Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata 90. Warszawa i Trójmiasto, euforia wolności, narkotyki, rock'n'roll. Dwóch przyjaciół z Sopotu wyrusza na wycieczkę w góry. Wszystko się zmienia, gdy po drodze, rzucając monetą, zdają się na wyrok losu. Od tej pory życie pisze dla nich całkiem innego bluesa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Rozdział 1 Droga
JOHNNY WSTAŁ PRZED SIÓDMĄ. Ubrał się i złapał plecak, jeszcze raz popatrzył na Agnieszkę i dzieciaki, a potem zbiegł z trzeciego piętra, otworzył z rozmachem drzwi od bloku i wypadł pod błękit zalany ogniem słońca. Jak kamień wylądował na ławce obok parkingu. Rozwalił się i omiatał leniwym spojrzeniem wieżowce sopockiego blokowiska Brodwino. Swój kwadrat. Po kilku minutach na końcu ulicy pojawił się czarny Mitsubishi Lancer. Zahamował obok i przez otwarte okna zagrzmiało AC/DC. Brunet za kierownicą miał czarny T-Shirt i Ray-Bany Aviatory z brązowymi szkłami.
– Jedziesz? – zapytał, jakby miał wątpliwości.
– Nie. Zostaję w domu – odpowiedział ze śmiechem Johnny. Wrzucił plecak na tylną kanapę i spoczął po prawicy kierowcy, swojego najlepszego kumpla – Cygana.
Ruszyli z krótkim piskiem opon. Aleja Grunwaldzka łączącą Sopot z Gdańskiem, jest prosta jak matematyka w zerówce. Bez trudu mogłoby nią przejechać dziecko bez karty rowerowej. Dalej była siódemka, która dziś jakby sama wjeżdżała im pod koła. Cygan wolał ją od autostrady, bo krócej i za darmo. Znów więc patrzyli na te same korale mieścin dyndające na poskręcanych sznurach kilometrów. Na krajobrazy prześlizgujące się po szybach. Po AC/DC Johnny puścił Hurtownię. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki muzyczny wehikuł czasu przeniósł go na melanż do Redy. Zagrzybiony wszedł znów do przedwojennej willi. Od ścian odbijały się mocne, surowe dźwięki. Tocząca się jak motocyklowe koło perkusja, transowy bas i zajebisty gitarowy riff. Do tego nieprawdopodobny wokal. Ten głos był czystą objawioną prawdą! Psychodeliczny strumień lawy wlał mu się do mózgu i dotarł do duszy. Czuł, że ta muzyka przypłynęła do niego wprost ze Wszechświata. Zamurowało go z wrażenia. Przy otwartych tarasowych drzwiach stali na fajku perkusista Hurtowni Bronek Danat i Nikodem, czyli jej gitarzysta i wokalista. Patrzyli rozbawieni. Grzyby przerobiły ich trochę na żyrafy. – Siema Johnny. Co się chłopaku tak przejąłeś? – zapytał Nikodem – Cześć chłopaki. Co to za kapela?
– Stooges. Pierwsza kapela Iggy Popa. Fajnie grają, nie?
I to był ten moment, w którym Johnny spotkał Boga. Był potem oczywiście na pierwszym koncercie Boga w Polsce. To było na warszawskim Torwarze. Tam też znów spotkał Nikodema. Ale spokojnie, po kolei. To był kosmiczny koncert, także dla Boga, któremu niezapomnianych wrażeń dostarczyli krajowi fachowcy od nagłośnienia. Otóż chłopaki tak podłączyli kable z prądem, że gdy Iggy Pop w ferworze akcji złapał za barierkę oddzielającą od publiczności, to w jego ciało wlał się strumień prądu. Bezwzględna siła elektryczności zakleszczyła go tak, że nie mógł się oderwać i wił się i trzepotał. Z ratunkiem pospieszył gitarzysta, który skumał, że szef tym razem nie świruje, a walczy o życie. Iggy wyznał potem, że wszystkie jego sławne przeloty, kaleczenie się szkłem na scenie i seks z publicznością, to był pryszcz w porównaniu z tym, co mu zafundowano w Warszawie. Po sztuce był tak wykończony, że zjechał szybciutko do hotelu. Także Iggiego już nie było, ale chłopcy z jego bandu chcieli bawić się dalej. Byli ciekawi co im pokaże noc na „Dzikim Wschodzie”.
W tym momencie do akcji wkracza jeszcze jedna postać. Paweł Latynowski. Choć odgrywa tylko epizod, ale jest bardzo ważny. Latynoś to dobry kumpel Nikodema. No i to właśnie Latynoś rzucił pomysł wyjazdu na imprezę urodzinową do jednego znajomka. Nikodem znał trochę tego gościa i powiedział od razu: jo, jo, jo! Wspólnie zaproponowali to Amerykanom, a ci na to, że OK, jedziemy! Zebrała się całkiem spora ekipa i jakieś dziesięć aut ruszyło do Radości na ulicę Pomologiczną. Bo tak nazywa się ta ulica. Ten ich znajomy handlował mięsem i drutem. I oto widzimy jak na stole w ogrodzie piętrzą się góry wędlin i migoczą bezdenne jeziora wódki. Drutu nigdzie nie widać, ale jest za to siatka, a za nią warczą bojowo psy. Są oczywiście panie: mama, ciotka, żona i koleżanki. Panowie? To głównie ukraińscy komandosi. Przyjechali przypilnować spraw swojego szefa, gospodina, właściciela fabryki drutu na Ukrainie. Noszą grube karki, łyse glace i ciężkie, złote łańcuchy. Na widok takich cudów Amerykanie miękną. No bo raczej nie o taką noc im chodziło. Sytuację ratuje zespół Villusion, który supportował Iggiego na Torwarze. Chłopaki przyjechali na Pomologiczną furgonetką pełną sprzętu. Wyciągają migiem perkusję, piecyki i gitary. Rozbrzmiewa huczne „Sto lat!”. I jest już lepiej. Ale to dopiero początek! Bo zaraz ktoś zdejmuje z zawiasów drzwi od garażu, które następnie lądują pod gruszą. Ktoś, nieważne kto, sypie na nich grube i długie ścieżki koksu. Nie takiego syfu co teraz. W tamtych czasach samara koki kosztowała w Warszawie 150 PLN i nigdy potem nie było już w stolicy tak czystego i taniego towaru. Wszyscy rzucają się do drzwi i po chwili zaczyna się mega impreza. Wacek, gitarzysta solowy Hurtowni, tańczył na stole, przy którym siedzieli Ukraińcy. A oni z niewzruszonym spokojem obserwowali jego wyczyny.
Urodziny druciarzo-masarza skończyły się nad ranem. Jakiś czas potem, gdy Iggy znów był w Polsce, ktoś zapytał go na konferencji prasowej czy słyszał o tej imprezie. – Żałuję, że mnie tam nie było! – odpowiedział z żalem. Po tej imprezie Johnny poszedł spać dopiero następnego dnia wieczorem. Ale wtedy był młody i mógł się tak bawić. Teraz też jest dobrze, ale inaczej.
Ma dzieci i żonę. Musi zarabiać na życie i ma odpowiedzialną robotę: pracuje na dźwigu w stoczni. Poza tym jest po staremu, czyli w weekendy gra koncerty z Morlokiem, metalową kapelą z Trójmiasta, w której jest wokalistą i liderem. A teraz patrzy na to, co świat opowiada mu za oknem i słucha tego jak Hurtownia kończy płytę. Powoli wraca do teraźniejszości. Jest dobrze. Jadą z Cyganem na upragniony wyjazd w góry! Ale nagle, co to?… Dlaczego auto zaczyna ryczeć jak traktor?
– Ożesz ty! Tłumik się urwał – mówi Cygan, zaglądając na poboczu pod brzuch samochodu. Wloką się dalej z hukiem jak czołg, do pierwszego lepszego mechanika. Jest we wsi i mają jakieś dziesięć kilometrów. Gość ma akurat pilną robotę na kanale i dopiero za godzinę spawa im tłumik. Gdy kończy robi się czternasta. Cygan daje gazu i lecą do Warszawy. A co do Warszawy, to krótko mówiąc, Johnny nigdy nie przepadał za stolicą. Bo niby dlaczego miałby przepadać? Miejscowe życie jest za drogie, za szybkie i zbyt nerwowe dla gościa, który wychował się przy plaży, a nie na asfaltowej łące wielkiego miasta. Najdłużej to spędził w Warszawie trzy miesiące. Zadekował się u laski na Grochowie. Była wysoka, zgrabna i miała fajne czarne włosy.
Poza tym słabość do koksu. Siedzieli wieczorami, albo kręcili się po mieście. Karmiła go i było im nawet dobrze, ale pewnego dnia poczuł, że musi natychmiast wracać do kreski horyzontu, dotyku wiatru i szumu fal. Do tej romantyki. Potem już nigdy nie ruszył się nigdzie na dłużej.
– Pojedziemy przez centrum – wypalił nagle Cygan.
– Ale po co? – zdziwił się Johnny.
– Zobaczysz.
– Ale tak będzie dłużej, men!
– Mam ochotę na ten kebab przy Marszałkowskiej.
– No co ty? Jaja sobie robisz? Chcesz jechać przez zatłoczone miasto po to, żeby zjeść kebab? Pogięło cię?
– Naprawdę mam ochotę.
– No dobra, jak sobie chcesz – machnął ręką Johny.
O w pół do piątej zatrzymali się przy skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. To właśnie tutaj jest kebab, który Cygan pamiętał z dawnych lat. Czyli kwestia sentymentu, bo niekoniecznie smaku. Zamówili dwa XL-e z kurczaka, w cienkim cieście i na ostro. Cygan zabrał się za swojego przy stole, a Johnny jedząc wyruszył na rekonesans najbliższej okolicy. No i od razu wszedł na słup ogłoszeniowy. A to co na nim zobaczył sprawiło, że przestał jeść i zamarł z papką w ustach. Przed nosem miał bowiem plakat z napisem:
Anthrax
Kochał te szczęść liter. I patrzył teraz, nie dowierzając własnym oczom. To nie była fatamorgana, to była rzeczywistość. Ale jakim cudem nie dowiedział się, że Anthrax i DeviliveD grają pierwszego sierpnia w Stodole? Był w szoku. Tym bardziej, że DeviliveD to byli przecież starzy kumple Morloka. Najlepszy metalowy skład w stolicy. Jazda bez picu, bajeru i lukru. Szatany. Johnny zaszokowany wrócił do Cygana, który nadal siedział na ogrodowym krześle z OBI, które robiło za fotel w krainie kebabu.
– Cygan, ty weź proszę cię, ale zobacz ten plakat. No chodź…
– Czemu? – Cygan dojadał XL-a i już zastanawiał się nad powtórką.
– Chcesz zobaczyć Anthrax?
– Wolałbym Metallikę.
Zawsze to samo. Niekończące się dyskusje, co jest lepsze. Guns and Rosses czy Van Halen, Sex Pistols czy The Clash, Xenna czy Dezerter.
– Ale dziś jest Anthrax.
– Przecież przed północą mamy być w Zakopanem.
– No to będziemy jutro. Jest luz, czy nie?
Na razie Cygan nie odpowiedział, tylko ruszał szczękami. Dwa dni temu zadzwonił do Domu Turysty w Zakopanem i zarezerwował dla nich spanie. Jutro mieli ruszyć przez Roztokę do Pięciu Stawów. To był właśnie ten super plan, który wymyślili kilka miesięcy temu. A koncert? Cygan, owszem, lubił rocka. Od dziecka słuchali razem AC/DC i Black Sabbath. Ale prawdę powiedziawszy, to od jakiegoś czasu leciał u niego głównie rap. Muza, na którą Johnny miał wylane i mówił, że hip hopowa bejera – czyli dupeczki, drineczki i historie z osiedli – to fikcja twórczość dla małolatów. Co innego rock. Rock to jest prawdziwa muzyka!
– Przed Anthraxem grają moi znajomi. Wejdziemy za darmo – kusił Cygana. No, to był jakiś argument, fakt, bo góry – fajna sprawa, wiadomo, ale rozrywka to rozrywka. A ten koncert faktycznie zapowiadał się ciekawie. Cygan wciąż jednak się wahał.
– No to może rzucimy monetą? – zaproponował szybko Johnny.
– Dobra. Orzeł Anthrax, reszka Zakopane.
Johnny podrzucił dwuzłotówkę. Przyklepał i poczekał kilka sekund, żeby podkręcić napięcie.
– Anthrax! – obwieścił triumfalnie. Sprawa była więc jasna. Cygan ruszył po następny kebab, a Johnny zadzwonił do Różyka. Numer do wokalisty DeviliveD miał od lat w komórce.
– No siemano Johnny! Jak jest? – uradował się król warszawskiego metalu. Było słychać, że Różyk jest już w klubie, bo w tle grzmiał ciężki i srogi riff.
– Stoję przy Marszałkowskiej, patrzę na plakat i widzę, że gracie dziś przed Anthraxem.
– Dokładnie człowieku, gramy przed Antraxem.
– Zazdroszczę! Chciałbym przynajmniej to zobaczyć.
– No to wpadaj, men!
– Zaproszenie jest ważne dla dwóch osób?
– Damy radę! Przyjedź zaraz do klubu i zadzwoń. Git?
– Git!
Johnny rozłączył się i odwrócił do Cygana.
– Mamy wjazd.
– No to będziemy w Zakopanem jutro po południu.
– Spokojnie. Tatry nam nie uciekną.
Teraz przyszedł czas na to, aby wyjawić pewien sekret. Otóż Cygan przyjechał w to miejsce z pewnego powodu. Pamiętał o czymś, o czym Johnny najwyraźniej zapomniał. Wsiedli w furę o 16.55 i zawrócili przy Królewskiej, a potem Marszałkowską potoczyli się w stronę Ronda Dmowskiego. Tam drogę zagrodził im tłum.
– Oż ty! Dziś jest rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego! – przypomniał sobie Johnny.
– I właśnie dlatego tu jesteśmy – Cygan pokiwał głową. Nagle jak na komendę wybuchła godzina „W”. Zawyły syreny, do ich zawodzenia przyłączyła się pospiesznie kakofonia klaksonów. Silniki umilkły. Ludzie wyszli z aut i stanęli na baczność. Zrobiło się szalenie uroczyście. Cygan i Johnny oczywiście stanęli tak samo. Zgromadzenie na Rondzie Dmowskiego odpaliło czerwone race i zrobiło się jak w barszczu. Świat zasnuł intensywnie patriotyczny dym. Powietrze zrobiło się ciężkie od emocji i uczuć, a lepkie i gorzkie od wspomnień. Ta mieszanka mocno uderzała do głowy.
– Jest konkret, nie? – powiedział Cygan.
– No jo. Mega konkret.
Po długim unisono syreny miękko zeszły z tonu i rozpłynęły się w powietrzu. Zmęczone trąbieniem klaksony ucichły z ulgą. Opadła cisza. Przez moment można było wyobrazić sobie świat przyszłości, w którym wszystkie fury będą miały napęd na prąd. Ale rzeczywistość wróciła hałaśliwie pod skrzydła naftowych korporacji. Ulica stała dalej, bo na rondzie nadal płonęły race i łopotały flagi, młodzi mężczyźni krzyczeli, że są gotowi umrzeć za Polskę. Kiedy skończyli wszystko ruszyło. Cygan i Johnny pojechali w stronę Stodoły. Johnny grał tu kilka razy i wywiózł dobre wspomnienia. Ucieszył się więc na widok długiego budynku prezentującego się jak pomarańczowe pudełko tanich czekoladek. Na frontonie wisiał rząd afiszy ze zdjęciami i nazwami zespołów, które miały zagrać. Był klimat. Zaparkowali auto i Johnny zadzwonił do Różyka, który odebrał po kilku sygnałach. Wyszedł po chwili. Miał długie czarne włosy, czarny garnitur i czarną koszulę. Na nosie czarne, rogowe okulary. Pierścienie, bransoletki, kolczyki, wszystko co trzeba. Znali się z Johnnym dwadzieścia lat i Johnny był pewien, że ten gość przetrwałby wszystko. Powstanie Warszawskie też, grzejąc przy okazji speeda. Padli sobie w ramiona.
– Jak jest? – zapytał Różyk.
– Git – Johnny uśmiechnął się.
– Git? – upewnił się Różyk.
– Git.
Dwie gwiazdy rocka. Z tym, że Różyk był jednak tą większą.
– Czyli dasz radę wprowadzić Cygana? – Johnny skinął brodą na przyjaciela. Cygan z Różykiem znali się też nie od wczoraj. Z tym, że była to znajomość dość luźna, imprezowa można powiedzieć. Przybili więc tylko piątki.
– No pewnie. Ty Johnny wejdziesz teraz, a Cygan przed samym koncertem wjedzie przez tylne wejście. Czyli bądź tu Cyganie za dwie godziny, OK? – zwrócił się do Różyka.
– Jo. Za dwie godziny.
Tak oto Cygan miał dwie godziny na solową przelotkę. Wiedział dobrze jak wykorzysta ten czas. Skierował się z powrotem do Centrum i po niedługim czasie zaparkował przed Między Nami. Knajpie, którą odwiedzał obowiązkowo, gdy tylko pojawiał się w Warszawie. Miał sentyment do tego miejsca. Wpadał tu w czasach, gdy stolica była klubową pustynią, a Między Nami oazą, w której krzyżowały się ścieżki ludzi z klimatów muzycznych, filmowych i marketingowych. Teraz gdy on, pragnąc odświeżyć wspomnienia, dobijał do Między, Johnny i Różyk buszowali już w najlepsze po Stodole i właśnie wchodzili do niewielkiej sali, w której na co dzień ćwiczyli tancerze. Takiej z gładkim parkietem i dużymi lustrami na ścianach. Dziś była tu garderoba DeviliveD i widać było sporo znajomych twarzy. Ogólnie rockmeni, gdy zbiorą się razem, to lubią pogadać o kapelkach, gitarkach, koncercikach, imprezkach, laseczkach, motorkach i kasiorce. Są też rockmenki. Laski w skórzanych spodniach z włosami do tyłka. One mają swoje sprawy. Wejście Johnnego zostało natychmiast zauważone. Zobaczył błyski spojrzeń. Nie robiło to nami specjalnego wrażenia. Był przyzwyczajony. Stanął i czekał aż ktoś podejdzie i zaczną się rozmowy. Ale nagle ktoś przeszedł, ktoś się poruszył i Johnny dostrzegł, że po drugiej stronie salki stoi nieznana mu laska. Taka, że aż się zdziwił. Naprawdę pełen konkret. Żadna tam kolejna atrakcyjna panna, jakie mija się idąc miastem w słoneczny dzień. To była zadra, która wchodzi w mózg i zostaje tam na dłużej. Ona też się spojrzała i tak po raz pierwszy się zobaczyli. A raczej zderzyli źrenicami, rzęsami i mózgami. Poczuli to mocno. Była wysoką blondynką, szatańsko zgrabną i ubraną w czerń. W jeansy rurki, Conversy i T-Shirt Black Sabbath. Poczuł, że świata zaczyna drżeć i robi się jakoś dziwnie. I nagle jak królik z cylindra wyskoczył Różyk. Podał puszkę Heinekena i puścił oczko.
– To Agnieszka – powiedział cicho.
– Tak jak moja żona.
– No widzisz. Przyszła z dziewczyną naszego basisty. Chodź do niej.
– Po co? – zapytał z dziwnym drżeniem głosu.
– Po nic. Po to, co zwykle. No chodź.
Podeszli. Spojrzała na Johnnego z zaciekawieniem. Z bliska wyglądała jeszcze ostrzej.
– Moja droga. To mój friend – zaczął dwornie Różyk. – Absolutnie wyjątkowy cat, Johnny. Wokalista Morloka, najlepszego metalowego bandu z Trójmiasta. Zostawiam was samych.
Zrobił paradny ukłon i się ulotnił. Jak kamfora albo pieniądze. Patrzyli na siebie i aż huczało od tych iskier, co to nigdy ich nie widać, ale walą tak, że oczy bolą. Bez wątpienia nie była to laska dla romantycznego poety, raczej dla fana myśli Nietzschego. W jej oczach grała Nirvana, a na ustach Sex Pistols.
– Co tam? – zapytał w końcu.
– Nic.
– Kompletnie nic?
– Mniej niż zero.
– Jak ja kocham ten numer.
– Lubisz Lady Pank? – spojrzała z niedowierzaniem.
Rozłożył przepraszająco ręce.
– Jestem prostym człowiekiem. Pracuję w stoczni. Na dźwigu robię.
– Naprawdę? – zaśmiała się.
– Jo.
– Fajny jesteś, wiesz? – zmrużyła oczy.
A potem uśmiechnęła się tym uśmiechem, który potrafi zniszczyć człowieka tak jak krążek hokejowy nos lub oko. Nic potem już nie jest takie samo.
– Lubisz to? – rzuciła.
– Dzięki mojej pracy mam codziennie super widok na horyzont. Chyba, że są chmury. Lubisz morze?
– A kto nie lubi?
– Niektórzy wolą góry.
– Pierdolić góry.
– A my właśnie jedziemy teraz z kumplem w góry. Chcemy się przejść po Orlej Perci. Wiesz co to?
– Nie wiem. A powinnam?
Bez powodu musnęła go koniuszkiem palca po ramieniu, a on poczuł się jak Zorro, pod którym koń stanął dęba. Jak węgorz wyjęty z pułapki.
– Mam dziwne uczucie – powiedział jakby do siebie.
– To feromony – oblizała wargi. I już było pozamiatane. Libido ruszyło jak zwariowana karuzela. Mózg zaczął żyć swoim życiem. Tak jak umysł ćpuna, któremu ktoś przed nosem zamachał towarem.
A teraz wróćmy do Cygana. Wszedł właśnie do klubowego ogródka przed Między Nami i usiadł przy wolnym stole. Gdy podszedł kelner, zamówił sok pomarańczowy. Popijał z przyjemnością małymi łyczkami, przyglądając się dyskretnie klientom.
Obok, honorowe miejsca zajmowało trzech weteranów. Nosili dostojne twarze wypłukane hektolitrami gorzały, uwędzone milionami milionów fajek i zasypane taśmociągami wydmuchanego proszku. Kilka stolików dalej czatowała pięćdziesięcioletnia kobieta w typie artystki, która coś tam maluje, coś rzeźbi i dorabia sobie Tarotem. Ciotka rewolucji, krótko mówiąc. Kiedyś Cygan poznał malarkę, która po dwóch szybkich wódkach wyznała, że przestała układać Tarota po tym, jak na jej plechach rano pojawiały się krwawe ślady. Wyglądały tak, jakby coś we śnie rozorało jej skórę pazurami. Sama przecież tego nie zrobiła. Cygan ogólnie nie lubił wróżb. Wróżyły mu wyłącznie Cyganki, i to tylko, gdy był mały, bo potem już nigdy nie chciał.
Dokończył sok i ruszył Chmielną do Nowego Światu. Z daleka zobaczył mężczyznę, który zbliżał się drobnymi krokami. Niczym kot. Cały na czarno. Był ubrany w mespadryle, rurki, koszulę, rękawiczki i kapelusz. Zatrzymał się przed Cyganem, który wiedział dobrze z kim ma do czynienia. To był Czarny Roman. Legenda warszawskiej ulicy. Kiedyś, dawno temu Cygan zobaczył go na Muranowie. Dreptał w czarnych skarpetkach i był jak wampir otulony przed słońcem w płaszcz nocy. Mamrotał swoje zaklęcia i wbijał w rzeczywistość oczami szpilki. Cygan dowiedział się potem, że Roman tak naprawdę nazywa się Jan Polkowski i przed laty był dobrze prosperującym cinkciarzem. Obracał walutą i ubierał się elegancko. Miał w tamtych czasach na ulicy szacun, bo ludzie najzwyczajniej w świecie bali się, widząc, że jest „jakiś inny”. Najpierw uciekła od niego żona. Zniknęła z całą kasą. A potem dostał straszny łomot. I to był koniec. Odpuścił sobie prozę życia i przeniósł się do poezji mroku.
– Dzień dobry panie Romanie – przywitał się grzecznie Cygan.
– Powróżyć ci? Powiem ci, kiedy umrzesz. – Roman spojrzał mu prosto w oczy, aż Cygana troszkę obleciał strach.
– E nie. Nie chcę tego wiedzieć. Nie lubię wróżb.
– Nie bój się, nie umrzesz jutro.
– Skąd pan to wie?
– Arcy Kurwa Morderca jeszcze cię nie widzi.
– Całe szczęście.
– Uciekaj stąd. – Roman pochylił się tak, że Cygan poczuł na twarzy jego gorzki oddech.
– Dlaczego?
– Leci skała na Warszawę. Ma zamordować milion dwieście tysięcy ludzi.
– Jaka skała?
– Niebo zostało zajęte przez Arcy Kurwę Mordercę. W niebie został wywołany przez niego kataklizm.
– A o tym skąd pan wie?
– Jestem świadomością nieśmiertelności mordu. Świadomość ta jest najmocniejszą prawdą nieba.
– Czy jest jakiś ratunek?
– Trzeba rozkodować Arcy Kurwę Mordercę.
– Jak?
– Należy natychmiast doprowadzić śledczą Młynarską. To najmocniejsza śledcza z pokoju trzeciego piętra komendy Warszawa Wilcza 21. Sekcja przeciwko życiu. Dopiero rozkodowanie uświadomi wam, kto to jest Arcy Kurwa Morderca. Uratuje milion dwieście tysięcy ludzi – syczał Roman.
Cygan wypuścił głośno powietrze. Trochę go to wszystko przytłoczyło.
– Uważaj na siebie – pożegnał go człowiek-nietoperz i pofrunął w Chmielną.
Cygan doszedł powoli do Nowego Światu. Zjadł jeszcze loda i zawrócił. Koncert zaczynał się za niecałą godzinę. Wsiadł w auto i niespiesznie pojechał w stronę Mokotowa. Przed Stodołą stali nadal fani metalowego grania. Jeszcze jadąc, zadzwonił do Johnnego.
– Podejdź pod drzwi z tyłu budynku – usłyszał głos przyjaciela.
Tak stanął przed masywną, agresywną płytą, która otworzyła się tak jakby czekała na jego przyjście. Zobaczył Różyka i Johnnego.
– W porządku, loco? – spytał Różyk.
– Na maksa! – Cygan zrobił krok i energia koncertu wessała go do środka.
Rozdział 2Na scenie
POSZLI PROSTO NA GÓRĘ. DeviliveD szykował się do akcji. Jak żołnierze z rockowych sił specjalnych. Przeciwnik został przybity do ziemi huraganowym ogniem dział, które od dziesięciu minut strzelały Slayerem. I teraz wszyscy szykowali się na krwawą łaźnię. Nikt nie miał złudzeń. Nadchodziła metalowa maszynka do mięsa!
Trzeba zaznaczyć, że DeviliveD był składem z mocną historią. Z pierwszego line-up’u przeżyli tylko Różyk i perkusista Borsuk. Basista i gitarzysta od dawna grali pod ziemią. Albo „po tamtej stronie”, jak to piszą na Facebooku ludzie, którzy wierzą, że jest świat duchów, w którym spotkają się ze wszystkimi, na których im zależy. Basista wyparował. Grzał zawodowo herę i snuł się po Dworcu Centralnym, podpierając swym udręczonym życiem szare ściany. Kiedyś, gdy był na straszliwym skręcie, rzucił się do taryfy, żeby wyrwać radio. Taksówkarze pobili go tak, że coś mu trzasło. Z czasem od ćpania zmalał o kilka centymetrów i Johnny był w szoku, gdy spotkali się po kilku latach na jakimś pogrzebie. Papież polskiej gitary basowej, bo tak go nazywali, sam produkował w tamtym czasach kompot. Miał melinę na Szmulkach, a w niej dwa duże kotły. Na nadgarstkach pielęgniarka zainstalowała mu wenflony, w które co kilka godzin wpuszczał świeży towar. Wpadł w końcu, jak prawie każdy w tym biznesie i poszedł siedzieć. Wyszedł odkarmiony i wypoczęty, a potem znów zaczął produkcję. Tym razem w malutkim domku na przedmieściach. Przerobili mu go na fortecę, a towar podawał wyłącznie dilerom – przez mały otwór w ścianie. Ponieważ był tam praktycznie zamurowany, policja musiała użyć dźwigu do zerwania dachu. Kiedy go wyjmowali ze środka, z domku buchał ogień, bo chcąc zatrzeć ślady, wzniecił pożar. Znów posiedział i wyszedł. A potem się rozpłynął.
Pewnego dnia na podłodze mieszkania, w którym był widziany po raz ostatni, znaleziono dziwną śmierdzącą galaretę i resztki ciuchów. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozpuścił go w kwasie. Tyle o basiście. Pierwszy gitarzysta DeviliveD robił jedne z najlepszych riffów w Polsce. Umarł, gdy zapakowany amfą wypił złą wódkę od Ruskich. Odszedł z pianą na ustach.
Johnny kochał tamten skład. Potem też było dobrze, bo DeviliveD nagrał pięć równych albumów, po mistrzowsku zszywając death metal i hard rocka.
Różyk na płytach śpiewał po angielsku, a na koncertach w kraju po polsku. Kariera zażarła im tak, że jeździli na trasy do Stanów i Japonii. Dziś grali, jakby jutro miało się wszystko skończyć. Jakby cały kosmos miał spłynąć z kupą w kiblu. Byli tak zakolegowani, że Johnny znał teksty wielu ich numerów.
Różyk, który wiedział o tym doskonale, nagle krzyknął do mikrofonu:
– Hej ludzie, jest tu Johnny z Morloka. Chcecie, żeby Johnny, zaśpiewał z nami?
Johnny stał po prostu z boku sceny i patrzył jak grają. Nagle wszyscy zaczęli się na niego patrzeć. Podrapał się po głowie.
– Go, Johnny Go! – krzyknął Różyk. Był rozebrany do pasa i ociekał potem. U jego stóp drgały rozpalone do białości ciała. Pływały w metalu, który bezlitośnie spuścili ze sceny. Johnny poczuł mrowienie w mózgu. Przez ciało przeleciał mu dreszcz. Podszedł do drugiego mikrofonu, tego przez który gitarzysta śpiewał chórki. Spojrzał przed siebie. Sala była jak plac szczelnie wybrukowany głowami.
– Cześć ludzie, jestem Johnny. Znacie mnie?
Głowy odpowiedziały krzykiem.
– A ty znasz „Niebo”? – zapytał Różyk.
– No pewnie. Kto nie zna? – wzruszył ramionami Johnny.
– No to „Nieboooo”! – krzyknął Różyk.
Publiczność odpowiedziała histerycznie. To była ballada, ogólnopolski wręcz hit letnich metalowych plenerów. Historia o tym, jak chłopak zakochał się w dziewczynie, zaczęli ze sobą być i on nauczył ją jeździć motocyklem. Potem się odkochał i odszedł, a ona zginęła na skrzyżowaniu pod ciężarówką. Historia oparta na faktach. Tak zginęła koleżanka Różyka. Johnny wiedział o tym doskonale. Objął dłońmi mikrofon. To był jego klucz do królestwa piekła i nieba. To, co przeżywał, można było porównać tylko z uczuciem, które pojawia się na moment przed nieoczekiwanym, zajebistym seksem. Albo gdy jesteś gwiazdą futbolu i za chwilę strzelisz karnego. Ale tak poza tym, to było tak jak zwykle, czyli od ludzi jebało totalnie potem. Ruszyli. Różyk zaśpiewał kilka pierwszych linijek, a on dołączył w połowie zwrotki. Ich głosy spotykały się i sklejały. Śpiewali mistrzowsko. W zaskakujących niekiedy interwałach. Znów poczuł dreszcz biegnący po skórze.
Miłość tak mocna jak śmierćFałszywy podarunek losuPrzeklęta przez bogówBez szans na nowe rozdanieNad grobem czarna ceremoniaOdtrącone przeprosinyZostała wieczność i tajemnicaBezsilny płacz i wypalone zniczeUmarłe kwiaty wskażą ci drogę.
Numer zszedł jak lawina. Gdy wybrzmiał, wykonali niedźwiedzia. Gruchnęły brawa. Johnny ukłonił się nisko i zszedł na bok. Prosto na Agnieszkę. Wyglądała jak aktualna Miss mokrych nocy szesnastolatka. Złapała go za ręce.
– To było zajebiste! Nagrałam! Wrzucić na YouTuba?
– Wrzucaj!
Był totalnie naładowany adrenaliną, a na jej widok wystrzeliły mu guziki. Zamienił się w ptaka, który uciekł z klatki i jak szalony rozbija się po mieszkaniu. Oszołomiony lotem zapomina o najbliższych centymetrach. Byle dalej!
Tymczasem DeviliveD łoił kolejny numer. Stanęli więc razem i patrzyli jak Różyk posyła publikę na deski. Cygan też patrzył, ale nie na kapelę, a na Johnnego i Agnieszkę. Od zawsze mu tego zazdrościł. Tych lasek na plaży, które leciały, gdy tylko zaśpiewał i zagrał na gitarze. Zawsze pojawiała się chętna. Zawsze! Co najmniej jedna. A on, żeby coś wyrwać, musiał świrować i tańczyć. No ale nie każdy rodzi się artystą.
Różyk skończył swój show i zaczęła się przerwa. Techniczni zainstalowali graty Anthraxa. A DeviliveD w garderobie czynił honory. Każdy chciał się załapać na blask gwiazd rocka.
– Zobacz, już jest ponad sto odsłon! – Agnieszka pokazała ekran smartfona. To była kropka nad „i”. Weszła mu ostro heroina Internetu. Przypadkowy rzut monetą utorował drogę do szczęścia. Do przygody, od której mózg zakipiał dopaminą.
I wtedy zaczął grać Anthrax. Ruszył metalowy walec. Prosto z Nowego Jorku. Tak jakby chcieli przewrócić świat. Spadły najcięższe riffy. A Johnny od tego wszystkiego kompletnie odleciał, wbiegł na scenę i rzucił się w morze głów i rąk. To był stagediving! Od dawna tego nie wykonał. Kiedyś, dawno temu skoczył tak na swoim koncercie, ale ludzie się rozstąpili i potłukł się koszmarnie. Dziś tłum go złapał i zaczął płynąć nad głowami. Unosił się na plecach, to była magia. Po chwili łagodnie wylądował gdzieś z boku.
I nagle obok wylądowała Agnieszka, bo też skoczyła za nim ze sceny! Zaczęła tańczyć. Wariowali tak, jakby chcieli rozwalić sobie odcinek szyjny kręgosłupa. Czyli zrobić whiplash.
Anthrax na bis zagrał ultra ciężkie „Keep it in the Family” i melodyjne „Only”. Gdy rockowy pociąg stanął, pojawił się Różyk, a w sekundę po nim Cygan.
– Jest impreza u Latynosia, jedziecie z nami? – zapytał Różyk.
Johnny spojrzał na Cygana. A ten kiwnął głową. Było już za późno na rajd przez Polskę. Teoretycznie mogli wsiąść w furę i powalczyć tak, żeby o czwartej nad ranem być w Zakopanem. Ale po co? Przecież są dziewczyny. Przecież jest impreza. Obaj znali Latynosia i wiedzieli, że będzie bardzo dobrze.
Agnieszka pojechała z nimi. Gdy wjeżdżali w niewielką uliczkę na Sadybie w zimnym brzasku gazowych latarni Johnny przeczytał na niebieskiej tabliczce – Sosnowa. Auta zaparkowały ciasno przed niewielkim, starym bliźniakiem. To była chata Latynosia.
Rozdział 3Spacer po towar
KOMU WINA, KOMU DYMA? – krzyknął Różyk, gdy wszyscy byli już w środku. Polała się whisky, popłynęło czerwone wino. W powietrzu zawisł słodki zapach gandzi i zaczęły się tańce. Cygan szybko wyhaczył młodą, zgrabną brunetkę, a Johnny wirował z Agnieszką. Popijali z gwinta wino i ani się obejrzeli, a byli już elegancko zrobieni.
– Wyprostujemy się? – zapytała.
– A mamy czym?
– Chłopaki ciągną w piwnicy.
Skinął ochoczo głową i zeszli po wąskich schodkach. Za stołem siedział Heniek, czołowy warszawski diler gandzi. Wysoki, wyluzowany, długowłosy gość. Miał z pięć dyszek, a dilował pewnie ze dwie. Zaczął kręcić ten biznes zaraz po upadku komuny. W czasach, w których załoga bawiła się tylko w jednym lilipucim barze na tyłach kina Moskwa. Johnny był tam kilka razy. Nazywało się to A&P, ale wszyscy mówili Pub Moskwa.
W środku było jak w amsterdamskim coffee shopie, w którym ktoś rozlał kanister z LSD. Bar po kilku latach się rozleciał, bo jazda była za ostra. Nawet jak na wariacki początek lat dziewięćdziesiątych.
Johnny poznał Heńka przy okazji swoich pobytów w stolicy i kilka razy nawet kupił od niego zioło. Kiedyś na przykład zadzwonił i umówili się na Rakowieckiej. Heniek podjechał z rykiem na Harleyu, wyjął z bagażnika butelkę wina i pociągnął słusznie z gwinta. Sprzedał mu dobrą trawę i odjechał. Z rykiem.
– Kopę lat! – ucieszył się Heniek.
– Cześć, men! – przywitał go Johnny.
Jeden z obecnych przy stole powrócił do opowieści, którą przerwało pojawienie się Agnieszki i Johnnego.
– Miałem czterdzieste urodziny, byłem w Ełku, no i były akurat Dni Miasta. Chłopaki dali mi w samochodzie wielką kreskę. Gdy ją wciągnąłem, wzięli mnie pod pachy i zaprowadzili prosto do balonu, bo był tam akurat balon. Wsadzili mnie do kosza, facet dał w palnik i odlecieliśmy. Jak byliśmy już jakieś dwieście metrów nad ziemią, usłyszałem, że przez mikrofon na scenie nawija akurat mój kolega. „Proszę państwa, a teraz składamy życzenia urodzinowe naszemu koledze Tomaszowi. Jest w balonie nad nami. Wszystkiego najlepszego Tomku!!! Sto lat, sto lat…!”. I patrzę, a cały tłum mi śpiewa! Ha, ha, ha!
Wszyscy zachichotali.
– Panowie, a poczęstujecie nas? – zapytała Agnieszka.
– Jasne. Kto by takiej odmówił!
Heniek sięgnął po talerz, na którym były rozsypane gotowe kreski. Podał Agnieszce zwinięty w rulonik banknot stuzłotowy i zaśpiewał pod nosem:
Przyjechali na Żurawią pasterzeRozsypali dzieciąteczku na lustrzeChwała na wysokości, chwała na wysokościA towar do nosa.
Wybuchł rechot. Wszyscy tu kumali czaczę i wiedzieli, o czym jest ta piosenka. W starych, dobrych czasach przy Żurawiej była pizzeria Da Angelio. Urzędował tam pan Śliwka. Oficjalnie ochroniarz, a w rzeczywistości pierwszoligowy diler koksu. Sprzedawał znajomym, ludziom z półświatka i z polecenia. Jego koks był zajebiście czysty. Było minęło. Od dawna nie ma już ani tej pizzerii, ani Śliwki. Teraz towar jest mocno przyżeniony, ale gdy ktoś ma kontakt, to nadal może kupić proszek, który jest kokainą nie tylko z nazwy. Tak jak ten materiał na talerzyku.
Agnieszka jednym sniffem wciągnęła grubą jak dżdżownica kreskę.
– Oż ty! Profesjonalistka! – Heniek aż cmoknął z zachwytu.
Johnny uśmiechnął się pod nosem. Lubił te załoganckie powiedzonka: „Oż ty żilgas!”, „Kunglans!”, „Szlusdrax!”. Wziął rulonik i włożył całe serce i płuca w to, żeby wypaść nie gorzej. Dał radę. Ścisnął palcami dziurki w nosie i wciągnął powietrze, żeby towar wszedł głębiej.
Owszem. Lubił koks. I miał z nim różne historie. Osiem lat temu zagrali z Morlokiem na miejskiej imprezie w Gdańsku. Gwiazdą wieczoru był ściągnięty z Lublina Bajm. Beata Kozidrak wyła tak, jakby chciała udowodnić, że ma emisję nie gorszą od Bruce’a Dickinsona z Iron Maiden. Co oczywiście nie wchodzi w grę. Morlok zagrał swój set wcześniej. Dali czadu a potem Johnny kręcił się i gadał z ludźmi. Wypił kilka piw, spalił z kimś jointa i w końcu spotkał znajomka z Gdyni. Konkretnie Budzisza, czyli takiego jednego koleżkę, który balangował z muzykami. Był obrotnym cwaniaczkiem, który wiedział, jak i gdzie podczepić się pod hajs. Gość nie miał frikowego wyglądu i na luzie można go było wziąć za typa z jakiejś poważnej firmy. Przynajmniej do momentu, gdy okazywało się, że Budzisz jest koksiarzem wyczynowcem. Należy dodać, że historia, o której mowa, rozgrywała się w czasach, gdy proszku nie dmuchali jeszcze dyrektorzy i aktorzy, politycy i prezesi rad nadzorczych. Koks był towarem gangsterów i ludzi z branży muzycznej.
Budzisz zaproponował Johnnemu nosa, a ten zgodził się z radością. Nie miał dzieci, nie pracował w stoczni na dźwigu i chętnie wciągał kreski wysypywane na talerzykach, pudełkach od kompaktów czy na stole. Warto dodać, że sam kupił koks ledwie kilka razy, bo jako gwiazda był częstowany, co było jednym z plusów tej roboty. Tym razem trafił na speedway. Budzisz miał dużą torbę i sypał co chwila. Siedzieli na przednich fotelach jego fury i ściągali z pudełka kompaktu pierwszej Nirvany. Towar był mocny jak cholera. W niewiele ponad godzinę wykonali osiem kresek i tak się zapakowali, że włosy prawie stanęły im dęba.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki