LX nr 2 [668]
W książce Jana Pawła II Pamięć i tożsamość – tuż po jednoznacznym opowiedzeniu się przez papieża za jagiellońskim rozumieniem polskości – pojawia się rozdział zatytułowany Ojczyzna europejska. Dla wielkiego polskiego patrioty, jakim był Karol Wojtyła – także jako pasterz Kościoła powszechnego – oczywiste było, że pojęcie ojczyzny można poszerzyć także poza własny naród.
Do tej myśli o ojczyźnie europejskiej nawiązujemy w tym numerze „Więzi”, zastanawiając się nad niepewną przyszłością Unii Europejskiej. Niepokój naszych autorów budzi też – ukryta pod ideologicznymi sloganami o wstawaniu z kolan i „szaleństwie brukselskich elit” – bezradność polskiej polityki zagranicznej i automarginalizacja naszego państwa w strukturach europejskich.
W słynnym przemówieniu do Polaków z 19 maja 2003 r., uznawanym za jeden z najistotniejszych czynników przesądzających o wyniku ówczesnego referendum akcesyjnego, Jan Paweł II zawarł słowa, które dziś stają się – w nowym kontekście społecznym i politycznym – wyjątkowo aktualne: „Polska zawsze stanowiła ważną część Europy i dziś nie może wyłączać się z tej wspólnoty, która wprawdzie na różnych płaszczyznach przeżywa kryzysy, ale która stanowi jedną rodzinę narodów, opartą na wspólnej chrześcijańskiej tradycji”.
Tak, to bardzo ważne, aby po 14 latach owocnego członkostwa w Unii Europejskiej Polska nie wyłączała się z tej wspólnoty, by traktowała Europę właśnie jako ojczyznę, a nie tylko jako źródło szerokiego strumienia dotacji finansowych. Owszem, UE przeżywa liczne kryzysy, ale jeśli będziemy na nie reagować eurosceptycyzmem i dystansowaniem się od „złej Brukseli” (jak rząd) lub kunktatorstwem (jak duża część opozycji), to możemy za to słono zapłacić.
Zbigniew Nosowski
Serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy odpowiedzieli na nasz apel o pomoc finansową. W ostatnim okresie wsparcia udzieliły „Więzi” następujące osoby:
Piotr M. A. Cywiński (Warszawa), po raz trzeci
Kazimierz Czapliński (Wrocław), po raz dziesiąty
Agnieszka Fiedor (Kraków), po raz drugi
Andrzej Grajewski (Bielsko-Biała)
Krzysztof Jedliński (Warszawa), po raz szesnasty
Marcin Listwan (Czernica), po raz jedenasty
Marek Madej (Kraków)
Roman Murawski (Poznań), po raz trzynasty
Paweł Sawicki (Warszawa), po raz dziewiętnasty
Marcin Składanowski (Mrągowo)
Jan Alfred Trammer (Warszawa), po raz trzeci
Ks. Mirosław Tykfer (Poznań)
Ks. Stefan Wylężek (Londyn), po raz szósty
Jan Wyrowiński (Toruń), po raz pięćdziesiąty czwarty
Maria Wyszyńska (Wołomin), po raz szósty
Karol Życzkowski (Kraków), po raz drugi
Każda forma pomocy jest cenna. Będziemy wdzięczni zarówno za wpłaty jednorazowe, jak i regularne (np. w formie stałego zlecenia bankowego). Nazwiska Ofiarodawców będziemy publikować w kolejnych numerach „Więzi”.
Wpłaty na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „Więź” mogą być odliczane od dochodu jako darowizny. Prosimy o przekazywanie wpłat, także dewizowych, na konto:
Towarzystwo „Więź”, 00–074 Warszawa, ul. Trębacka 3
PKO BP S.A. XV O/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866
z dopiskiem: darowizna na rzecz działalności statutowej Towarzystwa „Więź”
Zachęcamy Państwa również do prenumeraty redakcyjnej naszego pisma oraz polecania prenumeraty „Więzi” swoim Bliskim i Przyjaciołom. Warunki prenumeraty – zob. s. 247.
Bogumił Luft
Trwający od XVII wieku długi proces schyłku I Rzeczypospolitej, niegdyś europejskiego mocarstwa, ujawnił wyjątkowy talent Polaków do pogarszania sytuacji swojego państwa. Zwięzły opis tej tradycji zawarł po wiekach Stanisław Wyspiański w znanej frazie z Wesela: „Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się ino sznur”.
Pycha szlachty wzięła górę nad historyczną czujnością. Gdy europejskie ludy umacniały swe państwa, Sarmaci swoje państwo osłabiali w imię „złotej wolności” szlacheckiego narodu. Społeczeństwa zdolnego do oświeceniowej modernizacji nie chcieli i nie umieli budować, a gdy wąska elita przeforsowała Konstytucję 3 maja idącą w tym kierunku, było już za późno. Słabe państwo nie było w stanie dać jej wsparcia.
Dalsze dzieje zostały opisane przez wielu historyków z patriotyczną nabożnością, ale warto się z nimi zmierzyć w sposób wolny od patriotycznych ornamentów. Walka Legionów generała Henryka Dąbrowskiego, które zmierzały „z ziemi włoskiej do Polski” u boku Cesarza Francuzów, okazała się przede wszystkim racjonalnym wysiłkiem zbrojnym, bo przyniosła sukces niedoceniany do dziś w polskiej pamięci historycznej. Skromne terytorialnie Księstwo Warszawskie było państwem polskim, zależnym od napoleońskiej Francji, ale zdolnym nawet do wygrania wojny z Austrią, po której ze wsparciem dyplomatycznym Francji powiększyło swoje terytorium. Państwem polskim było potem przez pewien czas nawet Królestwo Polskie pod berłem władców Rosji. Przynajmniej pierwszy z owych rosyjskich królów Polski, car Aleksander, był Polakom dość życzliwy. W latach 1815–1832 to polskie państwo zachowało własny sejm, armię i szkolnictwo oraz nieźle prosperowało gospodarczo.
Państwo polskie istniało więc w początku XIX wieku przez dwadzieścia pięć lat i trudno zrozumieć, dlaczego do dziś się twierdzi, że Polska zginęła już w tych czasach z mapy Europy. Nasi przodkowie z Legionów Dąbrowskiego sprawili, że jednak nie zginęła, nawet jeśli była państwem zależnym od ówczesnych mocarstw. Ale wtedy pełną suwerenność miały tylko mocarstwa, a Polska mocarstwem być przestała już wiele lat wcześniej. Nieodwołalnie, bo nieznane są przypadki upadłych mocarstw, które swą mocarstwową pozycję odbudowały. Ale w polskiej podświadomości zbiorowej utrwaliło się przekonanie, w jakimś stopniu aktualne do dziś, że Polski nie ma, jeśli nie jest mocarstwem.
Kres owej skromnej polskiej państwowości – pod kuratelą francuską, a potem rosyjską – położyło bardzo nieracjonalne powstanie listopadowe. Wybuchło przypadkowo, z inicjatywy grupki narwanych patriotycznie młodzieńców i upadło, bo musiało upaść w ówczesnej Europie mocarstw działających solidarnie przeciwko aspiracjom słabszych narodów. Fakt, że było nieudolnie dowodzone przez generałów, którzy nie mieli do niego najmniejszego przekonania, jest w tej sytuacji drugorzędny.
Na pytanie „bić się czy nie bić?”, zadane przez Tomasza Łubieńskiego w tytule jego głośnej przed laty książki o polskich powstaniach, moja odpowiedź jest prosta: bić się należy wtedy, gdy czyn zbrojny wspomaga racjonalną wizję osiągnięcia korzyści politycznych. Wojna może być przedłużeniem dyplomacji, a nie odwrotnie, bo jeśli jest odwrotnie, to negocjuje się na gruzach z pozycji pobitego. Chyba że jest się mocarstwem.
Były przypadki bardziej racjonalnych polskich zrywów zbrojnych, podjętych wokół I wojny światowej: powstanie wielkopolskie, powstania śląskie, a nawet w pewnej mierze Legiony Piłsudskiego. Wszystkie one wspomagały uczciwą dyplomatyczną grę na rzecz niepodległości w sytuacji, gdy słusznie można się było spodziewać sukcesu. Ale to nie one, a właśnie czyny nierozsądne – powstania: listopadowe, styczniowe i warszawskie 1944 roku – są do dziś bardziej pamiętane, szanowane i fetowane. Bo do dziś obowiązuje tak zwana narracja romantyczno-patriotyczna. Nawet bardzo słusznie szanowana Bitwa Warszawska jest pamiętana raczej w kategoriach religijnego cudu i patriotycznego zrywu, a nie po prostu najwyższego profesjonalnego kunsztu wojskowego, którym rzeczywiście zabłysnęło wtedy polskie dowództwo.
