Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wyborze i ze wstępem Juliana Barnesa
„Ach, te niedzielne wieczory w suburbiach, ach, ta chandra niedzielnej nocy!” – wykrzykuje ironicznie jeden z bohaterów Wizji świata. A my wtórujemy mu i z zachwytem wchodzimy w podmiejski świat, gdzie – przynajmniej w teorii – czci się monogamię, niewinne dzieciństwo i szczęście domowego ogniska, a wszystko urządzone jest przyzwoiciej niż w królestwie niebieskim.
John Cheever, łącząc wyczucie groteski z wnikliwością, znakomicie ukazuje kondycję współczesnego człowieka, a za scenografię przyjmuje przede wszystkim nowojorskie przedmieście lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W pierwszym opowiadaniu pisze o radiu, przez które można podsłuchiwać sąsiedzkie życie, w kolejnych sam staje się nadajnikiem podmiejskich sekretów. Obsceniczne fantazje mieszają się tu z sennym mirażem, a utracony talent i młodość z miłosną tęsknotą.
Cheever, genialny amerykański klasyk, jak nikt inny opisuje paradoks istnienia i uniwersalną wizję świata – nierozłączny splot bólu i słodyczy życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.
W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.
Kolejna książka w serii:
Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego A Vision of the World. Selected Stories
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Obraz na okładce: Kurt Kauper, Man Lying Down, 2015 © Kurt Kauper, 2023
Copyright © by John Cheever, 2021
All rights reserved
Introduction and selection copyright © by Julian Barnes, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Majer, 2023
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Ewa Saska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-787-2
Mogłoby to iść tak: John Cheever urodził się w Quincy w stanie Massachusetts w roku 1912. Pierwsze opowiadanie opublikował w „New Yorkerze” w roku 1935, jako dwudziestodwulatek, tym samym związując się z magazynem na całe życie. Renomę literacką budował powoli, aż w 1958 roku jego pierwsza powieść Kronika Wapshotów doczekała się National Book Award. W 1964 roku znalazł się na okładce „Time’a” – dowód najwyższego uznania, który w owych czasach gwarantował sławę jak Stany długie i szerokie; rozmiłowani w aliteracjach redaktorzy ochrzcili Cheevera „Owidiuszem z Ossining”, nawiązując do nazwy miasteczka w stanie Nowy Jork, w którym przemieszkał kilkadziesiąt lat. W środku numeru informacje z pierwszej ręki: sielankowe życie w pięknym domu z żoną Mary i trójką pociech. Podpis pod fotografią żony to aluzja do kultywowanej przez Johna natury intelektualisty-pantoflarza, a zarazem do talentów kulinarnych Mary: „Czasem pieczeni składa się tu hołdy po łacinie”. Z części artykułu pod nagłówkiem Monogamista dowiadujemy się, że „Cheever, niemal w tym względzie odosobniony pośród współczesnych autorów, wysławia dobrodziejstwa i rozkosze monogamii”; nieco dalej czytamy, że „uwielbia tańczyć i jest wielkim entuzjastą trunków”. Cztery lata później, w roku 1968, jego najsłynniejsze opowiadanie Pływak zekranizowano – z Burtem Lancasterem w roli głównej. Pisał dobre powieści, lecz jego prawdziwym powołaniem była krótka forma. Opowiadania zebrane, czyli The Stories of John Cheever (1978) – uhonorowane National Book Critics Circle Award oraz Pulitzerem – to jeden z najjaśniejszych punktów literatury amerykańskiej XX wieku. Dzieciom zwykł mawiać z przekąsem: „Moje nazwisko to marka, jak płatki kukurydziane albo krakersy”. A jednak miał rację: gdy zmarł w 1982, chowano go z honorami.
Albo tak: John Cheever był synem dominującej matki i ojca alkoholika; i on, i jego brat wyrośli na alkoholików. Gdy podczas służby w wojsku badano mu iloraz inteligencji, wynik wyszedł niski, choć gdy powtórzono testy, okazał się zadowalający. Pomimo wcześnie osiągniętego sukcesu Cheever obawiał się, że „nie gra w pierwszej lidze” jak Norman Mailer; błyskotki Irwina Shawa onieśmielały go nie mniej niż błyskotliwość Johna Updike’a. Choć napisał około dwustu opowiadań, nie przychodziło mu to z łatwością i nie dawało poczucia swobody: w 1947 roku powiedział przyjacielowi: „Pisać opowiadania chce mi się mniej więcej tak samo jak ruchać kurczaki”. W swym rzekomo sielankowym małżeństwie nierzadko odczuwał dojmującą samotność i przeżywał męczarnie na tle seksualnym; żonę zdradzał często, zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Kryzysy w związku Johna i Mary potrafiły trwać tygodniami, a trudno zliczyć, ile razy niemal się rozstali. „Taki jestem wrażliwy – pisał w dzienniku w roku 1955 – że chyba szalony […]. Zbyt wiele już wypłakałem łez. Łez z dżinu, łez z whisky, łez z czystej soli, w każdym razie zbyt wiele”. Na peronach i mostach dopadały go „mosznękurczące zawroty głowy”. Żal nad samym sobą podsycało jeszcze poczucie, że zawsze był tym, który kocha, nigdy tym kochanym; za nic nie mógł się też przyznać, poza stronicami prywatnych zapisków, że odczuwa pociąg do mężczyzn. Uprawiał seks z fotografem Walkerem Evansem i miał romans z aktorką Hope Lange, dla której był „jednym z najbardziej napalonych facetów, jakich kiedykolwiek poznała”. Podobne rewelacje z listów i dzienników, wydanych w roku 1988 i w 1991, już po śmierci pisarza, na długie lata całkiem niepotrzebnie zaburzyły obraz jego literackiej renomy.
Autorem, którego w powszechnej świadomości literackiej najczęściej łączy się – bezrefleksyjnie – z Cheeverem, jest John Updike: obaj pisali powieści i opowiadania o klasie średniej zamieszkującej suburbia na Wschodnim Wybrzeżu USA, obaj byli gwiazdami „New Yorkera”. Pamiętać jednak trzeba, iż Updike, urodzony w 1932 roku, był młodszy o całe pokolenie. W prostym rachunku lat Cheeverowi bliżej było zatem do F. Scotta Fitzgeralda (ur. 1896) czy Ernesta Hemingwaya (ur. 1899) albo do podobnie niedocenianego Johna O’Hary (ur. 1905). Jednym z pisarzy, którzy urodzili się pomiędzy Cheeverem a Updikiem – a należącym, przynajmniej częściowo, do tego samego świata i do tej samej, wybitnie męskiej tradycji literackiej – jest odkrywany dziś na nowo Richard Yates (ur. 1926). W swej najsłynniejszej powieści, precyzyjnie zatytułowanej Revolutionary Road[1], Yates pisał o tym, jak na uliczkach przedmieść pogrążonych w konsumpcji dogasa American dream, tym razem już na dobre. Właśnie przed takim środowiskiem stara się najpierw uciec Updike’owski Królik, lecz wkrótce wraca, by czerpać z obiecywanych przez nie dóbr, a później – przekupiony jak cała Ameryka – zostaje dealerem Toyoty: jego klęska ma wymiar tyleż ekonomiczny, co duchowy. Świat Cheevera umiejscowiony jest w epoce nieco wcześniejszej, głównie za prezydentur Trumana i Eisenhowera, zanim na dobre rozpoczęły się lata sześćdziesiąte – a więc w czasach, gdy ekspansja i potęga USA wydawały się naturalne, a konsumpcjonizm był czymś nie tylko ekscytującym, lecz także w pewnym sensie czystym. Jak stwierdza któryś z bohaterów Cheevera o swojej żonie z podnowojorskiego hrabstwa Westchester: „Można by powiedzieć, że jest dumna, ale jak dla mnie jest po prostu kobietą, która umie się cieszyć, że żyje w bogatym, młodym kraju”. W roku 1956 w dzienniku Cheever nazywa samego siebie przedstawicielem „tego radosnego pokolenia”. Na tle lat sześćdziesiątych wcześniejsza dekada wypadać może blado, jednak każda dekada, jeśli tylko poświęcić jej dość czasu, potrafi odzyskać blask. Żaden to zbieg okoliczności, że twórca serialu Mad Men kazał wymyślonemu przez siebie specowi od reklamy – Donowi Draperowi – mieszkać właśnie w Ossining.
Na Cheeverowskich przedmieściach nie brak radosnych zdrad rodem z Updike’a: jak ujmuje to inny mąż z suburbiów: „Żona wie, że sypiam z kobietami na prawo i lewo, ale gdybym jej nie zdradzał […], nie byłbym wierny samemu sobie”. A jednak duchowe korzenie owych amerykańskich przedmieść, a więc również korzenie ich duchowej stagnacji, sięgają dużo głębiej – znacznie głębiej niż czasów amerykańskiej wojny o niepodległość – tkwią bowiem w zasadniczej naturze mężczyzny i kobiety. Ezekiel, pierwszy z Cheeverów na amerykańskiej ziemi, purytański nauczyciel, święcie wierzył, że „żywot ludzki jest jedną wielką niedolą, a wszelkie ziemskie piękno to wszeteczność i zepsucie”. Trzeba przyznać, że poglądy jego potomka były bardziej zniuansowane. Piękno – które i bohaterowie Cheevera, i on sam napotykają przede wszystkim w przyrodzie, w lasach, w aurze, w zachodach słońca i pejzażach, lecz także w ludziach – samo w sobie grzeszne nie jest, choć istoty ludzkie, zważywszy na ich upadłą naturę, zawsze niosą ze sobą niebezpieczeństwo jego skażenia. Życie jest przeto „niebezpieczną przygodą moralną”, o spokój ducha zaś trudniej w kościele (gdzie wzrok protagonisty przykuwa zazwyczaj jakaś wystrojona dama) niż w aktywności fizycznej, zwłaszcza związanej z wodą, w ciekłym bądź stałym stanie skupienia. W 1963 roku Cheever pisze, że wybiera się na sanki, „by odzyskać czystość uczuć”; odśnieżanie potrafi „wyrwać go z rozpaczy i przywrócić nadzieję”. Bohaterowie Cheevera, tak jak sam pisarz, odnajdują też chwilowe odkupienie w wodach mórz, rzek, a nawet przedmiejskich basenów. Jeszcze bardziej kojąco działa na nich woda zamarznięta; w tej prozie wiele radości, a nawet przesileń duchowych przytrafia się samotnym łyżwiarzom na tafli jeziora. Cheever zdaje sobie przy tym rzecz jasna sprawę, że niezależnie od faktycznej grubości lód jest zawsze – metaforycznie rzecz ujmując – cienki. W 1979 roku pisarz notuje w dzienniku: „Ruch w łyżwiarstwie, owa lekkość i chłód powietrza jednoznacznie łączą się dla mnie z pięknem – pięknem moralnym. Chcę przez to powiedzieć, że dzięki niemu skala i charakter moich myśli ulegają korekcie”.
Wielu powieściopisarzy podejmujących wprost temat życia erotycznego wmawia sobie, że właśnie oni po raz pierwszy w dziejach literatury zdobyli się na taki autentyzm; co więcej, że jakimś cudem udało im się powiedzieć w tej sprawie ostatnie słowo. Cheever gotów był ugiąć się przed pruderią redaktorów „New Yorkera”, gdy z taktycznego punktu widzenia było to konieczne; jednocześnie rozpierała go duma, że został pierwszym pisarzem, któremu (w roku 1957, za sprawą Kroniki Wapshotów) udało się przemycić do Klubu Książki Miesiąca[2] słowo „fuck”. A jednak każdy literacki pionier znajduje następców, którzy idą jeszcze dalej: w przypadku Cheevera dwaj najważniejsi to Updike i Philip Roth. Tak więc raptem dwanaście lat później, całkiem nieoczekiwanie, Cheever musiał się odnaleźć w roli pisarza, który urodził się w – zamierzchłym! – roku 1912:
Nowa powieść Johna [Updike’a] (Pary) zrobiła z niego milionera […]. To jakaś erotyczna obsesja, ale opisy nagich kobiet są rewelacyjne. Ostatnio poczyniono bardzo wielkie postępy, jeśli chodzi o temat przygód miłosnych. Z czystego, prawidłowego i prastarego słownictwa korzysta się swobodnie, toczą się dyskusje o technikach masturbacji i panuje ogólna atmosfera wolności, świeżości i odkryć. Tej grupie przewodzi Philip Roth. Wszyscy moi przyjaciele opisują orgazmy, a ja nadal rozwodzę się nad pięknem Gwiazdy Wieczornej.
Cheever gra tu na efekt komiczny, celowo przeinaczając fakty (wcale nie przestał pisać o seksie, Updike zaś był nie mniej niż on zainteresowany pięknem Gwiazdy Wieczornej). Rozumiał jednak, że „rywalizacja między powieściopisarzami jest równie zajadła co między sopranistkami”. Jego stosunki z Updikiem musiały być napięte, gdyż na pierwszy rzut oka ów młodszy mężczyzna przejmował Cheeverowskie terytorium. W listach Cheever często owego młodszego mężczyznę potępia, choć zawsze w sposób samoświadomy: „Jego wielkoduszność wydaje mi się fałszywa, a za jego utworami stoją, jak sądzę, chciwość, ekshibicjonizm i serce z kamienia. A piszę to wszystko, by pokazać, jakie ze mnie wspaniałomyślne niewiniątko”. Albo: „Przez większość czasu Updike i ja obgadujemy jeden drugiego. Moim zdaniem to wielki arogant, ale córka twierdzi, że sam jestem arogantem”. Mimo to Cheever nauczył się oddzielać człowieka od dzieła: Updike’owi mówi, że powieść Przypomnij się, Króliku jest „wspaniała” – oraz że „rozmyślając, czy się jednak nie pomyliłem, przeczytałem ją raz jeszcze, z tym samym skutkiem”; tymczasem Jesteś bogaty, Króliku to „najważniejsza powieść amerykańska, jaką czytałem od wielu lat”. W 1981 roku obaj byli gośćmi talk-show Dicka Cavetta i gospodarz poprosił ich, by powiedzieli, co ich różni. Cheever stwierdził, że Updike jest jedynym znanym mu pisarzem, który potrafi sprawić wrażenie, że życie Amerykanów upływa w cieniu wymykającej się im wspaniałości. Odwzajemniając pochwałę, Updike nazwał Cheevera transcendentalistą, który odczuwa i opisuje blask, jakiego on, Updike, odczuć ani opisać nie potrafi.
Updike to pisarz gładszy, bardziej uroczysty; u Cheevera jest więcej chropawości, dziwactwa i pesymizmu. Są też inne zasadnicze różnice. Updike’owska tetralogia o Króliku osnuta jest wokół wydarzeń z porządku dziejowego; Cheever zaś – choć przyszło mu żyć w takich, a nie innych czasach – był, jak wspominał jego syn Benjamin, „tak dalece niezaangażowany w politykę, jak to tylko możliwe w przypadku wykształconego człowieka”. W jego krótkiej prozie codziennym doniesieniom poświęca się niewiele miejsca. Choć tu i ówdzie znajdziemy aluzję do wojny nuklearnej, majaczy ona raczej jak zły sen albo uporczywa migrena niż faktyczna groźba katastrofy. Osią opowiadania Brygadier i golfowa wdowa jest zamęt spowodowany kłótnią o dostęp do prywatnego schronu atomowego; mówi się tu o Kubie i Związku Radzieckim, lecz są to jedynie słowa w ustach komicznego nudziarza golfisty. Tymczasem w niefikcyjnym świecie listów pisarza jedna z niewielu przepowiedni geopolitycznych, na jakie sobie pozwolił, okazała się wręcz obłąkańczo błędna. W marcu 1943 pisał bowiem: „jak sądzę, Churchill przesadza, twierdząc, że wygranie tej wojny zajmie jeszcze dwa lata”.
W życiu Cheever był wytrawnym marzycielem: o snach potrafił mówić zwięźle, dowcipnie i na temat. Wśród zanotowanych w dziennikach znajdziemy na przykład takie:
Śni mi się Biały Dom. W sypialni, którą widziałem na pocztówkach, jest już po wieczerzy. Ike i Mamie Eisenhower są sami. Mamie czyta „Washington Star”. Ike czyta Kronikę Wapshotów.
Śni mi się, że moją podobiznę drukują na znaczku pocztowym.
Śni mi się, że jestem na spacerze z Updikiem. Krajobraz jakby z mojego dzieciństwa. Szczeka na nas jakiś znany mi pies. W podświetlonych oknach widzę przyjaciół i sąsiadów. Updike żongluje piłką tenisową i wiem, że to moje życie, a zarazem moja śmierć. Gdy ją upuszcza, nie mogę się ruszyć, dopóki jej nie podniesie, a jednak mam bolesną świadomość, że on mnie tą piłką zamorduje. Updike sprawia wrażenie mordercy, jest opanowany. A oto jakieś muzeum: bramka obrotowa, marmurowe schody, kolekcja rzeźb. W końcu udaje mi się uciec.
Śni mi się, że jakaś kobieta przygląda się mojej twarzy i mówi: „Widzę, że brał pan udział w zawodach, ale z pańskiej twarzy nie umiem wywnioskować, czy pan wygrał”.
Zeszłej nocy śniło mi się, że jakiś błyskotliwy recenzent wytknął mi, że w moich utworach za dużo jest lamentowania.
Kładę się o wpół do dziewiątej i mam potworny sen, w którym Mary zostaje rektorką uczelni. Jest w tym jakaś nuta bezwzględności. Pamiętam, w jaki sposób jej ojciec przejmował bardzo ważną posadę[3]. Mój odwet to przygoda homoseksualna, nieskonsumowana, z Ronaldem Reaganem.
Wkrótce po tym ostatnim przykładzie nocnej inwencji (z roku 1966) Cheever notuje: „Moje sny mają intensywność, którą chciałbym uzyskać w prozie”. Mówiąc, że coś jest „jak sen”, często mamy na myśli zwiewność, przyjemne odurzenie. Dla Cheevera oznacza to coś innego: nie tylko intensywność, jak mówi, lecz także wewnętrzną logikę, która w momencie śnienia wydaje się całkowicie niepodważalna, lecz po przebudzeniu raczej nie przekonuje; ponadto chodzi mu o możliwość nagłej zmiany rejestru, której nic nie zapowiada, lecz która zdaje się śniącego nie trapić. Śmierć Justiny, jedno z najsłynniejszych opowiadań Cheevera, zawiera na niespełna dwudziestu stronach takie oto elementy: poważną zadumę nad pułapkami życia; szelmowskie refleksje o korzeniach i kondycji Ameryki; satyryczną kronikę życia biurowego i przepisów zagospodarowania przestrzeni; opis zgonu sędziwej ciotki, z aspektami wzruszającymi, a następnie i komicznymi; cierpkie uwagi o rzucaniu palenia i fantasmagoryczną relację ze snu; wreszcie wzburzone przestrogi o naturze śmierci i tym, jak nie chcemy jej dostrzegać. Choć Cheever co chwilę zmienia tu ton w beztroskim rytmie sennych modulacji, to jednak ani przez chwilę nie wątpimy, że chodzi o sekwencję prawdziwych wydarzeń.
Albo weźmy Pływaka. W któreś niedzielne popołudnie, podczas przyjęcia u przyjaciół z okolicy, Neddy Merrill, który niedawno przekroczył próg wieku średniego, postanawia przepłynąć dwanaście kilometrów, jakie dzielą go od domu, korzystając ze wszystkich znanych mu prywatnych basenów (i jednej pływalni). Brzmi to jak niewinny kaprys mieszkańca suburbiów, być może zapowiadający pikarejską fabułę. Pierwszy basen, do którego wskakuje, należący do gospodarzy przyjęcia, zasilany jest przez studnię artezyjską: „W objęciach jasnozielonej wody czuł coś więcej niż przyjemność, był to wręcz powrót do stanu naturalnego”. Zrazu dzień jest słoneczny, a sąsiedzi gościnni; stopniowo jednak właściciele basenów obojętnieją, lato jakby przedzierzga się w jesień, wspomnienia Neddy’ego dotyczące przyjaciół i znajomych są coraz mniej wiarygodne, daje o sobie znać niespodziewana wrogość, mnożą się enigmatyczne uwagi na temat jego życia; mięśnie są coraz słabsze, ruchy ramion coraz mniej energiczne, a gdy Neddy wreszcie dociera do domu, na miejscu znajduje pozamykaną, opuszczoną ruinę. Czy płynie on zatem od „kondycji naturalnej” ku „kondycji społecznej”? Od teraźniejszości ku własnej przyszłości? A może ta podróż to stopniowe uświadomienie sobie prawdy o własnej egzystencji? Płynie od metafory ku prawdzie czy od prawdy ku metaforze? Coś tu się święci transcendentnego, choć jeśli transcendencję rozumieć jako krok w stronę duchowości, to być może mamy tu raczej do czynienia ze swego rodzaju transcendencją na wspak. Niewątpliwie jednak chodzi o ten rodzaj intensywności, której pisarz poszukiwał.
W 1975 roku Cheever przestudiował antologię opowiadań, z której go „dość jawnie wykluczono”, i zgodził się z redaktorami: materiał, który wybrali, był „solidniejszy i bardziej na miejscu niż te moje humorzaste, ekscentryczne, a czasem i gorzkie kawałki, pełne społecznych rozczarowań, fikołków i niespodziewanych ulew”. Czasami Cheever tylko udaje, że pisze satyrę – kiedy indziej faktycznie ją uprawia. Rezerwuje sobie jednak prawo do tego, by zmienić rejestr i ton, gdy tak mu się spodoba, nawet jeśli zmiana obejmie raptem jedno zdanie. Często dzieje się zresztą coś jeszcze dziwniejszego: otóż zdarza się, że opowiadania wieńczy migot fantastyczności czy też przebłysk innego świata. Na przykład Mąż na przedmieściach to z pozoru realistyczna historia o niezgodzie, wściekłości i grzechu w typowej rodzinie z suburbiów. Po całym katalogu destrukcyjnych, a nawet potencjalnie śmiercionośnych zdarzeń rodzina powraca do (niemal) tej samej sytuacji moralnej; potem wszyscy idą spać. I wtedy właśnie rozlega się huk ostatniego zdania: „Zapada zmrok; noc z tych, gdy królowie w złotych zbrojach przeprawiają się na słoniach przez góry”. Czy to kolejny sen? Z pewnością coś więcej niż autorski kaprys: Cheever miał to zdanie w głowie, jeszcze zanim wymyślił Męża na przedmieściach.
W 1972 roku, gdy Cheever uczył pisania na Uniwersytecie Iowa i wracał akurat do domu liniami Pan Am z międzylądowaniem w Chicago, siedziała obok niego, bądź też gdzieś w pobliżu, pewna stewardesa. „Pod koniec lotu objęła mnie żarliwie, mówiąc: »Jest pan jednym z najbardziej uroczych i interesujących mężczyzn, jakich kiedykolwiek poznałam, a z pewnością najbardziej zwariowanym«. Ubrana była w czerwoną pelerynę”. Autor mniejszego kalibru być może zacząłby od: „Stewardesa linii Pan Am, ubrana w czerwoną pelerynę…”; tu jednak opóźniono ów odzieżowy szczegół, by pojawił się dopiero po domniemanej puencie anegdotki, przez co staje się wzruszający i zabawny. Jak zaświadczyły dzieci pisarza, zawsze miał on – tyleż w życiu, co w prozie – temperament komiczny i wywrotowy. Kiedyś powiedział o sobie samym, że jest „takim ikonoklastą […], co to w nieskończoność szydzi z establishmentu, a potem oczekuje, że go posadzą u szczytu stołu”. W roku 1977 „New York Times” poprosił go o komentarz z okazji setnej rocznicy wydania Piotrusia Królika Beatrix Potter. Odpowiedź Cheevera brzmiała: „Zawsze kibicowałem panu McGregorowi”.
Niespokojna, rozdarta natura, przez którą tak wiele wycierpiał, szukała doraźnego zapomnienia i doraźnej spójności tam, gdzie można się spodziewać: w seksie i w alkoholu. W 1955 roku pisał o swoim życiu: „Czuję się, jakbym usiłował naprawić pajęczą sieć, która wiecznie jest popsuta; po każdej naprawie odkrywam, że rozdarła się w jakimś innym miejscu, że gdzieś znów jest luźno”. Jeśli w życiu zmagają się burzliwie teza z antytezą, gdzie znaleźć syntezę? Są dwa sposoby: można mieć nadzieję, że odnajdzie się ją w Bogu, lub też stworzyć ją sobie w sztuce. Na Cheevera łatwiej spojrzeć jak na kogoś, kto chodzi do kościoła sumiennie, choć głównie ze względów towarzyskich, niż na pisarza o prawdziwej świadomości teologicznej. Dlatego też zbawieniem i syntezą mogła być dla niego jedynie literatura:
Właściwie nie znam większej przyjemności, niż gdy w utworze prozatorskim sprzęga się rozbieżne wydarzenia, by się do siebie nawzajem odnosiły, potwierdzając zarazem wrażenie, że życie samo w sobie jest procesem twórczym, że jedną rzecz z rozmysłem ustawiono wobec innej, że co przepadło w jednym spotkaniu, odnowi się w następnym, i że dysponujemy jakąś umiejętnością odcyfrowania tego, co się wydarza.
Zgodnie z ostatnimi słowami ostatniego opowiadania w jego zbiorze Some People, Places, and Things That Will Not Appear in My Next Novel[Różne postaci, miejsca i rzeczy, które nie pojawią się w mojej następnej powieści] Cheever pragnął „opiewać świat, który rozpościera się wokół nas niczym oszałamiający, niezwykły sen”. W tym samym opowiadaniu spotykamy „małomównego przyjaciela z dawnych lat, Roydena Blake’a”, pisarza, który w wieku średnim dochrapał się (oraz padł ofiarą) sukcesu i pieniędzy. W rezultacie „na kartach jego książek znaleźć można było alkoholików, kąśliwe opisy amerykańskiego krajobrazu oraz grubasów, których mógłby zagrać Marlon Brando. Rzec by można, że utracił dar przywoływania woni życia: wody morskiej, dymu z choiny, kobiecych piersi. Uszkodził sobie, rzec by można, najgłębszą komorę ucha, która pozwala usłyszeć ciężki szurgot smoczego ogona wleczonego przez zwiędłe liście”.
Pisarze często wymyślają innych pisarzy, by ci ucieleśniali ich własne tajone lęki; Cheever nie był wyjątkiem. W jego prozie bez trudu uzbierałoby się kworum alkoholików i choć nie powołał do życia grubasów, których mógłby zagrać Marlon Brando, bezwiednie stworzył rolę dla Burta Lancastera. A jednak, wbrew chaotycznemu życiu i autodestrukcyjnemu pijaństwu, jego żywy mózg zachował trzeźwość i klarowność: Cheever nigdy nie uszkodził sobie najgłębszej komory ucha i zawsze potrafił usłyszeć sunący po ziemi smoczy ogon.
Jim i Irene Westcottowie byli tego typu ludźmi, którym w dochodach, dążeniach i szacowności udaje się najwyraźniej osiągnąć ową zadowalającą średnią rodem ze statystyk w uczelnianych biuletynach dla absolwentów. Mieli dwójkę małych dzieci, byli dziewięć lat po ślubie, mieszkali na jedenastym piętrze apartamentowca nieopodal Sutton Place, średnio 10,3 razy w roku chadzali do teatru i żyli w nadziei, że pewnego dnia przeprowadzą się do hrabstwa Westchester. Irene Westcott była sympatyczną szatynką o miękkich włosach, dość pospolitej aparycji i szerokim, szlachetnym czole, na którym zupełnie nic nie zdążyło się zaznaczyć; w chłodne dni nosiła futro z tchórza przefarbowane na norki. O Jimie Westcotcie zaś nie powiedziałoby się, że wygląda młodo jak na swój wiek – raczej że wygląda, jakby młodo się czuł. Siwiejące włosy nosił przycięte bardzo krótko, wciąż ubierał się jak rówieśnicy z Andover i sprawiał wrażenie człowieka poważnego, gwałtownego, z rozmysłem kultywującego naiwność. Od przyjaciół, znajomych z uczelni oraz sąsiadów odróżniało Westcottów jedynie to, że oboje lubowali się w muzyce poważnej. Chodzili na niezliczone koncerty – jedynie z rzadka komuś o tym wspominając – i bardzo dużo czasu spędzali na słuchaniu muzyki w radiu.
Odbiornik był stary, przeczulony, nieobliczalny i już nie do naprawy. Nie mieli pojęcia, jak działa to urządzenie – ani żadne inne w ich domu – gdy więc odmawiało posłuszeństwa, Jim po prostu walił dłonią w bok skrzyni. Czasem skutkowało. Jednak w któreś niedzielne popołudnie, w połowie kwartetu Schuberta, muzyka całkiem zamarła. Jim zdzielił parę razy obudowę, lecz bez rezultatu; Schubert przepadł im na zawsze. Jim obiecał więc Irene, że kupi jej nowe radio, a wróciwszy w poniedziałek z pracy, obwieścił, że zrobione. Nie chciał co prawda wyjawić, jak urządzenie wygląda, ale zapewnił, że gdy je przywiozą, będzie to dla niej niespodzianka.
Nazajutrz po południu, kiedy radio dostarczono pod drzwi kuchenne, służąca i majster od wszystkiego pomogli Irene wypakować je ze skrzynki transportowej i wtaszczyć do salonu. Od razu uderzyła ją brzydota wielkiej eukaliptusowej obudowy. Irene była bardzo dumna z wystroju ich mieszkania, meble i kolory do salonu dobierała wszak z równą starannością co własne ubrania, a teraz zdawało się jej, że nowe radio rozpanoszyło się wśród jej rzeczy niczym nieznośny intruz. Zupełnie nie wiedząc, do czego mogą służyć te wszystkie pokrętła i przełączniki na przedniej ściance, porządnie się im przyjrzała i dopiero wówczas wcisnęła wtyczkę do gniazdka i włączyła odbiornik. Skala rozbłysła złowrogą zielenią, a z radia popłynęły odległe dźwięki kwintetu fortepianowego. Odległe były jedynie przez chwilę; natarły na nią bowiem z prędkością światła, wypełniając mieszkanie muzyką tak spotężniałą, że ze stołu spadł porcelanowy bibelot. Irene rzuciła się do odbiornika, żeby ściszyć. Niepokoiły ją te gwałtowne siły usidlone w szpetnej skrzyni z eukaliptusa. Ale właśnie wtedy dzieci wróciły ze szkoły, więc zabrała je do Central Parku. Dopiero późnym popołudniem znalazła chwilę, by znów usiąść do radia.
Służąca podała już dzieciom kolację i teraz kąpały się pod jej nadzorem. Irene, włączywszy i od razu ściszywszy radio, zasiadła, by posłuchać kwintetu Mozarta, który znała i bardzo lubiła. Dźwięk był klarowny. Ten nowy odbiornik ma znacznie czystszy ton, pomyślała. Doszła do wniosku, że właśnie ton liczy się najbardziej, a klamot można ukryć za kanapą. Ledwo jednak pogodziła się z nowym radiem, pojawiły się zakłócenia. Śpiewnej melodii smyczków towarzyszyły teraz trzaski, jakby przepalał się bezpiecznik. Gdzieś w tle słychać było szum, który nieprzyjemnie kojarzył się Irene z morzem, a później do tych hałasów doszły kolejne. Żadnym z pokręteł ani przełączników nie udało się ich stłumić, więc usiadła, rozczarowana i oszołomiona, by cokolwiek uchwycić z umykającej melodii. Za ścianą salonu mieścił się szyb windy: fakt ten nasunął jej pewną myśl co do natury zakłóceń. W głośniku powielał się szczęk lin i trzask drzwi windy! Teraz, rozumiejąc już, że radio jest wrażliwe na wszelkie przepływy elektryczności, Irene zaczęła pośród Mozartowskich tonów rozróżniać dzwoniące telefony, terkot wykręcanych numerów, zawodzenie odkurzacza. Coraz sprawniej wychwytywała dzwonki do drzwi, dzwonki wind, golarki elektryczne, miksery – wszystkie te dźwięki, pozbierane z sąsiednich mieszkań, przekazywał głośnik. Poskromienie potężnej, brzydkiej maszyny, opacznie wyczulonej na wszelki dysonans, przerastało możliwości Irene, więc wyłączyła odbiornik i poszła zajrzeć do pokoju dzieci.
Gdy tego wieczora do domu wrócił Jim Westcott, ochoczo podszedł do radia i zaczął kręcić gałkami. Spotkało go jednak to samo co wcześniej Irene. Na wybranej częstotliwości dźwięczał jakiś odległy męski głos, który w jednej chwili wdarł się do mieszkania z taką mocą, że wszystko się zatrzęsło. Jim skręcił potencjometr. Po jakichś dwóch minutach zaczęły się zakłócenia: telefony i dzwonki, a wkrótce zgrzytanie drzwi od windy i warkot przyrządów kuchennych. Jednak odkąd przy radiu majstrowała Irene, charakter dźwięków zdążył się zmienić; wyłączano już z prądu ostatnie golarki, wszystkie odkurzacze trafiły z powrotem do schowków i w ogólnym szumie dało się wyczuć ową zmianę miejskiego tempa po zmroku. Hałasom niestraszne były pokrętła i przełączniki, więc Jim wyłączył radio i oświadczył, że rankiem zadzwoni do sklepu i zrobi porządną awanturę.
Nazajutrz po południu, gdy Irene wróciła z towarzyskiego lanczu, dowiedziała się od służącej, że był jakiś mężczyzna i naprawił radio. Nie zdjąwszy nawet kapelusza ani futra, pospieszyła do salonu, żeby włączyć odbiornik. Z głośnika popłynęły dźwięki Missouri Waltz. Przypomniały jej wątłą, skrzypliwą muzykę ze staroświeckiego gramofonu, niosącą się czasami zza jeziora, nad którym spędziła niejedno lato. Poczekała, aż ucichnie walc, spodziewając się, że ktoś objaśni, co to za nagranie, jednak nic takiego nie nastąpiło. Po chwili ciszy znów usłyszała tę samą tęskną, zgrzytliwą płytę. Pokręciła gałką i z odbiornika buchnął krzepiący taniec kaukaski – tupot bosych stóp po zakurzonych deskach, grzechot bransoletek z monetami – lecz w tle wciąż słychać było dzwonki i bezładną mieszaninę głosów. Ale właśnie wtedy dzieci wróciły ze szkoły, więc wyłączyła radio i poszła zajrzeć do ich pokoju.
Tego wieczora Jim przyszedł zmęczony. Wykąpał się i przebrał, a później zjawił się w salonie, gdzie czekała już Irene. Ledwie przekręcił gałkę, służąca oznajmiła, że podano kolację, więc zostawił radio włączone i usiedli z Irene do stołu.
Znużony Jim nawet nie silił się na rozmowę, a myśli Irene, oderwawszy się od niezbyt ciekawej kolacji, odpłynęły ku osadowi pasty polerskiej na srebrnych świecznikach, a stamtąd ku muzyce z salonu. Przez kilka minut słuchała preludium Chopina, a potem ze zdziwieniem odkryła, że przerywa je jakiś męski głos: „Kathy, na miłość boską. Czy zawsze musisz grać na pianinie, kiedy wracam z pracy?”. Muzyka gwałtownie ucichła. „A kiedy mam to robić? – oburzyła się jakaś kobieta. – Cały dzień siedzę w biurze”. „Ja też” – odciął się mężczyzna. Dodał jeszcze, gdzie mogłaby sobie to pianino wsadzić, i trzasnął drzwiami. Znów rozbrzmiały żarliwe, melancholijne dźwięki.
– Czy ty to słyszałeś? – spytała Irene.
– Co? – Jim jadł właśnie deser.
– Przed chwilą, w radiu. Jakiś mężczyzna odezwał się, zanim ucichła muzyka. I powiedział coś wstrętnego.
– To pewnie jakieś słuchowisko.
– Nie sądzę, żeby to było słuchowisko – odparła Irene.
Wstali od stołu i przeszli z kawą do salonu. Irene poprosiła Jima, żeby sprawdził inną stację. Pokręcił gałką. „Widziałaś moje podwiązki?” – pytał jakiś mężczyzna. „Zapnij mnie” – rozległ się kobiecy głos. „Ale widziałaś moje podwiązki?” – powtórzył tamten. „Zapnij mnie, to ci poszukam tych podwiązek” – odparła kobieta. Jim raz jeszcze zmienił stację. „Bardzo cię proszę, żebyś nie zostawiała ogryzków w popielniczkach – mówił jakiś mężczyzna. – Nie znoszę tego zapachu”.
– Dziwne – powiedział Jim.
– Prawda? – podchwyciła Irene.
Jim znów pokręcił gałką. „Na Wybrzeżu Kormandalii, tam, gdzie dynia puszcza pąk – mówiła kobieta z mocnym brytyjskim akcentem – w towarzystwie swego bobra mieszkał Jongi-Bongi-Bong. Oprócz krzesła, świeczki, balii, dzbanka z rysą na emalii…”
– Mój Boże! – krzyknęła Irene. – Przecież to opiekunka Sweeneyów.
„Nie znał, co to ziemskie dobra…” – ciągnął brytyjski głos.
– Zgaś – powiedziała Irene. – Może oni nas też słyszą.
Jim przekręcił gałkę do końca.
– To panna Armstrong, opiekunka Sweeneyów – powtórzyła Irene. – Na pewno czyta tej małej. Mieszkają pod 17-B. Nieraz rozmawiałam z panną Armstrong w parku. Bardzo dobrze znam jej głos. Przez radio słychać inne mieszkania.
– Przecież to niemożliwe – odparł Jim.
– Ale to była opiekunka Sweeneyów – obruszyła się Irene. – Znam jej głos. Nawet bardzo dobrze. Ciekawe, czy oni też nas słyszą.
Jim z powrotem przekręcił włącznik. Najpierw z oddali, a potem coraz bliżej, jakby niesiony na skrzydłach wiatru, znów rozległ się nienaganny akcent opiekunki Sweeneyów: „»Najpiękniejsza z wszystkich Ficiu! Tu, gdzie dynia puszcza pąk, czy zostaniesz moją żoną?« – spytał Jongi-Bongi-Bong…”.
Jim podszedł do urządzenia i gromko, prosto w głośnik krzyknął:
– Halo!
„»Cóż mi po samotnym życiu – ciągnęła opiekunka – na tym brzegu, w wichrów wyciu? Bądź przeze mnie zapewnioną: gdy zostaniesz moją żoną, przyszłość mamy zapewnioną!«”
– Chyba nas nie słyszy – powiedziała Irene. – Sprawdź gdzie indziej.
Jim dostroił inną stację i oto salon wypełniła wrzawa przejrzałego koktajl party. Ktoś grał na fortepianie i śpiewał The Whiffenpoof Song, a głosy zgromadzonych wokół instrumentu brzmiały żarliwie i wesoło. „Zostało jeszcze kanapeczek!” – wrzeszczała jakaś kobieta. Ludzie rżeli ze śmiechu, jakieś naczynie roztrzaskało się na podłodze.
– To na pewno u Fullerów, pod 11-E – zgadła Irene. – Dobrze mi się wydawało, że będą tego popołudnia urządzać przyjęcie. Widziałam ją w monopolowym. Czyż to nie jest po prostu boskie? Sprawdź jeszcze kogoś. Może uda ci się złapać tych z 18-C.
Tego wieczora Westcottowie podsłuchali monolog o łowieniu łososi w Kanadzie, partyjkę brydża, komentarz do rodzinnych filmów z, jak się zdaje, dwutygodniowego pobytu na Sea Island oraz gorzką kłótnię o debet na koncie. Radio wyłączyli o północy i poszli do łóżka, ze śmiechu ledwo trzymając się na nogach. Nad ranem ich synek zaczął domagać się wody, więc Irene mu ją zaniosła. O tej bardzo wczesnej porze dokoła nie paliło się ani jedno światło, a z okna w pokoju dzieci widać było pustą ulicę. Irene poszła do salonu sprawdzić, co w radiu. Usłyszała delikatny kaszel, potem jęk. Jakiś mężczyzna spytał: „Wszystko w porządku, kochanie?”. „Tak – odparł znużony kobiecy głos. – Tak, chyba w porządku – po czym dodał z naciskiem: – Chociaż wiesz co, Charlie, ja się cały czas czuję nieswojo. Bywa, że przez cały tydzień, z wyjątkiem może piętnastu, dwudziestu minut. Nie chcę iść do kolejnego lekarza, bo już na tego potwornie dużo wydajemy, ale Charlie, ja się czuję nieswojo. Ja się po prostu cały czas czuję nieswojo”. Już niemłodzi, pomyślała Irene. Brzmieli jak para w średnim wieku. Od stonowanej melancholii w ich rozmowie i od przeciągu z sypialnianego okna przeszedł ją dreszcz, więc wróciła do łóżka.
Nazajutrz rano Irene zrobiła wszystkim śniadanie – służąca nie wyściubiała nosa ze swojej sutereny przed dziesiątą – zaplotła córce warkocze, a potem czekała przy drzwiach windy, aż dzieci i mąż wyruszą w świat. Wówczas poszła do salonu i sprawdziła, co słychać w radiu. „Nie chcę do szkoły! – wrzeszczało jakieś dziecko. – Nienawidzę szkoły! Nie będę chodzić do szkoły! Nienawidzę szkoły!” „Właśnie że będziesz – wycedziła wściekle jakaś kobieta. – Zapłaciliśmy osiemset dolarów, więc będziesz tam chodzić, żeby nie wiem co!” Pod kolejną cyfrą przy gałce kryło się tamto skrzypliwe nagranie Missouri Waltz. Irene kręciła więc dalej, naruszając prywatność kilku nakrytych do śniadania stołów. Podsłuchała przejawy niestrawności, miłości fizycznej, bezdennej próżności, wiary i rozpaczy. Żywot Irene był niemal tak prosty i odizolowany od świata, jak można było przypuszczać, więc dobywający się tego ranka z urządzenia bezpośredni, czasem nawet brutalny język zdumiewał ją i wprawiał w zakłopotanie. Nasłuchiwała aż do pojawienia się służącej. Wtedy prędko wyłączyła odbiornik, zdawszy sobie nagle sprawę, że wszystkich tych rzeczy dowiaduje się ukradkiem.
Tego dnia Irene umówiona była na lancz z koleżanką, więc z mieszkania wyszła zaraz po dwunastej. Gdy winda zatrzymała się na jej piętrze, w środku było już kilka kobiet. Przyglądała się ich atrakcyjnym, kamiennym twarzom, ich futrom i sztucznym kwiatkom na kapelusikach. Która z nich była na Sea Island? – zastanawiała się Irene. Która zrobiła debet? Na dziewiątym piętrze dołączyła do nich kobieta z dwoma skye terrierami. Miała wysoko upięte włosy i pelerynę z norek. Nuciła Missouri Waltz.
Sącząc do lanczu martini, a potem drugie, Irene przyglądała się uważnie koleżance, ciekawa, jakie ta może skrywać sekrety. Później miały iść na zakupy, ale Irene wymyśliła wymówkę, żeby wrócić do domu. Służącej powiedziała, że nikt ma jej nie przeszkadzać; następnie zamknęła się w salonie i włączyła radio. W jedno popołudnie wysłuchała niemrawego dialogu między jakąś kobietą a jej ciotką, którą bardzo trudno było zabawiać, komicznej puenty proszonego lanczu oraz instrukcji udzielanych służącej przez panią domu co do niektórych gości koktajl party. „Pamiętaj, najlepsza whisky tylko dla siwych głów – mówiła gospodyni. – I spróbuj się pozbyć tej pasty z wątróbki, zanim rozdasz ciepłe. Aha, mogłabyś pożyczyć mi pięć dolarów? Na napiwek dla windziarza”.
Popołudnie dogasało, a rozmowy były coraz żywsze. Ze swojego fotela Irene patrzyła na przestwór nieba nad East River. Wisiały tam setki chmur, jak gdyby wiatr z południa rozkruszył zimę i teraz przedmuchiwał ją na północ, a Irene słyszała przez radio, jak zjawiają się koktajlowi goście, ze szkół i z biur wracają dzieci i przedsiębiorcy. „Dziś rano na podłodze łazienki znalazłam całkiem spory brylant – powiedziała jakaś kobieta. – Musiał się obluzować z bransoletki, którą miała na sobie wczoraj pani Dunston”. „Sprzedamy go – stwierdził męski głos. – Zabierz do jubilera na Madison Avenue i sprzedaj. Pani Dunston nawet się nie zorientuje, a nam przydałoby się kilkaset dolarów…” „Pomarańcze za pensa, krzyczą dzwony Klemensa – śpiewała opiekunka Sweeneyów. – Skradł cytryn pół tuzina, dudnią dzwony Marcina. Zaraz złapię złodzieja, ryczą dzwony Baileya…” „To nie kapelusz! – krzyczała jakaś kobieta, a w tle wrzało przyjęcie. – To nie kapelusz, to istny romans. Tak powiedział Walter Florell[4]. Że to nie kapelusz, tylko istny romans. – A potem już ciszej: – Na miłość boską, kochana, gadaj z kimś, z kimkolwiek. Jak zobaczy, że tu stoisz i z nikim nie gadasz, to skreśli nas z listy, a ja uwielbiam te przyjęcia”.
Tego wieczora Westcottowie byli zaproszeni na kolację, a gdy Jim wrócił do domu, Irene akurat się ubierała. Widząc, że minę ma smutną i niewyraźną, przyniósł jej drinka. Do tych przyjaciół było całkiem niedaleko, toteż wybrali się piechotą. Niebo było przestronne, jasne: jeden z tych cudnych wiosennych wieczorów, gdy wzniecają się pamięć i żądza, a wietrzyk zaledwie muska dłonie i twarze. Na rogu ulicy orkiestra Armii Zbawienia grała pieśń o tym, że Jezus jest słodszy od miodu. Irene pociągnęła męża za ramię, żeby na moment przystanął i posłuchał muzyki.
– Tacy sympatyczni ludzie, prawda? – powiedziała. – Takie mają sympatyczne twarze. Właściwie to są znacznie sympatyczniejsi niż wielu naszych znajomych.
Wyciągnęła z torebki banknot, podeszła do muzykantów i wrzuciła im do tamburynu. Gdy znów znalazła się u boku Jima, zobaczył, że twarz żony jaśnieje od melancholii. Nigdy jej takiej nie widział. Również podczas kolacji zachowywała się osobliwie. Bezceremonialnie przerywała pani domu, a ludziom usadowionym naprzeciwko przyglądała się z uporem, za który skarciłaby własne dzieci.
Na dworze wciąż było przyjemnie, gdy spacerkiem wracali z przyjęcia, a Irene uniosła wzrok ku wiosennym gwiazdom.
– „Jak się daleko promieni, choć małe! – wykrzyknęła. – Tak świeci dobry czyn w świecie zepsutym”.
Tej nocy zaczekała, aż Jim uśnie, po czym wymknęła się do salonu i włączyła radio.
Nazajutrz Jim wrócił koło szóstej. Wpuściła go Emma, służąca, i zdążył już zdjąć kapelusz, właśnie ściągał płaszcz, gdy do przedpokoju wbiegła Irene. Twarz jej błyszczała od łez, a włosy miała w nieładzie.
– Jim, pędź pod 16-C! – wrzasnęła. – Nie zdejmuj płaszcza. Pędź pod 16-C. Pan Osborn bije żonę. Od czwartej się awanturują, a teraz zaczął ją okładać. Idź tam, nie pozwól mu!
Z radia w salonie doleciały Jima wrzaski, przekleństwa i jakiś łomot.
– Przecież nie musisz tego słuchać – powiedział. Wmaszerował do salonu i przekręcił gałkę. – To nieprzyzwoite. Jak zaglądanie ludziom w okna. Przecież nie musisz tego słuchać. Możesz wyłączyć.
– To takie straszne, takie okropne – szlochała Irene. – Cały dzień słucham i taka jestem przygnębiona.
– To czemu słuchasz, jak taka jesteś później przygnębiona? Kupiłem to cholerne radio, żebyś miała trochę przyjemności – powiedział. – Słono zapłaciłem. Wydawało mi się, że może cię uszczęśliwi. Bo chciałem, żebyś była szczęśliwa.
– Nie, nie, nie, nie kłóć się ze mną – jęknęła, kładąc mu głowę na ramieniu. – Tamci cały dzień się kłócą. Wszyscy się kłócą. Wszyscy się martwią o pieniądze. Matka pani Hutchinson mieszka na Florydzie i umiera na raka, a ich nie stać na leczenie w Mayo Clinic. W każdym razie pan Hutchinson twierdzi, że ich nie stać. A jakaś kobieta w tym budynku romansuje z majstrem… z tym ohydnym majstrem! Jakie to obrzydliwe… A pani Melville jest chora na serce, a pan Hendricks w kwietniu straci pracę, a pani Hendricks wierci mu przez to dziurę w brzuchu, a ta, co puszcza Missouri Waltz, to zwykła dziwka, a windziarz ma gruźlicę, a pan Osborn bije panią Osborn. – Zaniosła się płaczem, cała rozdygotana od żalu, brzegiem dłoni próbując zatamować łzy.
– To czemu tego słuchasz? – powtórzył Jim. – Czemu słuchasz, jak tak cię unieszczęśliwia?
– Och, nie, nie, nie – załkała. – Życie jest zbyt okropne, zbyt wstrętne i straszliwe. Ale my nigdy tacy nie byliśmy, prawda, kochanie? Prawda? Zawsze byliśmy dla siebie dobrzy, przyzwoici, kochający, no powiedz sam? I mamy dwójkę dzieci, dwójkę ślicznych dzieci. Nasze życie nie jest wstrętne, prawda, kochanie? Prawda? – Zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej. – Jesteśmy szczęśliwi, prawda, kochanie? Prawda, że jesteśmy szczęśliwi?
– Oczywiście, że jesteśmy szczęśliwi – powiedział znużony. Powoli wycofywał się z pretensji. – Oczywiście, że jesteśmy szczęśliwi. Jutro każę to radio naprawić albo niech je sobie zabierają.
Gładził jej miękkie włosy.
– Moje biedactwo – powiedział.
– Kochasz mnie, prawda? – spytała. – I nie jest tak, że tylko wszystkich krytykujemy? Nie musimy się martwić o pieniądze, nie jesteśmy fałszywi?
– Skąd, kochanie – powiedział.
Rano przyszedł jakiś człowiek i naprawił odbiornik. Irene włączyła go ostrożnie i z radością wysłuchała reklamy kalifornijskiego wina, a potem nagrania dziewiątej symfonii Beethovena, razem z Schillerowską Odą do radości. Zostawiła radio włączone na cały dzień i z głośnika nie dobyło się nic niepożądanego.
Gdy Jim wrócił do domu, leciała właśnie jakaś suita tańców hiszpańskich.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Jest jakiś blady, pomyślała. Wypili po koktajlu, a później w takt Chóru Cyganów z Trubadura usiedli do kolacji. Następnie rozbrzmiało La Mer Debussy’ego.
– Zapłaciłem dziś rachunek za radio – powiedział Jim. – Czterysta dolarów. Mam nadzieję, że będziesz z tego miała jakąś rozrywkę.
– Och, na pewno – odparła Irene.
– Czterysta dolarów to znacznie powyżej moich możliwości – ciągnął. – Chciałem kupić coś, co cię ucieszy. Ostatni raz w tym roku możemy sobie pozwolić na taki wydatek. Widziałem, że jeszcze nie zapłaciłaś za ubrania. Rachunki dalej leżą na toaletce. – Spojrzał prosto na nią i spytał: – Czemu mi powiedziałaś, że już zapłacone? Czemu mnie okłamałaś?
– Po prostu nie chciałam, żebyś się martwił, Jim – odparła. Upiła ze szklanki troszkę wody. – Własne rachunki popłacę z kieszonkowego na ten miesiąc. W zeszłym były tamte pokrowce, no i tamto przyjęcie…
– Musisz się nauczyć rozsądniej gospodarować pieniędzmi, które ci daję, Irene – oświadczył. – Musisz zrozumieć, że w tym roku nie będziemy mieli tyle co w zeszłym. Dziś odbyłem bardzo otrzeźwiającą rozmowę z Mitchellem. Nikt niczego nie kupuje. Cała nasza energia idzie w promocję, ale sama wiesz, ile to trwa. A ja już nie jestem taki młody. Mam trzydzieści siedem lat. Jeszcze rok i będę siwy. Miałem nadzieję, że więcej osiągnę. I nie sądzę, żeby miało się polepszyć.
– Racja, kochany – powiedziała.
– Musimy zacząć oszczędzać – ciągnął Jim. – Musimy myśleć o dzieciach. Jeśli mam być całkiem szczery, bardzo się martwię o pieniądze. Wcale nie jestem pewien przyszłości. Zresztą nikt nie jest. Gdyby coś mi się stało, dostaniesz ubezpieczenie, ale to w dzisiejszych czasach na długo nie starczy. Strasznie ciężko pracowałem, żebyście razem z dziećmi mieli wygodne życie – powiedział gorzko. – I wcale mi się nie podoba, że wszystkie moje siły, cała moja młodość, wszystko to idzie na jakieś futra, jakieś radia, jakieś pokrowce, jakieś…
– Błagam cię, Jim – powiedziała. – Błagam. Jeszcze nas usłyszą.
– Kto? Emma przecież nas nie słyszy.
– Ci z radia.
– Już naprawdę mam dosyć! – krzyknął. – Dość mam tych twoich obaw. Ci z radia nas nie słyszą. Nikt nas nie słyszy. A zresztą nawet jeśli ktoś nas słyszy, to co? Kogo to obchodzi?
Irene wstała i poszła do salonu. Jim stanął w drzwiach i stamtąd na nią krzyczał:
– Coś ty się nagle zrobiła taka chrześcijanka? Z dnia na dzień zmieniłaś się w zakonnicę, tak? Matce ukradłaś biżuterię, zanim poświadczyli jej testament. Siostrze nie oddałaś ani centa z pieniędzy, które były dla niej odłożone. Nawet kiedy ich potrzebowała. Uprzykrzyłaś życie Grace Howland. No i gdzie była ta cała twoja pobożność i cnota, jak szłaś wtedy na skrobankę? Nigdy nie zapomnę, jaka byłaś opanowana. Spakowałaś torbę i pojechałaś zamordować to dziecko, jakby chodziło o wycieczkę do Nassau. Gdybyś miała jakikolwiek powód, choć jeden dobry powód…
Irene całą minutę stała przed wstrętną obudową – zhańbiona, zbrzydzona – z dłonią na przełączniku, czekając ze zgaszeniem muzyki i głosów w nadziei, że urządzenie przemówi do niej łagodnie, że może usłyszy opiekunkę Sweeneyów. Jim dalej krzyczał na nią od drzwi. Głos z radia był ugrzeczniony, neutralny. „Wczesnym rankiem w wypadku kolejowym w Tokio – mówił – zginęło dwadzieścia dziewięć osób. Również tego ranka nieopodal Buffalo zakonnice zdołały ugasić pożar w katolickim szpitalu dla ociemniałych dzieci. Temperatura: osiem stopni. Wilgotność: osiemdziesiąt dziewięć procent”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Anglojęzyczny tytuł, choć bogaty w skojarzenia, odwołuje się w pierwszej kolejności do nazwy ulicy, przy której mieszkają bohaterowie, na przedmieściach jednego z miast w stanie Connecticut. W Polsce powieść ukazała się pod tytułem Droga do szczęścia w przekładzie Aliny Siewior-Kuś; ten sam tytuł nosiła u nas adaptacja filmowa Sama Mendesa [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
[2] Amerykański Book of the Month Club, założony jeszcze w latach dwudziestych XX wieku, działa na zasadzie prenumeraty, co miesiąc oferując członkom do wyboru jedną z kilku książek wyselekcjonowanych przez panel ekspertów.
[3] Ojciec Mary Cheever, doktor Milton C. Winternitz, był w latach dwudziestych i trzydziestych dziekanem wydziału medycznego na Uniwersytecie Yale.
[4] Walter Florell – amerykański projektant luksusowych kapeluszy kobiecych, którego sława przypadła na lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Jego kapelusze nosiły takie gwiazdy jak Greta Garbo, Joan Crawford czy Bette Davis.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I