Wieża asów - George R.R. Martin - ebook

Wieża asów ebook

George R.R. Martin

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy po II wojnie światowej obcy wirus zaatakował ludzkość, garstka ocalonych zdobyła nadnaturalne moce. Dzikie karty opowiadają ich historię.

Wszystko zaczęło się w roku 1946, gdy nad nowojorskim niebem uwolniono niezwykłego wirusa dzikiej karty, zdolnego do przekształcania genów. Stworzył on obdarzonych potężnymi mocami asów oraz dziwacznych, zniekształconych dżokerów. Po trzydziestu latach przed ocalonych dotknął nowy koszmar Z otchłani kosmosu przybywa Rój - śmiertelne zagrożenie zdolne zniszczyć całą planetę. Asowie i dżokerzy muszą zapomnieć o wzajemnej nienawiści, by stanąć do bitwy, której nie mogą przegrać…

Wśród autorów Wieży asów znajdziemy prawdziwych „gigantów” literatury science fiction i fantasy: George’a R. R. Martina, Rogera Zelazny’ego, Pat Cadigan czy Waltera Jona Williamsa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 590

Oceny
4,4 (36 ocen)
17
16
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Dzikie karty Wieża Asów ISBN: 978-83-7785-750-2 TYTUŁ ORYGINAŁU: Wild Cards II: Aces High PRZEKŁAD: Michał Jakuszewski Copyright © 1987 by George R.R. Martin All rights reserved Copyright © 2015 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Cover Art Copyright © Michael Komarck REDAKCJA: Robert CichowlasZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Dla Chipa Widemana, Jima Moore’a,

Gail Gerstner-Miller i Parris,

tajnych asów, bez których

nigdy nie zagrano by dzikiej karty

Od redaktora wydania oryginalnego

Dzikie karty to zbiór utworów opisujących wymyśloną rzeczywistość, której historia rozwija się równolegle do naszej. Nazwiska i postacie pojawiające się na kartach niniejszej książki są fikcyjne lub osadzone w fikcyjnym kontekście. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub postaci jest zupełnie przypadkowe. Eseje, artykuły i inne urywki dzieł cytowanych w niniejszej antologii są całkowicie fikcyjne. Nie było naszym zamiarem opisywanie istniejących twórców albo też sugerowanie, że taka osoba rzeczywiście istniała, publikowała lub przesyłała nam swoje eseje, artykuły lub inne dzieła cytowane w niniejszej antologii.

1979

Monety z piekła

LEWIS SHINER

Było ich może ze dwunastu. Fortunato nie był pewny dokładnej liczby, ponieważ ciągle się przemieszczali, próbując zajść go od tyłu. Dwóch albo trzech miało noże, reszta zaś oberżnięte kije bilardowe, samochodowe anteny, wszystko, czym można zadać ból. Trudno ich było od siebie odróżnić. Dżinsy, czarne skórzane kurtki, długie, zaczesane do tyłu włosy. Wygląd przynajmniej trzech w przybliżeniu zgadzał się z opisami, które dostał od Poczwarki.

— Szukam kogoś, kto się nazywa Dzynks — oznajmił Fortunato. Chcieli odepchnąć go od mostu, ale nie byli jeszcze gotowi użyć siły fizycznej. Po lewej ceglana ścieżka wiodła prosto do The Cloisters — oddziału Metropolitan Museum of Art. Cały park był pusty od dwóch tygodni, odkąd wprowadził się tu gang.

— Hej, Dzynks — odezwał się jeden z nich. — Co masz do powiedzenia temu gościowi?

To ten, o cienkich wargach i przekrwionym spojrzeniu. Fortunato spojrzał w oczy chłopakowi stojącemu naj bliżej.

— Zjeżdżaj — rzucił. Chłopak cofnął się niepewnie. Fortunato przeniósł spojrzenie na następnego. — Ty też. Zabieraj się stąd.

Ten był słabszy. Odwrócił się i zwiał.

Fortunato nie zdążył zrobić nic więcej. Któryś z nich spróbował uderzyć go w głowę kijem bilardowym. Spowolnił czas, wyrwał przeciwnikowi kij i za jego pomocą wytrącił nóż z ręki chłopakowi, który stał najbliżej. Następnie zaczerpnął tchu i wszystko znowu przyśpieszyło.

Zaczęli się robić niespokojni.

— Spadajcie — rzucił i uciekło trzech kolejnych, w tym również ten zwany Dzynksem. Chłopak popędził ku wyjściu na Sto Dziewięćdziesiątą Trzecią Ulicę. Fortunato rzucił kijem bilardowym w najbliższy nóż sprężynowy i popędził za zbiegiem.

Biegli w dół. Fortunato poczuł, że zaczyna się męczyć, i wypuścił z siebie impuls energii, który uniósł go wysoko nad ścieżkę. As popłynął w powietrzu. Chłopak padł na ziemię głową naprzód i się przetoczył. Coś trzasnęło w jego kręgosłupie. Szarpnął spazmatycznie obiema nogami i umarł.

— Jezu — wydyszał Fortunato, strzepując z ubrania zeschłe październikowe liście. Gliniarze podwoili ostatnio liczbę patroli wokół parku, choć bali się wchodzić do środka. Raz podjęli próbę, ale stracili dwóch ludzi, nim zdołali przegnać chłopaków. Następnego dnia gang wrócił. Niemniej obserwowali park i w przypadku takim jak ten będą gotowi przybiec tu po ciało.

Opróżnił kieszenie chłopaka i znalazł to — miedzianą monetę wielkości pięćdziesięciocentówki, czerwoną jak krzepnąca krew. Już od dziesięciu lat Poczwarka — a także garstka innych — wypatrywała ich dla niego, a ostatniej nocy widziała, jak chłopak upuścił taką w Kryształowym Pałacu.

Nie znalazł portfela ani nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Schował monetę i popędził ku wejściu do metra.

— Tak, pamiętam ją — potwierdził Hiram, podnosząc monetę przez róg serwetki. — Minęło sporo czasu.

— To było w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym — stwierdził Fortunato. — Dziesięć lat temu.

Hiram skinął głową i odchrząknął. Fortunato nie potrzebował magii, by wiedzieć, że grubas czuje się skrępowany. Rozpięta czarna koszula i skórzana kurtka alfonsa nieszczególnie się zgadzały z zasadami ubierania się obowiązującymi w tym miejscu. Wieża Asów spoglądała na miasto z tarasu widokowego Empire State Building, a ceny były tu równie wysokie jak lokalizacja.

W grę wchodził też fakt, że Fortunato przyprowadził ze sobą swą najnowszą zdobycz, ciemną blondynkę imieniem Caroline, która kosztowała pięć setek za noc. Była drobna, ale nie do końca delikatna, miała dziecięcą twarz oraz zachęcające do spekulacji ciało. Ubrała się w obcisłe dżinsy oraz różową jedwabną bluzkę. Parę górnych guzików miała rozpiętych. Hiram reagował na każde jej poruszenie. Patrzenie, jak się pocił, sprawiało jej wyraźną przyjemność.

— Rzecz w tym, że to nie jest ta sama moneta, którą pokazałem ci wcześniej.

— Niezwykłe. Trudno uwierzyć, że udało ci się znaleźć dwie w tak dobrym stanie.

— Myślę, że mógłbyś to ująć nieco mocniej. Moneta pochodzi od członka jednego z gangów grasujących w okolicach Cloisters Museum. Nosił ją, ot tak, w kieszeni. Pierwszą miał chłopak parający się okultyzmem.

Nadal trudno mu było o tym mówić. Chłopak zamordował trzy gejsze Fortunata i wyciął na ich ciałach pentagramy z jakiegoś wypaczonego powodu, którego as nadal nie odgadł. Żył dalej, szkolił swoje dziewczyny i studiował tantryczne moce, które dał mu wirus dzikiej karty, ale poza tym w nic się nie mieszał.

A kiedy sprawa znowu zaczynała go niepokoić, poświęcał dzień albo i tydzień na podążanie jednym ze śladów pozostawionych przez zabójcę. Moneta. Ostatnie wypowiedziane przez niego słowo: TIAMAT. Ślady energii pochodzące od czegoś innego, znajdującego się w lofcie zabitego chłopaka, jakiegoś bytu, którego Fortunato nigdy nie zdołał zidentyfikować.

— Chcesz powiedzieć, że one mają w sobie coś nadprzyrodzonego — rzekł, przesuwając spojrzenie na przeciągającą się leniwie na krześle Caroline.

— Po prostu chcę, żebyś przyjrzał się i tej.

— Hmm — mruknął Hiram. Wokół nich goście restauracji stukali lekko widelcami i szklankami, rozmawiając tak cicho, że brzmiało to jak odległy szum wody. — Jak już z pewnością wspomniałem poprzednim razem, pieniążek wygląda jak amerykański cent z roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego w idealnym stanie, tłoczony z ręcznie wykonanej matrycy. Mógł być ukradziony z muzeum, ze sklepu z monetami albo z prywatnej… — Jego głos ucichł. — Hmmm. Przyjrzyj się temu.

Uniósł pieniążek i wskazał na niego pulchnym piątym palcem, niemalże dotykając powierzchni.

— Widzisz podstawę wieńca, o tutaj? To powinien być łuk. Ale zamiast niego jest coś bezkształtnego o okropnym wyglądzie.

Fortunato gapił się na monetę. Przez pół sekundy miał wrażenie, że spada. Liście w wieńcu zmieniły się w macki, końce wstęgi otworzyły się niczym dziób, pętle łuku przerodziły się w bezkształtne ciało, usiane zbyt licznymi oczami. Fortunato widział ten obraz już wcześniej, w książce o sumeryjskiej mitologii. Podpis pod obrazkiem brzmiał: TIAMAT.

— Dobrze się czujesz? — zapytała Caroline.

— Nic mi nie będzie. Mów dalej — rzucił do Hirama.

— Instynkt podpowiada mi, że są fałszywe. Ale komu by się chciało podrabiać centy? I czemu nie zadał sobie trudu, żeby choć trochę je postarzyć? Wyglądają, jakby były wybite wczoraj.

— Nie były, jeśli to ma znaczenie. Otaczająca je aura wskazuje na znaczne zużycie. Powiedziałbym, że mają co najmniej sto lat, zapewne bliżej dwustu.

Hiram złączył czubki palców w piramidkę.

— Pozostaje mi tylko odesłać cię do kogoś, kto może się okazać bardziej pomocny. Ona nazywa się Eileen Carter i prowadzi małe muzeum na Long Island. Kiedyś, hmm, korespondowaliśmy ze sobą. No wiesz, numizmatyka. Eileen napisała kilka książek o lokalnej historii okultyzmu.

Zapisał adres w małym notesiku i wyrwał kartkę.

Fortunato przyjął ją od niego i wstał.

— Jestem ci wdzięczny.