Kraje europejskie, im bardziej zjednoczone, tym bardziej stawały się suwerenne, bo bardziej zdolne do zachowania swych tożsamości.
Główne przyczyny wybuchu powstań: styczniowego i warszawskiego były podobnie nieracjonalne ze strategicznego punktu widzenia: nagromadzona frustracja społeczeństwa upokarzanego długotrwale przez okupanta, chęć „powstania z kolan” i odegrania się na prześladowcach. W przypadku powstania warszawskiego była wprawdzie przesłanka wyglądająca na racjonalną: zamiar odzyskania stolicy przez legalne polskie władze emigracyjne, zanim zajmie ją armia sowiecka i przywiezione na jej czołgach komunistyczne władze nowego państwa polskiego wyzbyte wszelkiej legalności. Ale brak gwarancji pomocy ze strony sojuszników zachodnich pozwalał przewidzieć, że Stalin da powstaniu upaść, bo było ono w istocie skierowane przeciwko Związkowi Sowieckiemu.
Rozumowanie proste jak kij od szczotki, na które nie zdobyli się wtedy polscy stratedzy, bo wykształcona w patriotycznym duchu młodzież żądała od nich podjęcia czynu zbrojnego. Było to w zgodzie z kontrowersyjną tezą sformułowaną kilka lat wcześniej przez pułkownika Józefa Becka, wedle której jedyną wartością bezcenną w życiu narodów i państw jest honor. Kampania wrześniowa była wojną obronną, której nie dało się uniknąć, i poniosła sromotną klęskę z powodu małoduszności Francuzów i Anglików, którzy nie wykorzystali okazji do rozprawienia się z Hitlerem w sytuacji komfortowej, gdy Polska wiązała większość armii niemieckiej na wschodzie przez prawie miesiąc. Ale również z powodu nieprzygotowania do wojny naszego kraju, który odurzał się w latach trzydziestych dobrym samopoczuciem rzekomego mocarstwa.
Honor jest wartością politycznie ważną. W 1939 roku, wobec zagrożenia niemiecką agresją, jego przywołanie nie było bez sensu. Ale już w sierpniu 1944 roku należało pamiętać, że równie bezcenną wartością w życiu narodów jest po prostu życie ludzkie, które ochoczo oddała za Polskę znaczna część młodej elity. Winni jesteśmy głęboką cześć pamięci tych młodych ludzi. Ale winni im również jesteśmy pamięć o kontrowersyjności decyzji ich dowódców.
Po katastrofalnej dla Polski II wojnie światowej nastały dziesięciolecia ćwierćniepodległości: totalnej zależności od Związku Radzieckiego, którą łagodził tylko naturalny opór polskiego społeczeństwa realizowany w praktyce na różne sposoby religijne i świeckie. Ale dla świata i Europy nie były to najgorsze dziesięciolecia. Nawet lekceważona ONZ przyczyniła się trochę do upowszechnienia zasad politycznej poprawności, w tym sensie, w którym oznacza ona jakiś elementarny, choćby udawany wstyd w przypadku rażącego braku szacunku dla praw ludzi i narodów.
Jeszcze bardziej obiecująca ewolucja zaszła w świecie euroatlantyckim. NATO zorganizowało system obrony przed agresywnym Związkiem Sowieckim. Wieloetapowy proces integracji europejskiej stworzył obszar geopolityczny silny gospodarczo i nadający polityczną siłę ideom nieznanego wcześniej szacunku dla osoby ludzkiej i suwerenności narodów, co stało się cudem nienotowanym w dziejach – nawet jeśli UE do dziś nie jest żadnym rajem, bo raju na ziemi być nie może.
Kraje europejskie, im bardziej zjednoczone, tym bardziej stawały się suwerenne, bo bardziej zdolne do zachowania swych tożsamości – w konfrontacji z tymi mocarstwami, które wyznawały odmienne wartości.
To właśnie sąsiedztwo z obszarem euroatlantyckim dało szansę sukcesu polskiemu Powstaniu Solidarności – jedynemu polskiemu powstaniu, które było skutecznym powstaniem z kolan drogą dyplomatyczną, a nie wojenną. Nie należy jednak zapominać, że decydujące warunki do takiego obrotu spraw stworzyło rozstające się z komunizmem mocarstwo rosyjskie, które deklarowało wtedy szczerze, chociaż przejściowo, wiarygodną wolę współpracy z Zachodem. Bardzo niedobrze, że współpraca z Rosją stała się dziś tak trudna i że Rosja półgębkiem, acz równie wiarygodnie grozi nam wojną. Bo Rosja, w przeciwieństwie do większości państw świata, w tym Polski, nadal jest mocarstwem, a jeśli jest mocarstwem zranionym, to tym bardziej nie można jej gróźb lekceważyć.
To przede wszystkim mocarstwa nadal rządzą światem, a najważniejszym z nich pozostają na razie Stany Zjednoczone. Samo pojęcie mocarstwowości uległo jednak istotnej ewolucji – zwłaszcza w Europie poszukującej niezbyt udolnie wspólnego statusu mocarstwa, w ramach którego szczególnie ważna rola przypada Niemcom, a zaraz potem Francji (skoro Wielka Brytania zdezerterowała tchórzliwie z geopolitycznego pola bitwy o wspólny europejski sukces polityczny i gospodarczy). Ale nawet Niemcy nie mają dziś szansy na status mocarstwa bez reszty Europy.
Dzięki temu każdy kraj uczestniczący w europejskim projekcie może mieć udział w potencjalnej mocarstwowości Europy, pod warunkiem że ten projekt będzie nie tylko trwał, ale również zmierzał ku coraz głębszej integracji kontynentu. Pouczającym przykładem historycznym jest Szwajcaria – konfederacja bardzo różniących się od siebie kraików, które właśnie dlatego, że przed wiekami zawarły ścisły sojusz, zyskały szansę na skuteczną wspólną obronę swych partykularnych kulturowych i religijnych tożsamości przed agresywnymi zakusami potężniejszych sąsiadów. Dzięki tej idei i jej sprytnemu wykorzystaniu mała Szwajcaria jest dziś być może najbardziej suwerennym krajem Europy, a każdy z jej 26 kantonów zachowuje własną tożsamość. Suwerenność jest wspólna, bo żadne z państw-kantonów (nawet Berno) nie aspiruje do statusu regionalnego mocarstwa na małym helweckim podwórku.
Mocarstwowość, za którą idzie racjonalna nadzieja na gwarancję bezpieczeństwa, zależy dziś od współpracy. Nawet Stany Zjednoczone swą mocarstwowość umniejszą, jeśli Donald Trump machnie ręką na europejskich sojuszników. Tym bardziej dotyczy to tak skromniutkich potęg jak Polska, której nic nie pomoże stanięcie na czele grupy jeszcze skromniejszych potęg w Europie Środkowo-Wschodniej w celu stawienia czoła nieco tylko większym potęgom, niemieckiej i francuskiej. Dlatego właśnie tak niemądra i niebezpieczna, a niekiedy nawet komiczna jest polityka zagraniczna prowadzona w Europie przez obecny polski rząd, nawiązująca do niechlubnej tradycji pogarszania sytuacji Polski na własne życzenie w imię „złotej wolności”, honoru i narodowej dumy.
Poprzednicy PiS u steru rządów w Polsce nie byli orłami polityki, ani nawet geopolityki. Ich też kusiła idea pychy cudownego kraju sukcesu, zielonej wyspy, gdzie z kranów płynie wyłącznie ciepła woda, w przeciwieństwie do innych krain, gdzie z kranów tryska tylko woda zimna. Z powodu tej błędnej narracji przegrali wybory. Bo do ich wygrania nie mogło wystarczyć podbijanie bębenka narodowej dumy hucznymi obchodami dwudziestopięciolecia „naszej wolności”, która jakoby przyniosła wolność całej Europie.
Tamci zachowali jednak marne resztki pokory i wiedzieli, że – zwłaszcza wobec narastających zagrożeń, nie tylko zresztą ze strony agresywnej Rosji, ale również innych destabilizujących się regionów świata – jedyną szansą ratunku dla Polski jest zacieśnianie współpracy z sojusznikami, z którymi jest nam po drodze z oczywistych względów. Nawet za cenę takich czy innych kompromisów, które przy współpracy narodów są zawsze koniecznością.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości rozmontowuje natomiast nie tylko sojusz Polski z zachodnim światem, ale również przyczynia się na scenie europejskiej do rozmontowywania projektu europejskiej integracji. To jest właśnie ów chocholi taniec z Wesela Wyspiańskiego. To pogarszanie sytuacji polskiego państwa.
Idea Międzymorza – ściślejszych więzów z krajami, których losy w XX wieku były podobne do naszych losów – nie jest bez sensu, bo ich głos powinien być w Europie bardziej słuchany. Ćwierć wieku temu zostały po prostu przyłączone do Zachodu, a to jeszcze nie oznacza zjednoczenia, bo ich doświadczenie do dziś nie zostało w pełni zrozumiane przez zachodnich partnerów i włączone do wspólnej europejskiej świadomości historycznej. Ale musi być jasne, że kraje te przemawiają razem w ramach jednoczącej się wspólnej Europy, a nie przeciwko procesowi jej jednoczenia.
Warunkiem powodzenia projektu Międzymorza jest też rezygnacja przez Polskę z aspiracji do przywódczej roli mocarstwa regionalnego. Czesi i Węgrzy po prostu się z tego śmieją po kątach, a Viktor Orbán zasugerował na Forum w Krynicy pół żartem, pół serio, że nie wszystkie konie będzie kradł z polskimi bratankami, a tylko te, których grabież będzie zgodna z węgierskim interesem. Bałtowie, Bułgarzy i Słowacy korzystają z okazji do milczenia, a Rumuni dyskretnie wzruszają ramionami.
Nic nie pomoże rozmieszczenie w Polsce skromnego kontyngentu wojsk NATO, jeśli dla zachodnich partnerów nie będzie jasne, że Polska chce być z nimi razem, a nie zbawiać świat z pozycji mocarstwa, którym niegdyś była, oraz z wyżyn stróża najwyższych wartości świeckich i religijnych, którym jakoby jest dzisiaj. Nic nie pomoże obrona terytorialna, jeśli Polska nie będzie gotowa do przyjęcia na siebie skromnej roli jednego z ogniw zachodniej wspólnoty przyczyniających się do jej jedności, a więc jej bezpieczeństwa. Bez tego owa obrona terytorialna – skądinąd pomysł niezły – może się okazać w niesprzyjających warunkach wychowawcą kolejnej generacji bezskutecznych patriotycznych ofiar.
Bogumił Luft
Bogumił Luft – ur. 1955, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, członek Rady Redakcyjnej „Więzi”. Dziś niezależny publicysta i tłumacz literatury rumuńskiej. Wcześniej: w latach 1999–2006 redaktor i komentator polityczny dziennika „Rzeczpospolita”, a w latach 2001–2003 jego stały korespondent w Bukareszcie i Kiszyniowie. Był ambasadorem RP w Rumunii w latach 1993–1999 oraz w Republice Mołdawii w latach 2010–2012. Autor książki Rumun goni za happy endem (Wydawnictwo Czarne, drugie wydanie 2015) o historycznych i współczesnych losach narodu rumuńskiego.
Zbigniew Nosowski
Jest taka historia na samym początku Ewangelii św. Marka. Jezus naucza w Kafarnaum, zbiegają się do Niego tłumy, przynoszą Mu licznych chorych i opętanych. On zaś ich uzdrawia i wyrzuca złe duchy. Ewangelista notuje: „całe miasto było zebrane u drzwi”. Można by powiedzieć: pełny sukces. A jednak:
Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, [Jezus] wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił. Pospieszył za Nim Szymon z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli Mu:„Wszyscy Cię szukają”. Lecz On rzekł do nich:„Pójdźmy gdzie indziej,do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem”.I chodził po całej Galilei, nauczając w ich synagogach i wyrzucając złe duchy (Mk 1,35–39; podkreślenia moje – Z. N.).
Uwagę w tym tekście przykuwa najpierw olbrzymie zainteresowanie, jakie budzi Jezus wśród mieszkańców Kafarnaum. Ewangelista chętnie opisuje ten entuzjazm. Z pewnością ów nastrój udzielił się także Apostołom. Nic dziwnego, że następnego ranka ze zdziwieniem odkryli, iż Jezus im zniknął. Jak się okazało, oddalił się od tłumów i wybrał modlitwę w samotności. Przekonują Go więc do powrotu. Pada najmocniejszy, jak się wydaje, argument: „wszyscy Cię szukają”...
Szybko się jednak okazuje, że owi „wszyscy” to wcale nie wszyscy. Mówiąc „wszyscy Cię szukają”, Apostołowie chcą powiedzieć coś w rodzaju „mnóstwo ludzi Cię szuka”. Myślą po prostu o tych, których oni widzieli, czyli tych, którzy sami do Jezusa przychodzili. Uczniowie zakładają (i trudno tę logikę podważyć!), że skoro w Kafarnaum jest tylu ludzi chcących słuchać Jezusa, to po prostu trzeba się nimi zająć.
Jezus jednak ich zaskakuje. Oświadcza im: „Pójdźmy gdzie indziej”. Nie zadowala Go głoszenie Dobrej Nowiny tylko tym, którzy już są blisko. Chce iść dalej. Nawet twierdzi: „Na to wyszedłem”. Komentatorzy Biblii podkreślają, że w dosłownym sensie słowa te znaczą: „Na to wyszedłem z Kafarnaum”, ale w głębszym, duchowym znaczeniu można je rozumieć jako: „Na to wyszedłem od Ojca”.
Może więc na to Jezus wyszedł od Boga między ludzi, żeby iść dalej, iść „gdzie indziej”; żeby pójść nieco dalej od „swoich” i zaryzykować; żeby nie osiąść na laurach i zadowolić się zafascynowanymi tłumami idącymi za Nim; żeby nie poprzestawać na tym, iż szukają Go i idą za Nim pozornie „wszyscy”; żeby oprócz tych, którzy sami przyszli, zobaczyć innych: ludzi aktualnie oddalonych i może nawet zupełnie niezainteresowanych, a na pewno znajdujących się poza horyzontem postrzegania Jego uczniów; żeby pójść trochę w nieznane, w takie miejsca, w których Go jeszcze nie było, a gdzie na pewno też Go potrzebują, nawet jeśli (jeszcze?) Go nie poszukują.
Ten ewangeliczny opis przychodzi mi na myśl, gdy zastanawiam się nad jednym z najbardziej inspirujących spostrzeżeń we współczesnej filozofii i socjologii religii. Mowa o – fundamentalnym dla zrozumienia duchowego klimatu współczesności – rozróżnieniu na „zadomowionych” i „poszukiwaczy” (dwellers and seekers).
Dystynkcja ta przyjęła się w ostatnich latach wśród intelektualistów głęboko analizujących fenomen współczesnych przemian religii. Propagowana jest m.in. przez kanadyjskiego filozofa Charlesa Taylora. Autorem tego rozróżnienia jest jednak amerykański socjolog Robert Wuthnow. W książce After Heaven: Spirituality in America Since the 1950s, nawiązując do obrazów biblijnego Izraela, Wuthnow opisał dwie dominujące (jak widać, nie tylko współcześnie) formy duchowości: jedna skoncentrowana jest na poszukiwaniu, druga na zadomowieniu.
Analizując Księgę Wyjścia, Wuthnow podkreślał tymczasowość ówczesnej żydowskiej duchowości. Na czele ludu Izraela stał Mojżesz jako prorok (lider oczywisty, ale niezinstytucjonalizowany); miejscem kultu był namiot, który można było szybko zwinąć i przestawić; Bóg szedł ze swym ludem w postaci słupa obłoku lub ognia. Gdy zaś Żydzi dotarli do Ziemi Obiecanej, zmieniła się także ich duchowość. Pojawili się kapłani i świątynia wypełniona obecnością Bożą – ale w specjalnym miejscu: Świętym Świętych.
Te dwa etapy historii Izraela to archetyp rozróżnienia dwóch duchowości: skoncentrowanych na poszukiwaniu i na zadomowieniu. Zadomowieni akcentują stabilność, jedność wspólnoty, spójność zasad, wyraźne granice. Poszukiwacze cenią doświadczenie i emocje, możliwość eksploracji nieznanego, swobodę poszukiwań. Wiara zadomowionych koncentruje się wokół stabilnej świątyni, wiara poszukiwaczy jest wiarą pielgrzyma. Zadomowieni prowadzą życie bardziej osiadłe, chcą żyć w świecie znanym, bezpiecznym, sprawdzonym. Poszukiwacze wciąż tęsknią za czymś więcej (nawet niekoniecznie czymś nowym).
Wiara zadomowionych koncentruje się wokół stabilnej świątyni, wiara poszukiwaczy jest wiarą pielgrzyma.
Te dwie opisowe kategorie stały się dość popularne wśród filozofów, teologów i socjologów. Intensywnie nawiązywał do nich międzynarodowy zespół badaczy pod wodzą zmarłego w 2016 r. ks. George’a F. McLeana z waszyngtońskiej Council for Research in Values and Philosophy. W ostatnich latach twórczo rozwija tę kategoryzację ks. Tomáš Halík. Czeski myśliciel prowadzi obecnie międzynarodowy projekt badawczy o przyszłości religii w Europie Środkowo-Wschodniej, dla którego rozróżnienie na zadomowionych i poszukiwaczy jest jednym z istotnych punktów wyjścia (o ostatnim sympozjum zorganizowanym w ramach tego projektu pisze obok ks. Rafał Pastwa).
Doświadczenie czeskie pomogło Halíkowi dostrzec kolejną istotną grupę, jaką są „apateiści” (określenie użyte po raz pierwszy bodaj przez Jonathana Raucha) – czyli osoby, które są, a przynajmniej wydają się, całkowicie obojętne wobec kwestii duchowych, a tym bardziej religijnych. Ich zdaniem, wiara nie ma żadnego znaczenia dla ludzkiego życia, zajmują się więc tym, co uznają za rzeczywiste.
Jak w przypadku wszystkich tego typu inspirujących rozróżnień, pojęcia zadomowionych i poszukiwaczy rozumiane bywają na wiele sposobów. Dla niektórych „zadomowieni” to właściwie to samo co fundamentaliści usiłujący narzucać innym swój punkt widzenia. W tej wizji przyszłość religii należy wyłącznie do poszukiwaczy duchowości niezinstytucjonalizowanej (a na pewno pozakościelnej), bo wiara zadomowionych uznawana jest za formę niedojrzałą, która nie ostoi się w szybko zmieniającym się świecie. Takie myślenie jest jednak pułapką.
Owszem, Wuthnow twierdził, że w nowożytności Amerykanie odchodzą od mentalności zadomowienia ku mentalności poszukiwania. Istnienie takiej tendencji nie ulega wątpliwości. Wydaje się jednak, że łatwo tu popełnić błąd podobny jak w przypadku sekularyzacji. Wielu socjologów uważało bowiem, że przejedzie ona jak walec po wszystkich społeczeństwach, by stopniowo doprowadzić do zaniku religijności. Tę koncepcję szybko jednak sfalsyfikowało samo życie. Choć bowiem na Zachodzie wiara zanikała, to w innych częściach świata – rozkwitała. I nijak nie dało się potwierdzić tezy o uniwersalności zachodniego modelu sekularyzacji.
Kościół w Polsce powinien przeorientować duszpasterskie priorytety – aby służyć już nie tylko zadomowionym, lecz także by szukać z szukającymi.
Naiwne okazuje się też (skądinąd dość prostackie) założenie, że zadomowieni będą zanikać. Oto bowiem na naszych oczach podnieśli oni głowy i uaktywnili się także politycznie. Tak bowiem można interpretować zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa, za którym niewątpliwie stoi armia Amerykanów, którzy są o wiele bardziej dwellers niż seekers. Takie wahania nie podważają jednak koncepcji Wuthnowa. W jego wizji było miejsce na takie przemiany, pisał bowiem, że historycznie w USA dominacja którejś z tych dwóch postaw odbywa się na zasadzie wahadła: raz w jedną, raz w drugą stronę.
Jednej z najciekawszych interpretacji koncepcji Wuthnowa dokonał ks. Halík. Mówi on – również w drukowanej obok rozmowie z Tomaszem Maćkowiakiem – że rozróżnienie na zadomowionych i poszukiwaczy idzie niejako w poprzek postaw światopoglądowych. Można bowiem być ateistą „osiadłym” i ateistą poszukującym. Podobnie z wiarą religijną. Możliwa jest wiara bardziej poszukująca i wiara bardziej zadomowiona.
Teoretyczne rozróżnienia – jeśli, jak w tym przypadku, są trafne – mogą bardzo pomagać w zrozumieniu rzeczywistości. Mogą też stanowić znakomity punkt wyjścia do refleksji pastoralnej z perspektywy Kościoła.
Ks. Halík na przykład podkreśla, że przybywa ludzi stawiających sobie duchowe pytania, na które nie znajdują satysfakcjonujących odpowiedzi, i nie ukrywa, że fascynuje go „poszukiwanie poszukiwaczy”. Świadom jest jednak, że duszpasterstwo Kościoła nie może zapominać o tych bardziej zadomowionych. Dlatego postuluje on uznanie asystowania poszukiwaczom za trzecią drogę duszpasterską – obok (a nie zamiast) „rutynowej” opieki nad zadomowionymi oraz klasycznej posługi misyjnej.
Współbrzmią z myślą Halíka przestrogi Charlesa Taylora. Dostrzega on podobieństwo między głoszoną przez obecnego papieża ideą nawrócenia pastoralnego i Franciszkowymi zachętami do „wychodzenia z kościoła” na peryferia a swoją własną refleksją o rosnącej liczbie duchowych poszukiwaczy. Taylor ma jednak świadomość, że przed katolickimi entuzjastami odnowy Kościoła stoi dodatkowe trudne wyzwanie: jak towarzyszyć poszukiwaczom, nie szokując zadomowionych i nie tracąc z nimi kontaktu? Kanadyjski filozof zachęca więc na przykład, by katolicy zaangażowani w dialog z niewierzącymi i poszukującymi poświęcali tyle samo energii i zrozumienia innym katolikom, z którymi się nie zgadzają.
Rzecz jasna, analogiczne pytanie można zadawać także w odwrotną stronę: jak umacniać wiarę zadomowionych, nie odcinając się od poszukujących i ich świata? A także: jak wspierać poszukiwaczy, by niekiedy potrafili coś odnaleźć i choć trochę się zadomowić? Jak sprawiać, aby poczucie zadomowienia nie stawało się pustą rutyną, innymi słowy: jak wspierać zadomowionych, by chcieli zacząć także poszukiwać?
W świetle tych pytań ciekawym przykładem okazuje się zakończony niedawno II Synod Archidiecezji Katowickiej – przedsięwzięcie bardzo świadome teologicznie i pastoralnie, które mierzyło się z podobnymi wyzwaniami. Z publikowanej obok rozmowy z ks. Grzegorzem Strzelczykiem – który był sekretarzem tego synodu, a obecnie kieruje nowym Archidiecezjalnym Centrum Formacji Pastoralnej – wynika, że pytania Wuthnowa/Taylora/Halíka okazują się pytaniami Kościoła na Śląsku. Fascynujące okazało się dla mnie w tej rozmowie odnajdywanie podobieństw między przywoływanymi tu ogólnymi kategoriami a konkretnym doświadczeniem archidiecezji katowickiej.
Nie ulega wątpliwości, że spośród trzech form duszpasterstwa wskazywanych przez ks. Halíka asystowanie poszukiwaczom jest drogą i najrzadziej praktykowaną, i najsłabiej przemyślaną.
We współczesnym świecie coraz więcej ludzi – i formalnie ochrzczonych, i nie – ma mentalność poszukiwaczy. Także w Polsce. Tymczasem strategie duszpasterskie Kościoła katolickiego w wielu krajach (zwłaszcza tradycyjnie katolickich, a na pewno u nas!) wciąż koncentrują się bardziej na zadomowionych, a dokładniej: na mobilizowaniu zadomowionych, żeby się nie zgubili. Dlatego stosowane są wciąż stare sprawdzone metody duszpasterskie: peregrynacje obrazów, nowenny modlitewne, pielgrzymki do sanktuariów. Nie ma w nich nic złego. Sęk w tym, że w ten sposób najprawdopodobniej nie da się trafić do poszukiwaczy, do których taka duchowość nie przemawia (i wcale nie musi przemawiać).
Nie wydaje mi się też, aby akurat poszukiwacze byli głównymi adresatami działań prowadzonych w nurcie nowej ewangelizacji. Spotkania, koncerty i inne wydarzenia ewangelizacyjne łatwiej chyba trafiają do ludzi „letnich” w wierze, ponieważ odwołują się do znanego im (przynajmniej teoretycznie, nawet jeśli tylko z dzieciństwa) języka kościelnego. Dla duchowych poszukiwaczy odpowiedzi podsuwane przez nurt ewangelizacyjny mogą się często wydawać zbyt proste.
Aby trafić do poszukiwaczy, trzeba wejść w ich świat. Nie wolno z nimi walczyć, należy wspólnie z nimi poszukiwać. Trzeba odnajdywać w ich życiu pozytywne „punkty zaczepienia” styczne z przesłaniem Ewangelii i ukazywać nauczanie Jezusa jako najpełniejszą z możliwych odpowiedź na te tęsknoty. Należy też zrezygnować z postawy posiadacza prawdy znającego z góry odpowiedzi na wszelkie możliwe pytania. Głosiciele Ewangelii sami powinni stać się raczej poszukiwaczami. Poszukiwaczami szczęśliwymi, bo już znaleźli skarb, którzy jednak – dzieląc się nim z innymi – wciąż go szukają. Wszak „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”, jak pisał Jerzy Liebert.
Kategorie wprowadzone przez Roberta Wuthnowa wydają się więc przydatne także w Polsce. Warto, by przyjrzeli się im bliżej wszyscy, którzy poważnie myślą o celach katolickiego duszpasterstwa w naszym kraju. Zwłaszcza że zachętą do poszukiwania poszukiwaczy są także przywoływane na początku tego tekstu postawa i słowa Jezusa, jak również pontyfikat papieża Franciszka.
W polskich kościołach w ostatnich latach ludzi nieco ubywa. Wciąż jednak należymy do religijnych prymusów Europy. Liczba uczestników Mszy niedzielnych imponuje wszystkim (wierzącym) gościom zagranicznym. Duszpasterze mają pełne ręce roboty, żeby „obsłużyć” tych, którzy sami przychodzą. Nic dziwnego, że nie starcza im czasu na chodzenie po peryferiach.
Trzeba jednak dostrzec, że właśnie do „wyjścia z kościoła” wzywa nas nie tylko papież Franciszek (z jego autorytetem różnie bywa wśród polskiego duchowieństwa), lecz także sam Zbawiciel. Może Kościół w Polsce powinien przeorientować duszpasterskie priorytety – tak by służyć już nie tylko zadomowionym, lecz także by szukać z szukającymi?
Tłumy wokół polskich kościołów (a w maju, gdy piszę te słowa, są one wyjątkowo duże) cieszą, ale nie mogą zmylić. Może trzeba zrozumieć, że ci „wszyscy”, którzy są blisko Kościoła, to jednak daleko nie wszyscy? Że argument o 95% katolików w Polsce należałoby już wreszcie odstawić do lamusa? Może trzeba pójść także szukać tego, co zginęło? Może pora, by powiedzieć z Jezusem: „Pójdźmy gdzie indziej”?
Zbigniew Nosowski
Zbigniew Nosowski – ur. 1961. Studiował socjologię i teologię. Od 1989 r. redaktor „Więzi”, od 2001 r. – redaktor naczelny. Autor książek Parami do nieba. Małżeńska droga świętości, Szare a piękne. Rekolekcje o codzienności, Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II, Krytyczna wierność. Jakiego katolicyzmu Polacy potrzebują; współautor książki i cyklu telewizyjnego Dzieci Soboru zadają pytania. W latach 2001 i 2005 był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Watykanie. W latach 2002–2008 konsultor Papieskiej Rady ds. Świeckich. W latach 2007–2009 współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, obecnie członek Zarządu. Mąż, ojciec, teść i dziadek. Mieszka w Otwocku.
Marcin Napiórkowski
Rok, którego nie ma. Ten koncept mógłby spodobać się Leśmianowi. Nie jest to może figiel na miarę pomyłki przy ekshumacji Witkacego, ale dla autora Roku nieistniejącego, poety, który tak wiele miejsca poświęcił w swej twórczości obecności, mogącej być zarazem nieobecnością, „rok, którego nie ma” wydaje się bardzo trafną formą upamiętnienia.
Gorzej z politycznym wymiarem całego zamieszania wokół niedoszłego Roku Leśmianowskiego. Wedle mej najlepszej wiedzy poeta nie był znany jako szczególnie aktywny zwolennik tej czy innej opcji politycznej (choć w czasach narastającego antysemityzmu bywał ofiarą polityki). Siłą jego wierszy, w szczególności na tle poezji międzywojennej, usilnie mierzącej się z brzemieniem romantyzmu i wynajdywaniem nowej Polski, był właśnie dystans do tego, co polityczne i bieżące. Jeżeli głos Leśmiana ma wymiar światopoglądowy, to raczej przez uwikłanie w metafizykę, a nie politykę. Leśmianowi bez trudu przychodziło to, o czym jego współcześni mogli tylko marzyć – wiosną widział wiosnę, nie Polskę.
Z punktu widzenia badacza współczesnych mitów spór o Rok Leśmianowski układa się w przeciwną historię! Kolejne rozdziały senackiej i publicystycznej epopei wiodą ku sytuacji, w której poezja przegrywa z polityką, a sam Leśmian zostaje zredukowany do karykaturalnej figury „poety, którego PiS nie chciało upamiętnić”. Paradoksalnie jednak przekora i polityczny spór prowadzą ostatecznie do finału, w którym poezja raz jeszcze zwycięża. Wykorzystując jako paliwo (nie zawsze słuszne) oburzenie i dynamikę bieżącego sporu, jak grzyby (czy raczej maliny) po deszczu wyrastają kolejne leśmianowskie inicjatywy. Lokalne, oddolne, pełne pomysłowości i szczerej miłości do poezji.
Warto tę historię prześledzić krok po kroku, przyglądając się uważnie różnym zachodzącym po drodze nieporozumieniom. Bo mówi nam ona o czymś zupełnie innym niż poezja Leśmiana – ta, paradoksalnie, niemal do końca pozostaje na marginesie debaty. Spór o rok nieistniejący mówi nam o mechanizmach współczesnej debaty publicznej, w której nieproporcjonalnie dużą rolę odgrywają bieżące spory polityczne. Ale daje też nadzieję, bo ostatecznie polityka przegrywa z tym, co trwałe, ważne, rzeczywiste.
Od dwóch lat kieruję, finansowanym przez Narodowe Centrum Nauki, projektem „Pamięciowy wymiar transformacji ustrojowej w świetle uchwał kommemoratywnych Parlamentu RP podejmowanych w latach 1989–2014”. Pod tym stosunkowo mało atrakcyjnym tytułem kryje się jeszcze mniej atrakcyjna robota. Wraz ze współpracownikami przekopujemy się mozolnie przez wszystkie debaty wokół uchwał sejmowych i senackich, dotyczących uczczenia wydarzeń, osób czy instytucji. Zaglądamy do kolejnych wersji projektów i patrzymy, jak zmieniały się między posiedzeniami komisji, uzyskując kształt akceptowalny dla różnych, często bardzo skonfliktowanych środowisk politycznych. Śledzimy losy zaskakujących sukcesów i łatwych do przewidzenia porażek. Obserwujemy inspirujące historie budowania porozumień ponad doraźnymi podziałami, jak i żenujące próby wykorzystania narodowych świętości do pogrążenia politycznych przeciwników.
Co ciekawe, cała ta z pozoru nudna i frustrująca praca staje się niezwykle ciekawa, kiedy z setek niepowiązanych historii – nasz korpus obejmuje ponad 600 dokumentów – wyłania się widziany z lotu ptaka obraz polskich sporów o pamięć. W perspektywie ostatniego ćwierćwiecza widać wyraźnie pewne ogólne trendy. Porównując w postaci tabel i wykresów dziesiątki niezwiązanych, na pozór, inicjatyw politycznych, otrzymujemy syntetyczną historię wykuwania się polskiej pamięci politycznej, a raczej kilku jej wersji, w pewnych obszarach spójnych, w innych – skonfliktowanych.
Najważniejszym wnioskiem płynącym z naszej pracy jest spostrzeżenie, że uchwały upamiętniające parlamentu stanowią bardzo specyficzny gatunek, rządzący się skomplikowanymi, ale dość ściśle określonymi prawami. To, kogo się upamiętnia, kiedy i w jaki sposób, często niewiele ma wspólnego z „wielkością” – i tak trudno mierzalną – danej postaci, więcej zaś z budowaniem pewnego całościowego obrazu polityki pamięci.
Leśmianowi bez trudu przychodziło to, o czym jego współcześni mogli tylko marzyć – wiosną widział wiosnę, nie Polskę.
Jeżeli porówna się uchwały parlamentu z wynikami badań sondażowych albo innymi formami upamiętniania – muzea, publikacje, rola w podręcznikach szkolnych – to często okazuje się, że są one bardzo niereprezentatywne. Wśród najczęściej upamiętnianych przez Sejm bohaterów znajdowali się np. Maciej Rataj czy Wincenty Witos, których respondenci, zapytani w badaniach opinii publicznej o najważniejsze postaci polskiej historii, nigdy nie wspominali. Powstanie Wielkopolskie określa się często mianem „zapomnianego powstania”, ubolewając nad jego niewielką obecnością w świadomości Polaków, tymczasem jest to jedno z najczęściej upamiętnianych przez parlament wydarzeń. Przykłady podobnych różnic można bez trudu mnożyć.
Wynikają one z faktu, że uchwały parlamentarne wcale nie mają za zadanie odzwierciedlać pamięci i systemu wartości społeczeństwa. Przy uważnym, całościowym oglądzie okazują się raczej narzędziem budowania pewnego kanonu – i to kanonu bardzo specyficznego, który można by określić mianem „pamięci politycznej”. Stąd bierze się nadreprezentacja w stosunku do innych form pamięci postaci, wydarzeń i instytucji związanych z historią polityki i parlamentaryzmu polskiego, dziejami partii politycznych, ale także odzyskaniem niepodległości i odbudową państwa.
Artystów, naukowców, duchownych czy społeczników upamiętnia się – w stosunku do ich znaczenia w innych obszarach pamięci – wyraźnie rzadziej. Czyni się to wyłącznie wobec postaci największego formatu, zwykle przy okazji bardzo okrągłych rocznic – jak pięćdziesiąta czy setna itd. rocznica urodzin lub śmierci – nierzadko też czytelnie wpisując jednostkowe biografie w ramy pamięci politycznej, a więc podkreślając znaczenie działalności danej osoby dla zachowania lub odzyskania narodowej tożsamości, ewentualnie wspominając o uznaniu w świecie, które interpretować można jako rodzaj „reklamy dla Polski”.
Ogłoszenie postaci czy instytucji patronem roku to najwyższe przewidziane w tym systemie wyróżnienie. Tworzy ono coś, co można by nazwać „parasolem semantycznym” – szyldem, pod którym łączą się różne inicjatywy pamięciowe, budując dodatkowy kapitał społeczny.
Z tej perspektywy patrząc, Bolesław Leśmian – w nie dość okrągłą, 140. rocznicę urodzin, niepiszący poezji patriotycznej, a w dodatku niezwykle trudny do przełożenia i niecieszący się specjalną międzynarodową estymą – jako kandydat na patrona roku był od początku na pozycji straconej. To jasne dla każdego, kto wie choć trochę o funkcjonowaniu uchwał kommemoratywnych. Także senatorowie zgłaszający projekt uchwały nie mieli w tej kwestii specjalnych wątpliwości. Zajrzyjmy za kulisy senackiej debaty, która rozpoczęła się z dala od kamer i publicystycznego oburzenia – na kameralnym posiedzeniu Komisji Kultury i Środków Przekazu.
Zaraz po tym, jak senator Jerzy Fedorowicz odczytał projekt uchwały, jego koleżanki z Platformy Obywatelskiej, Barbara Borys-Damięcka i Barbara Zdrojewska, zwróciły uwagę na kwestię nadmiaru kandydatów na patronów roku. Jest to problem, który w sejmowych i senackich dyskusjach powraca niemal co roku przy okazji ustalania listy patronów. Zbyt duża liczba uhonorowanych osób prowadzi do rozmycia rangi tego aktu w społecznej świadomości.
Ani w Sejmie, ani w Senacie nikt nie zarzucał Leśmianowi złego prowadzenia się, braku patriotyzmu, nikt też nie czynił zarzutów z jego żydowskiego pochodzenia.
Barbara Zdrojewska ujmuje to w ten sposób: „w ślad za tym, że Senat ogłasza dany rok np. Rokiem Bolesława Leśmiana, powinny pójść jakieś środki i zostać podjęte jakieś konkretne czynności. Wiadomo, że jeżeli my podejmiemy kilkadziesiąt takich uchwał, to będzie to bez sensu”. Senator Fedorowicz przyznaje jej rację. Stwierdza, że zasięgnął już opinii w tej sprawie na szczeblu lokalnym i okazuje się, że obchody Roku Leśmianowskiego planowały tylko związane z poetą Iłża, Hrubieszów i Zamość. Żadnych przygotowań do Roku Leśmiana nie było w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego ani w podległych mu agendach.
Senatorowie zwracają przy tej okazji uwagę na bardzo ważny aspekt uchwał upamiętniających. Otóż nie ma sensu wykonywanie pustego gestu ogłaszania kogoś patronem roku, jeżeli inicjatywa senacka – za którą nie idą żadne środki finansowe ani ramy instytucjonalne! – nie będzie tylko parasolem spinającym szerokie działania podejmowane na różnych szczeblach: przez trzeci sektor, instytucje samorządowe, duże agendy rządowe i instytucje kultury, aż po poziom ministerialny. Pojawia się też problem nieokrągłej rocznicy i sugestia, że Leśmian mógłby na swój rok poczekać jeszcze dziesięć lat, ale za to zostać uczczony mądrze, z zaangażowaniem znacznych środków. Jako przykład przywołany zostaje rok 2010 – ogłoszony Rokiem Chopina, w trakcie którego dzięki olbrzymim nakładom i dobrej koordynacji, udało się przeprowadzić wiele przedsięwzięć o bezprecedensowym rozmachu. To właśnie mam na myśli, kiedy o inicjatywach tego rodzaju piszę jako o „parasolach semantycznych”, które nie inicjują żadnych działań, mogą najwyżej nadać im spójną markę i wzmocnić synergię, rozpoznawalność, społeczne oddziaływanie...
Ostatecznie komisja decyduje, aby dodać Leśmiana do listy proponowanych patronów roku i przedstawić projekt – pomimo niewielkiej nadziei na jego powodzenie – stosownej uchwały na posiedzeniu plenarnym. Warto podkreślić, że cała debata przebiega w bardzo przyjaznej atmosferze (prace komisji odbywające się bez udziału dziennikarzy w ogóle mają zazwyczaj przebieg sympatyczny i pokojowy). Na tym etapie nie ma też mowy o jakichkolwiek podziałach według linii politycznych. Wszyscy zgadzają się co do wielkości Leśmiana i sensu jego uhonorowania. Dyskusja – prowadzona zresztą głównie w łonie Platformy Obywatelskiej – dotyczy wyłącznie ograniczonej liczby „miejsc” dla patronów roku i dbałości o nierozmywanie znaczenia samej instytucji uhonorowywania w ten sposób.
Kiedy na posiedzeniu Senatu rozpoczyna się głosowanie nad projektami uchwał, Leśmian jest w zasadzie na pozycji straconej. I rzeczywiście – przegrywa. To, co dzieje się na sali plenarnej, dalece odbiega jednak od prostej opowieści, którą usłyszymy potem w mediach.
Przede wszystkim – tak jak obawiali się tego członkowie senackiej komisji przygotowującej projekt uchwały – głosowanie zamieniło się w konkurs. Bolesław Leśmian musiał stanąć w szranki z lekarzem i społecznikiem Władysławem Biegańskim, generałem Józefem Hallerem, Tadeuszem Kościuszką, Matką Boską Częstochowską oraz Władysławem Raczkiewiczem. Ponieważ Senat może wskazać najwyżej pięciu patronów roku, jedna z postaci musiała przepaść.
Wątpliwości zgłaszane w debacie nad uchwałami w najmniejszym nawet stopniu nie dotyczyły osoby Leśmiana ani jego wielkości. W ogóle nikt nad uchwałą o Roku Leśmianowskim nie dyskutował! Jako pierwszy do głosu zapisał się senator Bogdan Klich z Platformy Obywatelskiej. Jego zamiarem nie było jednak zachęcanie kolegów i koleżanek do głosowania na Leśmiana (albo przeciw niemu), lecz – przeciwnie! – zwrócenie uwagi na problem nadmiaru uchwał, który powoduje ich „inflację”. Klichowi odpowiada Jan Maria Jackowski, senator Prawa i Sprawiedliwości:
Dobrze się stało, że [senator Klich] jako pierwszy zabrał głos, bo mogę do tej wypowiedzi się odnieść. Otóż chciałbym zwrócić uwagę na jedną kwestię: że my, niestety, po traumatycznym okresie PRL oraz po błędach, grubych kreskach i innych koncepcjach, które były realizowane po 1989 roku, nie wypracowaliśmy właściwego stosunku do naszej narodowej przeszłości. Ciągle go wypracowujemy i ciągle jest potrzeba przypominania postaci, które z różnych powodów – czy to w okresie PRL, czy to później, już po 1989 roku – nie znalazły w naszej zbiorowej pamięci miejsca, na które zasługują. I to jest odpowiedź na pytanie, skąd tyle tych uchwał. Przecież kiedy państwo – zwracam się tutaj do senatorów Platformy Obywatelskiej – mieli większość w Senacie, mogli państwo również podejmować chwalebne dzieło upamiętniania wybitnych postaci z naszej historii, wybitnych naukowców, literatów, polityków, generałów i dowódców, Polaków, dzięki którym Polska przez pokolenia mogła przetrwać.
Jackowski nie wspomina o Leśmianie i stara się uzasadnić raczej liczbę kandydatur – a więc wypełnienie wszystkich pięciu miejsc – niż argumentować na rzecz konkretnych postaci. Zarazem jednak nietrudno zauważyć, że przywołane przez niego kryteria stawiają poetę na straconej pozycji wobec „konkurentów” znacznie lepiej wpisujących się w wizję „narodowej przeszłości”.
Ostatecznie zgodnie z przewidywaniami Leśmian przegrywa w tym dość absurdalnym konkursie wielkości. Faktycznie, do jego porażki przyczyniły się raczej głosy PiS niż PO – choć głosowanie nie przebiegało wcale ściśle według linii partyjnych. Wielu senatorów wstrzymało się od głosu, zdarzył się senator PO głosujący przeciw, jak i senatorka PiS głosująca „za Leśmianem”.
Nie ulega wątpliwości, że kandydatura poety przepadła dlatego, że mniej pasowała do modelu pamięci, budowanego przez uchwały kommemoratywne. Dotyczy to w szczególności polityki pamięci Prawa i Sprawiedliwości, w mniejszym stopniu jednak także parlamentarnej polityki pamięci jako całości, kiedy patrzymy na nią od roku 1989.
Nikt jednak w Senacie nie umniejszał wielkości i zasług poety. Wkrótce zresztą – 26 stycznia 2017 r. – Sejm uczci go uchwałą upamiętniającą, podkreślając jego ogromny wkład w rozwój literatury polskiej. Ani w Sejmie, ani w Senacie nikt nie zarzucał Leśmianowi złego prowadzenia się, braku patriotyzmu, nikt też nie czynił zarzutów z jego żydowskiego pochodzenia. Tymczasem taki właśnie wypaczony obraz parlamentarnej debaty znaleźć możemy w wielu mediach.
W „Gazecie Wyborczej” Michał Wilgocki wyostrza do maksimum reguły konkursu – który niechcący zorganizowali senatorzy – tytułując tekst na temat uchwał: Będzie Matka Boża Częstochowska, PiS przeciw Leśmianowi. Senat wybrał patronów roku 2017. Relacjonując przebieg głosowania, Wilgocki pisze: „Kandydaturę Leśmiana odrzucono – za głosowało 30 senatorów, przeciw – 42 (głównie z PiS). Dlaczego? Trudno stwierdzić, do dyskusji nie zapisał się nikt z tej partii”. Zapomina przy tym dodać, że z innej partii też nikt nie zapisał się do dyskusji, bo o uchwale w ogóle nie dyskutowano. Stanowi to częstą praktykę w przypadku uchwał kommemoratywnych, wokół których wnioskodawcy starają się unikać niepotrzebnych sporów.
O krok dalej idzie w swych rozważaniach Justyna Sobolewska na łamach „Polityki” (Leśmian jak wirus). „Co w Leśmianie przeszkadzało” – pyta retorycznie – „pochodzenie żydowskie? Że pisał erotyki? A może senatorowie po prostu tej poezji nie znają?”. Podobne wątki rozwija Bartosz Palocha, który w ten sposób rozważał przyczyny nieuchwalenia przez Senat Roku Leśmianowskiego na łamach „Krytyki Politycznej”:
Może poza żydowskim pochodzeniem, największą jego zbrodnią jest to, że nie chciał się wpisać w starą polską tradycję dwulicowości. Nie pisał wierszy o umęczonej Ojczyźnie, powstańcach, za to w całości zanurzył się w ludycznej kulturze pełnej fantastycznych postaci, które do dziś inspirują muzyków folkowych. Nie przyjmował też świętobliwej miny. W Polsce wybaczyć można wszelką rozpustę i każdą perwersję, byle na co dzień przybrać maskę świętobliwości i „słusznie prawić”. Leśmian nigdy nie udawał świętoszka, nie krył się z swoim zamiłowaniem do zmysłowości i uwielbieniem dla kobiet. A mimo podłego wzrostu i takiej też urody jego życie obfitowało w liczne romanse.
Bolek, rozpustny Żyd, zanurzający się w mitycznej Słowiańszczyźnie to już prawdziwe multi-kulti. I najwyraźniej jego sprawie nie pomógł nawet fakt, że doskonałą edycję Dzieł wszystkich przygotował Jacek Trznadel, opowiadający się po słusznej stronie sprawy smoleńskiej, a wydał to prestiżowy Państwowy Instytut Wydawniczy.
Ukoronowaniem procesu upolityczniania Leśmiana jest jednak tekst Stanisława Skarżyńskiego Dlaczego PiS nie chce Leśmiana jako patrona roku 2017 w „Gazecie Wyborczej”. Autor twierdzi – półżartem? – że zadecydowała osobista animozja Jarosława Kaczyńskiego, którego Leśmian demaskuje w osobie grafomana Tarabuka:
Nic dziwnego, że prawica nie chce, by Leśmian został patronem nadchodzącego roku. Nie chodzi przecież o to, że Polak z niego nie wzorowo narodowy, o jakim marzył Roman Dmowski, ale za to prawdziwy. Rzecz w tym, że nikt trafniej i złośliwiej nie sportretował Jarosława Kaczyńskiego niż Leśmian – właśnie w postaci wuja Tarabuka.
„Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie! Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie, Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa Więcej ma w sobie sensu niźli jego głowa!”.
Konia z rzędem temu, kto dziś lepiej ujmie w słowa to wszystko, co od roku mówi o Kaczyńskim i jego partii więcej niż pół Polski, a do tego cały cywilizowany, demokratyczny świat.
Tam, gdzie inni zobaczą poezję albo baśń, tam Skarżyński dostrzega heroiczną walkę całego świata przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bo przecież nic więcej się nie liczy.
W przywołanych tekstach mowa niby o ponadczasowości poety i poezji. Niby Leśmiana bierze się w obronę przed polityką... Ale czy to nie polityka właśnie odnosi tu ostateczne zwycięstwo? Czy dla współczesnego odbiorcy Leśmian uzyskuje znaczenie tylko jako męczennik walki z prawicą, apostoł multi-kulti i rozluźnionych norm erotycznych? Czy naprawdę poezja może mieć dla nas sens tylko wtedy, gdy można przy jej użyciu dowalić politycznym przeciwnikom?
Niestety, nie jest to przypadek odosobniony. Zamieszanie wokół nieobecnego Roku Leśmianowskiego wpisuje się w długi ciąg podobnych praktyk „robienia na złość” partyjnym wrogom. Widzę w nim kolejną odsłonę wrzucania datków na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy na złość PiS, do czego zachęcał niedawno Tomasz Lis i rzesze jego naśladowców. Tak jak w medialnych relacjach z tegorocznego finału WOŚP pomaganie potrzebującym gubiło się w zderzeniu politycznych sympatii i antypatii, tak poezja Leśmiana pod piórami wielu publicystów – działających z pewnością w dobrej wierze – zostaje poddana ostatecznemu politycznemu rozbiorowi.
Czy największe polskie tytuły prasowe poświęciłyby Leśmianowi tyle miejsca, gdyby kwestii (nie)ogłoszenia go patronem roku nie towarzyszył dodatkowy kontekst polityczny? Czy poezja dałaby radę przebić się do opinii publicznej bez towarzystwa Smoleńska, Kaczyńskiego i multi-kulti?
Może jednak ostatecznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Poezja jest silniejsza i bardziej długowieczna niż polityka. Nie mam wątpliwości, że Leśmian otrząśnie się z publicystycznego kurzu, a podszyte doraźnością apele przyczynią się, paradoksalnie, do popularyzacji jego twórczości.
W przywołanych wyżej tekstach, nawet jeżeli nie podoba mi się ich wąski polityczny wymiar, kryje się bowiem głęboka prawda dotycząca siły przekory. „Znani ze swojej przekory Polacy już zaczęli się organizować, by świętować te rocznice niejako własnym sumptem” – zauważa Bartosz Palocha. „Senat nie chce Leśmiana jako patrona 2017 roku. Świętujmy więc sami, bez polityków PiS” – wtóruje mu Justyna Sobolewska. Ich tropem podążają dziesiątki inicjatyw i organizacji, a hasło „Zróbmy sobie własny Rok Leśmiana!” robi furorę w mediach społecznościowych. Paulina Domagalska na łamach „Gazety Wyborczej”pisała wręcz o obchodach robionych metodą „zrób to sam”.
Żydowski Instytut Historyczny stawia na „Urok Leśmiana”. Ubolewając, że „rok 2017 mógł być w Polsce rokiem Leśmiana oficjalnie”, ŻIH nie składa broni, lecz stwierdza, że „nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by w roku 2017 Leśmian był upamiętniony przez Żydowski Instytut Historyczny oraz wszystkich, którzy cenią sobie jego twórczość i doceniają jego wkład w polską kulturę”. W ramach programu odbywają się regularne spotkania z pisarzami i krytykami literackimi. Pamięć o poecie zyskuje lokalny wymiar przez przypomnienie historii księgarni na Tłomackiem, która należała przez pewien czas do dziadka poety, Bernarda Lessmana. Cyklowi towarzyszy przewrotny plakat ze słowami „proROK”, „półmROK”, „wzROK” itd., ironicznie przywołującymi obecność/nieobecność Roku Leśmiana.
Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi ogłasza „Samozwańczy Rok Leśmiana”, w ramach którego przygotowane zostaną wydarzenia artystyczne skierowana do osób niewidomych i słabowidzących oraz głuchych. Także i dla tej inicjatywy istotny okazuje się wymiar lokalny. W tym roku przypada bowiem stulecie pracy Leśmiana w łódzkim teatrze.
Zgodnie z wcześniejszymi planami Rok Leśmiana świętuje się w Iłży, Hrubieszowie i Zamościu (dziennikarskim nadużyciem jest prezentowanie tych inicjatyw jako odpowiedzi na nieobecność upamiętnień na szczeblu centralnym). Dzieje się to siłami władz samorządowych, ale także lokalnych organizacji pozarządowych czy wręcz poszczególnych osób – artystów, pasjonatów, działaczy kultury. Na tym szczeblu jeszcze wyraźniej rysuje się oddolny, lokalny wymiar kultu Leśmiana, w ramach którego jego twórczość odczytuje się nie przez pryzmat narodu i wielkiej literatury, lecz właśnie tego, co zakorzenione w konkretnym miejscu i czasie. Plastycznym wyrazem takiego myślenia o Leśmianie jest logo Iłżeckiego Roku Leśmianowskiego, w którym podpis poety układa się w charakterystyczny kształt górującej nad miastem wieży. W ten sposób Leśmian najdosłowniej, jak to możliwe, wpisany zostaje w lokalny krajobraz kulturowy.
Paradoksalnie więc na naszych oczach wydarza się właśnie to wszystko, na co uchwalenie Roku Leśmianowskiego miałoby być tylko odpowiedzią: inicjatywy oddolne, lokalne, spontaniczne, wynikające nie z odgórnego nakazu, lecz z rzeczywistej potrzeby (a w pewnym stopniu może i z politycznej przekory).
Nieistniejący Rok Leśmiana jest tym wszystkim, czym powinien być rok istniejący, a pewnie nawet czymś więcej. Bo ostatecznie to nieogłoszenie Roku Leśmianowskiego i wpisanie poety na listę „odrzuconych” okazało się doskonałym parasolem semantycznym, do którego nawiązują explicite wszystkie niemal wydarzenia.
Można więc zaryzykować twierdzenie, że senatorowie bardziej przysłużyli się pamięci poety, nie uchwalając roku jego pamięci, niżby to zrobili, podejmując decyzję przeciwną. Paradoksalnie to właśnie Leśmian nieupamiętniony, uwolniony od politycznego brzemienia, nieznośnej formuły akademii i apelów może zakorzenić się głęboko i rozpleniać bujnie.
Może więc słusznie Justyna Sobolewska nazwała Leśmiana wirusem? Wygląda bowiem na to, że mimo pewnych zawirowań poezja znowu wygrywa z polityką. W ostatecznym rachunku to Leśmian okpił senatorów i publicystów, skutecznie wykorzystując bieżące spory do propagowania swoich wierszy.
Marcin Napiórkowski
Marcin Napiórkowski – ur. 1985, dr hab., semiotyk, strukturalista, wykładowca w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi badania nad pamięcią zbiorową, kulturą popularną i współczesnymi mitami. Autor książek Mitologia współczesna, Władza wyobraźni i Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944–2014.Autor bloga www.mitologiawspolczesna.pl, poświęconego analizie zjawisk kultury pełniących dziś funkcję mitów. Mieszka w Warszawie.
Cena 1 egz. w prenumeracie w 2017 roku – 21 zł.
Prenumerata roczna (4 numery) – 84 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja.
Cena w sprzedaży detalicznej – 24,99 zł
(roczna oszczędność w prenumeracie – 15,96 zł).
Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto:
Towarzystwo „Więź”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3
PKO BP S.A. Oddz. 1 Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866
Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumeratora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.
Prenumerata roczna jednego egzemplarza wraz z wysyłką wynosi:
do Europy, Izraela, Rosji – 44 EUR – przesyłka ekonomiczna,
do Europy, Izraela, Rosji – 52 EUR – priorytet,
do Ameryki Północnej, Afryki – 60 EUR – priorytet,
do Ameryki Południowej, Środkowej i Azji – 68 EUR – priorytet,
do Australii i Oceanii – 90 EUR – priorytet.
Płatność kartą kredytową przez system DotPay. Więcej informacji na stronie kwartalnika www.wiez.pl w zakładce „Prenumerata” oraz w dziale prenumeraty ([email protected]).
Prenumeratę „Więzi” prowadzą również: RUCH, KOLPORTER, GARMOND
Prenumerata e-„Więzi” (pdf, Mobi, ePub): cena za 1 e-book – 18,45 zł (w tym 23% VAT).
Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl oraz WEBBOOK, PUBLIO, LEGIMI, VIRTUALO
Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty „Więzi”:
00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, e-mail: [email protected]
WIĘŹ ukazuje się od roku 1958
Redaktorami naczelnymi byli
† Tadeusz Mazowiecki (1958–1981), † Wojciech Wieczorek (1981–1989), Stefan Frankiewicz (1989–1995), Cezary Gawryś (1995–2001)
Redakcja
Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Grzegorz Pac (zastępca redaktora naczelnego), Katarzyna Jabłońska (sekretarz redakcji), Bogumiła Berdychowska, Ewa Buczek, ks. Andrzej Draguła, Sebastian Duda, Andrzej Friszke, Ewa Buczek, Anna Karoń-Ostrowska, Ewa Kiedio, Tomasz Kycia, ks. Andrzej Luter (asystent kościelny Towarzystwa „Więź”), Maria Rogaczewska, Marek Rymsza, Konrad Sawicki, Agata Skowron-Nalborczyk, Jerzy Sosnowski
Stale współpracują
Elżbieta Adamiak, Jacek Borkowicz, Barbara Chyrowicz SSpS, ks. Rafał Dudała, Cezary Gawryś, Aleksander Hall, Paweł Kądziela, Józef Majewski, Sławomir Sowiński, ks. Grzegorz Strzelczyk, Monika Waluś, Tomasz Wiścicki, Maciej Zięba OP, Michał Zioło OCSO
Rada Redakcyjna
Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński
Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel./fax (22) 827-29-17, e-mail: [email protected]
Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, [email protected]
Reklama tel./fax (22) 827-96-08, [email protected]
Dział handlowy tel./fax (22) 828-18-08, [email protected]
Więcej o Laboratorium „Więzi”: www.laboratorium.wiez.pl
Nasze publikacje w księgarni internetowej: www.wiez.pl
Bieżące informacje z „Więzi”: www.facebook.com/wiez.info
Projekt graficzny Janusz Górski
Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski
Skład Marcin Kiedio
Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce
Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca.
Redakcja nie odpowiada za treść reklam.
ISSN 0511-9405
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego