Władca dumy - Ana Huang - ebook + audiobook
BESTSELLER

Władca dumy ebook i audiobook

Huang Ana

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

144 osoby interesują się tą książką

Opis

Jest jego przeciwieństwem pod każdym względem… i największą pokusą, z jaką miał kiedykolwiek do czynienia.

Powściągliwy, opanowany i poprawny aż do przesady, Kai Young nie odnajduje się w chaosie. Tymczasem Isabella, z fioletowymi pasemkami we włosach i skłonnością do niestosownych żartów, jest właśnie ucieleśnieniem chaosu.

W przededniu wyborów nowego prezesa medialnego imperium, w których stawką jest przyszłość firmy, miliarder nie może sobie pozwolić na zamieszanie, jakie dziewczyna wnosi do jego życia.

Isabella jest wszystkim, czego nie powinien pragnąć, ale każde jej spojrzenie i dotyk kuszą go do złamania zasad i uczynienia jej swoją wybranką.

Zuchwała, impulsywna, pełna życia Isabella Valencia lubi się bawić i potrafiłaby usidlić każdego mężczyznę… z wyjątkiem Kaia Younga.

Nie powinno jej to martwić. Facet nie jest w jej typie, a dla rozrywki tłumaczy klasyków na łacinę. I jest członkiem ekskluzywnego klubu, w którym ona pracuje jako barmanka, co oznacza, że jest absolutnie poza zasięgiem.

Musi jednak przyznać, że mimo chłodnego usposobienia jednym dotykiem potrafi sprawić, że uginają się pod nią kolana.

Choć bardzo starają się przed tym uchronić, muszą w końcu ulec zakazanemu pożądaniu.

Mimo że cena okaże się niezwykle wysoka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 2 min

Lektor: Marcin StecMonika Chrzanowska
Oceny
4,3 (670 ocen)
348
208
84
29
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wnekkar

Z braku laku…

nudna, nie czułam żadnej chemii między bohaterami. całkiem sporo literówek, albo źle odmienionych wyrazów.
132
kate4280

Z braku laku…

Po poprzedniej części nie mogłam się doczekać historii Isy i Kaia - ale ta książka jest wielkim rozczarowaniem. Pierwszą połowę czyta się całkiem okej, ale potem wieje już nudą. Więcej chemii było tutaj między Viv i Dante, niż między głównymi. Isabella zapowiadała się na charakterną dziewczynę, a tutaj spłaszczono jej postać. Ogólnie mocno nijaka część, mimo dużego potencjału.
81
Olian

Dobrze spędzony czas

książka super. gwiazdka odjęta za błędy 😵‍💫 nigdy nie zwracam na nie uwagi ale było ich tak dużo że nie mogłam ich pominąć
41
Kamilakamucha

Dobrze spędzony czas

Cudna historia. Jedna gwiazdka mniej za ilość błędów i literówek
31
salzuzu

Z braku laku…

Totalne rozczarowanie….zadnej chemii nie czułam między bohaterami, relacja? Nie wiedziałam o czym czytam. I masę błędów języków się pojawiło co było straszne….
20

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: King of Pride

Copyright © 2023. KING OF PRIDE by Ana Huang

Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.

Copyright © for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Iga Wiśniewska, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Oryginalny projekt okładki: © Cat | TRC Designs

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68158-27-4

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim dziewczynom,

które kręci inteligencja.

(I które wiedzą, że ci spokojni

są najbardziej popieprzeni).

 

 

 

 

 

 

PLAYLISTA

 

 

 

I Knew You Were Trouble (Taylor’s Version) – Taylor Swift

You Put a Spell on Me – Austin Giorgio

Love You Like a Love Song – Selena Gomez

Body Electric – Lana Del Rey

Collide – Justine Skye

Middle of the Night – Elley Duhé

Shameless – Camila Cabello

You Say – Lauren Daigle

Bleeding Love – Leona Lewis

Be Without You – Mary J. Blige

 

 

 

OSTRZEŻENIE

Powieść zawiera sceny seksu, wulgaryzmy oraz treści, które mogą urazić niektórych czytelników.

Żeby poznać szczegóły, zeskanuj poniższy kod QR.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

Isabella

 

 

– Czyli nie użyłaś tych odblaskowych kondomów ode mnie?

– Nie. Sorki. – Wyraz zawodu na mojej twarzy wyraźnie rozbawił Tessę. – To była nasza pierwsza randka. Skąd ty je w ogóle wytrzasnęłaś?

– Z odblaskowej imprezy na lodowisku, na której byłam w zeszłym miesiącu.

Poszłam tam w nadziei, że to mnie wytrąci z kolein smętnej codzienności. Nie wytrąciło, ale przynajmniej wyniosłam stamtąd torbę cudownie oczojebnych gumek, którymi obdzieliłam koleżanki. Ponieważ byłam na dobrowolnym odwyku od facetów, musiałam je wykorzystać za ich pośrednictwem, co było trudne, jeśli rzeczone koleżanki odmawiały współpracy.

Tessa zmarszczyła czoło.

– Dlaczego rozdawali prezerwatywy na lodowisku?

– Bo te imprezy zawsze przeradzają się w orgie – wyjaśniłam. – Widziałam jeden kondom w akcji na samym środku tafli.

– Żartujesz.

– Nie. – Uzupełniłam dodatki do drinków i zaczęłam ustawiać szkło w równych rzędach. – Szał, co? Było zabawnie, nawet jeśli po pewnych rzeczach, które tam widziałam, przez tydzień byłam w traumie…

Paplałam dalej, wykonując bezmyślnie kolejne czynności. Po roku stania za barem w Valhalli, ekskluzywnym klubie dla możnych i potężnych, jechałam głównie na pamięci mięśniowej.

Była osiemnasta w poniedziałek: w innych lokalach godzina szczytu, ale Valhalla zawsze o tej porze świeciła pustkami. Tessa i ja zwykle wykorzystywałyśmy ten czas na plotki i relacje z minionego weekendu.

Pracowałam tam dla pieniędzy, do czasu, aż skończę pisać książkę i zostanę wydana, ale fajnie jest mieć pracę, w której człowiek naprawdę dobrze się czuje. Ludzie, z którymi zdarzało mi się wcześniej pracować, przeważnie okazywali się psycholami.

– Mówiłam ci o gołym typie z chorągiewką? – spytałam. – Facet bierze udział we wszystkich orgietkach.

– Hmm, Iso. – Tessa wymówiła moje imię piskliwie, zupełnie nieswoim głosem, ale ja już się za bardzo rozpędziłam, żeby się zatrzymać.

– Słowo daję, nigdy nie myślałam, że zobaczę kutasa świecącego na…

Mój słowotok przerwało uprzejme chrząknięcie.

Uprzejme męskie chrząknięcie, którego z całą pewnością nie wydała z siebie moja koleżanka z pracy.

Zamarłam w pół gestu. Tessa jeszcze raz kwiknęła z przestrachem, potwierdzając moje najgorsze przeczucia: to nie nasza wyluzowana menedżerka ani ochroniarz na przerwie, tylko jeden z członków klubu.

Który słyszał, jak rozprawiam o świecących kutasach.

Kurwa.

Zalała mnie fala gorąca. Pieprzyć manuskrypt – w tamtym momencie wszystko, czego chciałam, to zapaść się pod ziemię.

Niestety podłoga ani drgnęła, więc w końcu przestałam użalać się nad sobą, wyprostowałam ramiona, przywołałam na twarz mój najbardziej usłużny uśmiech i odwróciłam się do klienta.

Uśmiech spełzł mi z twarzy, zanim się na niej rozgościł. Kąciki ust w pół drogi do góry zaczęła zjeżdżać z powrotem, jak strona internetowa, która nie chce się do końca załadować.

Ponieważ dwa metry ode mnie stał Kai Young z wyrazem rozbawienia na twarzy. Był o wiele przystojniejszy, niż wypadało jakiemukolwiek mężczyźnie.

Szanowany członek komitetu zarządzającego klubem Valhalla, dziedzic wielomiliardowego imperium medialnego, obdarzony niezwykłą zdolnością wyrastania jak spod ziemi za każdym razem, kiedy wygłaszałam coś szczególnie żenującego.

O mały włos nie spaliłam się ze wstydu.

– Przepraszam, że przerywam paniom rozmowę – neutralny ton głosu nie zdradzał, co o niej myśli – ale jeśli można, chciałbym zamówić drinka.

Mimo przemożnego pragnienia, by schować się za barem i poczekać, aż sobie pójdzie, coś we mnie zmiękło na dźwięk jego głosu. Głęboki, łagodny i aksamitny, z wytwornym brytyjskim akcentem, którego mogłaby pozazdrościć nawet zmarła królowa. Wdarł się do mojego krwioobiegu jak sześć szotów mocnej whisky.

Zrobiło mi się ciepło w środku.

Brwi Kaia podjechały nieznacznie do góry. Nagle zdałam sobie sprawę, że skupiona na jego głosie, zapomniałam odpowiedzieć na zamówienie. Zdrajczyni Tessa zniknęła tymczasem w magazynku i musiałam sobie radzić sama. Nigdy więcej nie dostanie ode mnie gumki.

– Oczywiście. – Odkaszlnęłam, by rozproszyć zagęszczające się napięcie. – Obawiam się jednak, że nie serwujemy odblaskowych drinków.

Zresztą i tak nie mamy tu stroboskopów.

Posłał mi beznamiętne spojrzenie.

– No bo poprzednim razem słyszał pan, jak mówiłam o kon… eee… środkach antykoncepcyjnych – powiedziałam.

Zero reakcji. Równie dobrze mogłabym paplać o korkach w godzinach szczytu.

