Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pisząc „63 noce” oparłem się na faktach i autentycznych postaciach. Mój Orzeł to Agaton, czyli Stanisław Michał Jankowski, Legenda Powstania Warszawskiego. Większość opisów walki ulicznej wymyśliłem, ale gdy doszło do wędrówki kanałami, sięgnąłem po oryginalne relacje i na takiej podstawie napisałem swoje partie. Przejścia kanałowe są więc zainspirowane głównie fragmentem autobiograficznej książki Agatona „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie: wspomnienia 1939-1946.” Co do reszty zacytowanych faktów, to pilnowałem się, żeby pisać skąd mój bohater zdobywa kolejną wiedzę na temat Powstania.
W „63 nocach” drugim (ale nie mniej ważnym) planem akcji jest współczesna Warszawa. Pojawiają się ludzie z krwi i kości, bo to plan mocno autobiograficzny. W kilku epizodach obsadziłem znajomych. Wystąpili z pełną tego świadomością, autoryzując nasze fikcyjne rozmowy, a napisanie książki o moim życiu zasugerował mi kolega Bartek Sosnowski, za co mu dziękuję!
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 27 min
„Hanko, o Tobie marzę wśród bezsennych nocyHanko, ja bez Ciebie nie potrafię żyćI wciąż bym się wpatrywał w Twoje oczyI przy Twym boku ja tylko chciałbym być.”
Słowa piosenki, którą rozsławił Stanisław Grzesiuk.
Warszawa, 23 sierpnia 1944 roku
Zamknąłem oczy i odłożyłem broń. Musiałem tak zrobić, żeby ochłonąć, choć odkładanie broni na polu bitwy to albo skandaliczny idiotyzm, albo akt samobójstwa. Sten leżał na papie, którą wyłożono dawno temu dach, a ja z trudem, ale jednak, oderwałem się myślami od tego miejsca. Przypomniałem sobie dzień pełen blasku i słońca, cudowne chwile nad wybrzeżem Morza Śródziemnego. Jeden z tych wakacyjnych dni, które spędziliśmy z Moniką w Grecji.
Popłynąłem wtedy wzdłuż skalistego brzegu. Sam, z maską, fajką i płetwami. Przed oczami miałem błękit morza i szarość kamienistego dna. Płynąłem chyba z pół godziny otoczony przez pusty i dziki krajobraz. Jakbym wspinał się w górach albo wylądował na bezludnej planecie. Unosiłem się nad skalnymi uskokami, przepływałem przez kolejne księżycowe zatoki. Coraz dalej i dalej. Aż do miejsca, w którym to wszystko się kończyło i zaczynało się otwarte morze. Poczułem, że wszystko jest częścią wszystkiego. Że jestem w Kosmosie. Że nie znaczę nic więcej niż ta woda, w której unoszę się jak pyłek, bo sam jestem gwiezdnym pyłem. Z niego powstałem i w niego się obrócę. Gdy to poczułem, otworzyłem oczy.
Nie byłem jednak w morzu lecz w piekle. Tym razem w głowie miałem już spokój. Sięgnąłem powoli po broń i niespiesznie wyjrzałem zza murka. Nie było widać celu. Gość wtopił się w rzeczywistość, logiczne więc było, że muszę się do niego zbliżyć. Zajście go od tyłu było złym pomysłem, bo pokazał już jaki jest czujny. Tamten strzał był idealny! Przeczołgałem się do kolejnego komina…
Warszawa, 15 lipca 2018 rok
– JESTEŚ TCHÓRZEM! – WRZESZCZAŁA PO RAZ MILIONOWY MONIKA. Czułem, że zaraz pęknie mi od tego głowa. Tak. Zawsze kochałem tę kobietę i zawsze chciałem z nią być. Ale ten wrzask sprawiał, że czułem wstręt do wszystkiego, a przede wszystkim do siebie. Jakbym napił się benzyny i zaczął leczyć się ogniem.
Już w liceum zapowiedziałem, że będzie moją żoną. Była dwie klasy niżej. I została. Na początku dziewczyną, a potem wszystkim po kolei. Jezu, jaki byłem szczęśliwy. Tak jak może być tylko facet, który zdobył serce tej jednej jedynej. Przeżyliśmy chyba wszystko co było nam dane. Poza jednym. Dzieci nie mieliśmy i pewnie dlatego wszystko się zmieniło. Miłość wyschła i rozsypała się jak popiół. Zostały puste spojrzenia.
– Jesteś tchórzem! Związałam się z kompletnym nieudacznikiem. To był mój największy życiowy błąd. Nie masz żadnych ambicji. Jak mogłam związać się z takim zerem?
Krzyczała na cały głos, nie przejmując się kompletnie, że okna są otwarte, bo jest przecież połowa lipca, i jej wrzask słyszą sąsiedzi naszego bloku. Stałem przed nią jak zbity pies. Tak. Od liceum zmieniło się wszystko. Ona została wziętym chirurgiem plastycznym, a ja skończyłem jako loser. Trochę mi to zajęło i sporo się po drodze działo, ale się udało.
Po kolei: najpierw ukończyłem z dobrą lokatą prawo, ale nie poszedłem dalej w tym kierunku. Wybrałem drogę przygody. Udało mi się znaleźć pracę w największym warszawskim dzienniku, warszawskim dodatku „Gazety Wyborczej”, czyli „Gazecie Stołecznej”, gdzie spędziłem kolejne trzynaście lat. To była wspaniała robota. Świetni ludzie, super tematy i sto osiemdziesiąt tysięcy nakładu. Stare, dobre czasy, złota era królestwa papieru. Moja kariera żarła pięknie, nagle się stałem znanym dziennikarzem.
Było fajnie aż do momentu, gdy w Stanach wybuchły bańki spekulacyjne i wszystko poleciało na pysk. To był rok 2008. Ja oberwałem pierwszy, bo nie pisałem na etacie. Byłem współpracownikiem albo jak kto woli freelancerem i nagle się okazało, że nie jestem już aż tak potrzebny. Zrobiło się mnie o połowę mniej. Uprawiałem wtedy głównie lifestyle i pisałem o kulturze.
Kiedyś, dawno temu, mogłem wejść w twarde dziennikarstwo, pisać o aferach, zbrodniach i polityce, ale nie czułem tego. A może raczej bałem się, że sobie nie poradzę, bałem się odpowiedzialności i procesów. Nieważne, było, minęło. Ważne było, że lubiłem tę swoją działkę i byłem w tym dobry. Czas popłynął, jak się okazało, w słabym dla mnie kierunku. Świat się zmienił. Stał się miejscem mniej wygodnym i łatwym w użyciu. O robotę było coraz trudniej, aż musiałem się zwinąć z mediów. I tak zapisałem się do reklamy. Poszedłem do agencji, jak to się mówi górnolotnie – kreatywnej. Dostałem ten job dlatego, że szefową była kobieta mojego kumpla z ogólniaka, a dyrektorem kreatywnym dawny redaktor mojej gazety. Powiedział, że dobrze kombinuję i przekonał ją, żeby dała mi etat. Byłem przeszczęśliwy, a marketing jawił mi się jako nowe wyzwanie. Uczyłem się nowego stylu myślenia! Zamiast jak dotychczas opisywać świat, wymyślałem bajki o alkoholu, słodyczach, detergentach, polisach ubezpieczeniowych i produktach przemysłu mięsnego. Ale nie tylko, bo nadal pisałem do fajnego miesięcznika dla facetów. Nazywał się „Logo”. W tym byłem naprawdę dobry i robiłem to w sumie piętnaście lat. Aż go zamknęli. Można się było na nie czasami natknąć w poczekalniach do przeróżnych miejsc, w których leżało razem ze starą prasą do poczytania. Tyle zostaje ze starych gazet. Makulatura i pożółkłe egzemplarze w archiwach.
Monika wtedy jeszcze mnie kochała. Ja ją oczywiście też. Praca w agencji była, nie powiem, przyjemna. Z okazji świąt odbywała się wyżerka. Do jednej z sal konferencyjnych wjeżdżał catering. Na stole główną rolę grała świńska noga, od której odkrajało się plastry szynki. Zawsze większość tej nogi zostawała i pewnie ją wyrzucali albo zabierali do domu.
Dali mi w tej agencji do pary fajną kobietę. Była Art Directorem, czyli graficzką, wykształconą artychą po grafice na ASP. Na początku udało nam się zrobić zabawną kampanię szynki konserwowej i poczułem, że jestem na dobrym torze. Potem bywało różnie, ale trzymaliśmy się bandy. Po dwóch latach zaszła w ciążę i odeszła, a przy jej biurku pojawił się facet. Suchy i zasadniczy okularnik. Stary reklamowy wyga. Przez palce patrzył na to, że raz w miesiącu pisałem cichcem reportaż do mojego miesięcznika dla facetów. Z nim także od początku się polubiliśmy. Zrobiliśmy kilka kampanii, ale z czasem wszystko zaczęło tonąć w pustce. Mieliśmy wielotygodniowe przestoje. Nic się nie działo. Przychodziliśmy do pracy tylko po to, żeby zasiąść przed komputerem i udawać, że pracujemy. Czas zmienił się w klej, którym przypinaliśmy się do krzeseł. Kolejny powód do stresu i pytań o to co dalej, bo w nieskończoność tak przecież nie można. Z tego wszystkiego zacząłem odpływać i pisać wyssany z palca horror, który zatytułowałem nomen omen „Pułapka”.
Mojego kolegę po jakimś czasie zaczęło to strasznie drażnić, ale sam też nie był lepszy, bo dla odmiany długimi godzinami projektował szafę do sypialni. W końcu to nieróbstwo i moja nieznośna lekkość bytu uderzyły mu do głowy i stał się nie do wytrzymania. Był skurwiel inteligentny i zdecydowanie lepszy w reklamowe klocki. Tak mnie w końcu dojechał psychicznie, że naraz odkryłem, że zaczynam grać rolę nieudacznika i idioty.
– Nie dawaj się! Idź do szefowej i powiedz, że chcesz zmienić partnera – denerwowała się Monika. Nie mogłem się chyba na to zdobyć i w końcu pewnego dnia doszedłem do ściany. Gość okazał mi publicznie lekceważenie i zrozumiałem, że to koniec.
Dalej mogłem już tylko być frajerem. Poszedłem do szefowej i się zwolniłem. Powiedziała, że mogę zostać albo odejść. To mój wybór. Wybrałem odlot. Koleś był w szoku. Jego też zwolnili po kilku miesiącach. Nie mamy ze sobą kontaktu.
– Dlaczego się zwolniłeś, idioto? – rozpaczała Monika.
– Nie mogłem już tego dłużej znieść.
– A co chcesz robić?
– Nie wiem.
– Co znaczy nie wiem? Nie chciałeś być poważnym dziennikarzem, bo bałeś się, że sobie nie poradzisz. Teraz nie chcesz być copywriterem. Kim chcesz być?
– Nie wiem. Coś wymyślę.
– Co wymyślisz? Gówno wymyślisz! Jesteś po prostu tchórzem!
– Przestań tak do mnie mówić!
Monika to śliczna kobieta. Wysoka, ma świetną figurę i długie, lśniące, czarne włosy. Wie jak o siebie zadbać, w końcu z tego ma chleb. Tracąc taką kobietę facet czuje jakby wyrwano mu pół serca.
– Za cokolwiek się zabierzesz, to spierdolisz. Mam cię dość!
Mogła sobie pozwolić na takie postawienie sprawy, bo mieszkanie było jej. Wzięła na siebie kredyt i kupiła nasze trzy pokoje na Kabatach. Lokal był zapisany na nią, widocznie już wtedy przeczuwała, że się z czasem przewrócę i będzie musiała zrzucić plecak.
– Potrafisz tylko brzdąkać na gitarze i bawić się w wojnę na komputerze! – zamachała mi przed nosem rękami. I znów poczułem to samo. Że nie mogę zostać. Spakowałem ciuchy w dwie sportowe torby. Książki i płyty zostały. Moim jedynym majątkiem był akustyczny czarny Fender, laptop i głośnik JBL.
Laptop używałem do pisania oraz do gry. Od pięciu lat obchodziła mnie tylko jedna. Counter-Strike. Kultowa strzelanka, w którą co miesiąc gra 10 milionów osób na całym świecie.
Byłem snajperem ekipy Killing Five, czyli asem. To była ostatnia rzecz w życiu, w której byłem dobry. Graliśmy w lidze, trenowaliśmy po półtorej godziny dziennie. Raz w tygodniu zaliczaliśmy kilkugodzinny spring turniejowy. Jeden albo dwa. To jest konkret. Każdy mecz w CC składa się z trzydziestu rund. Wygrać każdą można na kilka sposobów, najczęściej zabijając wszystkich przeciwników albo detonując lub rozbrajając bombę, bo w CC walczą ze sobą terroryści i antyterroryści. Co super ważne, przed każdą rundą trzeba kupić broń, a pierwsza runda to same pistolety. Pistoletówka. Hierarchia graczy jest bardzo ostra i na pozycję trzeba się naprawdę ciężko napracować. Zainwestowałem w siebie. Byłem graczem dziesiątej rangi!
Do poziomu Silver brakowało mi tylko siedmiu oczek. Dużo i mało, zależy jak się na to patrzy. Marzyłem o tym, żeby Killing Five weszło na poziom profesjonalny, bo na Councie można zarobić niezły szmalec. Raz do roku najlepsi profesjonalni gracze na świecie biorą udział w CS:GO Major Championships. Pula nagród wynosi milion dolarów. Są także mniejsze mistrzostwa z nagrodą pieniężną w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jak można coś takiego zostawić?! Monikę zawsze strasznie wkurwiało, że się zamykam raz dziennie, a potem wychodzę nabuzowany adrenaliną jak dziki zwierz. Rozumiałem ją rzecz jasna, ale to było moje życie.
Niestety zarobki naszej drużyny nie były powalające. W zeszłym miesiącu zarobiłem na CC osiemset złotych. W tym będzie podobnie. W agencji zarabiałem trzy czterysta. Razem dawało to przyjemną kwotę. Ale teraz?… Został mi tylko Counter-Strike.
– Jesteś skończonym nieudacznikiem! I zawsze nim będziesz! Wynoś się! – wyrzuciła z siebie na pożegnanie Monika.
Wyszedłem bez pożegnania.
PODBIŁEM PROSTO DO ANDRZEJKA. Sprawdzonego kumpla z dawnych lat. Andrzejek mieszkał sam na Muranowie. Przyjął mnie z pełnym zrozumieniem. Sam nigdy nie miał żony, a nagą kobietę widział ostatni raz rok temu. Był chudym, łysiejącym gościem, który od kilku miesięcy pracował w energetycznej spółce Skarbu Państwa. Przedtem dwa lata działał w dziale reklamy jednej z prawicowych gazet. Zwolnili go, a na jego miejsce przyjęli pociotka prezesa.
Daliśmy z okazji mojej smutnej historii banię. Piątkową, konkretną. Piliśmy wino i paliliśmy zioło. Wyjąłem Fendera i śpiewałem szlagiery, a on grał widelcami na garnkach.
– Jak będziesz teraz zarabiać hajs? – zapytał, gdy opadliśmy z sił.
– Nie mam pojęcia. Na pewno będę grać w Counter-Strika.
– Nie chcesz być nadal dziennikarzem?
– Internet zżarł papierowy lifestyle. „Shape”, „Playboy”, „CKM”, „Logo”… Tego wszystkiego już nie ma.
– A nie możesz iść na jakąś portalozę?
– Po to żeby pisać osiem godzin dziennie kawałki o tym, że gosposia okradła księdza, gdzieś na mieście stuknęły się auta, jest właśnie korek na S2, otworzyli nowe przejście dla pieszych albo zawalił się pustostan? To robota dla małolatów. Za stary jestem.
– To może pójdziesz z powrotem do jakiejś agentury?
– To raczej niemożliwe.
– Czemu?
– Bo nie zabrałem ze sobą portfolio.
– Co to jest?
– To jest teczka z pracami, które zrobiłem pracując w agencji.
– Dlaczego nie zabrałeś?
– Bo nie chcę tego już robić.
– Ale coś trzeba robić.
– Będę grać w Counter-Strika. Jestem w tym coraz lepszy.Zaśmiał się.
– Daj spokój. Nie nadajesz się.
– Dlaczego?
– Antek. Ile ty masz lat? Jeżeli jeszcze się nie przebiłeś to znaczy, że się już nie przebijesz. Pomyśl o czymś realnym.
– To będę grać w knajpie.
– Tak. Jasne. Będziesz brzdąkać szlagiery, a ludzie jeść kotlety.
– To źle?
– Żadna praca nie hańbi. Ale przecież nie wyżyjesz z tego.
Andrzejek miał rację. Od lat łapałem tylko co jakiś czas chałtury w pizzeriach i kawiarniach. Żeby wyskoczyć wyżej trzeba być kimś extra. Robić piosenki, które podobają się ludziom albo chociaż mieć świetnie opanowany instrument i zajebiście wyglądać. A ja grałem głównie standardy. Wymyślałem kiedyś swoje piosenki, ale ludzie woleli, żebym im śpiewał „Nim dojdziemy” albo „Widziałem orła cień”. No i wyglądałem przeciętnie. Metr siedemdziesiąt siedem, szare włosy i twarz jedna z miliona mijanych na ulicy. Niczym nie wyróżniający się z wielkomiejskiego tłumu człowiek.
– No to pójdę zamiatać ulice – rzuciłem.
– Praca fajna, bo to ruch na powietrzu. Poznałem kiedyś gościa, który zamiatał ulice, ale miał jakieś maszyny i sprzęt do przycinki zieleni – wyjaśnił Andrzej. – Skończył kurs i mógł wycinać w mieście drzewa. Miał jednoosobową działalność gospodarczą i zarabiał spoko. Chcesz się tak rozwinąć?
– Nie za bardzo.
– To musisz iść do jakiejś zwykłej, że tak powiem, podstawowej pracy, żeby zarobić na życie. Przynajmniej na jakiś pokój.
– Spokojnie. Nie będę ci siedzieć na głowie.
– Na razie jest luz. Ale przecież musisz gdzieś się prywatnie zalogować.
– Co to jest podstawowa praca?
– No nie wiem… Ekspedient, kelner, ochroniarz, facet z dostawczaka, kurier, taryfiarz…
– Taryfiarz?… To mogłoby być spoko.
– Spoko jak spoko. Znam gościa, który jest złotówą i mówi, że to fatalna opcja. Godziny stania i jeżdżenie w kółko.
– Ale oni zawsze narzekają.
– To prawda.
– Poza tym trzeba zrobić licencję.
– To idź na Uber! Tam nie trzeba licencji – rozłożył ręce Andrzejek.
– Uber?… To jest jakiś pomysł.
Wypiliśmy pod ten pomysł jeszcze jedno wino. Nie pamiętam końcówki wieczoru. Rano obudziłem się na kanapie w salonie. Było gorąco, sucho i miałem kaca. Jedyną myślą, która trzymała mnie przy życiu był pomysł z Uberem.
ZAWSZE TROCHĘ CHCIAŁEM BYĆ TARYFIARZEM. Jeździć po mieście, spotykać ludzi i gadać o życiu. Za kasę. A Uber to przecież ta sama bajka. Z netu dowiedziałem się, że muszę tylko załatwić na komisariacie zaświadczenie o niekaralności i o wykroczeniach drogowych. Pojechałem do komisariatu w poniedziałek rano. Na zaświadczenie trzeba było poczekać aż dziesięć dni. Na szczęście Andrzejek był miłosierny. Zarabiał piątkę, mieszkał sam i stać go było na samarytanizm i urozmaicenie w postaci kumpla na chacie.
Kiedy on szedł do roboty, ja siadałem przy jego stacjonarnym komputerze i logowałem się do Counter-Strika. Andrzejek zaopatrzył się w duży, graficzny ekran. Widok był powalający. Przemieszczałem się uliczkami, zaułkami i przelatywałem przez place ponurych miast i mieścin. Zabijałem pistoletem, karabinkiem szturmowym, podkładałem bomby. Z kim się tylko dało. Grałem z ludźmi z całego świata i zbierałem pochwały. Tak przez bite pięć, sześć godzin dziennie. Jak zawodowiec. Nareszcie!
Gdy czułem, że mam już dość, snułem się jak duch po okolicy albo szedłem na siłownię. Tu też czułem progres. Zaczęło mi się to nowe życie podobać. Brakowało tylko kasy. W końcu poszedłem znów na komisariat i ze wszystkimi potrzebnymi papierkami udałem się do siedziby Ubera na Inflancką. Stały w tej okolicy nowe biurowce. Kręcili się ludzie z korpo i było kilka knajp. Kompletnie nie mój świat. Już nie. Zamiast tego zobaczyłem salę, w której siedzieli Polacy, Ukraińcy i Arabowie. Na górze przed ich oczami wisiała tablica świetlna, na której pojawiało się imię osoby, która miała podejść do stołu, przy którym panieneczka siedząca za kompem wciągała delikwenta w system.
W pewnej chwili zapalił się napis: Islam. Nikt się nie podniósł z krzeseł i dziewczyna nawoływała: Pan Islam! Pan Islam! Wtem drzwi się otworzyły i szybkim krokiem wszedł koleś z brodą. To był właśnie pan Islam.
Grupowe spotkanie z nowymi kierowcami prowadził młody cwaniaczek. Trzeba mu przyznać, że radził sobie nieźle. Cała sytuacja skojarzyła mi się z czasami Wielkiego Kryzysu. Tak to sobie wyobrażałem. Kupa ludzi szukających grosza. Polaków na sali można było podzielić na dwie grupy. Pierwszą były małolaty, które chciały pojeździć na Uberze i zarobić trochę kasy. Drugą grupą byli życiowi rozbitkowie. Faceci od czterdziestki do sześćdziesiątki, którzy na twarzach mieli wypisane trudy życia i piętno porażki. Byli bez pracy i nie mieli innego pomysłu. Przeżywali Wielki Kryzys. Tak jak ja. Nie byli to jednak idioci. Koleżka z Ubera stojący przed nimi musiał naprawdę sobie radzić, bo zadawali dużo pytań, a najbardziej obawiali się tego, że patrol Państwowej Inspekcji Drogowej przywali osiem tysięcy kary za przewóz osób bez licencji. Bo taka sytuacja wydarzyła się w Trójmieście. Koleś oświadczył, że w takich sprawach wszystkim zajmie się oczywiście Uber. To nas uspokoiło.
W końcu przyszła moja kolej. Byłem ogolony i ubrany w czyste ciuchy. Poszło bez problemu. Zalogowałem się i mogłem zacząć swoją, jak mi to napisali w wysłanym z tej okazji SMS-ie, przygodę z Uberem. Nie miałem fury, ale to nie był problem, bo wokół Ubera kręciła się grupa cwaniaczków, tak zwani partnerzy. Każdy z nich miał kilka aut i zatrudniał bezrobotnych wyrzuconych za burtę desperatów, którzy w zamian za zatankowane auto jeździli dla nich po 300 kilometrów w dzień i w nocy. Gdybym był w normalnej sytuacji, to za żadne skarby nie wsiadłbym w taki kierat. Gdybym…
Zacząłem więc jeździć dla pewnego sprytnego grubasa z Grochowa. Mieszkał w przedwojennym domu. Wyglądało to tak, że przechodziłem kodem przez furtkę w bramie, a potem uchylałem jego niezamkniętą przegródkę w skrzynce na listy. W środku leżały dowody rejestracyjne i kluczyki. Brałem ten, na który się umawiałem i wsiadałem do auta stojącego w uliczce obok.
Szybko się przyzwyczaiłem do wczesnoporannych startów i czas zaczął zlatywać w równym rytmie. Wsiadali różni ludzie. Na początku z nikim nie gadałem, ale z czasem zacząłem się rozkręcać. Zagadywałem i otwierałem ludzi, korzystając z mojego reporterskiego usposobienia. Były kobiety z księgowości, ex asystentka Dody, adwokat od wypadków drogowych i liczni informatycy, prawie same korpoludki.
Nocą zabierałem spod dyskotek młode kobiety narzekające na facetów, którzy myśleli tylko o tym, żeby zaciągnąć je do chaty na seks. Po tygodniu dogadałem się z grubasem, że wynajmę od niego auto. W miarę świeżą, czerwoną Skodę Fabię. Musiałem mu bulić za to hajs, ale w zamian miałem furę pod domem i nie musiałem codziennie dymać na Grochów.
Dwudziestego siódmego lipca, nocą, na Świętokrzyskiej wsiadł facet w moim wieku. Jechał kawał drogi, bo aż do Piaseczna. Ucieszyło mnie to, bo oznaczało dłuższy kurs i lepszy pieniądz. Uber to nędza, więc każdy taki przypadek daje rajc z hajsu albo, jak to mówią chyba na Śląsku, hajcu. Facet po kilku minutach zapytał:
– Nie pamiętasz mnie?
– Przepraszam, ale nie. Nie mam dobrej pamięci do twarzy. Spotkałem w życiu miliony ludzi.
– Ja też. Ale my razem studiowaliśmy.
A to ci ciekawostka! Studia na prawie to była już prehistoria. Przyjrzałem mu się uważnie w lusterku. Na głowie siwy, przerzedzony jeżyk i sieć zmarszczek wokół oczu i ust. Gość z kasą, który wygląda już staro a nadal ma pretensje do bycia młodym.
– Dawno to było – pokiwał głową.
Jechaliśmy bez słowa przez chwilę. Milczał, a ja usiłowałem sobie przypomnieć skąd go znam. W końcu zajarzyłem. To był Roman. Spokojny i pracowity chłopak, dobry student. Chodziliśmy razem przez rok na seminarium kryminologiczne.
– Roman! To ty…
Uśmiechnął się. Chyba z ulgą.
– Tak. To ja. Jak się masz Antek?
– Tak jak widzisz. Bywało lepiej.
– Jak ci się jeździ Uberem?
– Jeżdżę od niedawna. Na razie jest spoko.
– A gdzie mieszkasz?
– U kumpla. Żona mnie pogoniła z domu po tym jak odszedłem z pracy w agencji reklamowej.
Uśmiechnął się. I zamilkł. Widać było, że się nad czymś zastanawia.
– Posłuchaj Antek… A chciałbyś pomieszkać przez dwa miesiące w willi z basenem?
– Jaja se robisz?
– Pytam serio.
– No przecież każdy by chciał. A czemu pytasz?
– Wyjeżdżamy z żoną za granicę. Dom zostanie pusty. Mógłbyś zamieszkać i popilnować. Nie płaciłbyś za nic.
– Proponujesz mi coś takiego w ogóle mnie nie znając? Nie widzieliśmy się trzydzieści lat. A co jeżeli jestem złodziejem i wyniosę ci połowę chaty, a potem się rozpłynę w powietrzu?
– Znajdą cię – uśmiechnął się i dodał: – Pamiętam, że byłeś w porządku.
– Ludzie się zmieniają.
– Już nie jesteś w porządku? – zapytał i w lusterku spojrzał przenikliwie w moje oczy.
Znów kilka sekund przeleciało bez słowa.
– Gdzie jest ten dom?
– Zaraz go zobaczysz.
Dojechaliśmy na miejsce. Chałupa była spora, jednopiętrowa, za solidnym parkanem. Zaparkowałem pod bramą. Roman otworzył kluczem furtkę i wykonał zapraszający gest. Weszliśmy do środka. Czekała na niego młodsza o jakieś dwadzieścia lat blondynka, tak zgrabna, że aż mnie szlag trafił. Miała do tego ładną buzię i nazywała się Zosia. Zrobiła nam herbatę. Zatopiliśmy się w głębinach zamszowej kanapy.
– Jak ci się podoba dom? – zapytał.
– Jest fantastyczny!
Poczułem, że mam na to ochotę. Na nowe rozdanie i nowe kąty. Że chcę się wtulić w te luksusowe meble. Basen miał jakieś dziesięć metrów i czystą wodę. Kombinowałem już, że zaproszę fajną laskę, którą poznam na Uberze. Codziennie przewoziłem ich przecież tyle, może któraś da się skusić, a potem na widok tej chaty z chęcią rozłoży nogi albo chociaż ręce.
– Super. Od kiedy zaczynamy?
– Wylatujemy w południe 31 lipca. Przyjedź o dziewiątej.
– Jasne.
Posiedziałem u nich jeszcze pół godziny. Wyszedłem szczęśliwy jakby mi ktoś w kieszeń napluł. Życie jest jak gówno na kole, raz na górze, raz na dole. Moje gówno poszło w górę.
Andrzejek ucieszył się totalnie z nowych rewelacji. Był już trochę zmęczony moją obecnością.
– Ty to masz jednak szczęście – powiedział otwierając wino. A ja pomyślałem, że spotkanie z Romanem to dar od Boga.
WRÓCIŁEM DO PIASECZNA 31 LIPCA. Byli odstawieni i spakowani. Zosia wyglądała jak celebrytka, a Roman w czarnym garniturze i czerwonej koszuli jak mafiozo z „Chłopców z ferajny”. Okazało się, że lecą na Florydę, do jakichś ludzi, których poznali kilka lat temu na wycieczce do Afryki. Wielki świat, bogaci ludzie i luksus. Dali mi klucze. Roman pokazał jak działa alarm, gdzie zakręca się wodę i gaz, gdzie są korki. Zapakowałem walizki do Skody i pojechaliśmy na Okęcie. Była dwunasta piętnaście. Na miejsce mieli dotrzeć za jedenaście godzin i dwadzieścia minut, o siedemnastej trzydzieści pięć. Uściskaliśmy się. Roman miał się wkrótce odezwać przez Messengera.
Wracałem podekscytowany. Zaparkowałem na chodniku, a potem stanąłem przed frontem przyglądając się miejscu, w którym będę żyć przez dwa miesiące. Dom tonął w słońcu. Okna patrzyły na mnie w głuchym milczeniu, a dach skosem mierzył w czoło. Otworzyłem drzwi i wyłączyłem pilotem alarm. Bogactwo wnętrza było widoczne, ale nie ostentacyjne.
Parkiet ułożony we wzory z jasnej i ciemnej klepki. Piękna terakota w kuchni, ciemne, drewniane meble, ciężkie i rzeźbione, dwie serwantki pełne porcelany, antyki, rzeźby, obrazy. I ja? Dlaczego Roman zostawił ten skarbiec facetowi, którego nie widział przez trzydzieści lat? To było wprost nie do pojęcia. To nie było normalne. Przez głowę przeleciała mi nawet paranoiczna myśl, że może to jakiś podstęp. Ale byłem ostatnią osobą, na którą można by zastawiać pułapkę. Nie miałem przecież nic poza nerkami i wątrobą. Ale Roman raczej nie był łowcą organów.
A kim był? Skąd miał hajs na taką chatę? Biurko w gabinecie było puste, a na regałach stały tylko albumy i książki. Żadnych zszywek „Muratora”, „Dziennika Ustaw” czy „Gazety Lekarskiej”. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może być gangsterem albo gościem ze służb specjalnych. Jedno wydawało mi się raczej pewne, że jest jakimś grubszym kombinatorem. Myśli kotłowały się w głowie jak ciuchy w pralce. W końcu wyłączyłem ją i poszedłem do kuchni.
W lodówce czekała niespodzianka – przed wyjazdem zrobili zakupy. Śmiała się do mnie kiełbasa myśliwska, polędwica sopocka, szynka konserwowa, dwa rodzaje żółtego sera, oliwki, pomidory, kiszone ogórki i masło. Serce mi zmiękło, gdy to zobaczyłem. Zapomniałem o podejrzeniach i niepokoju. Zrobiłem elegancki lunch i opadłem na kanapę przed telewizorem. Był taki jak wszystko w tym domu. Imponujący! Przez resztę dnia oglądałem Netflixa. Zrobiłem sobie urlop od życia. Osiemdziesiąt lat życia, to dwadzieścia osiem tysięcy dni, z górką liczącą około dwustu dni. Ten właśnie odchodził do grobu. Nie skorzystałem z niego w jakiś wartościowy dla świata albo choćby dla siebie sposób. Nie byłem lekarzem, nauczycielem, dziennikarzem czy choćby policjantem. Byłem dokładnie nikim. I nie potrzebowałem niczego poza bajką przed snem.
Włączyłem Netflixa. Sceny na ekranie sprawiały, że w umyśle buzowała chemia. Pozwalałem prowadzić się za rękę scenarzystom i filmowcom aż do chwili, w której zaczęły mi się zamykać oczy. Była dwudziesta trzecia trzydzieści. Wziąłem kąpiel w cudownej, ogromnej wannie. Zrobiłem sobie pianę i rozkoszowałem się każdą sekundą. Pomyślałem z zazdrością o fajnej lasce Romana. Przez chwilę miałem ochotę zwalić konia, ale nawet na to zabrakło mi zdecydowania. Położyłem się w ich szerokim, miękkim i drogim łóżku. Poczułem zmęczenie życiem wypełnionym krążeniem po ulicach Warszawy, przebijaniem się przez korki i niekończącą się plątaninę ulic. Zasnąłem…
… i
… Poczułem pod nogami bruk. Głuchy i szary. Stałem na środku ulicy. Na niebie wisiały chmury, nie było zbyt ciepło. Na pewno nie więcej niż dwadzieścia stopni. Co to za miejsce? I co ja tu robię? Rozejrzałem się wkoło. Kamienice. Kilka bardzo starych samochodów. Jak na planie filmowym. Statystowałem w „Pianiście”. Plan był na Pradze. Na scenografię poszły grube pieniądze. Zrobili dekoracje imitujące fasady domów, mury, targ, stragany. Tutaj ludzie też wyglądali jak statyści i aktorzy. Staromodnie ubrani w koszule, marynarki, sukienki, spodnie w kant, garsonki, krawaty. Stałem i patrzyłem. Jak zaczarowany. I nagle usłyszałem coraz bardziej natarczywy warkot silnika. Obejrzałem się. Prosto na mnie pędził Kubelwagen. Kto zobaczył go choć raz w „Stawce większej niż życie” nigdy nie zapomni jego płaskiego dziobu. Tym razem jednak nie jechał nim Kapitan Kloss, lecz goście z Wehrmachtu, czyli też hitlerowcy. Gdybym nie uskoczył, bydlaki przejechali by mnie. Tak ich rozbawiłem paniczną ucieczką, że aż się rozrechotali. Szybkim krokiem wróciłem na chodnik. Serce mi łomotało, nerwowo łapałem powietrze. Stałem bez ruchu powoli się uspokajając. Z naprzeciwka zbliżał się wyrostek w sandałach, szortach i białej koszuli. Zastąpiłem mu drogę.
– Przepraszam. Jakie to miasto?
Spojrzał jak na wariata.
– Panie, nie wiesz pan, gdzieś pan jesteś?
– No nie.
– To chybaś pan z Księżyca spadł.
– A to nie Księżyc?
Spojrzał z rozbawieniem.
– Nie panie, to nie Księżyc, to Warszawa.
– A ulica jaka? – ciągnąłem gorączkowo.
– A jaka niby ma być? Rockefeller Center? – zadrwił.
Zrobiłem mu dzień. Pokiwał głową rozbawiony i odszedł, a ja nadal patrzyłem, chłonąc każdy detal, literę, rysę, twarz.
W życiu nie miałem tak realistycznego snu. Coś w tym wszystkim było mocno nie tak. Stanąłem pod ścianą czteropiętrowej kamienicy i przejechałem dłonią po tynku, chropowatym i zakurzonym. Poczułem jego szorstką powierzchnię i aż odsunąłem rękę. Jakby mnie oparzyła. Była prawdziwa! Poklepałem się po policzku. Dotyk ręki też był zwykły. To wszystko było zbyt prawdziwe. Byłem w środku świata utkanego z nitek snu, a czułem się jak bym był na jawie. Zamknąłem oczy. Nie zobaczyłem nic. Zatkałem uszy – cisza. Co za dziwna, senna anomalia…
Obleciał mnie strach. Przeraziłem się tak bardzo, że schowałem się w bramie. Stałem wbity w jej róg i patrzyłem z przerażeniem. Ten świat wlewał mi się oczami do mózgu z taką intensywnością, że poczułem, że za moment oszaleję. Pomyślałem, że muszę się z tego koszmaru jak najszybciej obudzić.
Uderzyłem się pięścią w szczękę, a potem jeszcze raz. Nic! Sen trzymał mnie za łeb. Trwał w najlepsze i ani myślał się kończyć! Stanie w bramie po jakimś czasie stało się męczące. Tej bramy też zacząłem się bać. Poczułem, że muszę z niej wyjść, bo mnie przytłacza.
Ruszyłem chodnikiem wolnym krokiem. W następnym domu był sklep spożywczy. W oknie witryny zobaczyłem swoje odbicie i aż zagwizdałem z wrażenia. Szare spodnie w kant, skórzane półbuty, czarna koszula i szara, letnia marynarka. Z fasonem, trzeba przyznać. Poza tym, to faktycznie byłem ja. Zaraz, zaraz… Poklepałem się po lewej piersi, tam gdzie w marynarce zwykle nosi się portfel. Coś czekało w kieszeni! Drżącymi z podniecenia rękami wyjąłem duży, czarny, męski portfel. Otworzyłem. Na widok tego co zobaczyłem prawie usiadłem z wrażenia. Na okładce dziwnego dokumentu widać było czerwony, skośny pas i czarną hitlerowską gapę! Nad nią napis Deutsches Reich, a pod nią słowo: Kennkarte… Jezus Maria… Kenkarta! O co tu chodzi?…
Otworzyłem dokument. Przypominał nasz samochodowy dowód rejestracyjny, bo tak samo rozkładał się na boki. Były też rubryki, ale rzecz jasna inne. Zacząłem czytać: District: Warshau. Name: Antoni. Vorname: Walczak. Geboren am 31.12.1894. Oddychałem coraz szybciej, serce podeszło mi do gardła. Miałem tyle samo lat, ale urodziłem się w XIX wieku?!
Patrzyłem osłupiały na moją kenkartę i w końcu w głowie pojawiło się pytanie: który dokładnie jest dzisiaj? Ze sklepu spożywczego w domu obok jak na zawołanie wyszła młoda brunetka. W letniej sukience w kwiaty, w sandałach na obcasie i z koszem, w którym błyszczał chleb i tłoczyły się zakupy zawinięte w szary papier. Zgrabna, ładna. Uśmiechnąłem się jak najuprzejmiej.
– Najmocniej panią przepraszam. Mam problemy z pamięcią, to przykra pamiątka po kampanii wrześniowej. Niech pani będzie tak miła i przypomni mi, którego dziś mamy?
Spojrzała z sympatią.
– Dziś pierwszy sierpnia, proszę pana.
– A rok?
W jej oczach pojawiło się współczucie.
– Czterdziesty czwarty.
Poczułem, że ziemia zaczyna falować mi pod nogami.
– A godzina?
Spojrzała na zegarek. Już wyraźnie zatroskana moim stanem.
– Szesnasta trzydzieści.
– Bardzo pani dziękuję – wydukałem.
Odwróciłem się na pięcie i odszedłem chwiejnym krokiem. Gdy po kilkunastu metrach się obejrzałem, wciąż stała i patrzyła na mnie z troską. Zamachałem ręką.
– Bardzo pani dziękuję. Czuję się dobrze, wiem gdzie mam iść.
Uśmiechnęła się i ruszyła w swoją stronę. Chciałem za nią krzyknąć: Dziewczyno leć do domu i jeśli masz rodzinę, to zabierz dzieci, męża, rodziców i uciekajcie z tego miasta! Tu będzie piekło!… Ale nie krzyknąłem. Dlaczego? Bo przecież ona miała mnie za chorego na głowę od wojennych przygód. Poza tym to był tylko sen.
Ruszyłem w drugą stronę, patrząc na domy i ludzi, którzy za kilka dni zaczną biegać w trwodze przed spadającymi pociskami i bombami. Pół Warszawy pójdzie z dymem. Snując się jak cień mijałem bramy, stragany, konne wozy jadące ślamazarnie z towarem na targ, minąłem też kawiarnię. Przeszedł patrol żandarmerii. Ależ oni mieli mordy! Takich gęb to ze świecą szukać. Tak mnie osłabili, że znów poczułem, że chcę się obudzić.
Pomyślałem – pobudka! No już! Wystarczy! Ale nic z tego. Sen ani drgnął i był stabilny jak walec. Żadnego rolowania się ulicy jak na „Inception” z Tomem Cruis’em. Uwielbiam ten film. Zamiast tego wszystko było tu zwykłe, normalne. Po drugiej stronie, trochę w lewo, siedziało na krawężniku dwóch facetów. Na krawężniku? W sumie czemu nie? Też usiadłem.
Spuściłem głowę i skupiłem wzrok na bruku. Na żyłkach i fakturze kamieni. To mi przywróciło na moment spokój. Ale ile można tak się gapić w kamienie? W końcu podniosłem głowę i znów zacząłem się rozglądać. Wtedy dostrzegłem w tym świecie zmianę.
Pojawił się obraz, który nie pasował do tej codziennej mozaiki. Szybkim krokiem nadchodziło kilkunastu młodzieńców. W sportowych kurtkach i bryczesach. Jakby wybierali się na wycieczkę. Ale nie chodziło o wycieczkę i ja doskonale wiedziałem kim są. Niektórzy trzymali podłużne pakunki i naprawdę nietrudno było się domyśleć co jest pod szarym papierem. Wyglądali jak aktorzy z „Czas Honoru”. Zakościelny, Wieczorkowski i cała reszta. To byli powstańcy. Przemaszerowali mi przed oczami i zaczęli się oddalać. Patrzyłem jak zamurowany. Wtedy podjąłem decyzję, a raczej decyzja podjęła się sama. Decyzję, która jak się okazało zmieniła wszystko. Podniosłem się z krawężnika. Tak szybko, że aż krew uderzyła mi w skronie. Ruszyłem za nimi. Dlaczego? Chyba głównie z ciekawości. Żeby zobaczyć, co się za chwilę wydarzy. Poczułem się trochę tak jakbym znów był na temacie i zbierał materiał na reportaż. Posuwałem się za nimi dyskretnie, zachowując dystans jakichś czterdziestu metrów. Przeszli kilkaset i skręcili w bramę. Dreszcz ciekawości przebiegł mi po plecach. Ruszyłem biegiem. Przy bramie zwolniłem i powoli wszedłem do środka. Nie było ich widać, ale słyszałem jakieś głosy z głębi. Szedłem dalej, aż po kilkunastu krokach znalazłem się na skraju podwórka studni.
Wokół jakiegoś na oko trzydziestoletniego szatyna w spodniach w kratkę, butach oficerkach i szarej bluzie stało kilkudziesięciu małolatów. Wszyscy jak na komendę spojrzeli na mnie.
– A pan to kto? – dowódca zapytał twardym głosem.
– Sympatyk.
Na króciuteńki moment leciutko się uśmiechnął.
– Idziecie panowie się bić. Do Powstania – rzuciłem.
– I co pan na to?
– Jak trzeba, to trzeba.
– Chce pan z nami pójść?
– Czemu nie? Zgłaszam się na ochotnika.
– Nazwisko?
– Walczak. Antoni Walczak.
– Umie pan strzelać?
– Bardzo lubię strzelać.
Przyjrzał mi się bacznie.
– Gdzie pan strzelał?
Miałem odpowiedzieć, że na studiach przez dwa lata przyłaziłem dość regularnie na spot Air Soft Gun na Kawęczyńską. Czyli na Killhouse. Swoją drogą polecam. Zajebista, zadaszona miejscówka. Dwa poziomy: dziedziniec, schody, korytarze, pokoje. Przychodzi się o dziewiętnastej i można wypożyczyć atrapę: pistolet, albo karabinek szturmowy A4. No i do tego bezwzględnie okulary ochronne! Potem jest podział na dwie grupy i zaczyna się wojna. Uderzenie plastikową kuleczką kalibru sześciu milimetrów zostawia ślad jak po użądleniu komara. Miałem do tego dodać, że wymiatam w Counter-Strike’a? Jak wytłumaczyć ludziom w 44 roku co to jest Counter-Strike?
– Od dziecka poluję – wpadło mi do głowy, choć w życiu nie poszedłbym na polowanie.
Pokiwał głową z zadowoleniem.
– To przydasz się pan. A z czego pan żyjesz?
– Jestem muzykiem. Gram na gitarze.
Spojrzał zaskoczony.
– Na gitarze?
Nic dziwnego. W tych czasach na warszawskich dancingach królowały bandżo i bandżola, które były głośniejsze niż gitary. Co innego w Stanach. Tam ludzie od dawna żyli z grania jazzu i bluesa na gitarach, a pierwsza popularna gitara elektryczna pojawiła się w 1935 roku, gdy na scenę wszedł Gibson ES-150. U nas pierwsza solidna gitara elektryczna była produkowana od 1962 roku. Fajną miała nazwę – Alko.
– No dobra chłopie. Będziesz musiał zorganizować sobie jakąś broń – powiedział oficer i zajął się czymś innym. Tak oto zostałem powstańcem, na razie przeszedłem trochę na bok. Momentalnie podbiegł do mnie chłopak – jak Boga kocham, mega podobny do Dorocińskiego. Odezwał się ściszonym głosem.
– Skąd jesteś?
– Z Białołęki.
– A co to jest?
– Taka wioska w stronę zalewu.
– Jakiego zalewu?
Już chciałem powiedzieć, że Zegrzyńskiego, ale ugryzłem się w język, bo do zalewu Zegrzyńskiego to jeszcze było ho, ho!
– Takiego jeziorka przy Zegrzu.
– Przy jakim Zegrzu?
– To taka wioska, przez którą przejeżdża się jadąc na Ostrołękę.
– Aha. Fajnie jest tam u ciebie?
– Daj spokój. Psy dupami szczekają. Od kilku lat mieszkam w Warszawie. Przed wojną robiłem w prasie i w reklamie. Teraz gram tam, gdzie mi zapłacą. Się żyje dzieciaku.
Zrobiłem na nim wrażenie.
– Ile masz lat? – zapytałem.
– Prawie dziewiętnaście. A ty?
– Pięćdziesiąt.
– Masz żonę
– Miałem.
– Umarła?
– Zerwała ze mną.
Poruszyło go to.
– Dlaczego?
– Bo to zła kobieta. „Nie wierz nigdy kobiecie, dobrą radę ci dam. Nic gorszego na świecie nie przytrafia się nam”, odpowiedziałem frazą „Budki Suflera”.
– Dlaczego?
– Kobieta daje szczęście przez chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż. Masz dziewczynę?
Uśmiechnął się.
– Mam.
– Ładna?
– Śliczna.
– A gdzie jest teraz?
– Na Sadybie.
– To dobrze.
– Czemu?
– Bo tam nie będzie takiej masakry.
– Skąd wiesz?
– Tak mi się zdaje.
Na moment zapadła cisza.
– Dlaczego z nami idziesz? – zapytał.
– Bo mam do wyrównania rachunki z Niemcami.
– A kto ich nie ma.
– No właśnie. Jak masz na imię? Bo ja Antek.
– Arek. Ale mam pseudonim – Orzeł.
Pokiwał głową. Byłby z niego naprawdę niezły Dorociński. Kiedyś, gdzieś, w innych czasach.
Tymczasem tutaj pociąg historii ruszył – dowódca zarządził wymarsz. Nie pytałem dokąd idziemy. Byłem wzruszony. W głowie zaczęły mi grać „Warszawskie dzieci” i wyświetlać się czarno-białe fotografie z czasów Powstania. Tyle się ich naoglądałem przez całe życie, tyle się naoglądałem filmów, naczytałem i nasłuchałem historii. Choćby od mojej Babci Wandy, która mi kiedyś powiedziała, że gdy zasypia, czuje się tak, jakby to wszystko miało się znów wydarzyć. Jakby następnego dnia miało wybuchnąć Powstanie. A teraz miałem wokół „Pięknych dwudziestoletnich”, „Kamienie na szaniec” i „Kolumbów”. Dzieciaki, harcerzy, inteligencików, studenciaków plus kilku robociarzy. Patrząc na nich przypomniałem sobie rechot żołdaków z Kubelwagena i nerwowo przyczesałem włosy. Kilku z tych młokosów miało większe paczki, a w nich karabiny. Sprzętu w sumie tyle co kot napłakał. To nie było w porządku. Nie tak się idzie na robotę.
– Która godzina? – pytanie skierowałem do piegowatego rudzielca. Wyglądał na osiemnaście lat. Nie miał paczuszki tylko czapkę, zegarek i widoczny na piersi w rozpiętej, szarej koszuli krzyżyk. Może mama dała na szczęście?
– A co to zmieni? – spojrzał z ukosa. Wysoki, chojracki ton nieudolnie maskował strach.
– Nie mam zegarka, a lubię wiedzieć.
– Umówił się pan z kimś?
– „Umówiłem się z nią na dziewiątą.”
– Dowcipny człowiek.
– Antek jestem.
– Kwasek.
Dobry był z niego chłopak, to było widać. Aż serce się krajało, bo czekała go straszna śmierć albo piekło na ziemi. Na wojnie nie ma żołnierzy bez ran. Tyle, że jednym zostają odjęte ręce i nogi, a inni mają zryty beret.
Szliśmy. Pies zaszczekał, tramwaj zazgrzytał, automobil przejechał. Szliśmy, nie kryjąc się już zbytnio z tym co zrobimy za chwilę z tym światem. Te pakuneczki na kilometr śmierdziały strzelaniną. Nikt nas nie zatrzymywał, nawet nie patrzył, tylko ludzie na nasz widok przyspieszali, chcąc dotrzeć do domów.
Wszyscy wiedzieli co wisi w powietrzu. Ruscy byli przecież niedaleko, prawie po drugiej stronie Wisły, a młodzież rwała się do walki.
Maszerowałem, czując się tak jakbym zwiedzał obce miasto, Bukareszt, Burgas czy Budapeszt, ale w tych fajnych miejscach, bo warszawskie domy były eleganckie, fasady miały klasycystyczne, wysokie na trzy, cztery kondygnacje. Pomyślałem, że Warszawa to był faktycznie trochę Paryż Północy.
Naraz ogarnęło mnie w tym marszu niejasne wewnętrzne rozedrganie. Przez ten sen – nie sen, przez jego tajemnicę jeszcze nie wyjawioną, która – czułem to wyraźnie! – zaczyna zsuwać się na mnie jak śnieg odklejony odwilżą od krzywizny dachu. Może coś się ze mną stało i jestem w stanie śmierci klinicznej i stąd ten nierzeczywiście rzeczywisty sen? Może właśnie umieram?
Rozedrganie ustało, gdy nagle zobaczyłem Prudential. A więc to tak! Jestem niedaleko dzisiejszego Placu Powstańców. A gdzie konkretnie? To także się szybko wyjaśniło, gdy weszliśmy na ulicę Wojciecha Górskiego. Tak było napisane na ścianie domu na niebieskiej tablicy.
I nagle stop… Czemu się zatrzymaliśmy przed boczną ścianą kolejnego klasycystycznego domu? Trzy wysokie piętra i jedno niższe, już pod dachem. Pakuneczki migiem zniknęły. Słońce przeglądało się z zaskoczeniem w trzech pistoletach maszynowych Sten. Był też jeden karabin i kilka pistoletów. Z takim sprzętem ci chłopcy zostali wysłani na wojnę. Było coś jeszcze.
Promienie słońca zatańczyły radośnie na butelkach chlupoczących złotem benzyny. Z górnych okien przyleciały jak na zawołanie kule. Chowając się przed nimi skoczyliśmy w stronę bramy. Kule ryły blizny na chodniku i cięły z wizgiem powietrze. Ci z góry, którzy pokryli gradem ognia ulicę, strzelali zaporowo. Hałas był potworny. Decybele autostradami połączeń nerwowych uderzały boleśnie w mózg. A więc tak brzmi wojna…
I trzeba w tym straszliwym chaosie działać i myśleć.
– Jaki stan oddziału? – krzyknął oficer.
– Jeden ranny – odpowiedział mu jakiś chłopak.
Ranny był chłopak, który dostał w nogę, tuż nad kolanem, krwawił brzydko i był przerażony. Ktoś zacisnął mu nad raną pasek od spodni. Ci źli przestali w końcu strzelać i zapadła nieruchoma cisza. Usiedliśmy na betonie, gapiąc się na pustą i wciąż całkiem jasną ulicę. Miasto się zatrzymało, ludzie pochowali się w ścianach, poszum codzienności zniknął, został wymieciony przez staccato wystrzałów.
Patrzyłem na nich z ostrożną ciekawością. Już nikt nie kwapił się do rozmów. Małolaty. Mogli właśnie zacząć imprezy, zalogować się na tindera i wbić przede wszystkim na jakieś studia. Taplać się w młodości, pić energetyki, jarać e-papierosy, zaczynać piątek na domówce, potem przenosić się na zbawix do Planu B, a następnie ciągnąć imprezę do południu w Luzztrze. Gdyby oczywiście urodzili się w 2000 roku. Teraz mogłem im zaproponować tylko kolejną powstańczą melodię, która mi się przypomniała.
„Pierwszy sierpnia dzień krwawy Powstał naród Warszawy I uwolnił Stolicę od zła.”
– Co to jest? – zapytał Kwasek.
– Tak sobie teraz wymyśliłem do starej melodii.
– Znam tę melodię. To „Złota pantera”.
– Piękne tango, nie?
– Bardzo ładne.
– A powiedz mi Kwasek, co my tu mamy właściwie zrobić?
– Mamy zdobyć szkołę. Tę po drugie stronie ulicy – wyjaśnił.
Ustawiłem się w bramie tak, żeby popatrzeć na nasz cel.
Na klomby przed szkołą i szklane odbicia zachodzącego słońca w oknach. Noc spłynęła na nas szarym chłodem. Wycofaliśmy się, biegnąc cichcem pod murem, nie patrząc nawet do góry.
Kilkaset metrów dalej czekała wolna Polska. Na Nowym Świecie było jasno – paliły się latarnie. Falowały biało-czerwone flagi, umocowane w rozświetlonych oknach. Unosił się radosny szmerek, strzępki rozmów, skrawki śmiechu, nawet cicha melodia z patefonu. Cywile częstowali nas chlebem, kompotem, ludzie byli wprost pijani widokiem polskiego wojska. Armii bez mundurów i broni, za to z opaskami na lewym ramieniu.
Oficer ustawił nas w dwuszeregu. Stanąłem na końcu drugiego. Baczność! Kolejno odlicz! Spocznij… Boże, jak te chłopaki cieszyły się, że mogą tak stać na środku ulicy i po polsku odliczać. Tak się wkręciłem w to wszystko, że zapomniałem, że to tylko sen. Cieszyłem się tak jakbym przeżył tu okupację.
Major wysłał dwa patrole i rozstawił warty. Nie miałem nic do roboty i usiadłem pod murem domu. Byłem coraz bardziej zaniepokojony rytmem tego snu, bo wszystko się w nim wlokło, jak nie we śnie. Dłużej. Normalnie.
Bez słowa dokleił się Orzeł.
– Walczyłeś we wrześniu? – zapytał.
– Trochę, ale nic poważnego.
Wyjął papierosy.
– Palisz?
– Nie. Papieros to gwoźdź do trumny.
Zaciągnął się. Spojrzałem mu w oczy.
– Dlaczego zaatakowaliście tę szkołę w taki kompletnie beznadziejny sposób?
– Dlaczego beznadziejny?
– Bo co to jest za plan? Przyjść pod cel i dać się od razu zepchnąć do bramy.
Wypuścił dym nosem.
– To miało wyglądać inaczej, miało się zacząć w piątek.
Dwudziestego ósmego.
– Powstanie miało się zacząć dwudziestego ósmego?
– Zebraliśmy się w tej szkole i czekaliśmy do wieczora na rozkaz do ataku. A potem poszliśmy do domu.
– No to przepadł element zaskoczenia, bo was zobaczyli i obsadzili szkołę wiedząc, że coś się szykuje.
Pokiwał głową.
– Ta pierwsza koncentracja była w ogóle mocno pechowa – dodał. Jeden z chłopaków, dowódca plutonu, demonstrował broń, nie sprawdził czy w zamku jest pocisk.
– A był?
– Tak. Nacisnął na spust i kula zraniła jedną z dziewczyn.
– O fuck!
– Co to znaczy?
– To takie angielskie przekleństwo. Co z tą dziewczyną?
– Miała szczęście, bo kula nie naruszyła ani kości, ani arterii.
– Pierwsza ofiara Powstania?…
– Nie poszła przez to z nami. Została w domu.
– To dla niej lepiej.
– Może i tak.
Zachciało mi się w końcu spać. Ale jak? Spać we śnie? Owszem. Poczułem znużenie i senność.
– Wiesz co Orzeł. Spać mi się chce. Położyłbym się gdzieś.
– Chłopaki poszli spać na klatce.
Wstałem. Na parterze w domu obok leżały koce i płaszcze, które przynieśli życzliwi ludzie. Dwóch już spało. Ułożyłem się pod ścianą. Film urwał mi się błyskawicznie.
OBUDZIŁY MNIE STRUGI GORĄCEGO ŚWIATŁA. Słońce jak wrzątek z prysznica lało się przez niezasłonięte okna sypialni Romana i Zosi. Uciekłem na zacienioną stronę łóżka. Głowę rozsadzały mi sceny i słowa. Czułem się tak jakbym wrócił z jakiejś dalekiej i bardzo intensywnej podróży. Pamiętałem wszystko, obrazy były ostre, rozmowy nie zamazane, recording po prostu. Wszystko. Po kilku minutach przeniosłem się w kąt pokoju. Na miękką i drogą, białą wykładzinę, tak puszystą, że miesiącami można by na niej wygodnie spać. Oparłem się plecami o ścianę. Myślami wracałem do snu. Nigdy takiego nie miałem. Być może takimi snami są wypełnione mury szpitali psychiatrycznych. No i oczywiście miałem ochotę o tym komuś opowiedzieć. Ale komu? Zadzwoniłem do Andrzejka.
– Siemano. Jak jest? – zapytał.
– Spoko. Ale wiesz co? Miałem dziś w nocy niesamowity sen.
– Śniło ci się, że kochasz się z Marylin Monroe?
– Lepiej. Śniło mi się Powstanie Warszawskie.
– E tam… To ma być lepiej?
– Człowieku, ale to był taki sen, że czułem, że tam naprawdę jestem. I wszystko pamiętam.
– Też kiedyś miałem taki sen.
– Naprawdę? A co ci się śniło?
– Nie pamiętam już dokładnie, bo to było dawno temu. Też biegałem i strzelałem.
– Ale ja wszystko pamiętam, jakby wydarzyło się wczoraj!
– No chłopie, jak się spędza tyle czasu w Counter-Strike’u, to nie ma co się dziwić, że potem w głowie ma się taką jazdę.
– Fakt.
W sumie racja. Ostatnio przegiąłem. To na pewno przez to.
Rozmowa zeszła na kobiety. Na to, że przyszła do jego firmy nowa zajebista stażystka i jest mega zajarany.
W jego szare życie wdarł się kobiecy żywioł i zamieszało mu się w głowie. Biedaczek. Pogadaliśmy z kwadrans, a potem wskoczyłem pod prysznic. Następnym przystankiem była kuchnia – jajecznica, grzanki i kawa. Genialnie mi to żarcie weszło i myśli o Powstaniu uleciały z głowy jak wystraszone gołębie.
Znów byłem tylko tu i teraz, czyli potrzebowałem hajsu.
Wyszedłem z domu i wsiadłem do auta. To jest dobry moment, żeby w kilku krótkich zdaniach powiedzieć czym wtedy jeździłem. To była Skoda Fabia trzeciej generacji z silnikiem 1,2 TSI. Cztery drzwi i minimum komfortu. Była oczywiście zagazowana i za pięćdziesiąt złotych można się było bujać trzysta kilometrów po mieście. Czerwona karoseria, a na liczniku tylko trzydzieści tysięcy kilometrów. Świeżak. Można było pojechać tą skodzianką nawet złoty osiemdziesiąt. A co do tych trzystu kilometrów po mieście, to takie dystanse nakręcałem codziennie, gdy były dobre kursy i jeździłem dziesięć godzin. Zdarzały się takie dni, zwłaszcza wtedy, gdy zamiast siedzenia na kanapie i myślenia o Monice i moim przegranym życiu, uciekałem w jeżdżenie.
A więc przypiąłem smartfon do uchwytu przyssanego do szyby i zalogowałem się do Ubera. Zobaczyłem mapę i wskaźnik moich ocen. Średnią liczbę odebranych zgłoszeń, średnią ocen i totalną liczbę wykonanych kursów od momentu przyłączenia do Ubera. Jak dotychczas – 105. Na początku jeździłem u tego gościa na dwunastogodzinnych zmianach. Teraz w sumie robiłem osiem, dziesięć godzin i kasy było jeszcze mniej, ale miałem za to furę pod domem i jeździłem głównie za dnia.
Inne chłopaki z Ubera lubili noce, bo kursy były dłuższe a więc i kasa lepsza, ale ja po zrobieniu trzech nocy pod rząd dochodziłem do siebie przez kolejne trzy dni. To był problem, bo nie było mowy o tym, że mogę jeździć tylko w dzień. Co to jest, wczasy? Każdy musiał mieć i to, i to, a więc miałem też nocki. W trakcie takich nocnych rajdów spałem godzinę, półtorej, gdzieś na stacjach benzynowych. Warszawa zwalniała co noc na mniej więcej dwie godziny. Miasto spało od drugiej do czwartej. Wreszcie robiło się cicho i pusto, tak pusto, że duchy mogą wylecieć na ulice w poszukiwaniu zagubionych dusz.
Zaszywałem się wtedy na śpiących parkingach albo właśnie na stacjach, czasem obok taryfiarzy, którzy jak gołębie kimali na rozłożonych fotelach swoich aut. O czym marzyli ci ludzie? Może o tym, że gdzieś w życiu czeka na nich moment, w którym już nie będą musieli jeździć i zostawią tę robotę za sobą?
Po czwartej, nieubłaganie, wszystko zrywało się do lotu. Budził się miejski pęd i rodził sznur samochodów, który znów zaciskał się na ulicach miasta. To może i miało swój klimat, ale raczej dla kogoś kto jeszcze nie zna życia i chce poczuć świat. Ja byłem już za stary, żeby się jarać taką sytuacją. Bo co jest fajnego w tym, że się wozi po nocy pijanych ludzi? W czym to ubogaca człowieka? To pytanie proszę oczywiście potraktować raczej żartobliwie. Bo wiadomo, że chodzi o kasę, a nie o zbieranie doświadczeń.
Ale jednak czegoś się dowiedziałem jeżdżąc na te wszystkie balangowe ulice, Żurawią, Parkingową czy Poznańską. Trochę z tymi ludźmi przecież pogadałem. Na przykład raz na Parkingowej wsiadły dwie konkretne laski. Lufy. Wysokie, zgrabne, długowłose i młode. No i fajne. Jechały do Miasteczka Wilanów. Gadaliśmy o facetach. Narzekały, że chodzą do knajp i spotykają samych leszczy, czyli że jest zero konkretnych gości, facetów z którymi można pogadać, wejść w jakąś ciekawą relację. Wszyscy koleżkowcy tylko stoją i gapią się jak one tańczą, a ślina – jak to powiedziały – cieknie im z pysków. Zasugerowałem dziewczynom, że dyskoteka na Parkingowej to raczej słabe miejsce na poznanie kogoś ciekawego. Przyjęły to do wiadomości. Na pewno sobie z tym tematem poradziły i znalazły wkrótce facetów na tinderze albo w swoich korpo.
Takie nocne spotkania były na swój sposób ciekawe, ale gdy już wynająłem auto, z ulgą wybrałem głośny, gwarny i jasny dzień. Jak już powiedziałem, sam decydowałem, kiedy będę pracować. Jedynym problemem było to, że muszę zarobić flotę na wynajem samochodu, paliwo i żarcie.
Gdy teraz, w dzień, ruszałem w miasto, nie mijało pięć minut, gdy rozlegał się przenikliwy sygnał. Był tak wymyślony, żeby postawić na nogi nawet umarłego. Była w tym dźwięku cała podłość i bezwzględność amerykańskiego kapitalizmu. Chciwość ducha Doliny Krzemowej, skąd jest Uber. Na wypełniającej ekran mapie pulsowało wtedy czarne kółeczko oznaczające, że ktoś mnie właśnie wyhaczył. Tak zaczynał się dzień jak co dzień: ludzie, ludzie, ludzie. W kółko i na okrągło.
Rodziny, faceci, ale głównie kobiety. Dla nich tani Uber był alternatywą dla komunikacji miejskiej. Byłem więc woźnicą dla pań.
O siedemnastej aplikacja zaatakowała mnie na Stegnach. Miałem podjechać na Soczi po jakąś Magdę, a kurs był na nomen omen Żurawią. Stanąłem na parkingu pod czteropiętrowym blokiem z lat 70. Wszedłem na Onet i czytałem tekst o samochodach elektrycznych. Kompletnie nie czułem tego, że kiedyś będę jeździł autem podłączanym na noc do kontaktu. Wsiadła kobieta i zamiast dzień dobry, usłyszałem cześć.
Spojrzałem w bok, bo usiadła obok, i mnie zamurowało. Ale tak na miło. To była Magda – stara koleżanka z imprez z lat 90. Nie widziałem jej wieki i wiedziałem tylko tyle, że dawno temu wyjechała do Manchesteru. Daliśmy sobie z radością buzi.
– Co u ciebie? – zapytałem.
– Wróciłam.
– Super. Czemu?
– Wiesz, nigdy nie czułam się tam u siebie. Tam jest przez cały czas wczesna albo późna wiosna.
– Nie ma lata? Upałów?
– Zdarzają się gorące dni. Ale nie ma takich upałów jak tutaj.
– Czyli wróciłaś dlatego, że nie było upałów?
Zaśmiała się. Czas obszedł się z nią łaskawie. Nie utyła, nadal miała fantastyczne nogi, czarne włosy i piękną, jakby indiańską twarz.
– Nie chciałam tam już dłużej siedzieć. Wynajmowałam segment, płaciłam 400 funtów za rent, do tego dochodziły koszty utrzymania domu, czyli jakieś 1000 funtów. Rozstałam się z partnerem, więc mieszkałam sama. Dwa z trzech bedroomów na górze wynajęłam. Wyszło na to, że mieszkam z dwoma obcymi facetami. Dziwnie się czułam. Prawie cała kasa jaką zarabiałam szła na dom.
– No to faktycznie dziwna sytuacja. A nie mogłaś wynająć mniejszego?
– Mniejszy był droższy.
– Jak to?
– Wszystkie domy naokoło były już po 700, 800 funtów za miesiąc. Nawet te mniejsze. Ja swój wynajmowałam od dawna, dlatego miałam jeszcze starą cenę.
– OK.
A z tym partnerem, dlaczego się rozstaliście? Zdradzał cię?
Zamilkliśmy na jakieś trzysta metrów.
– Przez miesiąc leciałam potem na antydepresantach.
– Nie ty jedna. Rozmawiałem kiedyś z gościem, który wówczas był fotografem a jego żona naczelną miesięcznika, takiego o domach i ogrodach. W jej redakcji były praktycznie same kobiety i wszystkie poza nią leciały na antydepresantach.
– Praca w mediach zżera nerwy. Ty zdaje się pracowałeś kiedyś w mediach.
– Owszem. I to nawet dość długo. Było, minęło. Opowiedz lepiej o tym jak się dowiedziałaś, że cię zdradza.
– Banalnie. Zaczął wieczorami wychodzić na spotkania z kumplami i coś mi nie pasowało, bo zawsze wracał trzeźwy. W końcu w walentynki poszedł ze znajomymi z pracy do baru.
– W walentynki?
– No właśnie. Byłam zaskoczona, ale powiedział, że idą dlatego, że pierwszy drink jest darmowy. Wrócił o szóstej rano z kwiatami.
– W ramach przeprosin za tak późny albo raczej tak wczesny powrót?
– Zapytałam wprost: Piotrek. Czy ty masz kogoś? Powiedział, że nie.
– Kupiłaś to?
– Na moment. Ale nadal było jakoś inaczej i znów zaczęłam myśleć.
– Ile to trwało? Tak w sumie. Od początku do końca.
– Kilka tygodni.
– No dobra. To jak go przyłapałaś?
– Klasycznie. Zaczęłam polować na jego smartfon. Wiesz, w takich sytuacjach ludzie wykasowują SMS-y, ale on raz się zagapił, zasnął i nie wykasował. Znałam jego wzór na odblokowanie komórki. Patrzę, jest numer, litery AG i taki tekst: „Oczywiście, że możesz. Pogadamy o tym jutro”. Pomyślałam, że to może z agencji pracy, bo on był ciągle bezrobotny. Jak coś znalazł, to go za chwilę zwalniali. Pogadałam o tym z koleżanką, a ona poradziła: „stara, zadzwoń pod ten numer”. Zadzwoniłam więc i odebrała kobieta. Zapytałam czy się spotykają. Powiedziała, że tak. Myślałam, że zwariuję. Wytłumaczyłam jej, że on mi mówi, że idzie do pracy, a tymczasem idzie do niej, a potem wraca do mnie i kładziemy się razem do łóżka. Była w szoku.
– Ty jesteś stara wyga z Grochowa. Ciebie się tak łatwo nie przerobi.
Znów się zaśmiała.
– Dowiedział się od niej, że wiem i wrócił do domu. Ale ja byłam szybsza, spakowałam jego rzeczy w worki na śmieci i wystawiłam przed drzwi.
– Zdziwił się chłopak, co?
– Oj bardzo. Powiedział, że to nieprawda. Ale zrobił jeszcze jeden błąd. Wychodząc tego dnia z domu nie wylogował się z Facebooka i zobaczyłam na Massengerze ich całą gorączkową rozmowę, która się odbyła po tym jak z nią porozmawiałam. To było żałosne.
– Poszedł mieszkać do niej?
No co ty. To była samotna Polka z dwójką dzieci. Nie wpuściła go. Musiał wynająć pokój. Po kilku dniach przyszedł do mnie na kolanach i błagał o wybaczenie, ale ja też się nie zgodziłam.
– Słusznie. Jak żyjesz z frajerem, to sam się stajesz frajerem. A jaki był? Tak z wyglądu.
– Przystojny, szpakowaty. Byliśmy razem pięć lat. Wiesz, gdyby zrobił to raz, dwa razy, to ja o niczym bym się nie dowiedziała. Ale on stracił kontrolę. Popłynął. A co u ciebie?
– Słabo. Rozstaliśmy się z Moniką, bo miała mnie dość, a ja już nie miałem siły, żeby od rana do wieczora wysłuchiwać, że jestem tchórzem i frajerem i że jest ze mną nieszczęśliwa.
– I co, jeździsz Uberem?
– Tak. Próbuję jakoś przetrwać.
– Poradzisz sobie. Wierzę w ciebie. Zawsze coś w sobie miałeś. Może zabrakło ci szczęścia.
Daliśmy sobie znowu buzi i wysiadła. Wymieniliśmy się przedtem telefonami. Wróciłem do domu o ósmej. Pograłem półtorej godziny w CC, a potem wskoczyłem do basenu, zjadłem dobrą kolację i obejrzałem Rambo IV. Żyć nie umierać! Czułem się prawie jak w raju. To była Arkadia, kraina szczęśliwości, którą los mnie wynagrodził po udręce z Moniką. Nagroda za śmiałą, męską decyzję! Do pełni szczęścia brakowało mi tylko dobrego seksu. Ale nie od razu Rzym zbudowano.
Kiedy leżałem myśląc o tym jakiego mam farta z tą chatą zadzwonił telefon. Była dwudziesta trzecia więc od raz pomyślałem, że o tej porze to pewnie Roman. I w rzeczy samej, to był on. Dzwonił przez kamerkę na Messengerze. Odebrałem i zobaczyłem go stojącego w białej panamie na tle palmy.
– Cześć! Wszystko OK? – zapytał.
– Absolutnie OK. Która jest u was godzina?
– Jesteśmy sześć godzin przed Polską. Jest siedemnasta i trzydzieści stopni Celsjusza.
– U nas też było dziś gorąco. Dziękuję za żarcie w lodówce. To mega miło z waszej strony.
– Na zdrowie. Czyli wszystko OK?
– Tak. Wszystko pod kontrolą.
– To super. Śpij dobrze. Odezwę się za kilka dni.
– Jasne. Dobrej zabawy!
Ta rozmowa była jak wisienka na torcie. Pooglądałem jeszcze trochę TVN24 i z uśmiechem na ustach i szczęściem w oczach, o dwudziestej czwartej położyłem się spać.
2 sierpnia 1944
PRZEBUDZENIE NA KOCU NA KLATCE SCHODOWEJ TO SŁABY POCZĄTEK DNIA. Każdy żul ci to powie. Dla żula to jednak nic nowego, a dla mnie to kompletna nowość. Byłem w szoku, skostniały i wymarznięty, a za oknem palił się już dzień. Ale zaraz, jaki dzień? Przecież ja się położyłem przed chwilą spać i przede wszystkim u Romana, a nie na jakiejś klatce schodowej! I co to za strzelanina? Co jest do cholery? Nagle mi się wszystko przypomniało. Tak jakbym miał amnezję i w ciągu jednej sekundy wróciła cała pamięć. Jakbym włączył na Netflixie przerwany przed chwilą film. To był gigantyczny wstrząs dla mojej psychiki. Istny napad lęku. Taki, jakiego nie doświadczyłem jeszcze nigdy w życiu. Zamknąłem oczy i schowałem głowę pod koc. Trząsłem się ze strachu, a w głowie zamiast mózgu miałem lodowaty kłąb paniki. Przydałby się lekarz, bo byłem już o włos od rozsypki. Miałem świadomość, że jeżeli za chwilę to się nie skończy to oszaleję. I nagle usłyszałem głos, który przebił się przez hałas wojny.
– Wstawaj! Wszyscy już wstali!
Jakiś chłopak mówił do mnie. Stał chyba tuż obok. Powoli odchyliłem koc i zobaczyłem Orła. To z nim po tej strzelaninie wczoraj gadałem. Wczoraj? Jakie wczoraj?… Wczoraj był dzień, a teraz jest noc. To dlaczego tutaj jest dzień?
– Wstawaj chłopie. Jest Powstanie i bijemy się z Niemcami – uśmiechnął się i zbiegł lekko po schodach.
Włosy mi chyba stanęły dęba! Bo to oznaczało, że mam ten sam sen. Że znów jestem tutaj, czując ten świat każdą komórką i każdym atomem mojego ciała. Nie miałem żadnych wątpliwości. Mój umysł znów przeskoczył w ten dziwny i po stokroć niewytłumaczalny tryb. W sen, który, byłem tego już pewien, może zaprowadzić mnie wprost na Sobieskiego. Do szpitala, w którym leczą tych biednych ludzi z chorymi mózgami. Jasne było, że nie mogę tu dalej leżeć, bo tego co się tutaj dzieje nie da się przeleżeć. Zdecydowałem więc, że się podniosę i zejdę na dół, bo dalsze leżenie na posadzce chyba jeszcze bardziej mnie przerażało. Podniosłem się i stanąłem przy oknie, żeby spojrzeć w dół. Widok, który ujrzałem wprawił mnie w takie zdumienie, że od razu się cofnąłem. Na dole stało kilkudziesięciu facetów. Nadal tylko część z nich miała broń. Na palcach obu rąk można było policzyć MP 40, Steny i karabiny powtarzalne. Był też ten dowódca, z którym rozmawiałem wczoraj. Mówił do nich donośnym głosem.
– Panowie. Jak widzicie przyszły posiłki i jest nas więcej niż wczoraj. W tej sytuacji za pół godziny zaczynam szturm. Czy wszyscy gotowi?
– Tak jest! – odpowiedział chór zdecydowanych głosów.
Ale zaraz, jacy gotowi? – pomyślałem. – Czy oni chcą zdobyć ten budynek z kilkoma pistoletami maszynowymi? Tak właśnie było. Mieli co prawda jeszcze pistolety, ale broń krótka w żadnym wypadku nie jest bronią szturmową, chyba, że w westernie. Poczułem, że muszę się włączyć w tę tragedię. Jako zawodowiec, bo mam pojęcie o takich akcjach, a oni są jeszcze żółtodziobami.
Zszedłem szybko na dół i wmieszałem się w tłum. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Pewnie dlatego, że byłem bez broni i wyglądałem jak cywil, który wymsknął się chyłkiem z mieszkania. Nie miałem nawet takiej jak oni, biało-czerwonej opaski z literami WP. Bo to były opaski Wojska Polskiego, a nie Armii Krajowej. Patrzyłem na to wszystko czując, że ogarnia mnie przedbitewne napięcie. Dreszcze zaczęły mi biegać po rękach i nogach. Już nie marzyłem o przebudzeniu w Piasecznie. Teraz byłem już w świecie walki i adrenaliny, czyli u siebie. Z tym, że nie miałem strzelać z myszki, a z normalnej spluwy. Oczywiście pod warunkiem, że bym taką miał.
Nagle od czapy, bez żadnego związku z tą sytuacją, każdy chyba wie, że czasem tak się zdarza, przypomniała mi się „Oka”. Ta piosenka Kościuszkowców, czyli Ludowego Wojska Polskiego, które u boku sowietów zajmowało w czasie Powstania pozycje na drugim brzegu Wisły. Początek tekstu „Oki” leci tak…
„Szumi dokoła las, czy to jawa czy senCo ci przypomina, co ci przypominawidok znajomy ten?”
Byłem kiedyś na uroczystym otwarciu wrót przeciwpowodziowych na Cyplu Czerniakowskim. To był huczny i konkretnie zakrapiany jubel. Miasto postawiło piwo, grała Kapela Czerniakowska, której szefa Sylwka Kozerę znałem, bo pisywałem o nim w gazecie. Sylwek wypił potem kilka butelek piwa i po wszystkim wrócił do siebie na Sielce. Daleko zresztą nie miał.
Wszystkiego cztery krótkie przystanki autobusowe Wisłostradą. Na miejscu okazało się, że w mieszkaniu nie ma nikogo, a Sylwek nie ma przy sobie kluczy. Zszedł na podwórko, a tam kręciło się wtedy wielu modeli, pijaczków i bumelantów, których Sylwek nazywał ruchem oporu. Ci panowie zajmowali się spędzaniem długich godzin na piciu piwa pod sklepem spożywczym. Był tam taki murek, który się do tego idealnie nadawał. To był wczesny wieczór. Sylwuś urządził na podwórku koncert. Była jazda, bo on, jak to zawsze powtarzał, „gra pod obcas”, czyli skocznie. Ktoś wyszedł z flaszką, ktoś skoczył po piwo i zrobił się elegancki czerniakowski wieczorek taneczny.
Po kilku godzinach wrócił Jarek, czyli syn Sylwka, i odholował solidnie już rozwibrowanego tatę na czwarte piętro. Obaj już nie żyją. Jarek zginął w tajemniczych okolicznościach. Został znaleziony z rozbitą głową na klatce bloku po drugiej stronie Gagarina. Sylwek po prostu umarł. Na początku przestał ruszać ręką, a niedługo potem było po nim.
Wspomnienie tamtej historii z podwórkowym koncertem Sylwka poprawiło mi humor. Zrelaksowany zacząłem się rozglądać z zaciekawieniem. Najciekawszym widokiem były dwie dziewczyny. Ubrane w letnie sukienki nad kolano wyglądały bardzo kręcąco. Ewidentnie miały jakiś związek z naszym oddziałem i nietrudno było się domyślić, że są to łączniczki.
A już szczególnie w oko wpadła mi szczupła, zgrabna i dość wysoka brunetka o ślicznej i absolutnie poważnej twarzy. Nie była seksowna, w takim współczesnym tego słowa znaczeniu.
Była po prostu piękna! W sposób szlachetny, jakby była księżniczką. Jej uroda wywołała duże poruszanie w moim mikrokosmosie. Przyznaję, że jestem pies na babską urodę i dość łatwo się zauroczam. Obserwowałem ją ukradkiem z wielką przyjemnością. Poczuła w końcu na sobie mój wzrok i spojrzała wprost na mnie. Nie odwróciłem oczu, jak mam w zwyczaju, ale z ciekawością patrzyłem. Jej spojrzenie było dumne, ale pozbawione wyniosłości. Na pewno za to badawcze. Nie mogła jeszcze wiedzieć co ich czeka, że wkrótce będzie przenosić meldunki pod gradem kul, tonąc w kanałach z gównem i być może zostanie zamordowana przez psychopatów z trupią czaszką na czapce. Ja to wiedziałem i nagle poczułem się wobec niej jakiś marny. Przypomniałem sobie, że jestem tchórzem i nieudacznikiem, którego kilka dni temu żona wykopała z domu. Najwyraźniej dostrzegła w moich oczach ten podły egzystencjalny ton, bo przesłała mi pocieszający uśmiech. Krótki, jak ostatni promień słońca. Złapałem go i schowałem w sercu.
– Kolejno odlicz! – wydał głośną komendę dowódca.
Ustawiliśmy się w dwuszeregu. Z tymi nowymi było nas czterdziestu. Na tylu chłopa tylko pięć Stenów i dwa niemieckie MP 40, czyli jak to się potocznie mówi Schmeissery? Dramat!
Steny były dość poręczne, natomiast MP 40 ergonomią się nie wyróżniał. Trzymałem kiedyś ten sprzęt w rękach i miałem wrażenie, że to kawał dużego fotela. Owa potoczna nazwa została nadana tej broni dlatego, że była dziełem sławnego niemieckiego konstruktora Hugo Schmeissera, który żeby było śmieszniej zaprojektował tylko jej magazynek. Ciekawostką było to, że z MP 40 można było strzelać tylko seryjnie, ale niska szybkostrzelność pozwalała doświadczonemu żołnierzowi strzelać ogniem pojedynczym. Tak czy inaczej był to jeden z najlepszych peemów powstałych w tych czasach i właśnie na jego wzór został zrobiony przez Angoli Sten. Po wojnie MP 40 był używany do 1956 roku przez izraelskich spadochroniarzy, dopóki nie zastąpił go Uzi. A ja to wszystko wiedziałem dlatego, że przeczytałem kilka książek o broni palnej, a szczególną przyjemność sprawiała mi lektura rozdziałów poświęconych pistoletom maszynowym. Zawsze chciałem mieć taką broń albo chociaż z niej postrzelać.
– Dowódcy drużyn do mnie. Reszta rozejść się – zakomenderował dowódca.
Orzeł poszedł do niego, a Fala i Kwasek usiedli pod murem domu wprost na asfalcie. Był z nimi trzeci koleś. Miał trochę dłuższe włosy niż pozostali. Dosiadłem się. Wyjęli szlugi.
– Jak nastrój gitarzysto? – zapytał Fala.
– Może być.
– My tu wszyscy mamy pseudonimy, wiesz? – powiedział Fala.
– Zauważyłem.
– Tadek jestem – wyciągnął rękę ten trzeci. Miał miłe spojrzenie.
– To pseudonim czy imię? – zapytałem.
– I jedno, i drugie – puścił oczko.
– Dla ciebie też coś się wymyśli – rzucił Kwasek.
– Już nie mogę się doczekać.
Pokiwali głowami. Coś mnie naszło i zapodałem z grubej rury.
– Panowie, musicie mieć świadomość, że Powstanie to będzie jatka. Potrwa długo i koniec końców Niemcy nas rozjadą – powiedziałem spokojnie.
– Nie mów tak. Nie można – skrzywił się Fala.
– Dobra. Ale w tej grze chodzi przede wszystkim o to by przeżyć. To jest na polu bitwy najważniejsze. Martwy żołnierz to tylko kupa mięsa i łzy jego rodziny.
– Przestań! Kraczesz jak baba – rzucił z niesmakiem Kwasek.
– Może i jestem tchórzem, ale pozwól, że dam ci radę. Nie strugaj bohatera.
Zrozumiałem, że gadam straszne kocopoły. To było bez sensu. Popatrzyłem na jego Stena. Jako jedyny z nas miał pistolet maszynowy. Fala i Tadek nosili Visy. Jak na powstańcze realia byli uzbrojeni bardzo przyzwoicie, ale na uliczną potyczkę, a nie obiekt, z którego strzelało kilkanaście pistoletów maszynowych. Przypomniały mi się słowa, które wypowiedział Monter, czyli gość, który dowodził Armią Krajową w Warszawie. Ten facet nazywał się Antoni Chruściel i umarł w 1960 roku w Waszyngtonie. Po wojnie był architektem. Pamiętałem z lektury licznych tekstów, które ukazywały się w mediach na pierwszego sierpnia, że kontyngent AK w Warszawie liczył czterdzieści tysięcy osób, z czego tylko co dziesiąta miała broń. Wydając rozkaz Monter zakomunikował, że jeżeli ktoś nie ma broni, to ma wziąć kamień i tak uzbrojony atakować Niemców. Bo broń trzeba zdobyć, a duża grupa ludzi z kamieniami to przecież konkretna siła. Byłem przerażony kiedy to czytałem i teraz też miałem czarne myśli. Bałem się, że ci chłopcy zaraz zginą.
– Wejdźmy do tej klatki, to wam coś pokażę – powiedziałem wskazując drzwi.
Podniosłem się, oni też. Weszliśmy na trzecie piętro. Był tam korytarz z rządkiem drzwi do lilipucich lokalików.
– Pokaż mi ten automat – powiedziałem do Kwaska.
Zastanowił się przez sekundę a potem podał mi Stena. Poczułem śmiertelny chłód i żelazny ciężar broni, a potem przyjąłem pozycję strzelecką, której nauczyłem się w dziesiątkach paintballowych strzelanin.
– Po pierwsze, broń zawsze przed sobą. Na wysokości głowy. Strzelec jest tylko dodatkiem, bo to broń jest najważniejsza. To ona zabija. Jeśli chodzisz po obiekcie, w którym jest walka, to broń zawsze ma być gotowa do strzału. Tak to wygląda – powiedziałem i pokazałem jak trzeba się poruszać.
– Druga sprawa to zasłona. Przede wszystkim trzeba dobrze się za czymś schować i nie wychylać. Nie można jednak tkwić w nieskończoność za zasłoną, bo nie na tym polega walka. Trzeba wyjrzeć. I wtedy trzeba uważać, by wychylając się nie wystawić palców stopy, bo od razu odstrzelą i będziesz kuśtykał do końca życia – powiedziałem z naciskiem.
Spoważnieli. Oddałem Stena Kwaskowi i zwróciłem się do Fali. – Daj na moment tego Visa.
Podał.
– Pistolety w akcji trzymajcie w prawej ręce, do której ma być przyłożona lewa. Nie celujcie jednym okiem. Oczy mają być otwarte!
Zademonstrowałem. Patrzyli wyraźnie zaskoczeni – chyba nie tak byli uczeni.
– Strzelec z bronią krótką może się poruszać po obiekcie z rękami zgiętymi w łokciach. Nie ma co wystawiać przed siebie rąk, bo stają się celem. I ostatnia mega ważna sprawa… Idziemy w szyku, gęsiego. Blisko siebie. Lufy przed twarzami. Jak ludzie idą w takim szyku, to straty są mniejsze – powiedziałem.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytał Tadek.
– Na kursie mnie nauczyli.
– A gdzie? – zapytał Fala.
– W Rembertowie.
– Walczyłeś?
– Tak.
– Gdzie?
– Tu i tam.
– Tu i tam… Tajemniczy jesteś i dajesz rady? Dziwny człowiek z ciebie – powiedział Fala.
Wróciliśmy na podwórko i usiedliśmy w tym samym miejscu. Sytuacja wyglądała tak samo. Ludzie nadal siedzieli i palili fajki, pili wodę i herbatę, którą przynieśli mieszkańcy kamienicy, jednak atmosfera wyraźnie zgęstniała. Czuło się napięcie zwiastujące nadchodzącą walkę.