— Posłuchaj, czy uważasz… — Hiram oblizał wargi. — Czy uważasz, że normalna osoba mogłaby bezpiecznie posiadać jedną z nich?

— Jako kolekcjoner? — zainteresowała się Caroline.

Hiram opuścił wzrok.

— Kiedy ta sprawa się skończy, będę gotowy zapłacić.

— Kiedy ta sprawa się skończy — odparł Fortunato — będziesz mógł je sobie wziąć, o ile obaj dożyjemy tej chwili.

Eileen Carter zbliżała się już do czterdziestki i w brązowych włosach miała nitki siwizny. Spojrzała na Fortunata przez kwadratowe okulary, a potem przeniosła wzrok na Caroline. Uśmiechnęła się.

Fortunato większość czasu spędzał w towarzystwie kobiet. Pomimo wielkiej urody Caroline brakowało pewności siebie, była zazdrosna i skłonna do irracjonalnych diet albo makijażu. Eileen była zupełnie inna. Wygląd Caroline tylko nieco ją rozbawił. Jeśli zaś chodzi o niego — pół Japończyka, pół Murzyna w skórzanej kurtce, o czole wypukłym dzięki wirusowi dzikiej karty — najwyraźniej nie zauważyła w nim nic niezwykłego.

— Ma pan ze sobą monetę? — zapytała. Mówiąc do niego, patrzyła mu prosto w oczy. Fortunato czuł się już znudzony kobietami o wyglądzie modelek. Ta miała krzywy nos, piegi i ważyła kilkanaście funtów za dużo. Najbardziej spodobały mu się jej oczy. Były jaskrawozielone i miały w kącikach bruzdy od uśmiechów.

Położył monetę na blacie, reszką do góry.

Eileen pochyliła się nad nią, dotykając jednym palcem mostka okularów. Miała na sobie zieloną flanelową koszulę. Piegi schodziły w dół tak nisko, jak Fortunato sięgał wzrokiem. Jej włosy miały czysty, słodki zapach.

— Czy mogę zapytać, skąd pan to ma?

— To długa historia — odparł. — Jestem przyjacielem Hirama Worchestera. On za mnie zaręczy, jeśli to w czymś pomoże.

— To wystarczy. Czego chce się pan dowiedzieć?

— Hiram myśli, że to może być falsyfikat.

— Chwileczkę.

Zdjęła książkę z półki za swymi plecami. Poruszała się w nagłych przypływach energii, całkowicie oddając się temu, co akurat robiła. Otworzyła książkę i zaczęła wertować strony.

— Tutaj — powiedziała. Przez kilka sekund przyglądała się z uwagą drugiej stronie monety, przygryzając dolną wargę. Usta miała małe, silne i ruchliwe. Zaczął się zastanawiać, jakby to było, gdyby ją pocałował.

— To ta — stwierdziła. — Tak, to falsyfikat. Nazywa się centem Balsama. Tak tu piszą. Od „Czarnego Johna” Balsama, który bił takie monety w górach Catskills na początku dziewiętnastego wieku. Pamiętam skądś ten przydomek, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.

— „Czarny John”?

Wzruszyła ramionami i znowu się uśmiechnęła.

— Czy mogę ją na razie zatrzymać? Tylko na kilka dni? Może uda mi się dowiedzieć czegoś więcej.

— Zgoda.

Fortunato słyszał stąd ocean i w związku z tym sytuacja wydawała mu się nieco mniej niebezpieczna. Dał Eileen wizytówkę, tę, na której było tylko nazwisko i numer telefonu. Kiedy wychodzili, uśmiechnęła się i pomachała do Caroline, ale ta zachowała się, jakby tego nie zauważyła.

— Chcesz się z nią pieprzyć, prawda? — zapytała, gdy wracali pociągiem do miasta.

Fortunato uśmiechnął się, ale jej nie odpowiedział.

— Przysięgam na Boga — ciągnęła. Usłyszał w jej głosie Houston, po raz pierwszy od wielu tygodni. — Z otyłą, zaniedbaną, starą nauczycielką.

Wiedział, że nie warto nic mówić. Reagował przesadnie. W pewnym zakresie chodziło zapewne po prostu o feromony, jakąś postać seksualnej chemii, którą rozumiał na długo przed tym, nim poznał jej naukowe zasady. Czuł się jednak przy niej dobrze, co nie zdarzało mu się często od czasu, gdy zmieniła go dzika karta. W ogóle nie okazywała skrępowania.

Przestań, pomyślał. Zachowujesz się jak nastolatek.

Caroline odzyskała panowanie nad sobą i położyła dłoń na jego udzie.

— Kiedy wrócimy do domu, będziemy się pieprzyć, aż wypieprzę ją z twojego umysłu — zapowiedziała.

— Fortunato?

Przełożył słuchawkę do lewej ręki i spojrzał na zegarek. Była dziewiąta rano.

— Ehe.

— Mówi Eileen Carter. W zeszłym tygodniu zostawił pan u mnie monetę.

Usiadł, nagle rozbudzony. Caroline odwróciła się i schowała głowę pod poduszką.

— Nie zapomniałem. Jak pani sobie radzi?

— Niewykluczone, że coś znalazłam. Co pan powie na małą wycieczkę na wieś?

Podjechała po niego swoim golfem i ruszyli do Shandaken, małego miasteczka w górach Catskills. Ubrał się tak zwyczajnie, jak tylko mógł — lewisy, ciemna koszula i stary sportowy płaszcz. Nie mógł jednak ukryć pochodzenia ani znaków pozostawionych przez wirusa.

Zatrzymali się na asfaltowym parkingu przed kościołem z białych desek. Ledwie zdążyli wysiąść, gdy drzwi świątyni otworzyły się i na dwór wyszła staruszka. Była ubrana w tani granatowy spodnium z podwójnie dzianej tkaniny. Na głowie miała chustkę. Obejrzała Fortunata od stóp do głów, ale wreszcie wyciągnęła rękę.

— Amy Fairborn. Na pewno jesteście tymi ludźmi z miasta.

Eileen ich przedstawiła i staruszka skinęła głową.

— Grób jest tutaj — oznajmiła.

Nagrobek był pozbawionym ozdób prostopadłościanem z marmuru, usytuowanym poza obrębem białego płotu cmentarza, daleko od innych grobów.

Napis głosił: „John Joseph Balsam. Zmarł w 1809. Oby Spłonął w Piekle”.

Wiatr szarpał płaszczem Fortunata i przynosił do jego nozdrzy lekką woń perfum Eileen.

— To niezwykła opowieść — mówiła Amy Fairborn. — Nikt już dzisiaj nie wie, jak wiele jest w niej prawdy. Balsam był ponoć jakiegoś rodzaju czarownikiem. Mieszkał pośród wzgórz. Po raz pierwszy usłyszano o nim w latach dziewięćdziesiątych osiemnastego wieku. Nikt nie wie, skąd pochodził. Z jakiegoś miejsca w Europie. To znana historia. Cudzoziemiec, mieszka samotnie, jest oskarżany o wszystko. Krowy dają kwaśne mleko albo jakaś kobieta poroniła i ludzie mówią, że to przez niego.

Fortunato skinął głową. Sam czuł się w tej chwili jak cudzoziemiec. Gdziekolwiek spojrzał, widział tylko drzewa i góry, pomijając jedynie kościół, wzniesiony na szczycie wzgórza niczym fort. Czuł się odsłonięty, bezbronny. Natura powinna mieć wokół siebie miasto.

— Pewnego dnia córka szeryfa spod Kingston zaginęła — ciągnęła Amy Fairborn. — To był początek sierpnia tysiąc osiemset dziewiątego. Święto Pierwszych Plonów. Włamali się do domu Balsama i znaleźli dziewczynę nagą i rozciągniętą na ołtarzu. — Kobieta odsłoniła zęby. — Tak mówi opowieść. Balsam miał na sobie dziwaczny strój i maskę. W ręce trzymał nóż długi jak pani ręka. Było diabelnie jasne, że chce ją zaszlachtować.

— Co to był za strój? — zainteresował się Fortunato.

— Habit mnicha. I ponoć maska psa. Reszty możecie się domyślić. Powiesili go, spalili dom, zasiali ziemię solą i wyrąbali drzewa rosnące przy drodze, która tam wiodła.

Fortunato wyjął jeden z pieniążków. Drugi nadal miała Eileen.

— Podobno nazywają je centami Balsama. Czy to coś dla pani znaczy?

— Mam w domu trzy albo cztery takie. Co jakiś czas wynurzają się z jego grobu. Co poszło w dół, prędzej czy później wraca na górę, jak mawiał mój mąż. Pochował tu bardzo wielu ludzi.

— Zakopali te pieniążki w jego grobie? — zapytał Fortunato.

— Wszystkie, które zdołali znaleźć. Kiedy podpalali dom, odkryli w piwnicy całą beczułkę. Widzi pan, jaki jest czerwony? To podobno od wysokiej zawartości żelaza czy coś takiego. Ale w tamtych czasach ludzie mówili, że Balsam dodawał do miedzi ludzkiej krwi. Tak czy inaczej, monety zniknęły z biura szeryfa. Większość ludzi myślała, że żona i dzieciak Balsama uciekły z nimi.

— On miał rodzinę? — zdziwiła się Eileen.

— Nikt ich nie widywał zbyt często, ale tak, miał żonę i małego chłopczyka. Kiedy go powiesili, oboje uciekli do wielkiego miasta. Tak przynajmniej uważali ludzie.

Kiedy wracali do miasta przez góry Catskills, skłonił Eileen, by opowiedziała trochę o sobie. Urodziła się na Manhattanie, w późnych latach sześćdziesiątych zrobiła licencjat ze sztuk pięknych na Uniwersytecie Columbia, bawiła się trochę działalnością polityczną i społeczną i pozostały jej po tym typowe żale.

— System nie chciał się zmieniać wystarczająco szybko w mojej opinii. Pewnie można powiedzieć, że uciekłam w historię. I wiesz co? Kiedy się czyta o historii, można zobaczyć, jak to wszystko się kończy.

— Dlaczego historia okultyzmu?

— Nie wierzyłam w to wszystko, jeśli o to pytasz. Śmiejesz się. Dlaczego się ze mnie śmiejesz?

— Zaczekaj chwilę. Mów dalej.

— To po prostu było wyzwanie. Oficjalni historycy nie traktują tej dziedziny poważnie. Jest szeroko otwarta, można w niej znaleźć mnóstwo fascynujących spraw, których nigdy porządnie nie udokumentowano. Haszaszyni, kabała, David Home, Crowley. — Spojrzała na Fortunata. — Daj spokój. Powiedz mi, na czym polega żart.

— W ogóle o mnie nie zapytałaś. To było miłe. Ale musisz wiedzieć, że mam wirusa. Dziką kartę.

— Tak.

— Dał mi mnóstwo mocy. Projekcja astralna, telepatia, stan podwyższonej świadomości. Ale mogę tym wszystkim kierować, robić z tego użytek, tylko za pomocą magii tantrycznej. To ma coś wspólnego z energizowaniem rdzenia…

— Kundalini.

— Tak.

— Masz na myśli prawdziwą magię tantryczną. Intromisję. Krew miesięczną. Wszystkie takie sprawy.

— Zgadza się. To jest część związana z dziką kartą.

— Jest coś więcej?

— Z tego właśnie żyję. Jestem stręczycielem. Alfonsem. Kieruję grupą dziewczyn biorących do tysiąca dolarów za noc. Czy już cię podenerwowałem?

— Nie. Może trochę. — Zerknęła na niego z ukosa. — To pewnie zabrzmi głupio, ale nie tak sobie wyobrażałam alfonsa.

— To określenie nieszczególnie mi się podoba. Ale nie uciekam od niego. Moje kobiety nie są zwykłymi dziwkami. Moja matka jest Japonką i szkoli je na gejsze. Wiele z nich ma doktoraty. Żadna nie ćpa, a gdy już znudzą się tym życiem, przechodzą do innych części organizacji.

— W twoich ustach brzmi to bardzo moralnie.

Była gotowa okazać dezaprobatę, ale Fortunato nie zamierzał się cofnąć.

— Nie — zaprzeczył. — Czytałaś Crowleya. On nie dbał o konwencjonalną moralność. Ja również o nią nie dbam. „Czyń, coć się podoba”. Im więcej się uczę, tym lepiej sobie uświadamiam, że wszystko zawiera się w tej jednej frazie. To w równym stopniu groźba, co obietnica.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Dlatego że cię lubię i czuję do ciebie pociąg, a to wcale nie musi być dobre dla ciebie. Nie chcę cię skrzywdzić.

Trzymała obie dłonie na kierownicy, cały czas patrząc na drogę.

— Potrafię sobie poradzić — zapewniła.

Trzeba było trzymać gębę na kłódkę, pomyślał. Wiedział jednak, że to nieprawda. Lepiej będzie odstraszyć ją teraz, nim sam głębiej się zaangażuje.

Po kilku minutach przerwała milczenie.

— Nie wiem, czy powinnam ci o tym opowiadać. Zaniosłam monetę w różne miejsca. Do okultystycznych księgarń, sklepów magicznych i tak dalej. Chciałam się przekonać, czego się dowiem. W księgarni Miskatonic spotkałam faceta nazwiskiem Clarke. Sprawiał wrażenie naprawdę zainteresowanego.

— Co mu powiedziałaś?

— Że moneta należała do mojego ojca. Że chcę się czegoś o niej dowiedzieć. Zaczął mnie wypytywać, czy interesuję się okultyzmem, czy miałam kiedyś doświadczenia paranormalne i takie tam rzeczy. Łatwo było mu wcisnąć to, co chciał usłyszeć.

— I?

— I chce, żebym poznała pewnych ludzi. Znowu milczysz — dodała po kilku sekundach przerwy.

— Myślę, że nie powinnaś tam iść. To niebezpieczne sprawy. Może i nie wierzysz w okultyzm, ale rzecz w tym, że dzika karta wszystko zmieniła. Fantazje i wierzenia ludzi mogą się teraz stać realne. Mogą cię skrzywdzić. Nawet zabić.

Potrząsnęła głową.

— To zawsze ta sama historia. Ale nigdy nie ma żadnych dowodów. Możesz się ze mną spierać przez całą drogę do Nowego Jorku, ale i tak mnie nie przekonasz. Dopóki nie zobaczę czegoś na własne oczy, nie mogę tego traktować poważnie.

— Proszę bardzo — rzekł Fortunato. Uwolnił ciało astralne i pomknął naprzód. Uczynił je widzialnym w chwili, gdy samochód był tuż-tuż. Zobaczył przez przednią szybę, że Eileen wybałuszyła nagle oczy. Jego fizyczne ciało siedziało obok niej, gapiąc się bezmyślnie. Kobieta krzyknęła, hamulce zapiszczały gwałtownie i Fortunato powrócił do ciała. Mknęli prosto na drzewa, wyciągnął więc rękę i zakręcił kierownicą. Silnik zgasł. Pojazd wytoczył się na pobocze.

— Co… co…

— Przepraszam — rzekł, ale w jego głosie nie słyszało się przekonania.

— To ty byłeś na drodze!

Nadal ściskała kierownicę. Jej ramiona drżały.

— To była tylko… demonstracja.

— Demonstracja? O mało nie umarłam ze strachu!

— To nie było nic szczególnego. Rozumiesz? Nic szczególnego. Mówimy o jakimś kulcie, który istnieje prawie od dwustu lat i składa ofiary z ludzi. Co najmniej. A może być gorzej, bez porównania gorzej. Jeśli się w to wplączesz, nie chcę być za to odpowiedzialny.

Włączyła silnik i wjechała na drogę. Odezwała się dopiero po kwadransie, gdy wrócili na I-87.

— Nie jesteś już w pełni człowiekiem, prawda? Mogłeś mnie tak okropnie przestraszyć, mimo że mówisz, że jesteś mną zainteresowany. Przed tym właśnie chciałeś mnie ostrzec.

— Tak — przyznał. Jej głos brzmiał teraz inaczej, wydawał się bardziej odległy. Czekał, aż kobieta powie coś jeszcze, ale ona tylko skinęła głową i włożyła do magnetofonu taśmę z Mozartem.

Myślał, że to będzie koniec sprawy, ale po tygodniu zadzwoniła i zapytała, czy zjadłby z nią obiad w Wieży Asów.

Siedział już przy stoliku, kiedy przyszła. Wiedział, że nigdy nie będzie wyglądała jak modelka albo jedna z jego gejsz. Podobało mu się jednak, w jaki sposób podkreślała to, co miała: wąska szara koszula flanelowa; biała bawełniana bluzka; granatowy rozpinany sweter; naszyjnik z bursztynów i szeroka szylkretowa opaska na włosach. Nie miała żadnego makijażu poza tuszem do rzęs i odrobiną błyszczyku na wargach.

Fortunato wstał, by odsunąć jej krzesło, i o mało nie wpadł na Hirama. Nastała chwila pełnej zażenowania ciszy. Wreszcie wyciągnęła rękę i Hiram pochylił się nad nią, zawahał odrobinę zbyt długo, a potem się odsunął. Fortunato śledził go spojrzeniem przez sekundę albo dwie. Chciał, żeby Eileen jakoś to wyjaśniła, ale nie pojęła aluzji.

— Cieszę się, że cię widzę — rzekł wreszcie.

— Ja też.

— Pomimo tego… co wydarzyło się poprzednim razem?

— Słucham? Czy to mają być przeprosiny?

Znowu ten uśmiech.

— Nie — odparł. — Chociaż naprawdę żałuję. Tego, że cię w to wciągnąłem. Że nie mogliśmy się poznać w innych okolicznościach. Że gdy się spotykamy, ta paskudna sprawa zawsze musi stać między nami.

— Ja też tego żałuję.

— I boję się o ciebie. Mam do czynienia z czymś, z czym nigdy dotąd się nie zetknąłem. Z tym… spiskiem, kultem czy co to właściwie jest. Nie mogę odkryć żadnych faktów na ten temat.

Kelner przyniósł menu i wodę w kryształowych pucharach. Fortunato odesłał go skinieniem głowy.

— Rozmawiałem z Clarkiem — podjął. — Zadałem mu kilka pytań i wspomniałem o TIAMAT, ale odpowiedział tylko pozbawionymi wyrazu spojrzeniami. Nie próbował mnie okłamać. Zajrzałem do jego mózgu. — Zaczerpnął oddechu. — Nie pamiętał cię.

— To niemożliwe — sprzeciwiła się, potrząsając głową. — Czuję się bardzo dziwnie, siedząc tu i słuchając, jak mówisz o czytaniu w jego myślach. To musi być jakaś pomyłka. Jesteś tego pewien?

Fortunato wyraźnie widział jej aurę. Eileen mówiła prawdę.

— Jestem pewien — potwierdził.

— Widziałam się z Clarkiem wczoraj wieczorem i mogę cię zapewnić, że mnie pamiętał. Zaprowadził mnie na spotkanie z dwoma facetami. Członkami kultu, towarzystwa czy jak to tam zwał. Dzięki tym monetom rozpoznają się nawzajem.

— Podali ci nazwiska, adresy albo coś w tym rodzaju?

Znów potrząsnęła głową.

— Poznałabym ich. Jeden nazywa się Roman. Bardzo przystojny, niemal za bardzo, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Drugi wyglądał zupełnie zwyczajnie. Chyba miał na imię Harry.

— Czy ta ich grupa ma jakąś nazwę?

— Mnie jej nie zdradzili. — Wrócił kelner i Eileen zerknęła na menu. — Niech będzie medalion cielęcy. I kieliszek chablis.

Fortunato zamówił zestaw surówek i piwo Beck’s.

— Ale dowiedziałam się paru innych rzeczy — ciągnęła. — Próbowałam wytropić żonę i syna Balsama. No wiesz, oni pozostają niewyjaśnionymi wątkami w tej sprawie. Najpierw spróbowałam normalnych metod używanych przez detektywów. Narodziny, śmierć i akty zawarcia małżeństwa. Nic z tego. Potem zwróciłam się do związków z okultyzmem. Znasz „Abramelin Review”?

— Nie.

— To coś w rodzaju „Reader’s Guide” dla okultystycznych publikacji. Tam właśnie znalazłam rodzinę Balsamów. Niejaki Marc Balsam opublikował w kilku ostatnich latach co najmniej tuzin artykułów. Większość w piśmie o tytule „Nectanebus”. Czy to ci coś mówi?

Fortunato potrząsnął głową.

— To jakiś demon albo coś? Mam wrażenie, że powinienem znać to słowo, ale nie potrafię określić skąd.

— Założę się, że Balsam jest powiązany z tym samym towarzystwem co Clarke.

— Z powodu monet.

— Tak jest.

— A co z tymi młodzieżowymi gangami grasującymi w Cloisters Parku? Zabrałem monetę jednemu z ich członków. Widzisz jakiś możliwy związek?

— Jeszcze nie. Artykuły mogą mi pomóc, ale czasopismo ma bardzo niski nakład. Nie udało mi się jeszcze znaleźć ani jednego egzemplarza.

Przyniesiono zamówione dania. Przy jedzeniu Eileen wreszcie wspomniała o Hiramie.

— Piętnaście lat temu był atrakcyjniejszy, niż pewnie ci się zdaje. Trochę zwalisty, ale bardzo czarujący. Potrafił się ubrać, wiedział, co powiedzieć, i oczywiście zawsze znał fantastyczne restauracje.

— I co się wydarzyło? A może to nie mój interes?

— Nie wiem. Co zwykle dzieje się między ludźmi? Chyba głównie chodziło o to, że za bardzo się przejmował swoją wagą. Teraz to ja ciągle się gryzę własnym wyglądem.

— Niepotrzebnie. Wyglądasz świetnie. Mogłabyś zdobyć każdego mężczyznę, którego zapragniesz.

— Nie musisz ze mną flirtować. Wiem, że masz tę całą seksualną moc i charyzmę, ale nie podoba mi się myśl, że używasz jej, żeby mną manipulować.

— Nie próbuję tobą manipulować — zaprzeczył Fortunato. — Jeśli masz wrażenie, że jestem tobą zainteresowany, to tylko dlatego, że to prawda.

— Czy zawsze masz w sobie tyle pasji?

— Ehe, chyba zawsze. Patrzę na ciebie, a ty ciągle się uśmiechasz. To mnie doprowadza do szaleństwa.

— Postaram się przestać.

— Nie rób tego.

Uświadomił sobie, że wyraził to zbyt mocno. Eileen ułożyła równo sztućce na pustym talerzu i upuściła zmiętą serwetkę obok niego. Fortunato odsunął resztę surówek. W jego umyśle nagle zrodziła się pewna myśl.

— Jak się nazywało to pismo, w którym publikował Balsam?

Wyjęła z torebki złożoną kartkę.

— „Nectanebus”. Dlaczego pytasz?

Fortunato poprosił gestem o rachunek.

— Posłuchaj. Czy mogłabyś pojechać do mojego mieszkania? Nie mam żadnych podstępnych zamiarów. To jest ważne.

— Pewnie bym mogła.

Kelner ukłonił się i spojrzał na Eileen.

— Pan Worchester… jest w tej chwili zajęty. Ale prosił, żebym pani powiedział, że obiad jest na koszt firmy.

— Niech mu pan podziękuje w moim imieniu — odparła. — Proszę mu powiedzieć… proszę mu powiedzieć, że dziękuję.

Gdy przyszli do mieszkania, Caroline jeszcze spała. Wstała, poszła nago do łazienki, ostentacyjnie zostawiając drzwi otwarte, a potem usiadła na łóżku i zaczęła się powoli ubierać, zaczynając od pończoch i podwiązek.

Fortunato ją ignorował, zajęty przerzucaniem stert książek, które zajmowały już całą ścianę salonu. Albo nauczyła się panować nad zazdrością, albo znalazła sobie inne zajęcie.

Eileen uśmiechnęła się do niej, gdy dziewczyna wkładała szpilki na dziesięciocentymetrowych obcasach.

— Jest piękna — zauważyła.

— Ty też.

— Nie zaczynaj.

— Ty pierwsza o tym wspomniałaś. — Wręczył jej Egyptian magic Budge’a. — Proszę bardzo. Nectanebus.

— …zasłynął jako egipski mag i mędrzec. Był znawcą całej mądrości Egiptu.

— To układa się w całość. Pamiętasz psią maskę Czarnego Johna? Zastanawiam się, czy kult Balsama to masoneria egipska.

— O mój Boże. Myślisz o tym samym co ja?

— Myślę, że „Balsam” to może być zamerykanizowana postać nazwiska „Balsamo”.

— Jak na przykład Giuseppe Balsamo z Palermo — dodała Eileen i usiadła ciężko na kanapie.

— Lepiej znany światu jako „hrabia Cagliostro” — potwierdził Fortunato.

Podsunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko niej.

— Kiedy dokładnie aresztowała go inkwizycja?

— Chyba gdzieś około tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego, tak? Zamknęli go w jakimś lochu. Ale jego ciała nigdy nie znaleziono.

— Podobno miał kontakty z iluminatami. Przypuśćmy, że uwolnili go z więzienia i przemycili do Ameryki.

— Gdzie pojawił się jako Czarny John Balsam, miejscowy dziwoląg. Ale co właściwie kombinował? Po co te monety? I ofiary z ludzi? Cagliostro był oszustem, hochsztaplerem. Chciał tylko dobrze żyć, nic więcej. Morderstwo po prostu nie jest w jego stylu.

Fortunato wręczył jej Witches and Sorcerers Daraula.

— Sprawdźmy to. Chyba że masz coś lepszego do roboty?

— Anglia — odezwała się Eileen. — Rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy. Wtedy właśnie to się wydarzyło. Został masonem dwunastego kwietnia w Soho. Od tej chwili masoneria staje się centrum jego życia. Wymyśla masonerię egipską jako coś w rodzaju wyższego zakonu i zaczyna rozdawać pieniądze, przyjmując na członków tylu wyższych rangą masonów, ilu tylko zdoła.

— I co to wszystko spowodowało?

— Podobno odbył podróż po Anglii i wrócił z niej, cytuję, odmieniony, koniec cytatu. Jego magiczne moce wzrosły. Przerodził się z poszukiwacza przygód w autentycznego mistyka.

— Dobra — rzekł Fortunato. — A teraz posłuchaj tego. Tołstoj o masonerii: „Pierwszym i najważniejszym celem naszego zakonu… jest zachowanie i przekazanie potomności pewnej ważnej tajemnicy… od której może zależeć los ludzkości”.

— Zaczynam się tego naprawdę bać — wyznała Eileen.

— Jest jeszcze jeden szczegół. Na orzełku monety Balsama jest wyobrażone sumeryjskie bóstwo o imieniu TIAMAT. To ono było inspiracją dla Cthulhu Lovecrafta. Jakiś wielki, bezkształtny potwór spoza gwiazd. Lovecraft ponoć zaczerpnął swą mitologię z tajnych papierów ojca. Ojciec Lovecrafta był masonem.

— Myślisz, że o to właśnie tu chodzi? O tę całą TIAMAT?

— Połącz wszystko razem — odpowiedział Fortunato. — Przypuśćmy, że masońska tajemnica miała coś wspólnego z kontrolą nad TIAMAT. Cagliostro poznaje tajemnicę. Jego masońscy bracia nie chcą wykorzystywać tej wiedzy dla złych celów, postanawia więc założyć własny zakon, który będzie realizował jego zamiary.

— Chciał sprowadzić to coś na Ziemię.

— Tak — potwierdził Fortunato. — Sprowadzić na Ziemię.

Eileen wreszcie przestała się uśmiechać.

Nim skończyli rozmowę, zrobiło się ciemno. Noc była zimna i pogodna. Fortunato widział gwiazdy przez lufcik w salonie. Żałował, że nie potrafi ich wyłączyć.

— Jest późno — zauważyła Eileen. — Muszę już iść.

Nie spodziewał się, że będzie chciała odejść. Po całym dniu pracy był przepełniony nerwową energią. Czuł dreszczyk polowania. Ekscytował go jej umysł, pragnął, by otworzyła się przed nim — jej tajemnice, jej uczucia, jej ciało.

— Zostań — poprosił, uważając, by nie użyć swych mocy, nie uczynić z tego słowa rozkazu. — Proszę.

Gdy wypowiedział to drugie słowo, poczuł w żołądku chłód.

Wstała i włożyła sweter, który zostawiła na poręczy kanapy.

— Muszę… przetrawić to wszystko — oznajmiła. — Za dużo wydarzyło się jednocześnie. Przepraszam. — Nie chciała na niego spojrzeć. — Potrzebuję więcej czasu.

— Odprowadzę cię do Ósmej Alei — zaproponował. — Tam będziesz mogła złapać taksówkę.

Zimno zdawało się promieniować z gwiazd, coś w rodzaju nienawiści do samego życia. Zgarbił się i wetknął ręce głęboko w kieszenie. Po kilku sekundach poczuł, że Eileen obejmuje go w pasie. Przyciągnął ją bliżej i ruszyli w drogę.

Zatrzymali się na rogu Ósmej i Dziewiętnastej. Taksówka podjechała niemal natychmiast.

— Nie mów tego — rzekła Eileen. — Będę na siebie uważała.

Fortunato czuł zbyt silny ucisk w gardle, by mógł coś powiedzieć, nawet gdyby chciał to zrobić. Objął jej głowę od tyłu i pocałował ją. Odpowiedziała tak delikatnie, że zaczął się odwracać, nim się zorientował, jakie to przyjemne. Znowu spojrzał na nią. Stała bez ruchu. Pocałował ją ponownie, tym razem mocniej. Zachwiała się, pochyliła ku niemu na mgnienie oka, a potem odsunęła.

— Zadzwonię do ciebie — obiecała.

Śledził taksówkę wzrokiem, aż zniknęła za rogiem.

O siódmej rano następnego dnia obudziła go policja.

— Mamy w kostnicy martwego chłopaka — poinformował go pierwszy gliniarz. — Ktoś złamał mu kark w Cloisters Parku, jakiś tydzień temu. Wie pan coś na ten temat?

Fortunato potrząsnął głową. Stał przy drzwiach, przytrzymując szlafrok jedną ręką. Gdyby weszli do środka, zobaczyliby pentagram namalowany na parkiecie, ludzką czaszkę na regale oraz skręty na stoliku.

— Niektórzy jego kumple mówią, że pana tam widzieli — dodał drugi gliniarz.

Fortunato spojrzał mu prosto w oczy.

— Nie było mnie tam — rzekł. — Chce pan w to uwierzyć.

Drugi gliniarz skinął głową. Pierwszy zaczął sięgać po broń.

— Nie — rzekł Fortunato. Mężczyzna nie zdążył odwrócić wzroku na czas. — Pan również w to wierzy. Jestem czysty.

— Czysty — potwierdził pierwszy gliniarz.

— Idźcie już — rzekł as i obaj się oddalili.

Usiadł na kanapie. Ręce mu drżały. Wrócą. Albo — co bardziej prawdopodobne — wyślą kogoś z wydziału z Dżokerowa, kto będzie odporny na jego moce.

Już nie zaśnie. Zresztą i tak spał kiepsko. Dręczyły go sny pełne mackowatych stworów wielkich jak księżyc, zasłaniających niebo i połykających miasto.

Nagle przyszło mu do głowy, że mieszkanie jest puste. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spędził noc sam. O mało nie sięgnął po telefon, by zadzwonić do Caroline. To był tylko odruch i zdołał go stłumić. To z Eileen chciał być.

Zadzwoniła po dwóch dniach. W tym czasie dwukrotnie odwiedził w astralnej postaci jej muzeum na Long Island. Krążył po pomieszczeniu, niewidzialny dla niej, i po prostu się przyglądał. Wybierałby się tam częściej i zostawałby na dłużej, ale sprawiało mu to zbyt wielką przyjemność.

— Mówi Eileen — usłyszał. — Chcą mnie wprowadzić.

Było wpół do czwartej po południu. Caroline była w Berlitz, uczyła się japońskiego. Ostatnio nie pokazywała się tu zbyt często.

— Wróciłaś tam — stwierdził.

— Musiałam. Już o tym rozmawialiśmy.

— Kiedy to ma się odbyć?

— Dziś w nocy. Mam się zjawić o jedenastej. W tym starym kościele w Dżokerowie.

— Mogę się z tobą zobaczyć?

— Pewnie tak. Przyjadę, jeśli chcesz.

— Proszę. Najszybciej, jak tylko możesz.

Wyglądał przez okno, aż wreszcie zobaczył jej samochód. Wpuścił ją domofonem, a potem czekał na pomoście. Weszła przed nim do mieszkania, a następnie się odwróciła. Nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Zamknął drzwi, a ona wyciągnęła do niego ręce. Objął ją, a ona uniosła ku niemu twarz. Pocałował ją, a potem pocałował ją znowu. Objęła go mocno w karku.

— Pragnę cię — rzekł.

— Ja też cię pragnę — odparła.

— Chodźmy do łóżka.

— Chcę to zrobić. Ale nie mogę. To… to po prostu kiepski pomysł. Dla mnie minęło wiele czasu. Nie potrafię po prostu wleźć z tobą do łóżka, by wykonywać dziwaczne tantryczne akty. Nie tego pragnę. Jezu, nawet nie możesz mieć normalnego wytrysku!

Przeczesał jej włosy palcami.

— W porządku. — Tulił Eileen jeszcze przez chwilę, nim wreszcie ją puścił. — Napijesz się czegoś?

— Może kawy, jeśli ją masz.

Postawił wodę na gazie i zmielił trochę kawy, przyglądając się kobiecie.

— Nie rozumiem, dlaczego nie potrafię nic wyczytać w umysłach tych ludzi — wyznał.

— Chyba nie myślisz, że wszystko to sobie wymyśliłam?

— Wiem, że tak nie było — odparł. — Zorientowałbym się, gdybyś kłamała.

Potrząsnęła głową.

— Piekielnie trudno się do ciebie przyzwyczaić.

— Niektóre sprawy są ważniejsze niż konwenanse.

Woda się zagotowała. Fortunato zalał dwie filiżanki i jedną podał kobiecie.

— Jeśli rzeczywiście to taka wielka organizacja, jak myślisz, na pewno ma asów na swoje usługi — zasugerowała Eileen. — Ktoś mógł założyć im blokady, chroniące przed innymi ludźmi władającymi mentalnymi mocami.

— Pewnie masz rację.

Upiła łyk kawy.

— Spotkałam dziś po południu Balsama. Wszyscy zebraliśmy się w księgarni.

— Jaki on jest?

— Gładki. Wygląda jak bankier albo ktoś w tym rodzaju. Trzyrzędowy garnitur i okulary. Ale jest opalony, jakby w weekendy dużo grał w tenisa.

— I co powiedział?

— Wreszcie padło słowo „mason”. Jakby to był ostatni test, mający sprawdzić, czy się przestraszę. Potem Balsam udzielił mi wykładu z historii. Mówił, że Ryt Szkocki i Ryt York są tylko odłamami masonerii spekulatywnej i powstały dopiero w osiemnastym wieku.

Fortunato skinął głową.

— Wszystko to prawda.

— Potem zaczął mówić o Salomonie i o tym, że architekt jego świątyni w rzeczywistości był Egipcjaninem. Że masoneria zaczęła się od Salomona i wszystkie pozostałe ryty zagubiły oryginalne znaczenie. Oni jednak zapewniają, że nadal je zachowali. Tak, jak myślałeś.

— Muszę tam z tobą pójść.

— Nie ma mowy, byś dostał się do środka. Nawet gdybyś się przebrał. Poznają cię.

— Gdybym wysłał ciało astralne, widziałbym i słyszałbym wszystko.

— A gdyby ktoś inny przyszedł w ciele astralnym, czy też byś go zobaczył?

— Oczywiście.

— A widzisz! To piekielnie ryzykowne, prawda?

— No dobra.

— Muszę pójść sama. Nie ma innego wyjścia.

— Chyba że…

— Chyba że co?

— Chyba że pójdę w tobie — dokończył.

— O czym ty gadasz?

— Moc siedzi w mojej spermie. Gdybyś zaniosła…

— Och, przestań — odparła. — Ze wszystkich żałosnych odzywek, by zaciągnąć kogoś do łóżka… — Wlepiła w niego spojrzenie. — Nie żartujesz, prawda?

— Nie możesz tam iść sama. Nie tylko z powodu niebezpieczeństwa. Sama nie dokonasz wiele. Nie umiesz czytać w ich myślach. Ja umiem.

— Nawet jako… pasażer na gapę?

Fortunato przytaknął.

— O Boże — poskarżyła się. — Jest… jest tyle powodów, by nie… Po pierwsze, mam okres.

— To nawet lepiej.

Złapała się za lewy nadgarstek i uniosła go do piersi.

— Ciągle sobie powtarzam, że jeśli kiedyś znowu pójdę z facetem do łóżka… powiedziałam „jeśli”… to będzie musiało być romantycznie. Świece, kwiaty i tak dalej. Zresztą spójrz na mnie.

Fortunato uklęknął przed nią i odsunął delikatnie jej ręce.

— Eileen — rzekł. — Kocham cię.

— Łatwo ci to powiedzieć. Jestem pewna, że mówisz szczerze i tak dalej, ale nie wątpię też, że powtarzasz to za każdym razem. Ja powiedziałam to w życiu tylko dwóm mężczyznom i jednym z nich był mój ojciec.

— Nie mówię o twoich uczuciach. Nie mówię o miłości po grób. Mówię o sobie i o tej chwili. Kocham cię.

Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Było tam zimno i zęby zaczęły jej dzwonić. Fortunato włączył gazowy piecyk i usiadł przy niej na łóżku. Ujęła jego prawą dłoń w obie ręce i uniosła do ust. Pocałował ją i poczuł, że zareagowała, niemalże wbrew woli. Zdjął ubranie, nakrył ich oboje kołdrą i zaczął rozpinać bluzkę Eileen. Piersi miała duże i miękkie, sutki twardniały pod jego językiem, gdy je całował.

— Zaczekaj — powiedziała. — Muszę… muszę pójść do łazienki.

Kieda wróciła, zdjęła resztę ubrania. Trzymała przed sobą ręcznik.

— Żeby nie pobrudzić twojej pościeli — wyjaśniła. Po wewnętrznej stronie jednego z ud miała plamkę krwi.

— Nie przejmuj się pościelą — rzekł, zabierając jej ręcznik. Stanęła przed im naga. Sprawiała wrażenie, że boi się, że ją wygoni. Wsadził głowę między jej piersi i pociągnął ją ku sobie.

Znowu wśliznęła się pod kołdrę i pocałowała go, wsuwając język do jego ust. Całował jej ramiona, piersi oraz szyję tuż pod brodą. Potem przetoczył się i zatrzymał nad nią na rękach i kolanach.

— Nie — wyszeptała. — Nie jestem jeszcze gotowa…

Ujął penisa w jedną rękę i przesunął jego główką po jej wargach sromowych, powoli i delikatnie, czując, jak wrażliwe ciało robi się ciepłe i wilgotne. Przygryzła dolną wargę i zamknęła oczy. Wsunął się w nią powoli. Dotyk sprawił, że wzdłuż jego kręgosłupa przebiegły fale przyjem ności.

Pocałował ją raz jeszcze. Czuł, że jej wargi poruszają się pod jego dotykiem, wypowiadając niesłyszalne słowa. Przejechał dłońmi wzdłuż jej boków, a potem przesunął je na plecy. Przypomniał sobie, że jest przyzwyczajony do kochania się całymi godzinami. Ta myśl go zdumiała. To wszystko było zbyt intensywne. Wypełniało go ciepło i światło; nie mógł zatrzymać go w sobie.

— Czy nie powinieneś czegoś powiedzieć? — wyszeptała, dysząc ochryple. — Jakiegoś magicznego zaklęcia?

Ponownie ją pocałował. Czuł w wargach mrowienie, jakby do tej pory spały i dopiero zaczęły budzić się do życia.

— Kocham cię — rzekł.

— O Boże — odpowiedziała i się rozpłakała. Łzy spłynęły do jej włosów i w tej samej chwili zaczęła poruszać biodrami pod nim. Ich ciała były gorące, po piersi Fortunata spływał pot. Eileen zesztywniała i wierzgnęła nogami. Sekundę później mózg Fortunata wypełniła biel. Sprzeciwił się dziesięciu latom szkolenia i pozwolił, by to się stało. Moc wypłynęła z niego w kobietę i przez krótką chwilę był nimi obojgiem jednocześnie. Obojnaczy i wszechobejmujący, poczuł, że rozszerza się aż po granice wszechświata niczym gigantyczna eksplozja nuklearna.

Potem znowu znalazł się w łóżku z Eileen. Jej piersi unosiły się i opadały pod nim miarowo, kiedy płakała.

Jedynym źródłem światła był gazowy piecyk. Fortunato z pewnością zasnął. Poduszka pod jego policzkiem wydawała się szorstka jak papier ścierny. Potrzebował całej swej siły, by przetoczyć się na plecy.

Eileen wkładała buty.

— Już prawie czas — oznajmiła.

— Jak się czujesz? — zapytał.

— Niewiarygodnie. Intensywnie. Potężnie. — Roześmiała się. — Nigdy tak się nie czułam.

Zamknął oczy i wśliznął się do jej umysłu. Widział siebie leżącego na łóżku. Przypominał szkielet. Jego ciemnozłota skóra niknęła w cieniu, czoło zapadało się, przechodząc gładko w bezwłosą skórę czaszki.

— A jak z tobą? — zapytała. Czuł, jak głos Eileen niesie się echem w jej klatce piersiowej. — Wszystko w porządku?

Wycofał się do własnego ciała.

— Czuję się słabo — przyznał. — Ale nic mi nie będzie.

— Czy powinnam… wezwać kogoś do ciebie?

Wiedział, co mu ofiaruje, i wiedział też, że powinien się zgodzić. Caroline albo któraś z pozostałych dziewczyn byłaby dla niego najlepszym sposobem na odzyskanie mocy. Ale to również osłabiłoby więź łączącą go z Eileen.

— Nie — odparł.

Skończyła się ubierać i pochyliła się nad nim, by obdarzyć go długim pocałunkiem.

— Dziękuję.

— Nie — sprzeciwił się. — Nie dziękuj mi.

— Lepiej już pójdę.

Jej niecierpliwość, jej siła i witalność były wyczuwalną mocą wypełniającą pokój. Zanadto się od tego wszystkiego oddalił, by mógł być zazdrosny.

Potem Eileen wyszła, a on znowu zasnął.

Patrzył przez jej oczy, gdy stanęła przed frontowymi drzwiami księgarni, czekając, aż Clarke zamknie interes. Mógłby przemieścić się w całości do jej umysłu, ale to wyczerpałoby niewielki zasób sił, jakie zdołał powoli odzyskać. Poza tym tu, gdzie się znajdował, było mu ciepło i wygodnie.

Dopóki czyjeś ręce nie pochwyciły go i nie obudziły potrząsaniem. Ujrzał przed sobą parę złotych tarcz.

— Ubieraj się — rozkazał ktoś. — Jesteś aresztowany.

Dali mu pojedynczą celę. Miała szare kafelki i pomalowane na ten sam kolor betonowe ściany. Przykucnął pośrodku i drżał, za słaby, by stanąć. Na ścianie naprzeciwko niego ktoś wydrapał patykowatą postać z gigantycznym ociekającym penisem oraz jajami.

Przez godzinę Fortunato nie był w stanie skoncentrować się wystarczająco długo, by nawiązać kontakt z Eileen. Był pewien, że masoni Balsama ją zabili.

Zamknął oczy. Gdzieś w korytarzu trzasnęły drzwi celi, przywołując go do rzeczywistości. Skup się, do cholery, pomyślał.

Znajdował się w długim, wysokim pomieszczeniu. Odległe ściany lśniły w migotliwym, żółtym świetle licznych świec. Na podłodze były czarne i białe kafelki. Z przodu sali usytuowano dwie doryckie kolumny, po jednej po każdej ze stron, które jednak nie sięgały do sufitu. Reprezentowały świątynię Salomona i nazywały się Boaz i Joachim — dwa pierwsze Słowa Masońskie.

Fortunato nie chciał przejmować kontroli nad ciałem Eileen, choć mógłby tego dokonać, gdyby okazało się to konieczne. O ile potrafił to określić, nic się jej nie stało. Czuł, że jest podekscytowana, ale nie cierpiała bólu ani nawet nie bała się szczególnie.

Pod przednią ścianą, na podwyższeniu zarezerwowanym dla Czcigodnego Mistrza Świątyni, stał mężczyzna odpowiadający rysopisowi Balsama, podanemu przez Eileen. Na ciemny garnitur narzucił biały masoński fartuszek z jaskrawoczerwonym obszyciem. Tabard zwisał mu z szyi niczym za duży śliniak. On również był biały, a pośrodku miał czerwony krzyż z pętlą. Ankh.

— Kto przemówi w imieniu tej kobiety? — zapytał Balsam.

W sali było jeszcze kilkanaście innych osób obojga płci. Wszyscy nosili masońskie fartuszki i tabardy. Ustawili się w łuk po lewej stronie pomieszczenia. Większość wyglądała zupełnie normalnie. Jeden mężczyzna miał jaskrawoczerwoną skórę i był całkowicie bezwłosy — z pewnością dżoker. Drugi wydawał się straszliwie wątły. Miał okulary o grubych szkłach i zdziwioną minę. Tylko on nie miał pod fartuszkiem zwyczajnego, codziennego ubrania. Zamiast tego owinął się w białą szatę o kilka numerów dla niego za dużą, z kapturem i rękawami wyraźnie dłuższymi od jego rąk.

— Ja to zrobię — odparł Clarke, występując z szeregu. Balsam wręczył mu zdobną maskę pokrytą czymś, co wyglądało jak złota folia. Maska wyobrażała głowę jastrzębia i zakrywała całą twarz noszącego.

— Kto się sprzeciwi? — zapytał Balsam.

Z szeregu wystąpiła młoda Azjatka, niezbyt ładna, ale otoczona aurą nieokreślonej seksualności.

— Ja.

Balsam wręczył jej maskę o długich, spiczastych ustach i ostro zakończonej twarzy. Po włożeniu nadała ona kobiecie zimny, pogardliwy wygląd. Fortunato poczuł, że puls Eileen przyśpieszył.

— Kto pragnie jej dla siebie?

— Ja.

Z szeregu wystąpił kolejny mężczyzna i przyjął maskę z twarzą szakala, symbolizującą Anubisa.

Powietrze za plecami Balsama zafalowało i zaczęło świecić. Świece zamigotały i zgasły. Powoli ukształtował się złoty mężczyzna, oświetlający salę swym blaskiem. Sięgał głową do sufitu, miał twarz o psich rysach i żółte, gorejące oczy. Stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, spoglądając z góry na Eileen. Jej puls przyśpieszył nerwowo. Wbiła paznokcie w wewnętrzne powierzchnie dłoni. Najwyraźniej nikt poza nią nie zauważał obecności złotego mężczyzny.

Kobieta w spiczastej masce stanęła przed Eileen.

— Ozyrysie — rzekła. — Jestem Set, w towarzystwie Annu, syna Seba i Nut.

Fortunato poczuł, że Eileen otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nim zdążyła to zrobić, prawa ręka kobiety błyskawicznie uderzyła ją w twarz. Eileen padła na plecy i przesunęła się po posadzce o mniej więcej metr.

— Spójrzcie — rzekła kobieta. Dotknęła palcami oczu Eileen, a gdy je uniosła, były wilgotne. — Zapładniający deszcz.

— Ozyrysie — odezwał się mężczyzna z głową szakala, stając na miejscu kobiety. — Jestem Anubis, syn Ra, Ten, Który Otwiera Drogi. Do mnie należy Pogrzebowa Góra.

Przeszedł za Eileen i przycisnął ją do podłogi.

Clarke uklęknął teraz obok niej. Złoty mężczyzna majaczył za jego plecami.

— Ozyrysie — rzekł. Z maleńkich oczu maski jastrzębia płynęło światło. — Jestem Horus, syn twój i Izydy. — Nacisnął dwoma palcami wargi Eileen, otwierając siłą jej usta. — Przybyłem, by cię objąć. Jestem twój syn Horus. Nacisnąłem twe usta. Jestem twoim synem. Kocham cię. Twe usta były zamknięte, ale ja doprowadziłem dla ciebie do porządku twe wargi i zęby. Otworzyłem dla ciebie dwoje twych oczu. Otworzyłem dla ciebie twe usta narzędziami Anubisa. Horus otworzył usta umarłych, jak w dawnych czasach otworzył twe usta żelazem pochodzącym od Seta. Umarła będzie chodzić i mówić, a ciało znajdzie się wraz z wielką kompanią bogów w Wielkim Domu Starego w Annu, gdzie otrzyma koronę ureret od Horusa, władcy ludzkości.

Clarke wziął z rąk Balsama coś, co wyglądało jak drewniany wąż.

Eileen próbowała się odsunąć, ale człowiek z głową szakala trzymał ją zbyt mocno, aby mogła to zrobić. Clarke zamachnął się wężem, a potem cztery razy dotknął nim delikatnie ust i oczu Eileen.

— O Ozyrysie, ustanowiłem dla ciebie dwie szczęki w twojej twarzy i teraz są one oddzielone.

Usunął się na bok. Balsam pochylił się nad Eileen tak, że ich twarze dzieliło od siebie dobrych kilka centymetrów.

— Teraz daję ci hekau, słowo mocy — rzekł. — Horus dał ci władzę nad twymi ustami i możesz je wypowiedzieć. To słowo brzmi TIAMAT.

— TIAMAT — wyszeptała Eileen.

Fortunato, odrętwiały ze strachu, wśliznął się do umysłu Balsama.

Sztuczka polegała na tym, by cały czas pozostawać w ruchu, nie dać się sparaliżować niezwykłości tego wszystkiego. Jeśli będzie prowokował wciąż nowe skojarzenia, w końcu wyląduje w tej części wspomnień Balsama, której szukał.

W tej chwili Balsam był bliski ekstazy. Fortunato podążał za obrazami i totemami egipskiej magii, aż wreszcie odnalazł najdawniejsze, a od nich przeszedł do ojca Balsama. Wędrując w ten sposób przez siedem pokoleń, dotarł w końcu do samego Czarnego Johna.

Można tam było znaleźć wszystko, co Balsam kiedykolwiek słyszał, czytał albo wyobrażał sobie na temat swego przodka. Jego pierwsze oszustwo, gdy wyłudził od jubilera Marano ponad półtora kilograma szczerego złota. Ucieczka z Palermo. Spotkanie z Grekiem, Altotasem, i nauka alchemii. Egipt, Turcja, Malta i na koniec Rzym. Liczył sobie dwadzieścia sześć lat, był przystojny, bystry i miał listy wprowadzające do śmietanki towarzyskiej.

Tam poznał Lorenzę. Fortunato ujrzał ją taką, jaką widział ją Balsam, gdy po raz pierwszy stanęła przed nim naga. Miała dopiero czternaście lat, ale już była oszołamiająco piękna: szczupła, wytworna, o oliwkowej cerze i czarnych jak noc kręconych włosach rozpostartych na jej ciele. Miała małe, nieskazitelne piersi pachnące dzikimi nadmorskimi kwiatami i wykrzykiwała ochrypłym głosem jego imię, oplatając go nogami.

Podróże po Europie w karetach wyściełanych ciemnozielonym aksamitem. Uroda Lorenzy sprawiała, że socjeta bez oporów otwierała się przed nimi. Żyli z tego, co wyżebrali w salonach szlachetnie urodzonych, a resztę rozdawali jako jałmużnę.

I wreszcie Anglia.

Fortunato patrzył, jak Cagliostro wjeżdża do lasu na czarnym jak heban rumaku czystej krwi. Odłączył się — nie do końca przypadkowo — od Lorenzy i młodego lorda, który tak bardzo się w niej zadurzył. Z pewnością jego lordowska mość już w tej chwili miał ją w swej mocy w jakimś przydrożnym rowie i z równą pewnością Lorenza znalazła jakiś sposób, by obrócić to na swoją korzyść.

Wtem z nieba spadł księżyc, choć był środek popołudnia.

Cagliostro spiął ogiera i pomknął ku świetlistej zjawie, która dotknęła ziemi na polanie odległej o kilkaset metrów. Koń nie chciał się zbliżyć do niej bardziej niż na trzydzieści metrów, mężczyzna przywiązał go więc do drzewka i poszedł dalej na piechotę. Obiekt wydawał się nieostry, składał się z kątów, które nie chciały się połączyć w całość, a gdy Cagliostro podszedł bliżej, część przedmiotu oddzieliła się od reszty.

To jednak było wszystko. Nagle Cagliostro wracał do Londynu, siedząc w karecie z Lorenzą, pełen jakichś ambitnych planów, których Fortunato nie potrafił przeniknąć.

Przeszukał cały umysł Balsama. Wiedza musiała gdzieś tam się kryć. Jakiś fragment tego, czym był obiekt w lesie, co powiedział albo zrobił.

Wtedy właśnie Balsam nagle się wyprostował.

— Ta kobieta jest w moim mózgu.

Patrzył przez oczy Eileen, wściekły na własną niezgrabność. Sprawy przybrały fatalny obrót. Gapił się prosto w twarz małego człowieczka w okularach o grubych szkłach, odzianego w białą szatę.

A potem znalazł się z powrotem w celi.

Dwaj strażnicy trzymali go za ręce i wlekli w kierunku wyjścia.

— Nie — sprzeciwił się. — Proszę. Jeszcze parę minutek.

— Spodobało ci się tu, co? — zapytał jeden z nich i popchnął Fortunata w stronę drzwi. As pośliznął się na linoleum i upadł na cztery kończyny. Strażnik kopnął go w okolice lewej nerki, ale nie na tyle mocno, by Fortunato zemdlał.

Znowu go wlekli, przez ciągnące się bez końca korytarze koloru wyblakłej zieleni, aż wreszcie dotarli do pomieszczenia o ścianach wyłożonych ciemnymi panelami. Nie było tu okien, a pośrodku stał długi, drewniany stół. Po jego drugiej stronie siedział odziany w tani garnitur mężczyzna w wieku około trzydziestu lat. Włosy miał brązowe, a jego twarz nie przyciągała uwagi. Do kieszeni marynarki miał przypiętą złotą tarczę. Miejsce obok zajął drugi mężczyzna, w koszulce polo i drogim sportowym płaszczu. Jego aryjskie rysy wydawały się przesadnie przystojne, miał faliste blond włosy i lodowate, niebieskie oczy. Fortunato przypomniał sobie masona, którego opisywała Eileen, Romana.

— Sierżancie Matthias? — zapytał drugi strażnik. Mężczyzna w tanim garniturze skinął głową. — To on.

Mathias oparł się wygodnie na krześle i zamknął oczy. Fortunato poczuł, że coś musnęło jego umysł.

— I co? — zapytał Roman.

— Niedużo — odparł Matthias. — Trochę telepatii, odrobina telekinezy, ale to jest słabe. Wątpię, by potrafił choćby otworzyć zamek.

— To jak myślisz? Czy szef musi się go obawiać?

— Nie widzę powodu. Można by go zatrzymać na chwilę za zamordowanie tego chłopaka, żeby sprawdzić, co się stanie.

— I co by to dało? Powie, że działał w samoobronie. Sędzia zapewne da mu medal. Nikomu nie zależy na tych małych skurczybykach.

— Dobra — odrzekł Matthias i spojrzał na strażników. — Wykopcie go na wolność. Już nie jest nam potrzebny.

Minęła godzina, nim znalazł się z powrotem na ulicy i oczywiście nikt nie zaproponował mu podwiezienia do domu. To jednak było w porządku. Musiał dotrzeć do Dżokerowa.

Usiadł na stopniach komisariatu i zaczął poszukiwać umysłu Eileen.

Po chwili ujrzał przed sobą ceglany mur w zaułku. Umysł był pusty, nie wyczuwał w nim myśli ani uczuć. Gdy przebijał się przez spowijającą mózg Eileen mgłę, poczuł, że jej pęcherz nie wytrzymał. Ciepły mocz zbierał się pod nią, stygnąc szybko.

— Hej, koleś, na schodach się nie śpi.

Fortunato wyszedł na ulicę i złapał taksówkę. Położył dwadzieścia dolarów na metalowej szufladce, wsunął je do środka i powiedział:

— Na południe. Szybko.

Wysiadł z taksówki na Chrystie Street, tuż na południe od stacji Grand Central. Eileen nie ruszyła się z miejsca. Jej umysł zniknął. Fortunato przykucnął obok i sondował ją przez kilka sekund, ale potem nie mógł już tego znieść i wrócił do wylotu zaułka. Walił pięściami w bok puszki na śmieci tak długo, aż jego ręce zrobiły się niemal bezużyteczne. Potem wrócił, by spróbować raz jeszcze.

Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W jego głowie nie było słów, a tylko czerwone, krwawe strzępki i potop kwasu, co chwila zalewający mu oczy.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i zadzwonił pod 911. Naciskanie guzików sprawiało mu ból. Usłyszawszy operatora, poprosił o przysłanie karetki. Podał adres i odwiesił słuchawkę.

Wrócił na przeciwną stronę. Zatrąbił na niego samochód, a on nie rozumiał dlaczego. Uklęknął przed Eileen. Usta miała rozdziawione. Na jej bluzkę spływała ślina. Nie mógł znieść patrzenia na nią. Zamknął oczy, sięgnął umysłem na zewnątrz i delikatnie zatrzymał jej serce.

Świątynię łatwo było odnaleźć. Była tylko trzy przecznice stąd. Po prostu podążył za śladami energii pozostawionymi przez mężczyzn, którzy porzucili Eileen w zaułku.

Zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko ceglanego kościoła. Ślady prowadziły do budynku, a dwa albo trzy inne wychodziły z niego. Jednakże Balsam nadal był w środku. Balsam, Clarke i kilkunastu innych.

To dobrze. Chciał dorwać wszystkich, ale wystarczą mu ci, którzy tam byli. Oni, ich monety, ich złote maski, rytuały, świątynia, wszystko, co w jakiś sposób służyło próbom sprowadzenia na Ziemię obcego monstrum, które przelewało krew, niszczyło umysły i rujnowało ludziom życie. Pragnął raz na zawsze położyć temu kres.

Noc była straszliwie zimna. Zimna jak kosmiczna próżnia. Wysysała ciepło i życie ze wszystkiego, czego dotknęła. Jego policzki zaczęły płonąć, a potem odrętwiały.

Sięgnął po moc, która mu pozostała, ale okazała się niewystarczająca.

Przez kilka sekund stał bez ruchu, dygocząc z bezsilnej wściekłości. Był gotowy zaatakować budynek nagimi, poobtłukiwanymi rękami. Potem zobaczył ją na rogu. Stała pod latarnią w klasycznej pozie. Czarne szorty, kurtka z królików, etola ze sztucznego futra. Buty na wysokich obcasach i za dużo makijażu. Uniósł powoli rękę i przywołał ją skinieniem.

Zatrzymała się przed nim i omiotła go nieufnym spojrzeniem.

— Hej — odezwała się. Skórę miała szorstką, a spojrzenie zmęczone. — Chcesz się przejść?

Wyjął z kieszeni studolarowy banknot i rozpiął spodnie.

— Tu, na ulicy? Nieźle cię przypiliło, kochasiu. — Popatrzyła na banknot i opadła na kolana. — Kurde, ale zimny ten beton. — Pogrzebała w jego spodniach i nagle uniosła wzrok. — Cholera, co to jest? Zakrzepła krew? — Wyjął drugą setkę. Kobieta zawahała się na chwilę, a potem schowała oba banknoty do torebki i wsunęła ją pod pachę.

Fortunatowi natychmiast stwardniał od dotyku jej ust. Poczuł falę wzbierającą od stóp i przynoszącą ból aż do czubka głowy i paznokci rąk. Oczy skierowały mu się ku górze, spoglądając na pierwsze piętro starego kościoła.

Pragnął użyć swej mocy, by unieść cały miejski kwartał i cisnąć go w przestrzeń kosmiczną, ale nie miał sił, by choćby wybić okno. Sondował cegły, drewniane belki oraz przewody elektryczne, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Podążył wzdłuż rury gazowej aż do piwnicy, a potem wrócił do głównej sieci i zaczął pompować gaz przez nią tak, by jego ciśnienie narastało na dole, aż wreszcie rury zaczęły wibrować, ściany się zatrzęsły, a zaprawa murarska za skrzypiała.

Dziwka uniosła spojrzenie i zobaczyła szczeliny pojawiające się w ścianach budynku po drugiej stronie ulicy.

— Uciekaj — powiedział jej. Gdy się oddaliła, stukając szpilkami, Fortunato zacisnął dłoń na podstawie penisa, zmuszając gorący strumień wytrysku do zawrócenia. Jego wnętrzności wypełnił ogień, a w niskim korytarzu na poddaszu czarna stalowa rura wygięła się i wyrwała z ram. Wypływający z niej gaz opadał na podłogę, od ścian z drucianej siatki wzmocnionej gipsem odbijały się skry.

Budynek powiększył się na chwilę, jakby stopniowo wypełniała go woda, a potem eksplodował w kuli pomarańczowego, dymiącego ognia. Odłamki cegieł uderzały w ściany domu, pod którym stał Fortunato, ale on nie odwracał wzroku, aż wreszcie brwi mu się spaliły, a ubranie zaczęło się tlić. Szyby w pobliskich budynkach pękły od huku eksplozji, a gdy ten wreszcie ucichł, jego miejsce zajęły syreny i sygnały alarmowe.

Żałował, że nie usłyszał krzyków.

Wreszcie kolejna taksówka zatrzymała się na jego wezwanie. Kierowca chciał go zawieźć do szpitala, ale Fortunato za pomocą studolarowego banknotu przekonał go, by tego nie robił.

Wspinaczka po schodach do jego mieszkania trwała dłużej niż cokolwiek, co pamiętał. Poszedł do sypialni. Poduszki nadal pachniały perfumami Eileen.

Wrócił do kuchni, wyjął pełną butelkę whisky i usiadł przy oknie, sącząc ją powoli. Nad Dżokerowem powoli dogasała czerwona łuna.

Gdy wreszcie zapadł w pijacki sen na kanapie, śniły mu się macki, wilgotne, gumowate ciało oraz dzioby, otwierające się i zamykające w rytm przeciągłego, niosącego się echem śmiechu.

♦♥♣♠

1985

Jube: Jeden

Zamknąwszy kiosk na noc, Jube załadował wózek gazetami i ruszył na codzienny objazd barów Dżokerowa.

Do Święta Dziękczynienia pozostał niespełna tydzień i zimny, listopadowy wiatr dmący wzdłuż Bowery przenikał aż do kości. Jube jedną ręką przytrzymywał kapelusz z szerokim rondem, drugą zaś ciągnął dwukołowy wózek po popękanym chodniku. Szorty miał tak obszerne, że mógłby się w nich odbywać piknik religijny, a niebieską hawajską koszulę z krótkimi rękawami zdobili surferzy. Jube nigdy nie nosił płaszcza. Sprzedawał gazety i czasopisma na rogu Hester Street i Bowery od lata roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego i przez cały ten czas nie włożył go ani razu. Gdy go o to pytano, śmiał się tylko, otwierając szeroko usta, z których sterczały kły, klepał po brzuchu i mówił:

— Ta osłona mi wystarcza, proszę pana.

Kiedy trzymał się prosto i nosił buty na obcasach, Jube Benson miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, ale ta niska powłoka zawierała bardzo wiele treści — sto trzydzieści pięć kilogramów ciała pokrytego czarnoniebieską skórą o tłustym połysku, przypominającą na wpół stopioną gumę. Twarz miał szeroką i pryszczatą, czaszkę porastały mu kosmyki sztywnych, rudych włosów, a z kącików ust sterczały dwa małe kły. Pachniał prażoną kukurydzą i znał więcej kawałów niż ktokolwiek w Dżokerowie.

Jube człapał szybko, uśmiechając się do przechodniów i sprzedając gazety ludziom w przejeżdżających obok samochodach (nawet o tak późnej porze główna ulica Dżokerowa z pewnością nie była opustoszała). Pod Gabinetem Luster zostawił portierowi plik „Daily News”, by wręczał je wychodzącym klientom, a także „New York Timesa” dla właściciela, Desa. Kilka przecznic dalej znajdował się klub „Chaos” i tam również zostawił gazety. Zachował egzemplarz „National Informera” dla Świetlika.

— Dziękuję, Mors — rzekł portier, ujmując gazetę w szkieletowatą, świecącą dłoń.

— Przeczytaj wszystko uważnie — odparł Jube. — Piszą, że jest nowa terapia, zamieniająca dżokerów w asów.

Świetlik parsknął śmiechem.

— Jasne — odparł, przerzucając strony. Na jego fosforyzującej twarzy powoli wykwitł uśmiech.

— Hej, popatrz tutaj. Sue Ellen wróci do J.R.

— Zawsze to robi — odparł Jube.

— Ale tym razem urodzi mu dżokerskie dziecko — zauważył Świetlik. — Kurde, co za głupia pizda. — Złożył gazetę i wsunął ją pod pachę. — Słyszałeś? — zapytał. — Gimli wraca.

— Nie gadaj — skwitował Jube. Za nimi otworzyły się drzwi. Świetlik podbiegł bliżej, by je przytrzymać, i zagwizdał na taksówkę dla dobrze ubranej pary opuszczającej lokal. Pomógł im wsiąść i wręczył darmowe „Daily News”. Mężczyzna położył mu na dłoni pięć dolarów, a Świetlik sprawił, że zniknęły, mrugając do Jube’a. Mors pomachał do niego ręką i ruszył w drogę. Fosforyzujący portier odziany w liberię klubu „Chaos” stał na chodniku, przeglądając „Informera”.

Klub „Chaos” i Gabinet Luster były lokalami wysokiej klasy. Bary, tawerny i kawiarnie na bocznych ulicach rzadko rozdawały prezenty, ale w każdym lokalu znano Jube’a i pozwalano mu chodzić od stolika do stolika i sprzedawać gazety. Zatrzymał się w Jamie i Kuchni Włochacza, zagrał w shuffleboard w Piwnicy Deptacza, dał „Penthouse’a” Wally’emu U Wally’ego. W Pubie Czarnego Mike’a pod neonem Schaefera opowiedział kilka kawałów dwóm pracującym dziewczynom i wysłuchał ich historii o perwersyjnym natolskim polityku, którego na spółkę obsługiwały.

„New York Timesa” dla kapitana McPhersona zostawił dyżurnemu funkcjonariuszowi w komisariacie Dżokerowa. Sprzedał tam też „Sporting News” tajniakowi przekonanemu, że odkrył pewien ślad w sprawie męskiej prostytutki wykastrowanej w zeszłym tygodniu na scenie w Szalejących Dżokerach. W Wypaczonym Smoku położonym na granicach chińskiej dzielnicy Jube pozbył się gazet w języku chińskim, po czym skierował się do Salonu Cudaków na Chatham Square, gdzie sprzedał jeden egzemplarz „Daily News” i sześć egzemplarzy „Krzyku Dżokerowa”.

Redakcja tej ostatniej gazety znajdowała się po drugiej stronie placu. Nocny redaktor zawsze brał „New York Timesa”, „Daily News”, „Washington Post” i „Village Voice”, a potem dawał Jube’owi kubek czarnej kawy z fusami.

— Spokojna noc — stwierdził Krabowe Ciastko. Żuł niezapalonego papierosa, przerzucając szczypcami strony konkurencyjnych pism.

— Słyszałem, że gliny mają zamknąć to studio dżokerskiego porno w Division — odezwał się Jube.

Krabowe Ciastko przyjrzał mu się z uwagą.

— Tak myślisz? Ja bym na to nie stawiał, Mors. Ta banda ma koneksje. Chyba z rodziną Gambione. Gdzie o tym słyszałeś?

Jube rozciągnął w uśmiechu gumowate wargi.

— Ja też muszę chronić swe źródła, szefie. Słyszałeś ten kawał o facecie, który ożenił się z dżokerką? Była naprawdę śliczna, długie blond włosy, twarz anioła i ciało równie świetne. W noc poślubną przychodzi do niego w białym body i mówi: „Kochanie, mam dla ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą”. On jej na to: „W porządku, najpierw powiedz mi dobrą”. „Proszę bardzo”, odpowiada ona. „Dobra wiadomość brzmi tak, że to właśnie zrobiła mi dzika karta”. Obraca się wkoło, żeby się dobrze przyjrzał, a on zaczyna się uśmiechać i ślinić. „A ta zła?”, pyta on. „Zła wiadomość jest taka, że naprawdę mam na imię Joseph”.

Krabowe Ciastko skrzywił się z niesmakiem.

— Zjeżdżaj — rzucił.

Stali klienci U Erniego uwolnili go od kilku dalszych egzemplarzy „Krzyku Dżokerowa” i „Daily News”. Dla samego właściciela miał nowy numer „Ringu”, który ukazał się dziś po południu. Noc była spokojna, więc Ernie poczęstował Jube’a piña coladą, a Mors jemu również opowiedział kawał o dżokerskiej pannie młodej i jej dwóch wiadomościach dla męża.

Sprzedawca w całodobowym sklepie z pączkami kupił „New York Timesa”. Gdy Jube zawrócił w górę Henry Street, jego wózek był już tak lekki, że podskakiwał za nim.

Przy zadaszonym wejściu do Kryształowego Pałacu stały trzy taksówki czekające na klientów.

— Hej, Mors — zawołał jeden z taksówkarzy. — Masz „Krzyk”?

— Jasne — odparł Jube i zamienił gazetę na monetę. Taksówkarz miał zamiast prawej ręki wiązkę cienkich, przypominających węże witek, a zamiast nóg płetwy. Jego samochód miał jednak specjalny system ręcznego kierowania, a on znał miasto jak grzbiet własnej macki. Dostawał dobre napiwki, bo w dzisiejszych czasach ludzie tak się cieszyli, że znaleźli taksówkarza mówiącego po angielsku, że nie dbali o jego wygląd.

Portier wniósł wózek Jube’a po kamiennych schodach do głównego wejścia dwupiętrowego szeregowego domu z przełomu stulecia. W wiktoriańskim holu Jube zostawił kapelusz i wózek pod opieką szatniarki, wziął resztę gazet pod pachę i wszedł do ogromnej, wysokiej sali głównej baru. Elmo, karłowaty bramkarz, właśnie wynosił na zewnątrz mężczyznę o twarzy kałamarnicy, odzianego w wyszywane cekinami domino. Na jego skroni widniał paskud ny siniak.

— Co takiego zrobił? — zapytał Jube.

Elmo uśmiechnął się do niego.

— Nieważne, co zrobił. Chodzi o to, co chciał zrobić.

Mały człowieczek przecisnął się przez drzwi z barwionego szkła. Mężczyzna o twarzy kałamarnicy zwisał mu z ramienia niczym worek zboża.

W Kryształowym Pałacu nadeszła pora ostatnich zamówień. Jube okrążył główną salę — rzadko zawracał sobie głowę mniejszymi pokoikami oraz zasłoniętymi kurtynami wnękami — i sprzedał jeszcze trochę gazet. Potem wdrapał się na stołek barowy. Za długim mahoniowym kontuarem stał Sascha. Jego bezoka twarz i cienkie jak drut wąsy odbijały się w lustrze, gdy mieszał planter’s punch. Po chwili postawił drinka przed Jube’em. Nie wymieniono żadnych słów ani pieniędzy.

Popijając drinka, Jube poczuł woń znajomych perfum. Odwrócił głowę w tej samej chwili, gdy Poczwarka usiadła na stołku na lewo od niego.

— Dzień dobry — powiedziała. Mówiła chłodnym tonem, z lekkim brytyjskim akcentem. Na jednym policzku miała lśniącą spiralę ze srebrnego błyszczyku. Przezroczyste ciało pod spodem sprawiało, że zdawała się ona unosić nad białą czaszką. Usta również malowała srebrną szminką, a długie paznokcie błyszczały niczym sztylety.

— Jak tam interes prasowy, Jubal?

Uśmiechnął się do niej.

— Słyszałaś ten kawał o dżokerskiej pannie młodej, która ma dla męża dobrą i złą wiadomość?

Wokół jej ust poruszyły się szare, widmowe mięśnie, wykrzywiając posrebrzane wargi w grymasie niesmaku.

— Oszczędź mi go.

— Dobra. — Jube wypił przez słomkę kolejny łyk. — W klubie „Chaos” wsadzają do nich małe parasole.

— W klubie „Chaos” podają drinki w orzechach kokosowych.

Jube pociągnął kolejny łyk.

— Słyszałaś o tym miejscu na Division Street, gdzie kręcą hardkorowe porno? To podobno operacja rodziny Gambione.

— To stare wieści — stwierdziła Poczwarka. Nadszedł czas zamykania lokalu. Zapalono światła. Elmo zaczął krążyć po sali, ustawiając krzesła na stołach i wyganiając ostatnich klientów.

— Troll będzie nowym szefem ochrony w klinice Tachiona. Doktor sam mi to powiedział.

— Akcja Afirmacyjna? — zapytała z przekąsem kobieta.

— Częściowo — przyznał Jube. — A częściowo chodzi o to, że ma prawie dwa metry osiemdziesiąt wzrostu, zieloną skórę i jest prawie niewrażliwy na ciosy. — Wysiorbał ostatni łyk i zamieszał słomką kawałki skruszonego lodu. — Jeden gliniarz wpadł na ślad w sprawie zabójstwa w Szalejących Dżokerach.

— Nic nie znajdzie — odparła Poczwarka. — A jeśli znajdzie, to pożałuje.

— Gdyby miał choć odrobinę rozsądku, zapytałby ciebie.

— W całym budżecie miejskim nie ma tyle pieniędzy, by zapłacić za tę informację — oznajmiła. — Coś jeszcze? Najlepsze informacje zawsze zostawiasz na koniec.

— To pewnie nic — mruknął Jube, obracając się w jej stronę. — Ale słyszałem, że Gimli wraca do domu.

— Gimli? — Jej głos brzmiał nonszalancko, ale ciemnoniebieskie oczy zawieszone w oczodołach czaszki przyglądały mu się z uwagą. — To bardzo interesujące. Szczegóły?

— Na razie nie ma żadnych — mruknął Jube. — Zawiadomię cię.

— Och, z pewnością.

Poczwarka miała informatorów w całym Dżokerowie, ale Jube był jednym z najpewniejszych. Wszyscy go znali, wszyscy go lubili, wszyscy z nim rozmawiali.