– Zamówił pan truskawkowy gin z tonikiem, ponieważ mówiłam o smakowych…

Pogrążałam się coraz bardziej. Nie chciałam przypominać Kaiowi o tamtej akcji na gali w klubie, kiedy usłyszał, jak mówiłam o truskawkowych prezerwatywach, ale musiałam coś powiedzieć, żeby odwrócić jego uwagę od, no tak, od mojej kolejnej wpadki z kondomem.

Naprawdę powinnam przestać rozmawiać w pracy o seksie.

– Nieważne – rzuciłam szybko. – To samo, co zawsze?

Nie licząc tamtego jednego truskawkowego ginu z tonikiem, Kai zawsze zamawiał szkocką. Czystą. Był bardziej przewidywalny niż Mariah Carey w święta.

– Nie dzisiaj – odparł lekkim tonem. – Poproszę o Śmierć po południu. – Podniósł książkę, by pokazać zniszczoną okładkę książlo. Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya. – Wydaje się odpowiednia.

Wymyślona osobiście przez Hemingwaya Śmierć po południu to prosty koktajl z szampana i absyntu. Z powodu opalizującej zielonej barwy był tak odblaskowy, jak to tylko możliwe w przypadku zwykłego drinka.

Zwęziłam oczy, niepewna, czy to przypadek, czy też sobie ze mnie żartuje.

Patrzył na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Ciemne włosy. Wyraziste rysy. Cienkie czarne oprawki okularów i idealnie dopasowany garnitur, z pewnością uszyty przez krawca. Kai był uosobieniem arystokratycznego wyrafinowania i brytyjskiego stoicyzmu.

Byłam dobra w rozgryzaniu ludzi, ale choć Kaia znałam od roku, nadal nie wiedziałam, co się kryje pod jego maską. Wkurzało mnie to bardziej, niż byłam gotowa przyznać.

– Śmierć po południu, raz – odezwałam się w końcu.

Zajęłam się przyrządzaniem drinka. Kai usiadł na swoim miejscu na końcu baru i wyjął z kieszeni marynarki notes. Automatycznie wykonywałam kolejne czynności, dzieląc uwagę między szklankę i czytającego spokojnie mężczyznę. Co chwila przerywał, żeby zapisać coś w notesie.

W tym akurat nie było nic niezwykłego. Kai często wpadał do baru, by poczytać i wypić drinka w samotności, zanim zjawią się wieczorne tłumy. Niezwykły był tylko wybór momentu.

Poniedziałkowe popołudnie, trzy dni i dwie godziny przed cotygodniowym, precyzyjnie punktualnym pojawieniem się w czwartek wieczorem. Wyłamał się ze schematu.

Kai Young nigdy nie wyłamywał się ze schematu.

Zaniosłam mu drinka. Zaciekawienie i jakaś dziwna zadyszka sprawiły, że poruszałam się wolniej niż zwykle. Tessa nadal siedziała w magazynku i bar tonął w ciszy, która z każdym moim krokiem wydawała się coraz cięższa.

– Sporządza pan notatki? – spytałam, stawiając szklankę na serwetce.

Rzuciłam okiem na otwarty notes, który leżał obok powieści. Zapełniały go schludne, precyzyjne czarne literki.

– Tłumaczę książkę na łacinę.

Odwrócił stronę i zapisał kolejne zdanie. Nie podniósł wzroku ani nie tknął drinka.

– Po co?

– To mnie odpręża.

Zamrugałam, pewna, że musiałam się przesłyszeć.

– Tłumaczy pan pięćsetstronicową powieść na łacinę, ręcznie, bo to pana odpręża?

– Tak. Gdybym potrzebował intelektualnej stymulacji, wziąłbym się za podręcznik ekonomii. Literaturę tłumaczę, żeby się wyciszyć.

Powiedział to takim tonem, jakby mówił o jakimś powszechnym zwyczaju, jak – nie przymierzając – rzucenie płaszcza na oparcie kanapy.

– Wow… To… – Gapiłam się na niego, nie mogąc znaleźć słowa.

Wiedziałam, że bogaci ludzie miewają dziwne hobby, ale większość tych dziwactw była przynajmniej zabawna, jak wyprawianie hucznych ślubów pieskom albo kąpiele w szampanie. Hobby Kaia był po prostu nudne.

Zadrgały mu kąciki ust, a ja doznałam żenującej iluminacji. Zdaje się, że to motyw przewodni dnia.

– Nabija się pan ze mnie.

– Nie całkiem. Naprawdę mnie to odpręża, chociaż nie jestem fanem podręczników ekonomii. Mam ich serdecznie dosyć po Oksfordzie.

Wreszcie oderwał wzrok od książki i popatrzył na mnie.

Serce załomotało mi w gardle. Z bliska był tak piękny, że patrzenie na niego niemalże sprawiało ból. Opadające na czoło gęste czarne włosy tworzyły ramę dla rysów z epoki klasycznego Hollywoodu. Rzeźbione kości policzkowe schodziły skosem w kierunku kwadratowej szczęki i cyzelowanych ust, intensywnie brązowe oczy patrzyły zaś zza szkieł, które tylko dodawały mu seksapilu. Gdyby nie okulary, jego atrakcyjność byłaby zimna, onieśmielająca w swojej doskonałości, ale z nimi na nosie stawał się bardziej przystępny. Ludzki.

Przynajmniej wtedy, gdy nie tłumaczył klasyków i nie prowadził rodzinnej firmy medialnej. W okularach czy bez, te dwie rzeczy nie miały nic wspólnego z przystępnością.

Sięgnął po drinka. Przeszły mnie ciarki. Moja dłoń nadal leżała na barze; nie dotknął jej, musnął tylko ciepłem swojego ciała, ale efekt był taki sam.

Ciarki rozpełzły się po mojej skórze, zmuszając mnie, żebym zwolniła oddech.

– Isabello.

– Hmm? – A właściwie, skoro już o tym mowa, po co mu okulary? Mógł sobie pozwolić na laserową korekcję wzroku.

Nie żebym miała coś przeciwko okularom. Może był nudny i trochę sztywnawy, ale naprawdę…

– Dżentelmen przy drugim końcu baru próbuje zwrócić na siebie pani uwagę.

Z nieprzyjemnym szarpnięciem wróciłam do rzeczywistości. Gdy ja wpatrywałam się w Kaia, do baru zaczęli napływać klienci. Tessa wróciła do pracy i obsługiwała właśnie dobrze ubraną parę. Kolejny członek klubu czekał na swoją kolej.

Cholera.

Szybko do niego podeszłam. Obsłużyłam go, a potem zajęłam się następnym klientem i jeszcze następnym. W Valhalli zaczęła się happy hour i nie miałam czasu na dalsze rozmyślanie o Kaiu i jego osobliwych technikach relaksacyjnych.

Przez następne dwie godziny obsłużyłyśmy z Tessą masę ludzi, działając w dobrze przećwiczonym rytmie.

Valhalla ograniczała liczbę członków do stu, więc w nawet najbardziej ruchliwe wieczory nie było tam chaosu, z jakim musiałam sobie radzić w barach w śródmieściu. Goście jednak, choć bardziej nieliczni, wymagali specjalnego traktowania. Delikatne ego członka ekskluzywnego klubu potrzebowało znacznie więcej głaskania i dopieszczania niż ego przeciętnego studenciaka czy przeciętnej naprutej singielki. Dopiero dochodziła dwudziesta pierwsza, a ja już padałam z nóg i dziękowałam Bogu, że tamtego dnia miałam tylko pół zmiany.

Mimo to nie mogłam się powstrzymać od zerkania od czasu do czasu w stronę Kaia. Zwykle zabawiał przy barze najwyżej godzinę czy dwie, ale teraz nadal tam siedział, sączył drinki i gawędził z innym członkami klubu, jakby wcale nie wolał być gdzie indziej.

Coś było nie tak. Pomijając dzień i godzinę, jego zachowanie też odbiegało od wzorca, a im dłużej mu się przyglądałam, tym więcej zauważałam oznak zdenerwowania: spięte ramiona, maleńka zmarszczka między brwiami, sztuczne uśmiechy.

Może zrobiłam to pod wpływem szoku, którym zareagowałam na jego nieschematyczne zachowanie, a może chciałam się po prostu odwdzięczyć za to, że nie doprowadził do wyrzucenia mnie z pracy, choć uparcie dostarczałam mu ku temu okazji (rozmawianie w pracy o seksie). Nie jestem pewna, co mną kierowało, lecz kiedy na chwilę zrobiło się spokojniej, przyniosłam mu następnego drinka.

Trafiłam w idealny moment; jego ostatni rozmówca właśnie odszedł od baru, zostawiając przy nim Kaia samego.

– Truskawkowy gin z tonikiem. Ja stawiam. – Przesunęłam szklankę po barze. Zrobiłam to pod wpływem impulsu. Uznałam, że to dobry sposób, by mu poprawić humor, nawet jeśli będę musiała za to zapłacić. – Wygląda pan, jakby przydało się panu coś na wzmocnienie.

Uniósł pytająco brwi.

– To niewłaściwy dzień – wyjaśniłam. – Nie przyszedłby pan niewłaściwego dnia bez szczególnego powodu.

Jego czoło się wygładziło, zmarszczka między brwiami zniknęła, ustępując miejsca drobnym zmarszczkom w kącikach oczu. Było to tak niespodziewanie urocze, że serce zabiło mi mocniej.

To tylko uśmiech. Weź się w garść, dziewczyno.

– Nie wiedziałem, że pilnuje pani mojego grafiku. – W jego głosie zaigrał uśmiech.

Po raz drugi tego wieczoru krew napłynęła mi do twarzy. Oto nagroda za bycie dobrą samarytanką.

– Nie pilnuję – powiedziałam obronnym tonem. – Odkąd tu pracuję, przychodzi pan co tydzień, ale nigdy w poniedziałki. Jestem spostrzegawcza, i tyle. – Na tym powinnam była poprzestać, ale moje usta okazały się szybsze od mózgu. – Zapewniam pana, że nie jest pan w moim typie i wcale pana nie podrywam. Może być pan spokojny.

To akurat była prawda. Obiektywnie rzecz biorąc, Kai był bardzo przystojny, ale osobiście nie lubiłam wymuskanych facetów. Był ekstremalnie konserwatywny. A nawet gdyby nie był, obowiązywał nas bezwzględny zakaz spoufalania się z członkami klubu, a ja nie miałam najmniejszej ochoty znowu wywracać mojego życia do góry nogami z powodu mężczyzny, dziękuję bardzo, postoję.

To jednak nie powstrzymywało moich zdradzieckich hormonów od wzdychania na jego widok. Byłam na nie cholernie wściekła.

– Dobrze wiedzieć. – Nutka śmiechu była teraz zupełnie wyraźna. Podniósł szklankę do ust. – Dziękuję. Mam słabość do truskawkowego ginu z tonikiem.

Tym razem moje serce nie tyle drgnęło w piersi, co raczej stanęło jak wryte, choć tylko na ułamek sekundy.

Słabość? Co chciał przez to powiedzieć?

Nic takiego – mruknął głos w mojej głowie. Mówi o drinku, nie o tobie. Poza tym nie jest w twoim typie, pamiętasz?

Och, zamknij się, pesymistko.

Cudownie. Moje wewnętrzne głosy kłócą się ze sobą. Nie zdawałam sobie sprawy, że mam ich więcej niż jeden. To był wyraźny znak, że potrzebowałam się wyspać, zamiast ślęczeć kolejną noc nad manuskryptem; nawet głupi by to zrozumiał.

– Nie ma za co – odparłam z pewnym opóźnieniem. Serce łomotało mi w piersi, zagłuszając gwar baru. – Cóż, w takim razie…

– Przepraszam za spóźnienie. – Na krzesełko obok Kaia wsunął się wysoki blondyn o głosie równie rześkim jak wrześniowy chłód, który jeszcze bił z jego marynarki. – Spotkanie się przeciągnęło.

Zaszczycił mnie przelotnym spojrzeniem i znów zwrócił się w stronę Kaia.

Ciemnozłociste włosy, układ kostny jak u modela Calvina Kleina i ciepło góry lodowej z Titanica. Dominic Davenport, król Wall Street.

Poznałam go od razu. Tej twarzy nie dało się zapomnieć, ale jego umiejętności społeczne pozostawiały sporo do życzenia.

Ulga zmieszała się we mnie z rozczarowaniem. Nie czekając na odpowiedź Kaia, uciekłam na drugi koniec baru, wściekła na to, że słówko „słabość” utkwiło w mojej głowie, jakby było czymś więcej niż rzuconą od niechcenia uwagą.

Nie tylko on nie był w moim typie, ale też ja zdecydowanie nie byłam w jego. Umawiał się z kobietami, które zasiadały w zarządach organizacji charytatywnych, lato spędzały w Hamptons i dobierały perły pod kolor garsonki od Chanel. W żadnej z tych rzeczy nie ma nic złego, ale to nie byłam ja.

Uznałam, że za moją przesadną reakcję na jego słowa odpowiada dobrowolnie narzucona sobie abstynencja. Tak bardzo brakowało mi dotyku i czułości, że nawet perskie oko półnagiego kowboja z Times Square przyprawiłoby mnie o zawrót głowy. To nie miało nic wspólnego z Kaiem jako takim.

Do końca wieczoru nie wróciłam na jego stronę baru.

Na szczęście dziś miałam krótszą zmianę, więc mogłam się wcześnie urwać. Za pięć dziesiąta przekazałam niezamknięte rachunki Tessie, powiedziałam „do widzenia” i wzięłam z zaplecza torebkę, nie rzucając ani jednego spojrzenia w stronę pewnego miliardera ze słabością do pewnego noblisty.

Mogłabym przysiąc, że gdy wychodziłam, poczułam na karku gorące spojrzenie ciemnych oczu; nie odwróciłam się, żeby sprawdzić. Wolałam nie wiedzieć.

O tak później godzinie w głównym holu panowały cisza i pustka. Ze zmęczenia kleiły mi się oczy, ale zamiast popędzić do wyjścia i wygodnego łóżka, skręciłam w lewo w stronę głównych schodów.

Powinnamiść do domu i napisać dzienną porcję słów, ale potrzebowałam inspiracji. Inaczej nie potrafiłabym stawić czoła pustemu ekranowi laptopa.

Kiedyś słowa przychodziły do mnie same. Trzy czwarte mojego erotycznego thrillera powstało w niespełna pół roku. Potem przeczytałam to, co napisałam, i z niesmakiem wyrzuciłam do kosza. Niestety twórczy zapał, napędzający mnie podczas pisania pierwszej wersji, ulotnił się bez śladu. Teraz uważałam za sukces napisanie dwustu słów dziennie.

Weszłam schodami na piętro.

Personel nie mógł korzystać z klubowych udogodnień w godzinach pracy, ale o ile bar był otwarty do trzeciej nad ranem, o tyle reszta budynku zamykała się o dwudziestej. Nie łamałam zasad, odwiedzając moją ulubione pomieszczenie, żeby upuścić sobie trochę ciśnienia.

Mimo to przemknęłam się na palcach po grubym perskim dywanie. Minęłam salę bilardową, salon piękności, gabinet w stylu paryskim i wreszcie dotarłam do dobrze mi znanych dębowych drzwi. Mosiężna gałka była chłodna i gładka w dotyku. Przekręciłam ją i weszłam do środka.

Kwadrans. To wszystko, czego potrzebowałam. Potem wrócę do domu, spłuczę z siebie ten dzień i usiądę do pisania.

Ale jak zawsze straciłam rachubę czasu. Kwadrans zmienił się w pół godziny, potem w trzy kwadranse. Tak mnie pochłonęło to, co robiłam, że nie usłyszałam skrzypnięcia otwieranych drzwi.

Zorientowałam się dopiero wtedy, kiedy było już za późno.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

Kai

 

 

– Tylko nie mów, że zaprosiłeś mnie tutaj, żebym po raz dziesiąty patrzył, jak czytasz Hemingwaya. – Dominic obrzucił zimnym spojrzeniem moją książkę.

– Nigdy nie widziałeś, jak czytam Hemingwaya.

Zerknąłem w stronę baru, gdzie Isabella zajmowała się już następnym klientem. Pozostał mi po niej tylko gin z tonikiem.

Truskawki pływały leniwie w drinku. Ich intensywna czerwień kontrastowała ostro z utrzymanym w dostojnych barwach ziemi wystrojem baru. Zwykle unikałem słodkich koktajli, wolałem brutalny płomień i przygaszoną bursztynowość szkockiej. Ale jak już mówiłem, miałem słabość do tego konkretnego smaku.

Okej, ale gdybyś zmieniła zdanie, mam prezerwatywy o smaku truskawkowym. Rozmiar XL, prążkowane dla twojej…

Przepraszam, że przerywam, ale chciałbym zamówić jeszcze drinka.

Poproszę gin z tonikiem. Truskawkowy.

Wspomnienie przerażonej miny Isabelli wywołało we mnie niechętnie rozbawienie. Na zeszłorocznej gali przerwałem jej i jej przyjaciółce Vivian rozmowę o prezerwatywach i żywo zapamiętałem tamtą wymianę zdań.

Pamiętałem wszystkie nasze wymiany zdań, czy mi się to podobało, czy nie. Wpadła w moje życie jak tornado, myląc moje zamówienie swojego pierwszego wieczoru w Valhalli, i od tamtej pory nie chce zniknąć z moich myśli.

To się robiło coraz trudniejsze.

– Osobiście nie. – Dominic pstryknął zapalniczką, czym przywołał moją uwagę. Nie palił, ale nosił przy sobie zapalniczkę, jak bardziej przesądna osoba nosiłaby amulet. – Ale wyobrażam sobie, że to właśnie robisz wieczorami w swojej bibliotece.

Uśmiechnąłem się mimo szalejącej we mnie burzy uczuć.

– Często wyobrażasz sobie, co robię w bibliotece, prawda?

– Tylko po to, żeby sobie przypomnieć, jakie masz smutne życie.

– Powiedział pracoholik, który przesiaduje po nocach w swoim gabinecie.

To cud, że jego żona jeszcze go znosiła. Alessandra to prawdziwa święta.

– Mam bardzo przyjemny gabinet.

Zapalił. Zgasił. Maleńki płomyk ożył w jego dłoni, by zaraz umrzeć.

– Teraz też bym tam był, gdybyś mnie tu nie wezwał. Co tak ważnego się wydarzyło, że ściągasz mnie tutaj w poniedziałek?

Zaprosiłem, nie wezwałem, ale nie chciałem się kłócić. Schowałem pióro, książkę i notes do kieszeni marynarki, po czym od razu przeszedłem do rzeczy.

– Miałem dzisiaj telefon.

Z twarzy Dominka spełzł wyraz znudzonego zniecierpliwienia, a w oczach zabłysła iskierka zaintrygowania.

– Tak szybko?

– Tak. Pięciu kandydatów, licząc ze mną. Głosowanie za cztery miesiące.

– Zawsze wiedziałeś, że nie zostaniesz po prostu namaszczony. – Dominic znów pstryknął zapalniczką. – Głosowanie to czysta formalność. Oczywiście, że wygrasz.

Odpowiedziałem niezobowiązującym mruknięciem.

Jako najstarszy syn i przypuszczalny spadkobierca Young Corporation niemal od urodzenia wiedziałem, że kiedyś obejmę stanowisko prezesa zarządu. Ale spodziewałem się, że nastąpi to najwcześniej za pięć, dziesięć lat, a nie za cztery miesiące.

Ogarnęły mnie niepokój i lęk.

Leonora Young nie rezygnowałaby dobrowolnie z zarządzania firmą, gdyby nie miała poważnych powodów. Zaledwie pięćdziesięcioośmioletnia, piekielnie inteligentna, zdrowa, uwielbiana przez członków zarządu żyła wyłącznie pracą i poganianiem mnie, żebym się wreszcie ożenił. A jednak to bez wątpienia ona zwołała dziś po południu telekonferencję, na której obwieściła mnie i czterem innym dyrektorom, że mamy się ubiegać o stanowisko prezesa.

Bez ostrzeżenia, bez podania szczegółów, poza datą i godziną głosowania.

Z roztargnieniem przesunąłem dłonią po szklance z ginem i tonikiem. Jej płynne linie w jakiś osobliwy sposób były pocieszające.

– Kiedy to zostanie ogłoszone publicznie? – zapytał Dominic.

– Jutro.

Co oznaczało, że przez następne cztery miesiące wszyscy będą mi się bacznie przyglądać, czekając, aż coś zawalę. Do czego nie dojdzie, bo zbyt dobrze umiałem się kontrolować.

Kandydatów formalnie było pięciu, ale jeśli nie wygram, będę jedynym przegranym. Nie tylko dlatego, że nosiłem nazwisko Young, lecz także dlatego, że byłem najlepszy. Kierowałem oddziałem na Amerykę Północną i moje osiągnięcia mówiły same za siebie. Nasz oddział wykazywał najwyższe zyski, najniższe straty i mógł się poszczycić najlepszymi innowacjami, nawet jeśli niektórzy członkowie zarządu nie zawsze zgadzali się z moimi decyzjami.

Nie martwiłem się o wynik głosowania, ale niepokoił mnie wybór momentu i zamiast się cieszyć perspektywą przejęcia firmy, pogrążałem się w mętnych wodach zwątpienia.

Dominic nie skomentował mojego wyraźnie przygaszonego entuzjazmu.

– Rynek będzie miał używanie.

Niemal widziałem, jak w jego głowie klikają liczby.

Dawniej w pierwszej kolejności zadzwoniłbym do Dantego, żeby wypocić zmartwienia na ringu, ale odkąd się ożenił, oderwanie go od Vivian na nieumówiony sparing przypominało zabieranie kości głodnemu psu.

Zresztą tak pewnie było lepiej. Dante natychmiast przejrzałby moją maskę opanowania, gdy tymczasem Dominica obchodziły wyłącznie fakty i liczby. Wszystko, co nie wywoływało poruszenia na rynku ani nie powiększało stanu jego konta, równie dobrze mogło nie istnieć.

Sięgnąłem po drinka. Słuchałem wszystkich prognoz i sączyłem truskawkowy gin z tonikiem. Zostały ostatnie krople, gdy moją uwagę przechwycił głęboki gardłowy śmiech.

Moje spojrzenie prześliznęło się po ramieniu Dominica i zatrzymało na Isabelli, która przy drugim końcu baru gawędziła z dziedziczką imperium kosmetycznego. Jej słowa sprawiły, że na twarzy chłodnej zazwyczaj bywalczyni salonów zagościł szeroki uśmiech. Szeptały z pochylonymi ku sobie głowami jak najlepsze przyjaciółki plotkujące przy lunchu. Od czasu do czasu Isabella zamaszyście gestykulowała i rozlegała się kolejna salwa jej charakterystycznego śmiechu.

Ten dźwięk przeniknął do mojej piersi, rozgrzewając ją mocniej od przyrządzonego przez nią drinka.

Ze swoimi czarno-fioletowymi włosami, złośliwym uśmiechem i tatuażem po wewnętrznej stronie nadgarstka rzucała się tutaj w oczy, była jak diament wśród kamieni. Nie dlatego, że była barmanką w pomieszczeniu pełnym miliarderów, lecz dlatego, że błyszczała zbyt jasno w półmroku tradycyjnych wnętrz Valhalli.

Obawiam się jednak, że nie serwujemy odblaskowych drinków.

Moje usta zaczęły wyginać się w uśmiechu, ale szybko przywołałem je do porządku.

Isabella była zuchwała, impulsywna i miała wszystkie cechy, których zazwyczaj unikałem w ludziach. Ceniłem kulturę osobistą, którą chyba nie grzeszyła, zważywszy na jej skłonność do mówienia o seksie w nieodpowiednich miejscach.

A jednak miała w sobie coś, co mnie wabiło, jak śpiew syren wabił żeglarzy. Coś na pewno destrukcyjnego, ale tak pięknego, że prawie było warto.

Prawie.

– Dante wie? – zapytał Dominic.

Skończył już wygłaszać prognozy rynkowe, których słuchałem jednym uchem, i teraz odpowiadał w telefonie na maile. Ten mężczyzna pracował dłużej niż ktokolwiek, kogo znałem.

– Jeszcze mu nie powiedziałem. – Isabella oderwała się od dziedziczki urodowego imperium i robiła coś przy kasie. – Spędza wieczór z Vivian. Dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nie wolno mu przeszkadzać, chyba że ktoś będzie umierał i nikogo innego nie będę mógł złapać.

– Typowe.

– Uhum – przytaknąłem z roztargnieniem.

Isabelle skończyła majstrować przy kasie, powiedziała coś do drugiej barmanki i zniknęła na zapleczu. Widocznie skończyła zmianę.

Coś mnie ścisnęło w żołądku. Nie oszukujmy się, to było ukłucie zawodu.

Od niemal roku trzymałem się od niej na dystans. Znałem grecką mitologię i wiedziałem, jaki los czeka żeglarzy, którzy ulegną pokusie śpiewu syren. Pójście za nią było ostatnią rzeczą, którą powinienem był zrobić. Lecz mimo to…

Truskawkowy gin z tonikiem. Ja stawiam. Wygląda pan, jakby przydało się panu coś na wzmocnienie.

– Wybacz mi, że tak szybko wychodzę, ale właśnie sobie przypomniałem, że mam coś pilnego do załatwienia. – Wstałem i zdjąłem marynarkę z haczyka pod barem. – Wrócimy do tej rozmowy później, dobrze? Dzisiaj ja stawiam.

– Jasne. Kiedy tylko będziesz miał chwilę – powiedział Dominic, nieporuszony moim nagłym pożegnaniem. Nawet nie podniósł wzroku znad swoich tabelek, kiedy płaciłem rachunek. – Powodzenia jutro.

Mechaniczne szczękanie zapalniczką towarzyszyło mi przez połowę drogi do wyjścia, zanim utonęło w narastającym gwarze. Kiedy wyszedłem na korytarzu i zamknąłem za sobą drzwi, zrobiło się zupełnie cicho. Słychać było tylko moje miękkie kroki po dywanie.

Nie wiedziałem, co zrobię, kiedy dogonię Isabellę. Mieliśmy wspólnych znajomych – jej najlepsza przyjaciółka, Vivian, była żoną Dantego – ale nie byliśmy zaprzyjaźnieni. A jednak wiadomość o wyborach nowego prezesa wytrąciła mnie z równowagi, podobnie jak jej nieoczekiwany, lecz bardzo miły gest.

Nie byłem przyzwyczajony do tego, że ludzie coś mi dawali, nie oczekując niczego w zamian.

Uśmiechnąłem się smutno. Jak to świadczyło o moim życiu, jeśli zwykły darmowy drink od dalekiej znajomej okazał się najważniejszym wydarzeniem wieczoru?

Ruszyłem po schodach na górę. Nie czułem trzepotu w piersi, chociaż cichutki głosik szeptał, żebym natychmiast zawrócił i udał się w przeciwnym kierunku.

Kierowałem się przeczuciem. Mogło jej tam wcale nie być, a nawet jeśli była, nie miałem żadnego powodu jej tam szukać. Moja wrodzona powściągliwość przegrała jednak ze znacznie silniejszą potrzebą zajęcia czymś uwagi. Musiałem zrobić coś z tym irytującym pragnieniem, a skoro nie umiałem wyjaśnić, o co chodziło mojej matce, musiałem przynajmniej wyjaśnić, o co chodzi mnie. Co mnie tak zauroczyło w Isabelli? Akurat dzisiaj odpowiedź na to pytanie może okazać się łatwiejsza do znalezienia.

W czasie naszej prywatnej rozmowy po telekonferencji matka zapewniła mnie, że nie ma żadnych problemów. Nie rozchorowała się, nie była umierająca, nikt jej nie szantażował. Po prostu dojrzała do zmiany.

Gdyby chodziło o kogoś innego, przyjąłbym te słowa za dobrą monetę, jednak matka nie miała zwyczaju kierować się kaprysami. Stało to w całkowitej sprzeczności z jej naturą. Ale wiedziałem też, że nie kłamała. Znałem ją wystarczająco dobrze, by rozpoznać, kiedy mija się z prawdą, a tym razem nic na to nie wskazywało.

Zmarszczyłem czoło. Coś tu się bardzo nie zgadzało.

Jeśli nie zdrowie i nie szantaż, co jeszcze mogło wchodzić w grę? Konflikt na łonie zarządu? Zmęczenie stresem po dekadach kierowania multimiliardową korporacją? Jej ciało przejęli kosmici?

Tak się pogrążyłem w rozmyślaniach, że nie słyszałem płynących korytarzem delikatnych dźwięków fortepianu. Dotarły do mnie dopiero w momencie, kiedy stanął przed ich źródłem.

Więc jednak tam była.

Serce drgnęło mi w piersi, ale tylko raz, i to tak nieznacznie, że prawie tego nie zauważyłem. Rozchmurzyłem się, frustracja ustąpiła ciekawości, a następnie zdumieniu, gdy rozpoznałem kaskadę dźwięków.

Grała Hammerklavier Beethovena, jeden z najtrudniejszych utworów skomponowanych na fortepian. I grała go bardzo dobrze.

Byłem tak zdumiony, że zaparło mi dech w piersi.

Rzadko słyszałem, by ktoś grał ten utwór w tempie zamierzonym przez kompozytora. Oszałamiające wykonanie Isabelli, którego mogliby jej pozazdrościć najwybitniejsi koncertujący pianiści, pozbawiło mnie ostatnich wątpliwości, czy powinienem zawracać jej głowę.

Musiałem to zobaczyć na własne oczy.

Po krótkim wahaniu położyłem dłoń na gałce u drzwi, przekręciłem i wszedłem do środka.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

Kai

 

 

Sala fortepianowa oszałamiała przepychem równie mocno, jak pozostałe pomieszczenia klubu: draperie z miękkiego aksamitu do samej podłogi, złote rożki kinkietów rzucające ciepłe światło na ściany w kolorze głębokiego różu. Pośrodku królował koncertowy steinway, którego wypolerowane do połysku czarne płaszczyzny srebrzył blask księżyca.

Przy fortepianie, plecami do mnie, siedziała Isabella. Jej palce biegały po klawiaturze z tak zawrotną prędkością, że od samego patrzenia mogło się zakręcić w głowie. Zaczęła właśnie ostatnią część sonaty.

Pierwszy temat wybuchł odważnym trylem i wił się, skręcał, rozciągał i koziołkował przez kolejne dwieście taktów. Potem zapadła cisza – króciutka pauza przed subtelnym wejściem chorałowego drugiego tematu.

Łagodnego, zapadającego w pamięć, dostojnego…

Aż znów wdarł się z hukiem pierwszy temat, a rozpędzone nuty napierały na spokojniejszego towarzysza z taką siłą, że kazały oddać im pole. Tematy splatały się ze sobą w niewiarygodnie pięknym połączeniu dwóch diametralnie różnych temperamentów, wznosząc się wyżej, wyżej i jeszcze wyżej…

A potem runęły w wielkim finale, rzuciły się z urwiska, by poderwać oszałamiającą fontannę równoległych oktaw i skoków oktawowych.

Przez cały ten czas stałem jak skamieniały, a serce waliło mi w piersi niczym oszalałe. Nie mogłem się otrząsnąć ze zdumienia. To było po prostu niemożliwe.

Grałem tę sonatę. Zagrałem ją kilkadziesiąt razy. Ale nigdy nie zabrzmiała w ten sposób. Ostatnia część powinna być przesycona smutkiem. Wyczerpujące emocjonalnie dwadzieścia minut, które wzbudzały żałobne zachwyty krytyków, w wykonaniu Isabelli podnosiły na duchu, były niemal radosne.

Oczywiście jej technika pozostawiała wiele do życzenia. Na niektórych nutach opierała się za ciężko, na innych za lekko i nie kontrolowała w wystarczającym stopniu pracy palców, by wyprowadzić wszystkie linie melodyczne. A mimo to dokonała niemożliwego.

Wzięła ból i zmieniła go w nadzieję.

Ostatnia nuta zawisła w powietrzu bez tchu i umilkła. Zapadła cisza.

Czar prysł, znów mogłem oddychać.

– Imponujące – powiedziałem głosem bardziej chrapliwym niż zwykle.

Zanim ostatnia sylaba opuściła moje usta, Isabella zesztywniała. Z widocznym przestrachem odwróciła się w moją stronę. Na mój widok odprężyła się, ale zaraz znowu się spięła.

– Co pan tu robi?

Kąciki moich ust zadrgały rozbawieniem.

– To ja powinienem panią o to zapytać.

Przemilczałem fakt, że od miesięcy wiem o jej zwyczaju zakradania się do sali fortepianowej. Odkryłem to przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru zasiedziałem się do późna w bibliotece i wychodząc, zobaczyłem, jak Isabella wymyka się z miną winowajczyni. Nie zauważyła mnie, a ja od tamtej pory wiele razy słyszałem, jak gra. Biblioteka sąsiadowała z salą fortepianową, jeśli więc usiadłem przy samej ścianie, słyszałem ciche dźwięki melodii. Tworzyły dziwnie uspokajający soundtrack dla mojej pracy. Lecz nigdy wcześniej nie grała nic tak skomplikowanego, jak Hammerklavier.

– Wolno nam korzystać z tej sali po godzinach, jeśli jest pusta – powiedziała, zadzierając wyzywająco podbródek. – Ale teraz już chyba nie jest – dodała niepewnie, marszcząc brwi.

Zrobiła ruch, żeby wstać, ale pokręciłem głową.

– Niech pani zostanie. Chyba że ma pani inne plany na wieczór. – Znów nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. – Słyszałem, że ostatnio dużym powodzeniem cieszą się odblaskowe imprezy na lodowisku.

Spłonęła rumieńcem, ale dumnie zadarła podbródek i przeszyła mnie wzrokiem urażonej godności.

– Niegrzecznie jest podsłuchiwać cudze rozmowy. Nie uczą was tego w szkołach z internatem?

– Au contraire, podsłuchiwanie jest tam głównym przedmiotem. A co do pani oskarżenia, nie wiem, o czym pani mówi – powiedziałem łagodnym tonem. – To była zwykła uwaga na temat obecnych trendów nocnego życia.

Rozsądek podpowiadał, żebym nie wdawał się niepotrzebnie w rozmowę z Isabellą. Było to niestosowne, zważywszy że pracowała w klubie, w którego komitecie zarządzającym zasiadałem. Prześladowało mnie też niepokojące uczucie, że jest niebezpieczna – nie fizycznie, ale w jakimś innym sensie, którego nie umiałem określić.

Lecz zamiast wyjść, jak sugerował rozum, przysunąłem się bliżej i musnąłem czubkami palców kość słoniową klawiszy, wciąż jeszcze ciepłą od jej dotyku.

Isabella się odprężyła, choć jej spojrzenie zachowało czujność.

– Bez obrazy, ale jakoś nie wyobrażam sobie pana w nocnym klubie, a co dopiero na odblaskowej imprezie.

– Nie muszę brać w czymś udziału, żeby się na tym znać. – Uderzyłem w klawisz w tonacji molowej, by zasygnalizować zmianę tematu. – Dobrze pani zagrała. Lepiej niż większość pianistów, którzy się biorą za Hammerklavier.

– Wyczuwam, że zaraz powie pan „ale”.

– Ale w drugi temat weszła pani zbyt agresywnie. Trzeba go grać lżej, bardziej powściągliwie. – To nie była krytyka, tylko obiektywna ocena.

Isabella uniosła brew.

– Sądzi pan, że pan zagrałby lepiej?

Puls mi gwałtownie przyspieszył, w piersi zapłonął znajomy ogień. Jej ton był na poły żartobliwy, na poły wyzywający, ale to wystarczyło, by obudzić we mnie ducha rywalizacji.

– Pani pozwoli? – powiedziałem, wskazując głową ławkę przed fortepianem.

Zsunęła się z siedzenia. Zająłem zwolnione przez nią miejsce, wyregulowałem wysokość i położyłem dłonie na klawiszach, tym razem z namysłem. Hammerklavier ćwiczyłem od dzieciństwa. Jako mały chłopiec zażądałem od mojego nauczyciela muzyki, by pominął łatwiejsze kawałki i od razu przeszedł do najtrudniejszych utworów. Druga część była trudniejsza do zagrania bez pierwszej części i preludium, ale pamięć mięśniowa przeprowadziła mnie przez wszystkie zasadzki.

Sonata skończyła się wspaniałym ozdobnikiem. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem.

– Mmm. – Nie usłyszałem w jej mruknięciu wielkiego podziwu. – Moje wykonanie było lepsze.

Aż podskoczyłem.

– Słucham?

– Przykro mi. – Wzruszyła ramionami. – Jest pan dobrym pianistą, ale czegoś panu brakuje.

Uczucie, którego doznałem, było tak obce i niespodziewane, że mogłem się tylko gapić. Zdumiony i oburzony, nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Czegoś mi brakuje – powtórzyłem jej słowa, zbyt oszołomiony, by zdobyć się na bardziej oryginalną wypowiedź.

Skończyłem Oksford i Cambridge jako najlepszy student w grupie, świetnie grałem w polo i tenisa, a do tego mówiłem biegle w siedmiu językach. Kiedy miałem osiemnaście lat, założyłem fundację wspierającą artystów z ubogich dzielnic miasta i byłem na najlepszej drodze, by zostać najmłodszym na świecie prezesem firmy z pierwszej pięćsetki „Forbesa”.

Przez trzydzieści dwa lata mojego życia nigdy nie usłyszałem, że czegoś mi brakuje.

Najgorsze było to, że po namyśle przyznałem jej rację.

Tak, miałem znacznie lepszą technikę niż ona. Precyzyjnie wygrywałem każdą nutę, ale moja gra była… nieinspirująca. Narastające i opadające fale emocji, które charakteryzowały jej wykonanie, w moim zniknęły, pozostawiając po sobie sterylne piękno.

Nigdy bym tego nie zauważył, gdybym grał sam, ale po jej występie różnica była nie do przeoczenia.

Zacisnąłem zęby. Przyzwyczaiłem się być we wszystkim najlepszy, więc świadomość, że w czymś nie jestem, przynajmniej w tym jednym konkretnym przypadku, cholernie bolała.

– Czego dokładnie pani zdaniem mi brakuje? – zamaskowałem kłębiące się myśli spokojnym tonem.

Zanotować w pamięci: ćwiczenia fortepianowe zamiast tenisa z Dominikiem kluczem do skutecznego rozwiązania problemu. Wszystko, co robiłem, robiłem doskonale, i to też nie będzie wyjątkiem.

W policzkach Isabelli pojawiły się dołeczki. Moje niezadowolenie wyraźnie ją cieszyło, co powinno było rozwścieczyć mnie jeszcze bardziej, ale niewiele brakowało, żebym w odpowiedzi na jej przekorny uśmiech sam się uśmiechnął. Na szczęście w porę się powstrzymałem.

– To, że pan nie wie, stanowi część problemu. – Ruszyła w kierunku drzwi. – Musi pan sam na to wpaść.

– Zaczekaj.

Poderwałem się z ławki i zanim zdążyłem pomyśleć, co robię, chwyciłem ją za rękę.

Zamarliśmy, wpatrując się w moją dłoń obejmującą jej nadgarstek. Miała miękką skórę, a jej puls trzepotał w tym samym rytmie, co moje oszalałe nagle serce.

Spowiła nas ciężka, napięta cisza. Byłem orędownikiem nauki, nie wierzyłem w nic, co przeczyło prawom fizyki, ale mógłbym przysiąc, że czas zwolnił bieg, jakby każda sekunda przedzierała się przez melasę.

Isabella przełknęła ślinę. Choć trwało to ułamek sekundy, wystarczyło, by prawa fizyki wznowiły działanie, a rozsądek odzyskał kontrolę.

Czas przyspieszył do swojego zwykłego tempa. Puściłem jej rękę równie nagle, jak ją złapałem.

– Proszę mi wybaczyć – powiedziałem sztywno.

Usilnie starałem się nie zwracać uwagi na mrowienie mojej dłoni.

– W porządku. – Isabella dotknęła z roztargnieniem nadgarstka. – Czy ktoś już panu powiedział, że mówi pan jak postać z Downton Abbey?

To pytanie było tak niespodziewane, że potrzebowałem chwili, by do mnie dotarło.

– Mówię… jak kto?

– Jak postać z Downton Abbey. Wie pan, z tego serialu o brytyjskiej arystokracji z początku dwudziestego wieku.

– Znam ten serial.

– To świetnie. Pomyślałam, że wyjaśnię panu na wypadek, gdyby pan nie znał. – Isabella znów się promiennie uśmiechnęła. – Powinien pan postarać się trochę rozluźnić. To by pomogło w grze na fortepianie.

Straciłem dar mowy po raz drugi jednego wieczoru.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, stałem tam jeszcze, zastanawiając się, co się właściwie przed chwilą wydarzyło. Dopiero w drodze do domu uświadomiłem sobie, że od chwili, gdy usłyszałem grę Isabelli, ani razu nie pomyślałem o wyborach prezesa firmy.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

Isabella

 

 

– Mama o ciebie pytała – powiedział Gabriel. – Przyjeżdżasz do domu tylko raz na rok, martwi się, co tam robisz na tym Manhattanie…

Słuchałam gadania mojego brata, krzywiąc się do w połowie pustej strony. Już żałowałam, że odebrałam telefon. W Kalifornii była dopiero szósta rano, ale on był rozbudzony, rześki i ogarnięty jak zawsze. Pewnie tkwił już w biurowym kieracie, czytał wiadomości, odpowiadał na maile i popijał jedno z tych swoich ohydnych przeciwutleniających smoothie.

Tymczasem ja była dumna, że udało mi się wygrzebać z łóżka przed dziewiątą. Po wczorajszym spotkaniu z Kaiem długo nie mogłam zasnąć, ale miałam nadzieję, że to dziwaczne doświadczenie wyszarpie ze mnie kilka zdań do mojej książki.

Nie wyszarpało.

Erotyczny thriller o śmiertelnie niebezpiecznym związku bogatego prawnika i naiwnej kelnerki, która została jego kochanką, powoli nabierał niewyraźnych kształtów. Miałam intrygę. Miałam bohaterów, ale niech to szlag, nie miałam słów.

Jakby tego było mało, mój brat ciągle gadał.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Irytacja w jego głosie mieszała się z potępieniem.

Laptop grzał przez spodnie moje uda, ale nie zwracałam na to uwagi. Byłam zbyt zajęta szukaniem sposobów na zapełnienie pustki na ekranie bez użycia większej liczby słów.

– Tak. – Zaznaczyłam cały tekst i zwiększyłam rozmiar czcionki do trzydziestu sześciu. O wiele lepiej. Strony nie wydawała się już taka pusta. – Powiedziałeś, że w końcu poprosiłeś lekarza, żeby ci wszczepił implant poczucia humoru. To eksperymentalna technologia, ale twój stan jest bardzo poważny.

– Bardzo śmieszne. – Mojego najstarszego brata nigdy w życiu nic nie rozśmieszyło, dlatego potrzebował implantu poczucia humoru. – Mówię poważnie, Iso. Martwimy się o ciebie. Minęły lata, odkąd przeprowadziłaś się do Nowego Jorku, ale ciągle mieszkasz w zaszczurzonej kawalerce i serwujesz drinki w jakimś barze…

– Klub Valhalla nie jest jakimś barem – zaprotestowałam. Musiałam przejść sześć etapów rekrutacji, żeby dostać tam posadę barmanki. Nie pozwolę, żeby Gabriel pomniejszał mój sukces. – Nie mam szczurów. Zapomniałeś, że hoduję węża?

Spojrzałam z czułością na wiwarium, w którym spał zwinięty w kłębek Monty. Nic dziwnego, że nie miał kłopotów z zaśnięciem, on nie musiał się przejmować irytującym rodzeństwem ani zmarnowanym życiem.

Gabriel gadał dalej, jakby nie słyszał mojej uwagi:

– …pracując nad książką, której nie możesz skończyć od nie wiadomo kiedy. Wiemy, że wydaje ci się, że chcesz być pisarką, ale chyba już pora, żebyś ponownie przemyślała swój wybór drogi życiowej. Wróć do domu, wymyśl jakiś nowy plan. W biurze zawsze potrzebna jest pomoc.

Wrócić do domu? Pracować w biurze? Po moim trupie.

Na myśl o zmarnowaniu życia w biurowym boksie poczułam gorzki smak w ustach. Pisanie nie szło mi najlepiej, to fakt, jednak przyjęcie rozwiązania, które proponował Gabriel, oznaczałoby ostateczny kres moich marzeń.

Pomysł napisania tej książki zrodził się dwa lata temu, kiedy obserwując ludzi w parku na placu Waszyngtona, podsłuchałam kłótnię pary, która na pewno nie była małżeństwem. Moja wyobraźnia pochwyciła gniewną wymianę zdań i pognała jak szalona. Historia w mojej głowie była tak konkretna i szczegółowa, że z pełnym przekonaniem poinformowałam wszystkich, że napiszę i wydam książkę.

Następnego dnia kupiłam nowiutki laptop i zaczęłam wylewać z siebie słowa. Niestety końcowy rezultat nie okazał się lśniącym niczym brylant arcydziełem, jak to sobie zaplanowałam. Wyprodukowałam paskudną bryłę węgla, więc wszystko skasowałam.

I strony nadal są puste.

– Nie myślę, że chcę być pisarką; chcę być pisarką – powiedziałam. – Dopracowuję intrygę.

Mimo frustracji, którą obecnie czułam w związku z pisaniem, tworzenie nowych światów i zatracanie się w nich naprawdę mnie fascynowało. Od wielu lat książki były moim azylem i w końcu opublikuję własną. Nie zrezygnuję z marzeń, by zostać biurowym automatem.

– Tak samo, jak chciałaś być tancerką, właścicielką agencji turystycznej i prowadzącą talk-show w paśmie popołudniowym? – Dezaprobata wygrała z irytacją. – Nie jesteś już świeżą absolwentką koledżu. Masz dwadzieścia osiem lat. Musisz się określić.

Gorycz w ustach wyschła, tworząc kwaśny osad.

Musisz się określić.

Gabrielowi łatwo było mówić. Już w liceum wiedział, kim chce zostać. Wszyscymoi bracia wiedzieli. Byłam jedyną Valencią, która po dyplomie dryfowała bez celu po wodach życia, kiedy pozostali członkowie rodziny robili kariery w wybranych przez siebie zawodach.

Biznesmen, artysta, wykładowca, inżynier i ja, wolny elektron.

Miałam dosyć bycia porażką i jeszcze bardziej dosyć tego, że Gabriel miał rację.

– Wiem, dokąd zmierzam. W istocie… – Nie mów tego. Nie mów tego. Nie mów tego… – Właściwie już prawie ją skończyłam.

Kłamstwo wyskoczyło z moich ust, zanim zdążyłam je wciągnąć z powrotem.

– Naprawdę? – Tylko on potrafił tchnąć w to słowo taki sceptycyzm, że praktycznie zmieniało ono znaczenie.

Kłamiesz?

Prawdziwe, niewypowiedziane pytanie przemknęło mi przez głowę i próbowało znaleźć słabe punkty w tym, co przed chwilą powiedziałam. W istocie była ich cała masa. Całe to gówno stanowiło słaby punkt, bo przecież byłam bliższa założenia kolonii na Marsie niż dokończenia książki. Było już jednak za późno, by się wycofać. Zapędziłam się w kozi róg, z którego mogłam się wydostać jedynie szaleńczą szarżą przed siebie.

– Tak. – Odchrząknęłam. – Odblokowałam się na weselu Vivian. To przez to włoskie powietrze. Bardzo, hmm, inspirujące.

– Cudownie – powiedział Gabriel. – W takim razie chętnie ją przeczytamy. Za cztery miesiące są urodziny mamy. Przywieź ją na naszą domową imprezę.

Cała lawina kamieni wpadła do mojego żołądka.

– Nie ma mowy. Piszę thriller erotyczny, Gabe. Taki z seksem.

– Wiem, co to jest thriller erotyczny. Jesteśmy twoją rodziną. Chcemy cię wspierać.

– Ale…

– Isabello. – Gabriel przybrał ten sam ton, którego używał do rozstawiania mnie po kątach, kiedy byłam młodsza. – Nalegam.

Ścisnęłam telefon z taką siłą, że prawie jęknął.

To był test. On to wiedział, ja to wiedziałam, ale żadne z nas nie chciało się poddać.

– Świetnie. – Nasyciłam swój głos sztucznym entuzjazmem. – Tylko nie miej do mnie pretensji, jeśli to cię tak straumatyzuje, że przez co najmniej pięć lat nie będziesz mógł spojrzeć mi w oczy.

– Zaryzykuję. – W jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza nuta. – Lecz jeśli z jakiegoś powodu nie uda ci się przywieźć książki na urodziny mamy, będziemy musieli usiąść i poważnie porozmawiać.

Po śmierci naszego ojca Gabriel wszedł w rolę drugiego dorosłego w domu. Kiedy mama była w pracy, opiekował się mną i braćmi: odbierał nas ze szkoły, zawoził do lekarza, gotował nam obiady. Teraz wszyscy byliśmy już dorośli, ale jego zapędy do rządzenia jedynie wzrastały w miarę, jak mama przekładała na niego coraz większą część odpowiedzialności za rodzinę.

Zacisnęłam zęby.

– Nie możesz…

– Muszę kończyć, bo spóźnię się na spotkanie. Zdzwonimy się. Do zobaczenia w lutym.

Rozłączył się, pozostawiając w moich uszach echo lekko zawoalowanej groźby.

Moje serce ścisnęła lodowata panika. Upuściłam telefon i skupiłam się na tym, by równo oddychać.

Cholerny Gabriel. Znając go, opowiadał już wszystkim, że prawie skończyłam książkę. Jeśli przyjadę z pustymi rękami, będę musiała stawić czoła zbiorowemu niezadowoleniu: niepokojowi matki, dezaprobacie loli[1] i – co najgorsze – pełnym satysfakcji „a nie mówiłem” Gabriela.

Wiedziałem, że nie dasz rady.

Musisz się określić.

Kiedy się wreszcie ogarniesz, Isabello?

Masz dwadzieścia osiem lat.

Skoro my wszyscy możemy, dlaczego ty nie możesz?

Wyimaginowane oskarżenia ugrzęzły mi w gardle, blokując dostęp powietrza.

Cztery miesiące. Musiałam w ciągu czterech miesięcy dokończyć pisanie książki, jednocześnie pracując na pełen etat i walcząc z paskudnym przypadkiem blokady pisarskiej, bo inaczej moja rodzina dowie się, że jestem rozkapryszoną nieudacznicą, za którą uważa mnie Gabriel.

Już od pewnego czasu niemożność przywiezienia do domu czegoś, czym mogłabym uzasadnić lata spędzone w Nowym Jorku, odbierała mi całą przyjemność z tych wizyt. Niedobrze mi się robiło na myśl o tym, że znów zobaczę na twarzach moich bliskich to samo rozczarowanie, co zawsze.

Jest dobrze. Będzie dobrze.

Osiemdziesiąt tysięcy słów do początku lutego. Wykonalne, prawda?

Pozwoliłam sobie na krótki moment nadziei, że nowa ja da radę to zrobić.

A potem jęknęłam i zakryłam twarz dłońmi. Nawet z zasłoniętymi oczami widziałam tylko puste strony.

– Jestem w czarnej dupie.

 

 

 

[1]Lola (tagalski) – babka.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 5

 

 

 

Kai

 

 

Wbiłem chłodne spojrzenie w siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę.

Po wczorajszej sensacyjnej wiadomości o konkursie na prezesa firmy i po niepokojącym spotkaniu z Isabellą liczyłem dziś na spokojny dzień w pracy. Gdy jednak Tobias Foster zjawił się bez zapowiedzi w moim biurze, brutalnie zniweczył te nadzieje.

Tobias był ubrany w nowiutki garniak od Zegny, błyszczący bardziej niż jego rolex. Z drwiącym uśmieszkiem na ustach rozglądał się po moim gabinecie.

– Niezłe biuro – powiedział. – Odpowiednie dla Younga.

Nie powiedział tego na głos, ale przeczytałem między wierszami:„Ja na mój gabinet zapracowałem, a ty się w swoim urodziłeś”. Co było kompletną bzdurą. Może byłem Youngiem, ale musiałem przejść całą ścieżkę kariery, jak każdy inny pracownik firmy.

– Na pewno twoje też jest niezłe. – Obdarzyłem go serdecznym uśmiechem i spojrzałem na zegarek. Zauważył ten gest, oby zatem zrozumiał aluzję. – Czym mogę ci służyć?

Tobias kierował europejskim oddziałem Young Corporation i był moim głównym rywalem w konkursie na objęcie stanowiska prezesa, więc zrobiłem wyjątek od zasady i choć nie byliśmy umówieni, zaprosiłem go do mojego gabinetu.

I już tego żałowałem.

Tobias był najgorszym typem pracownika: znakomitym w tym, co robił, lecz tak prostackim i irytującym, iż człowiek cierpiał, że nie ma go za co zwolnić. Ceniłem jego kompetencje, ale to nie zmieniało faktu, że miałem ogromną ochotę kopnąć go w grdykę z taką siłą, by trzeba było wołać chirurga, żeby wyciągnął z niej moją stopę.

– Zajrzałem tylko, by się przywitać. Złożyć uszanowanie. – Bawił się kryształowym przyciskiem do papierów, który wziął sobie z mojego biurka. – Jestem w mieście, mam tu całą masę spotkań, zresztą na pewno o tym wiesz. Europejski oddział jest w fazie dynamicznej ekspansji. Wieczorem jem kolację z Richardem w Peter Luger. – Zaśmiał się zgrzytliwie.

Richard Chu był najstarszym stażem członkiem rady nadzorczej i prawdziwym dinozaurem, jeśli chodzi o wprowadzanie innowacji. Często dochodziło między nami do konfliktów na tle kierunków rozwoju firmy. Na pewno uważał się za niezwykle potężnego, ale ostatecznie dysponował tylko jednym głosem.

– Wcale mnie to nie dziwi, Richard dobrze się czuje w towarzystwie pewnego typu ludzi. – Takich, co będą go całować w tyłek, jakby był zrobiony ze złota.

Uśmiech zamarł na ustach Tobiasa.

– Powinieneś się chyba zbierać. O tej porze dnia bywają koszmarne korki. Mam wezwać dla ciebie samochód?

Moja dłoń zawisła nad telefonem. To był wyraźny znak, że mój czas się skończył.

– Nie musisz. – Odłożył przycisk do papieru i posłał mi twarde spojrzenie. Pozory obojętności opadły. – Przyzwyczaiłem się do tego, by samemu sobie radzić. Ale tobie jest dużo łatwiej, prawda? Wystarczy, że przez cztery miesiące niczego nie spieprzysz, i stanowisko prezesa jest twoje.

Nie dałem się sprowokować. Tobias mógł sobie gadać, co chciał, ale byłem cholernie dobry w tym, co robiłem, i obaj to wiedzieliśmy.

– Od trzydziestu lat niczego nie spieprzyłem – zauważyłem wesoło. – I teraz też nie zamierzam.

Znów przybrał maskę fałszywej uprzejmości.

– To prawda, ale zawsze może być ten pierwszy raz. – Wstał ze sztucznym uśmiechem na twarzy. – Widzimy się za kilka tygodni na konferencji. I wiesz co, Kai? Niech wygra najlepszy.

Odwzajemniłem jego uśmiech jednym z tych najbardziej obojętnych, jakie miałem w repertuarze. Szczęśliwie dla mnie zawsze to ja wygrywałem.

Po wyjściu Tobiasa przejrzałem po raz drugi sprawozdania finansowe z ostatniego kwartału. Dochody z wydań papierowych spadły o jedenaście procent, ale z wydań internetowych wzrosły o dziewięć przecinek dwa. Nie był to wielki sukces, lecz i tak wypadliśmy lepiej niż inne oddziały. Zresztą gdybym nie uparł się wbrew protestom rady nadzorczej na zwiększenie udziału mediów cyfrowych, byłoby znacznie gorzej.

Ostry dźwięk telefonu oderwał moją uwagę od sprawozdań.

Jęknąłem, gdy zobaczyłem, kto się do mnie dobijał. Moja matka nie dzwoniła do mnie w godzinach pracy, jeśli nie musiała mi pilnie powiedzieć czegoś przykrego.

– Mam doskonałą wiadomość. – Jak zwykle bez wstępu przeszła do rzeczy. – Clarissa przeprowadza się do Nowego Jorku.

Przerzuciłem w głowie mentalny wizytownik.

– Clarissa…

– Teo. – Stukot obcasów po marmurowej posadzce podkreślił zniecierpliwienie w głosie. – Dorastaliście razem. Jak mogłeś zapomnieć?

Clarissa Teo.

Przez moją głowę przemknęło mgliste wspomnienie różowego tiulu i aparatu ortodontycznego. Stłumiłem kolejny jęk.

– Jest ode mnie pięć lat młodsza, mamo. Stwierdzenie, że „dorastaliśmy razem”, jest bardzo nieścisłe.

Teowie byli właścicielami jednej z największych sieci handlowych w Wielkiej Brytanii. Mama przyjaźniła się z Philippą Teo, a nasze rodzinne rezydencje w eleganckiej dzielnicy Londynu Kensington Palace Gardens praktycznie dzieliły płot.

– Mieszkaliście obok siebie i bywaliście na tych samych przyjęciach – przypomniała matka. – Dla mnie to ważne. Tak czy inaczej, nie cieszysz się, że Clarissa sprowadza się na Manhattan?

– Hmm…

W mojej niezobowiązującej odpowiedzi było tyle entuzjazmu, co w zeznaniach oskarżonego przed sądem.

Mimo że nasze rodziny wiele łączyło, prawie nie znałem Clarissy. W dzieciństwie nie interesowałem się młodszymi o pięć lat dziewczynkami, a kiedy dorośliśmy, znaleźliśmy się po dwóch różnych stronach oceanu: ja studiowałem w Cambridge, a ona poszła na Harvard. Wróciła do Londynu dopiero po moim wyjeździe do Nowego Jorku.

Nigdy nie byliśmy na tyle blisko, bym z ekscytacją śledził jej losy.

– Ma niewielu znajomych w Nowym Jorku – zauważyła matka z subtelnością neonu krzyczącego „umów się z nią na randkę”. – Powinieneś pokazać jej miasto. Zbliża się jesienna gala w Valhalli. Zabierz ją tam, będzie uroczą osobą towarzyszącą.

Westchnienie wezbrało mi w piersi i wydostało się przez usta, zanim zdążyłem je złapać i przytrzymać.

– Z rozkoszą zjem z nią lunch, ale jeszcze nie zdecydowałem, czy pójdę na galę z osobą towarzyszącą.

– Jesteś Youngiem. – W głosie matki zabrzmiały surowe nuty. – Poza tym za cztery miesiące możesz zostać prezesem największego na świecie koncernu medialnego. Pozwalałam ci się bawić, ale wkrótce będziesz musiał się ustatkować. Zarząd nie patrzy łaskawym okiem na osoby o nieustabilizowanej sytuacji osobistej.

– Czy to aby nie jeden z członków zarządu przyłapał swoją żonę na igraszkach z ogrodnikiem? Odnoszę wrażenie, że pożycie małżeńskie bywa bardziej niestabilne od życia kawalera.

– Kai.

Przesunąłem dłonią po twarzy, zastanawiając się, jak to się stało, że spokojny, miły dzień w biurze ewoluował w taki koszmar. Najpierw Tobias, teraz moja matka. Jakby cały wszechświat zmówił się przeciwko mnie.

– Nie każę ci się od razu oświadczać, choć to by nie zaszkodziło – powiedziała matka. – Clarissa jest piękna, wykształcona, dobrze wychowana i kulturalna. Będzie z niej wspaniała żona.

– To nie jest aplikacja randkowa. Nie musisz wyliczać jej zalet – odparłem ozięble. – Jak mówiłem, umówię się z nią na co najmniej jedno spotkanie.

Dodałem jeszcze kilka uspokajających słów i odłożyłem słuchawkę.

Skronie pulsowały mi bólem. Matka pozwalała mi się łudzić, że wybór należy do mnie, ale ewidentnie oczekiwała, że poślubię Clarissę. Wszyscy tego ode mnie oczekiwali. Jeśli nie Clarissę, to kogoś takiego jak ona, z odpowiedniej rodziny, z odpowiednim wykształceniem i manierami.

Spotykałem się z wieloma takimi kobietami. Bywało przyjemnie, ale zawsze czegoś brakowało.

Przed oczami stanął mi inny obraz: fioletowo-czarne włosy, błyszczące oczy i ochrypły, żywiołowy śmiech.

Poczułem napięcie w karku. Wypchnąłem ten obraz z głowy i spróbowałem się skupić na pracy, ale do moich myśli przebijały się fioletowe refleksy, więc w końcu zamknąłem teczkę i wstałem zza biurka.

Moim przeznaczeniem było pojąć za żonę kogoś takiego jak Clarissa Teo.

A nie jak całkiem inna osoba.

 

* * *

 

– Kto cię dzisiaj tak wpienił? – Dante potarł szczękę. – Waliłeś we mnie, jakbym był pieprzonym Victorem Blackiem.

– Za mocno? – odciąłem się, puszczając mimo uszu jego pytanie. Zignorowałem też wzmiankę o przymilnym prezesie konkurencyjny grupy medialnej. – Jeśli małżeństwo cię rozmiękczyło, znajdę sobie nowego partnera.

Spojrzenie, które mi rzucił, roztopiłoby nawet marmurowe kolumny w holu.

Stłumiłem uśmiech. Wkurzanie go działało na mnie jeszcze bardziej terapeutycznie niż nasze cotygodniowe sparingi. Chociaż wolałbym, żeby nie było takie łatwe. Wystarczył choćby ślad krytyki pod adresem jego żony albo małżeństwa, by natychmiast zmieniał się z powrotem w brutala z czasów przed Vivian.

Nasze sparing zwykle odbywały się w czwartki, ale po wczorajszym telefonie od matki poprosiłem go o zmianę terminu.

– Jak sobie życzysz. I tak wolę spędzać wieczory z Vivian. – Krótkie milczenie. – I nie jestem miękki. Skończyliśmy remisem.

Najczęściej kończyliśmy remisem. Złościło mnie to niepomiernie, ale też właśnie dlatego tak bardzo lubiłem się z nim boksować. Było to prawdziwe wyzwanie w świecie łatwych zwycięstw.

– Nadal jesteście na etapie miesiąca miodowego? – spytałem.

Dante i Vivian wrócili niedawno z prawdziwego miesiąca miodowego w Grecji. Dante, którego znałem przez prawie dziesięć lat, nigdy nie urwałby się na dwa tygodnie z pracy, ale jego żona dokonała niemożliwego. Zmieniła go w prawdziwego człowieka, który ma życie poza biurem.

Jego twarz złagodniała.

– Myślę, że to się nigdy nie skończy – powiedział z zaskakującą szczerością. – A skoro o tym mowa, co zamierzasz w związku z Clarissą?

Przed walką powiedziałem mu o wyborach na prezesa i o dzisiejszym telefonie od matki. Jak było do przewidzenia, Dante okazał mi tyle współczucia, co zimny głaz. Za to nigdy nie przepuścił okazji, żeby mi dogryźć z powodu determinacji, z jaką moja matka starała się mnie ożenić.

– Umówię się z nią, tak jak obiecałem. Kto wie… – Zatrzymałem się w drzwiach baru. – Może okaże się tą jedyną. Za miesiąc będziemy się umawiać na podwójne randki i pokazywać na Times Square w takich samych ciuchach.

Dante skrzywił się z obrzydzeniem.

– Prędzej utnę sobie rękę i przepuszczę ją przez maszynkę do mielenia mięsa.

Stłumiłem śmiech.

– Skoro tak mówisz.

Gdyby udało mi się przeciągnąć Vivian na moją stronę, namówiłaby go do jodłowania nago na rogu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej. Na szczęście dla niego mnie też mierziła wizja podwójnych randek w jednakowych ubraniach.

Zwykle po walce wypijaliśmy razem drinka, ale tym razem wymówił się na randkę z żoną, więc poszedłem do baru sam.

Przemierzyłem salę, instynktownie wypatrując dołeczków w policzkach i fioletowych włosów, lecz za barem krzątały się jedynie jasnowłosa przyjaciółka Isabelli i barmanka o rudych lokach.

Usiadłem na wolnym stołku i zamówiłem u blondynki szkocką bez wody i lodu. Jakże nazywała się ta dziewczyna? Teresa? Teagan? Tessa. Miała na imię Tessa.

– Proszę, pański drink – zaszczebiotała, stawiając przede mną szklankę.

– Dziękuję. – Upiłem od niechcenia łyk. – Spory ruch, jak widzę. Jesteście same czy ktoś jeszcze pracuje?

– Same. Na jednej zmianie nigdy nie ma więcej niż dwie osoby. – Tessa uniosła brwi. – Szuka pan kogoś konkretnego?

Pokręciłem głową.

– Tak tylko pytałem.

Na szczęście jej uwagę zaprzątnął kolejny klient, więc nie drążyła dalej.

Dopiłem szkocką i następne pół godziny poświęciłem na obowiązkowy networking i zbieranie informacji (nic tak nie rozwiązywało ludziom języka, jak odrobina alkoholu, dlatego w miejscach publicznych zawsze kończyłem na trzecim drinku), ale nie mogłem się skupić. Moje myśli uparcie ulatywały do pewnej sali na piętrze.

Nie z powodu Isabelli, rzecz jasna. Po prostu nie mogłem przeboleć, że okazała się lepsza ode mnie. Nie zaznam spokoju, dopóki nie wyćwiczę tego utworu do perfekcji.

Spędziłem w barze jeszcze dziesięć minut i wyszedłem, bo miałem już serdecznie dosyć. Wymówiwszy się od rozmowy z prezesem prywatnego funduszu kapitałowego, wymknąłem się bocznymi drzwiami i wszedłem schodami na górę.

Inaczej niż poprzedniego dnia do holu nie przenikały dźwięki muzyki. Poczułem na skórze muśnięcie czegoś, co nieprzyjemnie przypominało rozczarowanie, ale natychmiast odpędziłem tę myśl.

Chwyciłem gałkę i otworzyłem szeroko drzwi.

Coś niewielkiego i miękkiego – niewielka, miękka postać – wpadła na mnie, więc instynktownie otoczyłem ramieniem jej talię, by nie pozwolić jej upaść.

Jedwabiste włosy. Opalona skóra. Wielkie brązowe oczy zatonęły w moich z przestrachem i czymś jeszcze, co spowodowało, że krew w moich żyłach zawrzała.

Isabella.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 6

 

 

 

Isabella