Woda dla słoni - Sara Gruen - ebook

Woda dla słoni ebook

Sara Gruen

3,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfik
owanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Porywająca opowieść o niezwykłej miłości i wielkiej przygodzie, która na zawsze odmieniła życie wszystkich bohaterów. Jacob Jankowski to żywiołowy student weterynarii, jego świat przewartościowuje wiadomość o śmierci rodziców. Pod wpływem impulsu rzuca studia i przyłącza się do wędrownego cyrku, który staje się dla niego zarówno zbawieniem, jak i piekłem na ziemi. Z determinacją próbuje odnaleźć się w tym pełnym skrajnych emocji świecie, sytuację komplikuje jednak uczucie do pięknej Marleny, żony charyzmatycznego tresera Augusta. 
Woda dla słoni to mądra, wzruszająca i zabawna powieść, barwni bohaterowie i porywająca narracja wciągają bez reszty. 
[Opis wydawnictwa]

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (6) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4) 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SARA GRUEN

WODA dlaSŁONI

Przełożył

Mariusz Ferek

DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2011

Tytuł oryginałuWater for Elephants

Copyright © 2006 by Sara GruenAll rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2007

Redaktor

Elżbieta Bandel

Projekt graficzny okładki według oryginałuZbigniew Mielnik

WATER FOR ELEPHANTS

Film artwork © 2011 Twentieth Century Fox Film CorporationAll rights reserved

Za pozwolenie na wykorzystanie fotografii wydawca dziękuje:

s. 10, 68,118, 144, 180, 200, 272, 318, 352, 376 - Kolekcji Muzeum Cyrku Ringling,Sarasota, Floryda: s. 46, 222, 244 - Archiwom Pfeninga, Columbus, Ohio;

s. 94 - Archiwom Kena Harcka; s. 164, 292 – Timothy’emu Tegge’owi

ISBN 978-83-7510-732-6

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]ład: AKAPIT, Poznań, tel. 61-879-38-88

DLA BOBA,MOJEJ TAJNEJ BRONI

Podziękowania

Jestem wdzięczna następującym osobom za ich wkład w tę książkę:

Mężowi, mojej miłości i największemu mistrzowi.

Redaktorowi Chuckowi Adamsowi, on bowiem zapewnił mi ten rodzaj krytyki, dbałości o szczegóły i wsparcia, który przeniósł tę opowieść w inny wymiar.

Kristy Kiernan, z którą wymieniam krytyczne uwagi o naszych pracach, i pierwszym czytelnikom, Karen Abbott, Maureen Ogle, Kathryn Puffett (tak się złożyło, że to moja matka), Terence’owi Baileyowi (to z kolei mój ojciec), za ich miłość, wsparcie i systematyczne wyprowadzanie mnie z błędnych ścieżek.

Gary’emu C. Payne’owi za odpowiedzi na moje pytania o wszystkie cyrkowe sprawy, dostarczanie anegdot i sprawdzanie manuskryptu pod względem precyzji sformułowań.

Fredowi D. Pfeningowi III, Kenowi Harckowi i Timothy’emu Tegge’owi, gdyż wspaniałomyślnie pozwolili mi na wykorzystanie fotografii ze swoich kolekcji. Szczególne podziękowania należą się Fredowi za przeczytanie tekstu i pomoc w jego harmonijnym zestrojeniu.

Heidi Taylor, zastępcy kustosza w Ringling Museum of Art, za pomoc w wyszukaniu i uzyskaniu praw autorskich do rozmaitych fotografii; Barbarze Fox McKellar także za to, że udostępniła mi zdjęcia swojego ojca.

Markowi i Carrie Kabakom za gościnność i za to, że zaprosili mnie do swoich dawnych podopiecznych w miejskim zoo w Kansas.

Andrew Walaszkowi za dokonanie i sprawdzenie polskich tłumaczeń.

Keithowi Croninowi tak za konstruktywny krytycyzm, jak i za pomysł na tytuł.

Emmie Sweeney za to, że ciągle ma wszystkie te zalety, jakich mogłabym sobie życzyć u agenta.

I w końcu członkom mojej grupy pisarskiej. Nie wiem, co bym bez Was zrobiła.

Bądź co bądź, dałem słowo... A gdy słowo słoń da,

Na sto procent dotrzyma albo nawet sto dwa!

- Theodor Seuss Geisel, Słoń, który wysiedział jajko, 1940 (tłum. Stanisław Barańczak)

Kolekcja Muzeum Cyrku Ringling, Sarasota, Floryda

PROLOG

Jedynie trzy osoby pozostały pod czerwono-białym daszkiem smażalni: Grady, ja i kucharz. Grady i ja siedzieliśmy przy wydłużonym drewnianym stole, przed każdym leżał kotlet na pogiętym cynowym talerzu. Za kontuarem kucharz czyścił krawędzią łopatki blachę do pieczenia. Już wcześniej wygasił ogień, ale w powietrzu utrzymywała się jeszcze woń tłuszczu.

Cała reszta wewnętrznego placu - jeszcze przed chwilą tętniącego gwarem - była pusta, jeśli nie liczyć garstki pracowników i grupki mężczyzn czekających w kolejce na wprowadzenie do namiotu „tancerek”. Ci ostatni rozglądali się nerwowo na wszystkie strony, stali w kapeluszach mocno nasuniętych na oczy, z dłońmi głęboko wciśniętymi w kieszenie. Nie rozczarują się: gdzieś w tylnej części namiotu czeka Barbara z bogactwem swoich wdzięków.

Inni ludzie z miasta - ćwoki, jak ich nazywał Wuj Al - przecisnęli się już przez menażerię do pulsującego frenetyczną muzyką szapita. Orkiestra jak zwykle odgrywała swój repertuar w szybkim tempie i ogłuszająco głośno. Znałem na pamięć scenariusz występów - dokładnie w chwili, gdy kończyła się wielka parada, artyści i zwierzęta opuszczali scenę, a Lottie, akrobatka, wspinała się po olinowaniu pośrodku areny.

Gapiłem się na Grady’ego, starając się przeniknąć sens tego, co mówi. Rozejrzał się dookoła i nachylił do mnie.

- Poza tym - rzekł, patrząc mi prosto w oczy - według mnie akurat teraz masz dużo do stracenia. - Uniósł brwi, by podkreślić wagę swoich słów. Na chwilę zamarło mi serce.

Pod wielkim namiotem wybuchły gromkie brawa, a orkiestra dość płynnie przeszła do walca Gounoda. Instynktownie odwróciłem się w stronę menażerii, bo była to zapowiedź występu słonia. Marlena albo szykowała się do wejścia na głowę Rosie, albo już na niej siedziała.

- Muszę iść - powiedziałem.

- Siedź - odparł Grady. - Jedz. Jeżeli chcesz się stąd zerwać, sporo czasu może upłynąć, nim znowu zobaczysz jedzenie.

W tym momencie orkiestra zatrzymała się ze zgrzytem. Nastąpiła piekielna kolizja instrumentów dętych blaszanych, drewnianych i perkusji - puzony i pikola wpadły w kakofonię, tuba pierdnęła, pusty dźwięk czyneli wyfrunął z namiotu, za-kołysał się nad naszymi głowami i rozproszył w nicości.

Grady znieruchomiał, skulił się nad hamburgerem, odstawiwszy małe palce i szeroko otwarłszy usta.

Rozejrzałem się na prawo i lewo. Nikt się nie poruszył, wszyscy patrzyli na wielki namiot. Kilka luźnych wiązek siana leniwie zawirowało po ubitej ziemi.

- Co to? Co się dzieje? - zapytałem.

- Szsz... - syknął Grady.

Znowu odezwała się orkiestra, grając tym razem marsza Stars and Stripes Forever.

- Chryste. Jasna cholera! - Grady cisnął jedzenie na stół. Poderwał się, potknął o ławkę i przewrócił.

- Co? Co się dzieje? - zawołałem, bo już ode mnie uciekał.

- Marsz klęski! - krzyknął przez ramię.

Gwałtownie odwróciłem się do kucharza, który zdzierał z siebie fartuch.

- Do diabła, o czym on mówi?

- O Marszu klęski - odparł, wyswobadzając się z fartucha przez głowę. - Znaczy że stało się nieszczęście. Prawdziwe nieszczęście.

- Co niby?
- Może być wszystko: pożar w namiocie, popłoch wśród zwierząt, nie wiem. Słodki Jezu. Biedne ćwoki chyba jeszcze nie wiedzą. - Dał nura pod składaną ladę i wybiegł na zewnątrz.

Chaos - sprzedawcy słodyczy skakali przez lady; pracownicy obsługi wybiegali spod pół namiotów, kajdaniarze mknęli przed siebie po placu. Wszyscy co do jednego, związani w ten czy inny sposób z Najbardziej Osobliwym Widowiskiem na Świecie Braci Benzinich, rzucili się biegiem w stronę głównego namiotu.

Diamentowy Joe minął mnie w ludzkiej odmianie pełnego galopu.

- Jacob, to menażeria! - krzyknął. - Zwierzęta chodzą luzem. Dalej, dalej, biegnij!

Nie musiał powtarzać dwa razy. W tym namiocie była Marlena.

Zbliżając się, całym ciałem wyczuwałem dudnienie, które mnie przerażało, bo brzmiało o rejestr niżej niż hałas. Drżała ziemia.

Chwiejnym krokiem wpadłem do środka i trafiłem wprost na masywną sylwetkę jaka - bezmiar kędzierzawej sierści, tupot kopyt, rozchylone nozdrza, rozbiegane oczy. Zwierzę przebiegło obok mnie tak blisko, że uniosłem się na palcach, odchyliłem do tyłu i oparłem o brezent, aby nie skończyć na jednym z zakrzywionych rogów. Przerażona hiena tkwiła wczepiona w jego grzbiet.

Kram, który funkcjonował pośrodku namiotu, został zrównany z ziemią. Miejsce, gdzie stał, zmieniło się we wściekłe kłębowisko plam i pasków - zadów, goleni, ogonów i pazurów. Ta masa jednocześnie ryczała, piszczała, wrzeszczała albo rżała. Nad wszystkim górował polarny niedźwiedź, tnąc na oślep wielkimi jak sztylety pazurami. Trafił lamę i zbił ją z nóg. Lama runęła na ziemię. Jej kończyny i głowa wyglądały jak ramiona gwiazdy. Skrzecząc i zawodząc, szympansy kołysały się na linach, by się utrzymać poza zasięgiem kotów Zebra, z dzikim szaleństwem w oczach, przebiegła zygzakiem zbyt blisko przyczajonego lwa, który machnął łapą, chybił, a potem uciekł, sunąc brzuchem tuż przy ziemi.

Omiotłem wzrokiem wnętrze namiotu, rozpaczliwie pragnąc odszukać Marlenę. Dostrzegłem jakiegoś kota prześlizgującego się w stronę przejścia do wielkiego namiotu. To była pantera. Kiedy jej sprężyste cielsko zniknęło w brezentowym tunelu, jakoś się otrząsnąłem. Wprawdzie ćwoki z miasta jeszcze o niczym nie wiedziały, ale zaraz miały się dowiedzieć. Wystarczyło kilka sekund, by się stało, i to jak! Po jednym wydłużonym wrzasku nastąpił drugi, następnie kolejny, a potem całe miejsce eksplodowało grzmiącym odgłosem ludzi usiłujących jeden przez drugiego przecisnąć się obok siebie i opuścić trybuny. Orkiestra po raz drugi zamilkła ze zgrzytem i już pozostała cicho. Zamknąłem oczy. Boże, pozwól im się wymknąć tylnym wyjściem. Boże, niech nie próbują przechodzić tędy-Znowu otworzyłem oczy i odchodząc od zmysłów, przeszukałem wzrokiem menażerię. Na miłość boską, czy naprawdę tak trudno znaleźć dziewczynę i słonicę?

Kiedy zauważyłem różowe cekiny, poczułem ulgę i niemal krzyknąłem z radości, a może nawet krzyknąłem. Nie pamiętam.

Była po drugiej stronie, stała pod ścianką namiotu spokojna niczym letni dzień. Cekiny błyszczały na niej jak czyste diamenty, latarnia morska pośród wielobarwnej futrzanej ciżby. Ona też mnie zobaczyła, patrzyła mi w oczy przez chwilę, która wydawała się wiecznością. Wydawała się opanowana, powolna. Nawet uśmiechnięta. Zacząłem przedzierać się w jej stronę, ruszyłem, ale coś w wyrazie jej twarzy nagle kazało mi się zatrzymać.

Ten sukinsyn stał odwrócony do niej plecami, rumiany na twarzy, machał rękami i kołysał laseczką ze srebrnym okuciem. Na słomie u jego stóp leżał wysoki jedwabny cylinder.

Sięgnęła po coś - między nami przebiegła żyrafa, nawet w panice z wdziękiem kiwała długą szyją - i zauważyłem, że wyciągnęła żelazny pręt. Przytrzymywała go swobodnie, opierając koniec na klepisku. Znowu na mnie popatrzyła, jakby zakłopotana. Potem jeszcze raz przeniosła wzrok na tył jego odkrytej głowy.

- O Chryste - powiedziałem, bo nagle wszystko pojąłem. Ruszyłem do przodu, krzycząc, chociaż nie było już żadnej nadziei, że moje słowa do niej dotrą: - Nie rób tego! Nie rób!

Podniosła pręt wysoko i szybko opuściła, rozbijając mu głowę, jakby to był arbuz. Czaszka się otworzyła, oczy wybałuszyły, usta zastygły w kształcie litery „O”, on zaś opadł na kolana i runął do przodu na słomę.

Byłem oszołomiony. Nie poruszyłem się nawet wtedy, gdy

młody orangutan obłapił moje nogi elastycznymi ramionami.

To było dawno temu. Jakże dawno. Ale nadal wracam do tego myślami.

Niewiele mówię o tamtych dniach. Nigdy wiele o nich nie mówiłem. Nie wiem dlaczego, bo przecież pracowałem w cyrkach prawie siedem lat, i jeśli to nie jest dobra pożywka do rozmowy, to sam już nie wiem, co nią jest.

Chociaż prawdę mówiąc, wiem dlaczego: nigdy sobie nie ufałem. Bałem się wygadać. Wiedziałem, jakie ważne jest dla niej dochowanie tajemnicy, więc milczałem przez resztę jej życia i jeszcze długo potem.

W ciągu siedemdziesięciu lat nie powiedziałem o tym nikomu, ani jednej żywej duszy.

1

Mam dziewięćdziesiąt lat. Albo dziewięćdziesiąt trzy. Jedno z dwóch.

Kiedy masz pięć, wiesz o tym z dokładnością do miesiąca. Nawet gdy masz więcej niż dwadzieścia, dobrze znasz swój wiek. Mam dwadzieścia trzy, powiadasz, albo, dajmy na to, dwadzieścia siedem. Ale po trzydziestce zaczyna się dziać coś dziwnego. Z początku to tylko drobna przeszkoda, chwila wahania. Ile masz lat? Zaczynasz pewnie, „No, trzydzieści...”, ale naraz milkniesz. Miałeś zamiar powiedzieć trzydzieści trzy, ale to nieprawda. Masz trzydzieści pięć. Potem się martwisz, czy nie jest to początek końca. Oczywiście, że to początek końca, ale minie jeszcze parę dziesiątków lat, zanim się do tego przyznasz.

Zaczyna ci brakować słów. Niby już je masz na końcu języka, ale zamiast się wreszcie wydobyć, po prostu są tam uwięzione. Idziesz po coś na górę i jeszcze zanim tam dotrzesz, nie możesz sobie przypomnieć, o co ci chodziło. Zwracasz się do własnego dzieciaka imionami wszystkich swoich pozostałych dzieci i nawet imieniem własnego psa, zanim trafisz na właściwe. Czasem zapominasz, jaki jest dzień. Aż w końcu nawet nie wiesz, który mamy rok.

Tak czy owak, wcale nie tak wiele zapomniałem. Bardziej chodzi o to, że straciłem poczucie czasu. Wiem, minęło kolejne tysiąclecie - tyle zachodu i zawracania głowy o nic, ci wszyscy młodzi ludzie cmokający z troską i kupujący żarcie w puszkach tylko dlatego, że ktoś był zbyt leniwy, aby w zapisie daty pomyśleć o miejscu na cztery cyfry, a nie tylko na dwie - ale to mogło być przed miesiącem lub, równie dobrze, przed trzema laty. Poza tym, wielkie mi rzeczy! Jaka to różnica między trzema tygodniami a trzema latami - albo nawet trzema dziesiątkami lat - kiedy codzienność to papkowaty groszek, tapioka i pieluchomajtki?

Mam dziewięćdziesiąt lat. Albo dziewięćdziesiąt trzy. Jedno z dwóch.

Pewnie doszło do jakiegoś wypadku lub odbywają się jakieś biegi uliczne, bo stadko starszych dam przykleiło się do okna na końcu korytarza niczym grupa dzieciaków albo skazańców. Wszystkie są pająkowate i kruche, ich włosy delikatne jak mgła. Większość z nich jest ode mnie młodsza o dobre dziesięć lat, i to mnie zdumiewa. Okazuje się, że jeśli nawet ciało cię zdradza, umysł temu zaprzecza.

Stoję na korytarzu, obok w gotowości mam swój balkonik. Pokonałem szmat drogi, od kiedy złamałem biodro; dziękuję za to Bogu. Przez jakiś czas mogło się wydawać, że już w ogóle nie będę chodził - przede wszystkim dlatego dałem się przekonać, żeby mnie tutaj umieszczono - ale co parę godzin wstaję i robię kilka kroków, z każdym dniem zapędzam się odrobinę dalej, nim poczuję, że jednak trzeba zawrócić. Może w starym psie tli się jeszcze iskra życia.

Jest ich teraz pięć, zbitych w grupkę białowłosych kobiet. Krzywymi paluchami pokazują na coś za szybą. Czekam chwilę - może się rozejdą - ale się nie rozchodzą.

Spoglądam w dół, sprawdzam, czy hamulec jest zaciągnięty, i podnoszę się powoli, potem opieram na poręczy wózka podczas ryzykownego przejścia na balkonik i chwytam równowagę. Staję prosto, łapię za gumowe podkładki na poręczach i odsuwam od siebie balkonik, póki łokcie nie są wyprostowane, to znaczy, jak się okazuje, dokładnie na szerokość płytki podłogowej. Ciągnę lewą stopę do przodu, upewniam się, że stoi pewnie, potem dostawiam do niej prawą. Pchnięcie, pociągnięcie, przerwa i człap. Pchnięcie, pociągnięcie, przerwa i człap.

Korytarz jest długi, a moje nogi nie są posłuszne jak dawniej. Nie jest to rodzaj ułomności, która dotknęła Wielbłąda, dzięki Bogu, ale i tak mnie niesamowicie spowalnia. Biedny stary Wielbłąd - nie myślałem o nim od lat. Jego stopy klapały luźno na końcach nóg, tak że musiał wysoko unosić kolana, aby zrobić krok. Moje stopy trzeba wlec, jakby były czymś obciążone, a ponieważ jestem przygarbiony, kończę cykl, patrząc na kapcie wewnątrz balkonika.

Są cząstką mnie, stare damy. Te akurat są żywotne, poruszają się, wykorzystując własny napęd, albo też mają przyjaciółki, które pchają wózki. Owe starsze dziewczęta nadal mają swój rozum i są dla mnie dobre. Bądź co bądź, jestem tutaj ewenementem - starszym facetem wśród morza wdów, których serca ciągle krwawią za utraconymi mężczyznami.

- Ojej! - gdacze Hazel. - Dajcie popatrzeć Jacobowi. Odciąga wózek Doiły kilka stóp w tył i człapie obok mnie. Splata dłonie, błyszczą jej mętne oczy. - Jakie to ekscytujące! Zajmują się tym przez cały ranek!

Przysuwam się do okna, podnoszę twarz i mrużę powieki przed promieniami słońca. Tak mnie oślepiają, że mija chwila, nim widzę, co się dzieje. Potem kształty stają się wyraźniejsze.

W przeciwległym krańcu parku stoi olbrzymi namiot w grube biało-purpuroworóżowe pasy i z wyraźnym spiczastym szczytem...

Serducho bije mi tak mocno, że zaciskam pięść przy piersi.

- Jacob! Och, Jacob! - woła Hazel. - Mój Boże! Mój Boże! - Szybko macha rękami, jest zdezorientowana, odwraca się w stronę korytarza. - Siostro! Siostro! Szybko! Pan Jankowski!

- Nic mi nie jest - mówię, kaszlę i uderzam się w pierś. Na tym polega problem z tymi starszymi kobietami. Ciągle się boją, że zasłabniesz. - Hazel! Nic mi nie jest!

Ale jest już za późno. Słyszę pi, pi, pi gumowych podeszew i kilka chwil później otaczają mnie pielęgniarki. No i zdaje się, że już nie muszę się martwić, jak wrócić na wózek.

- Zatem jak się przedstawia menu na dzisiejszy wieczór? - mruczę, kiedy wiozą mnie do jadalni. - Owsianka? Puree z groszku? Płatki? Och, niech zgadnę, tapioka, prawda? Czy może dzisiaj nazwiemy to ryżowym puddingiem?

- Panie Jankowski, ależ z pana oryginał - powiada beznamiętnie pielęgniarka.

Wcale nie musi odpowiadać i bardzo dobrze o tym wie. Dzisiaj jest piątek, więc jemy pożywny, lecz niezbyt ciekawy zestaw złożony z klopsa, roztartej kukurydzy, papki ziemniaczanej i sosu, który w jakimś momencie swego istnienia być może zetknął się z wołowiną. A oni się zastanawiają, dlaczego tracę na wadze.

Wiem, że niektórzy z nas nie mają zębów, ale przecież ja je mam i chce mi się mięsa duszonego z warzywami. Takiego, jakie robiła moja żona. Chce mi się marchwi. Ziemniaków ugotowanych w mundurkach. I ciemnego, intensywnego cabernet sauvignon, aby to wszystko spłukać - nie soku jabłkowego z puszki. Ale ponad wszystko mam ochotę na kukurydzę, na wielką kukurydzianą kolbę.

Czasem sobie myślę, że gdybym mógł wybierać między kolbą kukurydzy a uprawianiem miłości z kobietą, wybrałbym kukurydzę. Co wcale nie znaczy, że nie miałbym wielkiej ochoty po raz ostatni wytarzać się na sianie - ciągle jestem facetem, a pewne rzeczy nie umierają nigdy - ale na samą myśl o tych słodkich ziarnach pękających między zębami z ust cieknie mi ślina. Wiem, że to fantazja. Nie zdarzy się już ani jedno, ani drugie. Po prostu lubię rozważać różne możliwości, jakbym stał przed obliczem Salomona: ostatnia uciecha na sianie czy kolba kukurydzy. Ależ cudowny dylemat. Zdarza się, że kukurydzę zastępuję jabłkiem.

Wszyscy co do jednego rozmawiają o cyrku - to znaczy ci, którzy są w stanie mówić. Milczki, ci z zastygłymi nieruchomo twarzami i zwiędłymi kończynami albo ci, którym głowy i ręce trzęsą się zbyt mocno, aby utrzymać widelec, siedzą pod ścianami jadalni i są pod opieką pracownic, które po troszeczku podają im pokarm łyżeczką i zachęcają do przeżuwania. (Przywodzą mi na myśl pisklęta, tyle że brak im pisklęcego entuzjazmu. Jeśli nie brać pod uwagę nieznacznego mielenia szczęką, ich twarze są spokojne i przerażająco nieobecne. Przerażająco, bo sam doskonale zdaję sobie sprawę, na jakiej jestem drodze. Jeszcze nie dotarłem tam, gdzie oni, ale to nieuchronne. Jest tylko jeden sposób, aby tego uniknąć, nie mogę jednak powiedzieć, że ta opcja interesuje mnie jakoś szczególnie.

Pielęgniarka ustawia mnie przy stole z obiadem. Sos na klopsie już się zdążył pokryć kożuchem. Gmeram na próbę widelcem. Powierzchnia kożucha trzęsie się, jakby mnie przedrzeźniała. Ogarnia mnie obrzydzenie. Podnoszę głowę i napotykam wzrok Josepha McGuinty’ego.

Siedzi naprzeciwko. Nowy. Intruz. Emerytowany adwokat z kanciastą szczęką, pobrużdżonym nosem i wielkimi kłapcia-tymi uszami. Te uszy przywodzą mi na myśl Rosie, lecz poza tym już nic więcej. Jej dusza była delikatna, jego zaś... cóż, jest emerytowanym prawnikiem. Nie mogę pojąć, co według widzimisię pielęgniarek może mieć wspólnego prawnik z weterynarzem, ale pierwszego wieczoru po prostu przywieźli go do mojego stolika, posadzili naprzeciwko i tak już zostało.

Gapi się na mnie, porusza szczęką w przód i w tył jak przeżuwająca krowa. Nie do wiary! On to naprawdę je.

Starsze damy świergoczą jak sikorki, pozostając w błogiej nieświadomości.

- Będą tu do niedzieli - mówi Doris. - Billy specjalnie sprawdził.

- Tak. Dwa przedstawienia dadzą w sobotę, jedno w niedzielę. Randall z dziewczętami zabierają mnie jutro - powiada Norma. Odwraca się do mnie. - Jacob, a ty się nie wybierasz?

Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale uprzedza mnie Doris:

- A widziałyście konie? Słowo daję, śliczności. Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, mieliśmy własne konie. Och, jak ja uwielbiałam konną jazdę. - Spogląda gdzieś daleko w przestrzeń i przez jedną krótką chwilę dostrzegam, że jako młoda kobieta była bardzo piękna.

- Pamiętasz, jak cyrki podróżowały pociągami? - pyta Hazel. - Afisze pojawiały się kilka dni wcześniej. Wszystko w miasteczku było nimi oklejone. A pomiędzy plakatami nawet cegły nie dało się zauważyć!

- Och, tak! Pewnie - potwierdza Norma. - Jednego roku rozwiesili afisze na ścianie naszej stodoły. Powiedzieli ojcu, że używają specjalnego kleju, który rozpuści się dwa dni po przedstawieniu, ale niech skonam, jeśli nasza stodoła nie była nimi oklejona jeszcze przez długie miesiące! - Zachichotała, kręcąc głową. - Ojca nosiło ze złości!

- A potem, kilka dni później, przyjeżdżał pociąg. Zawsze wczesnym świtem.

- Ojciec zabierał nas na stację i przyglądaliśmy się rozładunkowi. Raju, było co oglądać. A potem parada! I zapach prażonych orzechów...

- I krakersy!

- I jabłka w lukrze, lody, lemoniada!

- I trociny! Zapychały ci nos!

- Nosiłem wodę dla słoni - powiada McGuinty.

Upuszczam widelec i podnoszę głowę. Widzę, że najwyraźniej jest z siebie bardzo zadowolony, czeka tylko, kiedy dziewczyny zaczną się do niego przymilać.

- Nie nosiłeś - mówię.

Mija jeden takt ciszy.

- Co proszę? - pyta.

- Nie nosiłeś wody dla słoni.

- Owszem. Z całą pewnością nosiłem.

- Nie. Nie nosiłeś.

- Nazywasz mnie kłamcą? - mówi powoli.

- Tak. Jeśli twierdzisz, że nosiłeś wodę dla słoni.

Dziewczęta wpatrują się we mnie z otwartymi ustami. Serce dudni mi w piersi. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale z jakiegoś powodu nie potrafię się opanować.

- Jak śmiesz! - McGuinty zaciska guzowate palce na krawędzi stołu. Włókniste ścięgna zaznaczają się na przedramionach.

- Posłuchaj, koleś - mówię. - Przez dziesiątki lat wysłuchiwałem starych głupców, takich jak ty, którzy bredzili o noszeniu wody dla słoni, i teraz powiadam, że to się nigdy nie zdarzyło.

- Że niby jestem starym głupcem? Starym głupcem? - McGuinty wstaje, odpychając wózek do tyłu. Celuje we mnie sękatym palcem i naraz się przewraca, jakby ścięty wybuchem dynamitu. Znika pod krawędzią stołu, w jego oczach pojawia się zakłopotanie, usta ma nadal otwarte.

- Siostro! Och, siostro! - krzyczą starsze damy.

Słychać znowu znajome dreptanie gumowych podeszew i kilka chwil później dwie pielęgniarki dźwigają McGuintyego, trzymając go pod ramiona. On zaś stęka, niemrawo starając się uwolnić.

Trzecia siostra, pulchna czarna dziewczyna w bladoróżowym stroju, staje przy końcu stołu. Dłonie opiera na biodrach.

- Do licha, co się tutaj dzieje? - pyta.

- Ten sukinkot nazwał mnie kłamcą, ot co - wyjaśnia McGuinty, na powrót bezpiecznie usadowiony w swoim fotelu na kółkach. Wygładza koszulę, podnosi posiwiałą brodę i krzyżuje ramiona na piersi. - I starym głupcem.

- Och, jestem pewna, że pan Jankowski wcale tak nie myślał - powiada dziewczyna w różowym stroju.

- Wręcz przeciwnie - mówię. - I na dodatek wcale nie skłamałem. Pfff. Nosił wodę dla słoni, ha, akurat! Macie pojęcie, ile wody wypija słoń?

- Cóż, nawet najmniejszego - oświadcza Norma, zaciska usta i potrząsa głową. - Ale nie mam też bladego pojęcia, co w pana wstąpiło, panie Jankowski.

Mhm, rozumiem, rozumiem. Zatem tak się sprawy przedstawiają.

- Skandal! - powiada McGuinty, pochylając się nieco w stronę Normy, bo zauważył, że większość stoi po jego stronie. - Nie rozumiem, dlaczego powinienem tolerować nazywanie mnie kłamcą!

- I starym głupcem - przypominam mu.

- Panie Jankowski! - mówi czarna dziewczyna podniesionym głosem. Staje za mną i zwalnia hamulce przy moim wózku. - Uważam, że powinien pan spędzić trochę czasu w swoim pokoju. Póki się pan nie uspokoi.

- Poczekaj chwilę! - krzyczę, kiedy zabiera mnie od stołu i wiezie w stronę drzwi. - Nie muszę się uspokajać. Poza tym jeszcze nie jadłem!

- Przyniosę panu obiad do pokoju - dodaje zza moich pleców.

- Nie chcę jeść w pokoju! Zabierz mnie z powrotem! Nie możesz mi tego robić!

Ale wygląda na to, że jednak może. Toczy wózek po korytarzu z szybkością błyskawicy i ostro skręca do mojego pokoju. Włącza hamulec tak energicznie, że cały fotel dygocze.

- Wracam - mówię, kiedy podnosi podpory na stopy.

- Absolutnie. Nie zrobi pan tego - odpowiada, stawiając moje stopy na podłodze.

- To nie w porządku! - powiadam, a właściwie jęczę. - Siedzę przy tamtym stole od wieków. A on od dwóch tygodni. Dlaczego wszyscy trzymają jego stronę?

-Nikt nie trzyma niczyjej strony. - Pochyla się, wsuwa swoją rękę pod moją. Kiedy mnie podnosi, moja głowa znajduje się blisko jej głowy. Ma chemicznie wyprostowane włosy, które pachną kwiatami. Gdy sadza mnie na brzegu łóżka, tuż-tuż przed oczami widzę jej bladoróżowy biust. Oraz identyfikator.

- Rosemary - mówię.

- Słucham, panie Jankowski.

- On kłamie, ot co.

- Nie znam się na tych sprawach. Pan zapewne też nie.
- Ja się znam. Pracowałem w tym interesie.

Zirytowana, mruga powiekami.

- Nie rozumiem.

Waham się chwilę, potem zmieniam zdanie.

- Nieważne - mruczę.
- Pracował pan w cyrku?
- Powiedziałem: nieważne.

Przez moment panuje niezręczna cisza.

- Pan McGuinty mógł doznać poważnych obrażeń, niechże pan sobie łaskawie wyobrazi - powiada, układając mi nogi. Pracuje szybko, wprawnie, ale nagle przerywa swoje czynności.
- Nie, nie mógł. Prawnicy są niezniszczalni.

Długo się na mnie gapi, ale wiem, że w istocie widzi we mnie człowieka, osobę. Przez chwilę wydaje mi się, że wyczuwam jakąś szczelinę, przesmyk do jej duszy. Potem otrząsa się i znowu rusza do działania.

- Czy pańska rodzina zabierze pana do cyrku w najbliższy weekend?

- Oczywiście - odpowiadam nie bez dumy. - Co niedziela ktoś jest. Regularnie jak w zegarku.

Rozpościera prześcieradło i przykrywa mi nogi.

- Życzy pan sobie, abym przyniosła pański obiad?

- Nie - mówię.

Teraz cisza staje się kłopotliwa, uświadamiam sobie, że powinienem powiedzieć „dziękuję”, ale jest już za późno.

- No to w porządku - powiada. - Za jakiś czas zajrzę tu, upewnię się, czy nie potrzebuje pan czegoś jeszcze.

Yhy. Akurat. Zawsze tak mówią.

A niech to, przychodzi.

- Tylko proszę nikomu nie mówić - powiada.

Przesuwa podręczny stolik na moje uda. Rozkłada papierową serwetkę, plastikowy widelec, stawia miskę z owocami, które naprawdę wyglądają apetycznie: truskawki, melon i jabłko. - Przygotowałam to sobie na przerwę. Jestem na diecie. Lubi pan owoce, panie Jankowski?

Odpowiedziałbym, ale nie mogę. Zasłaniam usta dłonią, która drży. O mój Boże, jabłko.

Klepie mnie po drugiej ręce i wychodzi z pokoju, dyskretnie ignorując moje łzy.

Wsuwam do ust kawałek jabłka, rozkoszuję się smakiem soku. Bucząca lampa jarzeniowa oświetla jaskrawym światłem moje pokrzywione palce, sięgające po kawałki owoców z miski. Palce wydają mi się obce. Nie mogą być moje.

Wiek to okropny złodziej. Kiedy zaczynasz rozumieć, na czym polega życie, ono ścina cię z nóg i przygarbia ci plecy.

Sprawia ból, mąci w głowie i niepostrzeżenie rozprzestrzenia

raka w ciele twojej żony.

Jest złośliwy, orzekł lekarz. Kwestia tygodni, może miesięcy. Ale moja ukochana była krucha i delikatna niczym ptaszek. Umarła dziewięć dni później. Przeżyliśmy razem sześćdziesiąt jeden lat, po których upływie zwyczajnie ścisnęła mi dłoń, westchnęła i odeszła.

Chociaż czasem chętnie oddałbym wszystko, by ją odzyskać, cieszę się, że odeszła pierwsza. Kiedy ją straciłem, czułem się, jakby mnie rozdarto na pół. W tamtej chwili właśnie wszystko się dla mnie skończyło. Nie chciałbym, żeby ona musiała przez to przechodzić. W tej sytuacji ocaleć, przeżyć to kiepska sprawa.

Dawniej myślałem, że wolę się raczej zestarzeć, teraz nie jestem już tego pewny. Czasami monotonia gry w bingo, wspólnego śpiewania i wiekowych szarych ludzi siedzących w wózkach na korytarzu każe mi pragnąć śmierci. Zwłaszcza kiedy przypominam sobie, że sam jestem jednym z wiekowych szarych ludzi, odstawionym na półkę jako coś w rodzaju bezwartościowego cacka.

Nic się nie da z tym zrobić. Mogę jedynie spędzać czas w oczekiwaniu na to, co nieuchronne. Przyglądać się, jak duchy mojej przeszłości wypełniają puste przestrzenie mojej teraźniejszości. Zderzają się, tłuką i czują jak u siebie, głównie dlatego, że nie mają konkurentów. Przestałem je już zwalczać.

I teraz miotają się we mnie.

Czujcie się jak u siebie w domu, chłopcy. Zostańcie chwilę. Och, przepraszam, przecież już się tu rozgościliście.

Cholerne duchy.

Kolekcja fotograficzna C. P. Foksa

2

Mam dwadzieścia trzy lata i siedzę obok Catherine Hale. To znaczy raczej ona siedzi przy mnie, bo przyszła do sali wykładowej, gdy ja już tu byłem. Przesuwała się nonszalancko w ławce, póki nie zetknęły się nasze uda, a potem cofnęła i zarumieniła, chociaż ten kontakt był zupełnie przypadkowy.

Catherine jest jedną z zaledwie czterech kobiet w grupie rocznika ’31, a jej okrucieństwo wprost nie zna granic. Już nie pamiętam, ile to razy myślałem: O Boże, o Boże, pewnie teraz wreszcie mi pozwoli, by po chwili przeżyć zimny prysznic: Mój Boże, ona chce, żebym przestał. TERAZ?

Jestem, o ile się orientuję, najstarszym prawiczkiem na powierzchni naszej planety. Z pewnością nikt więcej w moim wieku dobrowolnie się do tego nie przyzna. Nawet mój współlokator Edward niedawno obwieścił zwycięstwo, chociaż jestem skłonny wierzyć, że najbliżej nagiej kobiety to on był między okładkami jednego ze swoich komiksów erotycznych. Nie tak dawno kilku gości z mojej drużyny futbolowej zapłaciło pewnej kobiecie po ćwierć dolara od łebka, aby pozwoliła im to robić, kolejno, jednemu po drugim w oborze. Mimo że miałem nadzieję utracić dziewictwo podczas studiów w Cornell College, wtedy nie mogłem się do tego zmusić. Po prostu nie mogłem, i już.

Za dziesięć dni, po sześciu długich latach krojenia, kastrowania, źrebienia, wsuwania ręki w krowi zad więcej razy, niż chciałbym pamiętać, ja oraz mój wierny cień, dziewictwo, opuścimy Ithakę. Potem będę pomagał ojcu w prowadzeniu lecznicy weterynaryjnej w Norwich.

- A tutaj doskonale widać zgrubienie dystalne jelita cienkiego - mówi beznamiętnie profesor Willard McGovern. Posługując się wskaźnikiem, pokazuje leniwie na skręcone jelita martwej biało-brązowej kozy. - To, jak również powiększone guzki limfatyczne, wskazuje wyraźnie na...

Piszczą drzwi, McGovern odwraca się, wskaźnik nadal tkwi w brzuchu kozy. Dziekan Wilkins wchodzi dziarsko do sali i wspina się po stopniach na katedrę. Dwaj mężczyźni naradzają się; stoją blisko siebie, prawie się dotykają. McGovern przysłuchuje się gorączkowym szeptom Wilkinsa, odwraca, by omieść zatroskanymi oczami rzędy studentów.

Studenci się wiercą. Catherine widzi, że patrzę, zakłada nogę na nogę, leniwie wygładza spódnicę. Ciężko przełykam ślinę i odwracam wzrok.

- Jacob Jankowski?

W zdenerwowaniu upuszczam ołówek. Toczy się pod stopy Catherine. Chrząkam i wstaję. Pięćdziesiąt par oczu spogląda teraz wyłącznie na mnie.

- Tak, proszę pana?

- Możemy zamienić słowo?

Zamykam zeszyt i kładę go na ławce. Catherine podnosi i podaje mi ołówek, na moment zatrzymuje palce na mojej dłoni. Przesuwam się do przejścia, potrącam kolana, depczę po palcach. Szepty odprowadzają mnie do frontowych drzwi.

Dziekan Wilkins gapi się na mnie.

- Proszę iść z nami.

Musiałem coś zmalować, tyle rozumiem.

Wychodzę za nim na korytarz. McGovern wychodzi za mną i zamyka drzwi. Przez moment obaj stoją w milczeniu, twarze mają poważne, ręce skrzyżowane na piersi.

W głowie mam gonitwę myśli, analizuję wszystkie swoje posunięcia z ostatnich dni. Przeszukali akademik? Znaleźli gorzałkę Edwarda? A może jego komiksy? Dobry Boże, jeżeli mnie teraz wyrzucą, zginę z ręki ojca. Jak dwa razy dwa cztery. O matce już nie wspomnę. W porządku, zatem może i wypiłem trochę whiskey, ale nie mam nic wspólnego z kompromitacją w oborze...

Dziekan Wilkins bierze głęboki oddech, podnosi na mnie wzrok, kładzie dłoń na moim ramieniu.

- Synu, wydarzył się wypadek. - Chwila milczenia. - Wypadek samochodowy. - Kolejna przerwa, tym razem dłuższa. - Chodzi o

twoich rodziców.

Patrzę na niego, zachęcam wzrokiem, by mówił dalej.

- Czy oni są...? Czy będą...?

- Przykro mi. To była zaledwie chwila. Nie dało się nic zrobić.

Gapię się na jego twarz, staram uchwycić jego spojrzenie, ale to trudne, bo on błyskawicznie oddala się ode mnie, cofa na sam koniec długiego, czarnego tunelu. Gwiazdy eksplodują na obrzeżach mojego pola widzenia.

- Wszystko z tobą w porządku, synu?

-Co?

- Dobrze się czujesz?

Naraz znowu jest przede mną. Mrugam, zastanawiając się, co ma na myśli. Jak, do diabła, mogę się dobrze czuć? Wreszcie sobie uświadamiam, że pyta, czy będę płakał.

Chrząka i mówi dalej:

- Będziesz musiał dzisiaj wyjechać. Dokonać jednoznacznej identyfikacji. Odwiozę cię na stację.

Inspektor policji - członek naszej kongregacji - czeka na peronie w cywilnym ubraniu. Pozdrawia mnie niezdarnym skinieniem głowy, sztywno ściska mi dłoń. Po chwili zastanowienia gwałtownie mnie obejmuje i przytula. Klepie z hukiem w plecy i odpycha, pociągając nosem. Zawozi mnie do szpitala własnym samochodem, dwuletnim phaetonem, który musiał kosztować majątek. Tak wiele rzeczy ludzie zrobiliby inaczej, gdyby wiedzieli, co się stanie tamtego pamiętnego października.

Koroner prowadzi nas do piwnicy i znika za jakimiś drzwiami, zostawia nas na korytarzu. Po kilku minutach pojawia się pielęgniarka, przytrzymuje otwarte drzwi, bez słów zaprasza do środka.

Nie ma tu okien. Na ścianie wisi zegar, a poza tym pomieszczenie jest puste. Na podłodze leży linoleum, oliwkowo-białe, pośrodku stoją dwie pary noszy na kółkach. Na każdych leży ciało przykryte prześcieradłem. Nie obejmuję tego umysłem. Nawet nie jestem w stanie teraz się rozeznać, co jest czym.

- Jesteś gotów? - pyta koroner, wchodząc między nosze.

Przełykam ślinę i kiwam głową. Czuję dłoń na swoim ramieniu. Należy do inspektora.

Koroner odsłania najpierw ojca, potem matkę.

Wcale nie wyglądają jak moi rodzice, z drugiej zaś strony przecież nie może to być nikt inny.

Śmierć jest w nich wszędzie, i w pocętkowanych sponiewieranych torsach, i purpurze bakłażanów na tle bezkrwistej bieli; w zapadniętych, zgaszonych oczodołach. Twarz matki - tak piękna i pedantycznie zadbana za życia - jest wykrzywiona w śmiertelnym grymasie. Włosy są rozsypane i zakrwawione, wypełniają zagłębienie w zgruchotanej czaszce. Usta są otwarte, podbródek odchylony, jakby chrapała.

Odwracam się, kiedy wymiociny eksplodują mi z ust. Jest ktoś z miską, ale przestrzeliwuję naczynie i słyszę, jak płyn rozbryzguje się na posadzce, ochlapuje ścianę. Słyszę, bo oczy mam mocno zaciśnięte. Wymiotuję jeszcze raz i jeszcze, póki już nie mam czym. Mimo to jestem zgięty wpół, bo nadal dokuczają mi torsje. Zastanawiam się, czy to możliwe, abym wywrócił się na drugą stronę.

Zabierają mnie gdzieś i sadzają na krześle. Uprzejma pielęgniarka w wykrochmalonym białym fartuchu przynosi kawę, którą stawia na stoliku obok, by ostygła.

Później przychodzi kapelan i siada przy mnie. Pyta, czy jest ktoś, do kogo może zadzwonić. Mamroczę, że wszyscy moi krewni są w Polsce. Pyta o sąsiadów i członków Kościoła, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć ani jednego nazwiska. Nie wiem, czy przypomniałbym sobie swoje, gdyby ktoś mnie zapytał.

Kiedy wychodzi, wymykam się na zewnątrz. Nasz dom jest nieco ponad dwie mile stąd. Docieram na miejsce, kiedy resztki srebrzystego słońca chowają się za horyzontem.

Na podjeździe pusto. No tak, nic dziwnego.

Zatrzymuję się na podwórzu, trzymam walizkę i wpatruję się w długi, płaski budynek za domem. Nad wejściem wisi nowy szyld, litery są czarne i błyszczące:

E. JANKOWSKI I SYNlekarze weterynarii

Po chwili odwracam się w stronę domu, wchodzę na werandę i pcham tylne drzwi.

Drogocenny nabytek ojca - radio Philco - stoi na kuchennym blacie. Niebieski sweter matki wisi na oparciu krzesła. Na stole leży wyprasowana pościel, stoi flakon ze zwiędniętymi fiołkami. Odwrócona miska, dwa talerze i garść sztućców leżą na kraciastej ściereczce rozłożonej przy zlewie.

Rankiem jeszcze miałem rodziców. Rankiem jedli tu śniadanie.

Osuwam się na kolana, dokładnie tu, na tylnej werandzie, wyjąc w rozcapierzone dłonie.

Panie ze służby kościelnej, zawiadomione przez żonę inspektora policji o moim powrocie, dopadają mnie jeszcze przed upływem godziny.

Ciągle jestem na werandzie, ciągle przyciskam twarz do kolan. Słyszę, jak opony samochodu gniotą żwir, słyszę trzaskanie drzwiami, a potem zdaję sobie sprawę, że otaczają mnie ziemiste cery, kwieciste wzory, dłonie w rękawiczkach. Przywieram do miękkich biustów, potrącają mnie kapelusze z woalkami, otaczają zapachy jaśminu, lawendy i róży. Śmierć jest sprawą oficjalną, dlatego kobiety poubierały się w najlepsze niedzielne stroje. Poklepują mnie, robią dużo hałasu, ale ponad wszystko gdaczą.

Jaka szkoda, jaka szkoda. I tacy dobrzy byli z nich ludzie. Trudno doszukać się sensu w takiej tragedii, naprawdę, ale dobry Bóg działa we własny tajemniczy sposób. Zatroszczą się o wszystko. Pokój gościnny w domu Jima i Mabel Neuraterów został już przygotowany. Nie muszę się o nic martwić.

Biorą moją walizkę i prowadzą do samochodu. Jim Neurater siedzi z ponurą miną za kierownicą, ściska ją obiema dłońmi.

Dwa dni po pogrzebie rodziców dostaję wezwanie do biura wielmożnego Edmunda Hydea, aby otrzymać szczegółowe informacje o stanie ich majątku. Siedzę na twardym skórzanym krześle naprzeciwko tego człowieka, kiedy do mnie dociera, że nie ma o czym dyskutować. Z początku przychodzi mi do głowy, że Hyde po prostu drwi sobie ze mnie. Wygląda jednak na to, że od dwóch lat mój ojciec przyjmował zapłatę w postaci fasoli i jajek.

- Fasola i jajka? - W mojej głowie pobrzmiewa niedowierzanie. - Fasola i jajka?

- I kurczaki. I inne dobra.

- Nie rozumiem.

- Ludzie dają to, czym dysponują. Wspólnota została ciężko doświadczona, a twój ojciec chciał jakoś pomóc. Nie mógłby stać bezczynnie i przyglądać się cierpieniu zwierząt.

- Ale... nie rozumiem. Nawet jeśli przyjmował zapłatę w... no, w czymkolwiek, to dlaczego teraz wszystko należy do banku?

- Nie spłacili hipoteki.

- Rodzice nie mieli hipoteki.

Hyde wygląda na zmieszanego. Trzyma przed sobą stożkowato ułożone palce.

- No cóż, akurat mieli.

- Nie, nie mieli - spieram się. - Mieszkali tutaj prawie od trzydziestu lat. Ojciec odkładał każdego centa, którego zarobił.

- Bank zbankrutował.

Mrużę oczy.

- Wydawało mi się, że właśnie przed chwilą wspomniał pan o przejęciu przez bank wszystkiego.

Wzdycha głęboko.

- To inny bank. Ten, który wpisał im hipotekę, kiedy tamten zamknęli - wyjaśnia. Nie wiem, czy stara się stworzyć pozory spokoju i fatalnie mu to wychodzi, czy otwarcie usiłuje się mnie pozbyć.

Milczę, ważąc możliwości.

- Co z przedmiotami, które znajdują się w domu? W lecznicy?

- Wszystko przechodzi na własność banku.

- A jeśli będę walczyć?

- W jaki sposób?

- Jeżeli wrócę, przejmę praktykę i spróbuję uregulować należności?

- To nie funkcjonuje w ten sposób. Nie możesz przejąć czegoś, co nie należy do ciebie.

Patrzę na Edmunda Hyde’a, człowieka w drogim garniturze, siedzącego za drogim biurkiem, na tle regału z oprawionymi w skórę książkami. Promienie słońca wpadają przez witrażowe okno. Nagle ogarnia mnie wstręt. Założę się, że nigdy nie przyjął zapłaty w postaci fasoli albo jajek.

Pochylam się do przodu i nawiązuję z nim kontakt wzrokowy. Chcę, by to był również jego problem.

- I co ja mam teraz począć? - pytam wolno.

- Nie wiem, synu. Choćbym chciał. Nastały ciężkie czasy dla kraju, to fakt.- Rozpiera się w fotelu, palce ma nadal wy prostowane. Unosi głowę, jakby dopiero teraz na to wpadł. - Mógłbyś pojechać gdzieś na zachód - zastanawia się.

Dociera do mnie, że jeśli natychmiast nie wyjdę z jego biura, to pewnie mu przywalę. Wstaję, wkładam kapelusz i wychodzę.

Ponieważ nic innego nie przychodzi mi do głowy, wracam do szkoły, traktując to jako najlepsze tymczasowe rozwiązanie. Pokój i wyżywienie mam opłacone do końca roku, to znaczy przez sześć najbliższych dni.

Straciłem cały tydzień wykładów powtórkowych. Wszyscy proponują pomoc. Catherine wręcza mi swoje notatki, potem przytula się do mnie w sposób, który sugeruje, że pewnie mógłbym osiągnąć coś więcej, gdybym znowu zaczął o nią zabiegać. Wycofuję się. Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, seks mnie nie interesuje.

Nie mogę jeść. Nie mogę spać. I na pewno nie mogę się uczyć. Gapię się na pojedynczy ustęp tekstu przez kwadrans albo godzinę i jakoś nie mogę go wchłonąć. Bo jak, kiedy za słowami, na białym tle kartki widzę bez ustanku spiralę śmierci moich rodziców? I kiedy się przyglądam, jak ich kremowy buick wyłamuje barierkę i spada z mostu, aby uniknąć zderzenia z czerwoną ciężarówką starego pana McPhersona? Starego pana McPhersona, który sam przyznał, kiedy go odprowadzano z miejsca wypadku, że nie jest całkowicie pewny, którą stroną drogi powinien był jechać, i że może zamiast hamulca przycisnął pedał gazu. Starego pana McPhersona, który pewnej legendarnej Wielkanocy pojawił się w kościele bez spodni.

Pilnujący zamyka drzwi i siada na swoim miejscu. Zerka na zegar ścienny i czeka, póki nie drgnie minutowa wskazówka.

- Możecie zaczynać.

Szeleszczą pięćdziesiąt dwa arkusze odpowiedzi. Niektórzy przerzucają całość. Inni od razu zaczynają pisać. Ja nie robię ani jednego, ani drugiego.

Czterdzieści minut później jeszcze nie dotykam ołówkiem papieru. Wpatruję się rozpaczliwie w arkusz. W diagramy, liczby, linie i wykresy - ciągi słów zakończone znakami interpunkcyjnymi, niektóre kropkami, niektóre pytajnikami, a wszystkie wydają się nie mieć sensu. Przelotnie zastanawiam się nawet, czy to jest napisane po angielsku. Próbuję założyć, że chodzi o polski, ale to także nie przynosi rezultatu. Równie dobrze mogą to być hieroglify.

Ktoś, jakaś kobieta, kaszle, ja podskakuję. Kropla potu kapie mi z czoła na papier. Wycieram ją mankietem, potem podnoszę arkusz.

Może wystarczy go przysunąć. Albo trzymać dalej od siebie - teraz widzę, że chodzi o angielski, czy raczej że pojedyncze słowa są angielskie, ale nie potrafię powiązać jednego z drugim w logiczny ciąg.

Spada kolejna kropla potu.

Omiatam wzrokiem salę. Catherine pisze szybko, jej jasno-brązowe włosy opadają na twarz. Jest leworęczna, a ponieważ pisze ołówkiem, jej lewa ręka jest srebrzysta od nadgarstka po łokieć. Obok niej Edward prostuje się, zerka w panice na zegar i znowu pochyla się nad swoim zestawem pytań. Odwracam się w stronę okna.

Skrawki nieba prześwitują między liśćmi. Niebiesko-zielona mozaika porusza się delikatnie na wietrze. Wpatruję się w nią i gubię ostrość, wyglądając poza liście i gałęzie. Wiewiórka beznamiętnie przeskakuje w obrębie mojego pola widzenia, porusza puszystym ogonem.

Odsuwam krzesło ze zgrzytem, wstaję. Czoło mam zroszone potem, drżą mi palce. Pięćdziesiąt dwie twarze odwracają się w moją stronę.

Powinienem znać tych ludzi, znałem ich przecież jeszcze przed tygodniem. Wiedziałem, gdzie mieszkają ich rodziny. Wiedziałem, czym zajmują się ich ojcowie. Wiedziałem, czy mają rodzeństwo i czyje lubią. Do diabła, pamiętam nawet, kto musiał zrezygnować po wielkim krachu: Henry Winchester, którego ojciec skoczył z parapetu Board of Trade Building w Chicago. Alistair Barnes, którego ojciec strzelił sobie w głowę. Reginald Monty, który bez powodzenia próbował mieszkać w samochodzie, kiedy jego rodzina nie była w stanie dłużej płacić za wynajmowanie pokoju i utrzymanie. Bucky Hayes, którego bezrobotny ojciec po prostu sobie odszedł. Ale nie tych studentów. Nie tych, którzy tu są. Pustka.

Patrzę na te twarze bez wyrazu - te puste owale z włosami - kolejno od jednej do drugiej z coraz większą rozpaczą. Słyszę coraz cięższy, coraz bardziej chrapliwy oddech i uświadamiam sobie, że to ja. Brakuje mi powietrza.

- Jacob?

Twarz, która znajduje się najbliżej mnie, ma usta, które się poruszają. Głos brzmi nieśmiało, niepewnie.

- Co z tobą?

Mrugam, nie mogę uchwycić ostrości. Chwilę później ruszam przez salę, rzucam arkusze egzaminacyjne na biurko wykładowcy.

- Już skończyłeś? - pyta, sięgając po kartki. Słyszę szelest papieru, kiedy zmierzam do drzwi. - Poczekaj! - woła za mną. - Nawet nie zacząłeś! Nie możesz wyjść. Jeśli wyjdziesz, nie będę mógł...

Drzwi odcinają mnie od jego ostatnich słów. Maszerując przez dziedziniec, spoglądam na gabinet dziekana Wilkinsa. Dziekan stoi w oknie, przygląda się.

Idę na skraj miasta i kieruję się wzdłuż torów kolejowych. Idę, mimo że już zapadł mrok i księżyc od dawna wisi wysoko, potem jeszcze przez parę godzin. Idę, bolą mnie nogi, na stopach robią się odciski. Potem przystaję, bo jestem zmęczony, głodny i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Jakbym szedł w lunatycznym transie i nagle otrząsnął się w tym właśnie miejscu.

Jedyną oznaką cywilizacji są tory ułożone na kamiennym nasypie. Z jednej jego strony jest las, z drugiej - mała polana. Słyszę, że gdzieś w pobliżu szemrze woda, idę w tamtą stronę, orientując się w świetle księżyca.

W najszerszym miejscu strumyk ma kilka stóp. Biegnie wzdłuż linii drzew po drugiej stronie polany i skręca w las. Zrzucam buty i siadam na brzegu.

Kiedy zanurzam stopy w lodowatej wodzie, okropnie bolą, więc szybko je wyciągam. Jestem uparty, wkładam je na coraz dłuższe chwile, aż w końcu chłód uśmierza ból otarć. Opieram podeszwy na kamienistym dnie i pozwalam wodzie przepływać między palcami. Wreszcie samo zimno sprawia mi ból, więc wyciągam się na brzegu, kładę głowę na płaskim kamieniu, tymczasem nogi mi schną.

Gdzieś daleko wyje kojot - dźwięk tęskny i zarazem znajomy. Wzdycham, przymykam oczy. Kiedy w odpowiedzi słychać tylko ujadanie, zaledwie kilkadziesiąt jardów ode mnie, nagle siadam.

W oddali znowu wyje kojot i tym razem odpowiada mu gwizd lokomotywy. Wciągam skarpety, buty, podnoszę się, patrząc na skraj polany.

Pociąg jest teraz bliżej, coraz głośniej grzechocze i dudni: TAK to to, tak to to, tak to to, TAK to to, tak to to...

Wycieram dłonie o uda i ruszam w stronę torów, po przejściu kilku jardów przystaję. Ostra woń wypełnia mi nozdrza. Znowu rozlega się przeraźliwy gwizd...

- Huuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...

Potężna lokomotywa wybucha zza zakrętu i sunie obok. Jest tak olbrzymia i jedzie tak blisko, że uderza we mnie ściana powietrza. Toczy się, wyrzucając kłęby dymu, puchaty czarny sznur, który wije się do tyłu nad wagonami. Widok, dźwięk, zapach - tego zbyt wiele. Patrzę, oszołomiony, jak z hukiem toczy się dwanaście płaskich platform, zastawionych czymś na podobieństwo wozów, chociaż nie widzę tego dokładnie, bo księżyc właśnie się schował za chmurę.

Otrząsam się z odrętwienia. Pociągiem jadą ludzie. Nie ma najmniejszego znaczenia dokąd, bo jedno jest pewne: daleko od kojotów, za to w stronę cywilizacji, jedzenia, pracy - może nawet jest to bilet powrotny do Ithaki, choć nie mam nawet centa przy duszy i żadnego powodu, by sądzić, że przyjmą mnie z powrotem. No a jeśli się zgodzą? Na razie nie mam domu, do którego można by wrócić, ani praktyki, do której mógłbym przystąpić.

Przejeżdżają kolejne platformy, zastawione czymś na kształt słupów telegraficznych. Staram się zobaczyć, co jedzie za nimi. Księżyc pojawia się na chwilę, rzucając błękitnawe światło na wagony... towarowe.

Zaczynam biec w tym samym kierunku, w którym jedzie pociąg. Stopy ślizgają się na kamieniach nasypu - jakbym biegł po piasku, ale nadrabiam pędem. Potykam się, macham rękami i staram się odzyskać równowagę, zanim dostanę się między olbrzymie stalowe koła a tor.

Odzyskuję kontrolę i przyspieszam, obserwuję każdy wagon po kolei, starając się wypatrzyć jakiś uchwyt. Trzy wagony przemykają bezproduktywnie, bo są szczelnie zamknięte. Za nimi jadą wagony ze zwierzętami. Wprawdzie mają drzwi odsunięte, ale widać w nich końskie ogony. Wydaje mi się to bardzo dziwne, chociaż sam biegnę wzdłuż pociągu w samym środku pustkowia. Zwalniam do truchtu i w końcu przystaję. Zdyszany, prawie pozbawiony nadziei, odwracam głowę - w trzecim wagonie za mną drzwi są otwarte.

Znowu rzucam się do przodu, liczę wagony, kiedy przejeżdżają.

Jeden, dwa, trzy...

Chwytam za żelazny drążek i podrywam się w górę. Trafiam najpierw lewą stopą i łokciem, potem brodą, którą uderzam o metalową krawędź. Utrzymuję się w trzech punktach. Hałas jest ogłuszający, szczęka drży mi rytmicznie na metalowej krawędzi. Czuję zapach krwi albo rdzy. Przez głowę przemyka mi myśl, czy nie straciłem zębów, po chwili zaś uświadamiam sobie, że narażam się na poważne niebezpieczeństwo zostania obiektem lokalnych plotek - balansuję niebezpiecznie na krawędzi z prawą nogą poniżej podłogi wagonu. Prawą ręką trzymam się uchwytu. Lewą wpijam się w deski podłogi tak rozpaczliwie, że paznokciami odrywam kawałki drewna. Tracę uchwyt - podeszwy butów mam niemal płaskie, a lewa stopa ześlizguje się po trochu w stronę drzwi. Prawa noga buja się pod pociągiem tak nisko, że mogę ją nawet stracić. Staram się na to przygotować, zamknąwszy oczy i zacisnąwszy zęby.

Upływa kilka sekund, zanim sobie uświadamiam, że nadal nic mi nie jest. Otwieram oczy i zaczynam analizować możliwości. Są tylko dwie. A ponieważ nie mogę zejść na ziemię, nie dostawszy się pod pociąg, liczę do trzech, zbieram wszystkie siły i szarpię się do góry. Udaje mi się oprzeć lewym kolanem o brzeg wagonu. Posługując się stopą, kolanem, brodą, łokciem i paznokciami, gramolę się do środka i rozkładam na podłodze. Leżę, ciężko dysząc. Jestem skrajnie wyczerpany.

Potem dociera do mnie, że patrzę na przyćmione światło. Podrywam się, opieram na łokciu.

Czterech mężczyzn siedzi na zgrzebnych workach z karmą, grając w karty przy świetle lampy naftowej. Jeden z nich, pomarszczony starszy mężczyzna z kilkudniowym zarostem i zapadniętymi policzkami, ma przy ustach fajansowy kubek. Wy-daje się, że w zdziwieniu zapomniał go odstawić. Robi to teraz i ociera usta rękawem koszuli.

- Proszę, proszę, proszę - mówi niemrawo. - Kogo my tu mamy?

Dwóch innych mężczyzn siedzi całkowicie nieruchomo, gapiąc się na mnie znad wachlarza kart. Czwarty podnosi się i podchodzi.

Jest wielką bestią z bujną czarną brodą. Ma brudne ubranie, a rondo jego kapelusza wygląda tak, jakby je ktoś nadgryzł. Gramolę się na nogi, zataczam w tył, ale tylko sobie uświadamiam, że nie mam dokąd uciec. Wykręcam głowę i odkrywam, że opieram się o jeden z wielu brezentowych zwojów.

Kiedy się odwracam, mężczyzna stoi twarzą w twarz ze mną, czuć od niego alkoholem.

- W tym pociągu nie ma miejsca dla żadnych włóczęgów, bracie. Od razu możesz się wykopsać tam, skąd przyszedłeś.

- Daj spokój, Blackie - powiada starszy mężczyzna z kubkiem. - Nie musisz się teraz spieszyć, słyszysz?

- Ależ nie ma nijakiego pośpiechu - odpowiada Blackie, chwytając mnie za kołnierz.

Odpycham jego rękę. Sięga drugą, ale go uprzedzam. Kości naszych przedramion spotykają się z trzaskiem.

- Chi, chi, chi - chichocze starszy mężczyzna. - Uważaj na siebie, koleś. Nie bierz Blackiego pod włos.

- Zdaje się, że to Blackie głaszcze mnie pod włos - mówię, parując kolejny cios.

Blackie rzuca się na mnie. Upadam na zwój brezentu, ale nim uderzam głową, znowu dostaję się w silne łapy. Po chwili mam ręce wykręcone na plecach, a moje nogi wiszą na zewnątrz za otwartymi drzwiami, przed moimi oczami zaś stanowczo zbyt szybko przemykają drzewa.

- Blackie - warczy ten starszy facet. - Blackie! Puść go. Mówię, że masz go puścić. I to nie na zewnątrz, tylko w środku!

Wielkolud szarpie moje ramię w stronę karku i potrząsa mną.

- Blackie, mówię ci! - woła starszy mężczyzna. - Po co nam kłopoty?

- Puść go!

Blackie wystawia mnie nieco dalej za drzwi, ale w końcu ciska mnie na zwoje brezentu w środku. Odwraca się do pozostałych mężczyzn, bierze fajansowy kubek, przechodzi obok mnie, wspina się na brezent i zaszywa w najdalszym kącie wagonu. Nie spuszczam z niego wzroku, rozcierając wykręconą rękę.

- Nie chowaj urazy, dzieciaku - mówi starszy mężczyzna. - Wyrzucanie ludzi z pociągu jest jedną z dodatkowych przyjemności Blackiego, a od pewnego czasu brak ku temu okazji. - Tutaj - mówi, uderzając otwartą dłonią w podłogę. - Chodź no tutaj.

Rzucam kolejne spojrzenie na Blackiego.

- No dalej, chodź - ciągnie starszy mężczyzna. - Nie wstydź się. Blackie będzie się już zachowywał jak należy. Prawda, Blackie?

Blackie wydaje z siebie pomruk i wypija łyk z kubka.

Podnoszę się i ostrożnie podchodzę do reszty.

Starszy mężczyzna wystawia dłoń w moją stronę. Waham się, a potem ją przyjmuję.

- Jestem Wielbłąd - powiada. - A to jest Grady. I Bill. Blackiego, zdaje się, zdążyłeś już poznałeś. - Uśmiecha się, odsłaniając ubogi zestaw uzębienia.

- Jak się masz - mówię.

- Grady, kopsnij no z powrotem ten kubek, okej? - mówi Wielbłąd.

Grady kieruje na mnie spojrzenie, ja je wytrzymuję. Po chwili wstaje i po cichu idzie w stronę Blackiego.

Wielbłąd zbiera się w sobie i podnosi się. Robi to tak niezgrabnie, że w pewnej chwili przytrzymuję go za łokieć. Kiedy staje prosto, bierze lampę naftową i mruga do mnie. Przygląda się mojemu ubraniu, obrzuca spojrzeniem od stóp po głowę.

- I co ci mówiłem, Blackie? - mówi zaczepnie. - Nie ma tutaj żadnego włóczęgi. Blackie, kopsnij się no tutaj i rzuć okiem. Zobacz, na czym polega różnica.

Blackie zerka na mnie, wypija jeszcze jeden łyk, oddaje kubek Grady emu.

Wielbłąd zezuje na mnie.

- Powiedziałeś, że jak się nazywasz?

- Jacob Jankowski.

- Masz rude włosy.

- Tak słyszałem.

- Skąd jesteś?

Chwila zastanowienia. Pochodzę z Norwich czy z Ithaki? Pochodzi się z miejsca, gdzie się mieszka czy gdzie się pracuje?

- Znikąd - odpowiadam.

Rysy Wielbłąda tężeją. Chwieje się nieco na pałąkowatych nogach, rzucając nierówne światło z rozbujanej lampy.

- Coś masz za uszami, chłopcze? Nawiewasz przed czymś?

- Nie - mówię. - Nic w tym rodzaju.

Nieco dłużej zatrzymuje na mnie wzrok, potem kiwa głową.

- W porządku. Nie moja sprawa. W takim razie dokąd zmierzasz?

- Nie bardzo wiem.

- Bez pracy?

- Tak, proszę pana. Chyba tak.

- Nie ma się czego wstydzić. Co możesz robić?

- Prawie wszystko - odpowiadam.

Pojawia się Grady z kubkiem, który wręcza Wielbłądowi. Wielbłąd wyciera rękawem brzeg i przekazuje naczynie mnie.

- Proszę, walnij sobie łyka.

Cóż, nie jestem dziewicą, jeśli chodzi o mocne trunki, ale samogon to całkowicie inny potwór. W piersi i głowie rozpala mi ogień piekielny. Krztuszę się, powstrzymuję łzy i patrzę Wielbłądowi prosto w oczy, moim grozi wybuch.

Wielbłąd przygląda się i wolno kiwa głową.

- Rankiem lądujemy w Utice. Zabiorę cię do Wuja Ala.

- Do kogo? Co proszę?

- No wiesz, do Alana Bunkela. To konferansjer extraordinaire. Pan i władca znanych i nieznanych wszechświatów.

Muszę wyglądać na zmieszanego, bo Wielbłąd pozwala sobie na bezzębny rechot.

- Dzieciaku, tylko mi nie mów, że nie zauważyłeś?

- Czego niby? - pytam.

- Rany, chłopaki - huczy, patrząc na pozostałych. - On naprawdę nie wie!

Grady i Bill uśmiechają się pogardliwie. Tylko Blackie nie wygląda na rozbawionego. Patrzy spode łba, naciąga głębiej kapelusz, zasłania sobie jeszcze większą część twarzy.

Wielbłąd odwraca się do mnie, chrząka i wyraża się powoli, czerpiąc przyjemność z każdego wypowiadanego słowa.

- Nie wskoczyłeś sobie do jakiegoś tam pociągu, chłopcze. Wskoczyłeś do lotnej brygady Najbardziej Osobliwego Widowiska na Ziemi Braci Benzinich.

- Do czego? - pytam.

Wielbłąd się śmieje, nie może przestać, ze śmiechu zgina się wpół.

- Nieczęsto to się zdarza, o tak, nieczęsto. - Smarka i grzbietem dłoni przeciera oczy. - Niech mnie! Chłopcze, wylądowałeś swoim tyłkiem prosto w cyrku.

Mrugam powiekami.

- Tu jest wielki namiot - wyjaśnia, podnosi lampę naftową i macha krzywym paluchem w stronę wielkich zwojów brezentu. - Jeden z wozów całkiem się rozwalił i dlatego to tutaj jest. Można sobie urządzić niezłe miejsce do spania. Zostało nam jeszcze kilka godzin jazdy, nim dotrzemy do celu. Tylko nie kładź się zbyt blisko drzwi, to wszystko. Te no, zakręty, czasem są ostre jak cholera.

Dzięki uprzejmości Archiwów Pfeninga, Columbus, Ohio

3

Budzi mnie przeciągły pisk hamulców. Tkwię znacznie głębiej między zwojami brezentu niż wówczas, gdy zasypiałem, i jestem zdezorientowany. Mija chwila, nim uświadamiam sobie, gdzie jestem.

Pociąg, dygocząc, hamuje i wydaje z siebie głośne tchnienie. Blackie, Bill i Grady podrywają się i bez słowa wyskakują przez drzwi. Kiedy już ich nie ma, Wielbłąd kuśtyka do mnie. Pochyla się i szturcha mnie.

- Dalej, dzieciaku - mówi. - Musisz stąd zniknąć, zanim przyjdą ludzie od brezentu. Dzisiaj rano postaram się coś załatwić dla ciebie u Szalonego Joego.

- U Szalonego Joego? - powtarzam, siadając. Swędzą mnie golenie, a szyja boli jak jasna cholera.

- Główna figura od koni - wyjaśnia Wielbłąd. - To znaczy od transportu. August nawet mu się nie pozwala zbliżyć do zwierząt występujących na arenie. Chociaż tak naprawdę to chyba Marlena mu nie pozwala, ale to nie robi żadnej różnicy. Ona i tobie nie pozwoli. Przy Szalonym Joem będziesz miał przynajmniej ciekawie. Mieliśmy kiepską pogodę, mnóstwo błota i gromada jego ludzi miała już dość roboty w chińskim stylu i dlatego się ulotniła. Teraz Joe odrobinę sobie nie radzi.

- Dlaczego nazywają go Szalony Joe?
- Właściwie nie wiem - mówi Wielbłąd. Dłubie w uchu i sprawdza, co tam znalazł. - Myślę, że przez jakiś czas był w pierdlu, ale nie wiem dlaczego. Tobie też nie radziłbym pytać. - Wyciera palec o spodnie i rusza powoli do drzwi.

- Pospiesz się! - mówi, odwracając się do mnie. - Nie mamy całego dnia do stracenia! - Siada na brzegu platformy i zsuwa się ostrożnie na nasyp.

Ostatni raz drapię się rozpaczliwie w goleń, sznuruję buty i ruszam za nim.

Stoimy w sąsiedztwie olbrzymiej trawiastej parceli. Dalej wi-

dać porozrzucane ceglane budynki, podświetlone blaskiem zapowiadającym wschód słońca. Setki brudnych, nieogolonych mężczyzn wysypują się z pociągu i otaczają go niczym mrówki cukierek. Przeklinają, przeciągają się i podpalają papierosy. Rampy i zsuwnie uderzają o ziemię, a sześcio-i ośmiostanowiskowe poręcze do przywiązywania koni materializują się dosłownie znikąd, rozstawione na ziemi. Pojawiają się konie, schodzą jeden za drugim, ciężkie perszerony z mocno podciętymi ogonami głośno stukają podkowami o rampy. Są już w uprzężach, prychają i sapią. Mężczyźni z obu stron trzymają wahadłowe drzwi przy bokach ramp, starając się, by konie nie podchodziły zbyt blisko krawędzi.

Grupka mężczyzn z opuszczonymi głowami maszeruje w naszą stronę.

- Sie masz, Wielbłąd - odzywa się przywódca, kiedy nas mija i wspina się do wagonu.

Pozostali wdrapują się za nim. Otaczają zwój namiotowego płótna i przesuwają go do wejścia, stękając z wysiłku. Zwój przemieszcza się mniej więcej o półtorej stopy i ląduje w chmurze kurzu.

- Sie masz, Will - mówi Wielbłąd. - Słuchaj, masz jakiegoś ćmika dla starego człowieka?

- Pewnie. - Mężczyzna prostuje się i klepie po kieszeniach koszuli, grzebie w jednej z nich i wyjmuje pokrzywionego papierosa. - To bull durham - mówi, pochyla się i podaje go. - Wybacz.

- Nie ma to jak twoje skręty. Najbardziej mi pasują - oświadcza Wielbłąd. - Dzięki, Will. Jestem zobowiązany.

Will celuje we mnie kciukiem.

- Kto to?

- Nowy. Nazywa się Jacob Jankowski.

Will patrzy na mnie, potem odwraca się i spluwa przez drzwi.

- Jaki nowy? - pyta, nadal zwraca się do Wielbłąda.

- Naprawdę nowy, najprawdziwszy.

- Masz go już u siebie?

- Nie-e.

- Hm, twoje szczęście. - Lekko uchyla kapelusza w moją stronę. - Nie śpij zbyt głęboko, chłopcze, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Znika wewnątrz.

- Co to znaczy? - pytam, ale Wielbłąd odchodzi. Podbiegam trochę, aby zrównać z nim krok.

Teraz pośród brudnych mężczyzn są już dziesiątki koni. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się chaosem, ale nim Wielbłąd podpala papierosa, kilka grup już chodzi w zaprzęgu i porusza się wzdłuż płaskich platform, ciągnąc wozy w stronę równi. Jak tylko przednie koła wozu uderzą w nachylone drewniane prowadnice, mężczyzna kierujący dyszlem ucieka z drogi. Ma to swoje dobre strony. Porządnie obciążone wozy toczą się po deskach i nie zatrzymują, póki nie podjadą kilka jardów.

W porannym świetle widzę to, czego nie mogłem widzieć w nocy - wozy są pomalowane na jasnoczerwono, mają złociste obwódki i koła w kształcie słoneczek. Na każdym ozdobny napis: NAJBARDZIEJ OSOBLIWE WIDOWISKO NA ZIEMI BRACI BENZINICH. Kiedy grupka koni zostaje zaprzęgnięta do wozów, napiera na uprząż i ciągnie ciężar po placu.

- Uważaj - powiada Wielbłąd, chwytając mnie za ramię. Przysuwa mnie do siebie. Drugą ręką przytrzymuje kapelusz; guzowaty papieros tkwi między jego zębami.

Trzech mężczyzn galopuje na koniach. Gwałtownie skręcają i gnają przez plac, jadą po obwodzie, potem zawracają. Jeden z nich, ten na przedzie, kołysze głową z jednej strony na drugą, starannie sprawdzając grunt. Trzyma wodze w jednej dłoni, drugą ze skórzanej torby wyjmuje strzałki zaopatrzone w chorągiewki i wbija je w ziemię.

- Co on robi? - pytam.

- Oznacza działkę - odpowiada Wielbłąd. Zatrzymuje się przed wagonem ze zwierzętami. - Joe! Hej, Joe!

W wejściu pojawia się jakaś głowa.

- Mam tutaj nowego. Prosto z najświeższej dostawy. Jak myślisz, nada się do czegoś?

Mężczyzna wychodzi na rampę. Podnosi brzeg sponiewieranego kapelusza dłonią, której brak trzech palców. Przygląda mi się dokładnie, kącikiem ust strzela strugą ciemnobrązowego wyciągu z tytoniu i wraca do środka.

Wielbłąd klepie mnie po ramieniu, jakby mi gratulował.

- Zostałeś przyjęty, chłopcze.

- Zostałem?

- Yhy. Teraz idź przerzucać gówno. Zajrzę do ciebie później.

Wagon dla zwierząt to niesamowity chlew. Pracuję z chłopakiem o imieniu Charlie. Jego twarz jest gładka jak u dziewczyny. Jeszcze nie zaczął przechodzić mutacji. Kiedy wyrzucamy przez drzwi z tonę odchodów, przystaję, patrząc na to, co zostało do zrobienia.

- Ile koni się tutaj mieści?

- Dwadzieścia siedem.

- Chryste. Musi im być tak ciasno, że nie mogą się ruszać.

- Właśnie o to chodzi - mówi Charlie. - Po załadowaniu konia klinowego, żaden już się nie przewróci.

Sterczące ogony z ostatniej nocy nagle zdają się mieć sens.

W wejściu pojawia się Joe.

- Flaga na maszcie - warczy.

Charlie odrzuca łopatę i rusza do drzwi.

- Co się dzieje? Dokąd idziesz? - pytam.

- Nad kuchnią zawisła flaga.

Potrząsam głową.

- Przepraszam, ale nadal nic nie rozumiem.

- Żarcie - rzuca.

Teraz rozumiem. Ja też odrzucam łopatę.

Brezentowe namioty wyrosły niczym grzyby po deszczu, chociaż największy ciągle leży płasko na ziemi. Ludzie stoją nad szwami, pochylają się i łączą sznurami poszczególne elementy. Wysokie drewniane maszty przechodzą przez linię środka i już powiewa nad nimi flaga Stanów Zjednoczonych. Wraz z olinowaniem wszystko przypomina pokład i maszt łodzi żaglowej.

Wokół całego obwodu ośmioosobowe brygady młociarzy z zawrotną szybkością wbijają słupki. Zanim jeden młotek trafi w kołek, już pięć kolejnych jest w ruchu. Powstaje odgłos tak regularny, jakby strzelano z karabinu maszynowego, i wyraźnie wybija się na tle całej hałaśliwej reszty.

Zespoły mężczyzn podnoszą również potężne maszty. Charlie i ja mijamy dziesięciu mężczyzn, którzy połączonymi siłami ciągną pojedynczą linę, podczas gdy jeden z nich stoi z boku i skanduje:

- Ciągnij, puść, trzymaj! Ciągnij, puść, trzymaj. A teraz stawiać!

Obozowej kuchni nie sposób z niczym pomylić - nawet nie chodzi o pomarańczowo-niebieską flagę czy kocioł, z którego w tle bucha para, ani o strumień ludzi, który płynie w jej stronę. Zapach jedzenia trafia we mnie jak kula armatnia w brzuch. Nie jadłem od przedwczoraj i aż mnie skręca z głodu.

Boczne ścianki namiotu kuchennego podniesiono, aby umożliwić dostęp powietrza, ale przez środek biegnie zasłona. Stoły po tej stronie są przystrojone obrusami w czerwono-białą kratę, srebrem zastawy stołowej i flakonami kwiatów. To zdaje się kłócić z kolejką brudnych mężczyzn wijącą się za parującymi kotłami.

- Mój Boże - mówię do Charliego, kiedy stajemy w kolejce. - Popatrz, ale uczta!

Są ziemniaki z cebulą, kiełbasy, kosze pełne grubych kromek chleba. Pokrojona szynka, jajka przyrządzone na wszelkie możliwe sposoby, dżem w słoikach, misy pomarańczy.

- To jeszcze nic - powiada. - Wielka Bertha ma to wszystko, a nad dodatek jeszcze kelnerki. Ty po prostu siadasz przy stole, a one po prostu przynoszą ci co trzeba.

- Wielka Bertha?

- Ringling - mówi.

- Pracowałeś tam?

- Hm... nie - odpowiada z zażenowaniem. - Ale znam ludzi, którzy pracowali!

Chwytam za talerz i nakładam sobie górę ziemniaków, jajek, kiełbas. Staram się nie wyglądać na człowieka w skrajnej potrzebie. Zapach jest obezwładniający. Otwieram usta, wdycham głęboko powietrze - to jest jak manna z nieba. To jest manna z nieba.

Wielbłąd zjawia się dosłownie znikąd.

- Masz. Daj to temu gościowi na początku kolejki - mówi, wciskając mi do wolnej ręki jakiś bilet.

Mężczyzna na początku kolejki siedzi na składanym krześle, spogląda spod zakrzywionego ronda kapelusza. Wyciągam bilet. Patrzy na mnie. Ręce ma mocno skrzyżowane na piersiach.

- Działka?

- Co, proszę?

- Jaka jest twoja działka?

- Hm... nie bardzo wiem - mówię. - Cały ranek wyrzucałem łajno z wagonów.

- Nic mi to nie mówi - powiada, ignorując nadal mój bilet. - Może chodzić o inwentarz estradowy, pociągowy albo menażerię. Czyli?

Nie odpowiadam. Wydaje mi się, że Wielbłąd wspominał przynajmniej o dwóch z tych kategorii, ale szczegółów nie pamiętam.

- Jeżeli nie znasz swojej działki, nie jesteś z cyrku - mówi. - Do diabła, co z ciebie za jeden?

- Wszystko w porządku, Ezra? - pyta Wielbłąd, wychodząc zza mnie.

- Nie. Mam tutaj jakiegoś mędrkowatego ćwoka, który chce nam podwędzić śniadanie - mówi Ezra, spluwając na ziemię.

- Nie jest żadnym ćwokiem - mówi Wielbłąd. - To żółtodziób i jest ze mną.

-Tak?

-Tak.

Ezra pstryka w rondo kapelusza i taksuje mnie wzrokiem z góry na dół. Zwleka jeszcze parę chwil, a potem powiada:

- W porządku, Wielbłąd. Jeśli za niego ręczysz, to mi wystarczy. - Wyciąga rękę, zabiera bilet. - Jeszcze coś. Naucz go, co ma mówić, zanim dostanie dobrze popalić, dobrze?

- No to jaka jest moja działka? - pytam, idąc do stołu.

- Och, przestań - mówi Wielbłąd, chwytając mnie za łokieć. - Te stoły nie są dla takich jak my. Trzymaj się blisko mnie, póki się nie nauczysz, gdzie jest twoje miejsce.

Idę z nim za zasłonę. W drugiej części namiotu stoły stoją obok siebie, nagie blaty zdobią jedynie solniczki i pieprzniczki. Nie ma kwiatów.

- Kto siada po drugiej stronie? Artyści?

Wielbłąd rzuca mi spojrzenie.

- Dobry Boże, dzieciaku. Trzymaj jadaczkę zamkniętą na kłódkę, póki nie nauczysz się mówić po ludzku, dobra? - Siada i natychmiast wsuwa sobie do ust kawał chleba. Żuje przez chwilę, potem podnosi na mnie wzrok. - Dalej. Nie obrażaj się. Po prostu dbam o ciebie. Widziałeś, jaki jest Ezra, a Ezra to zwykła ciota. Siadaj.

Przyglądam mu się chwilę dłużej, potem przechodzę nad ławką. Stawiam na stole talerz, zerkam na dłonie brudne od łajna, wycieram je o spodnie, choć nie stają się przez to ani trochę bardziej czyste, i zabieram się do jedzenia.

- No to jakich słów trzeba używać? - pytam w końcu.

- Nazywa się ich akrobatami - wyjaśnia Wielbłąd z ustami pełnymi jedzenia. - A twoja działka to inwentarz bagażowy. Na razie.

- Gdzie są teraz ci twoi akrobaci?

- Nadciągną w każdej chwili: mają jeszcze nadejść dwa składy pociągów. Wstają późno, śpią długo, przybywają akurat na śniadanie. Skoro o tym mowa, przy nich nie nazywaj ich akrobatami. Nigdy.

- A jak mam ich nazywać?

- Artystami.

- Dlaczego więc nie mogę ich nazywać artystami przez cały czas? - pytam; do mojego głosu wkrada się nuta irytacji.

- Są oni i jesteśmy my, a ty to my - mówi Wielbłąd. - Nie przejmuj się. Nauczysz się. - W oddali gwiżdże pociąg. - O wilku mowa.

- Czy jest z nimi Wuj Al?

- Ano jest. Tylko nie wyskakuj z jakimiś pomysłami. Będziemy mogli podejść do niego dopiero później. Jest drażliwy jak niedźwiedź, którego boli ząb, jeżeli jest jeszcze coś do zrobienia. Jak sobie radzisz u Joego? Nie masz już dosyć końskiego łajna?

- Nie mam nic przeciwko.

- Hm, według mnie zasługujesz na coś lepszego. Rozmawiałem właśnie z kumplem - mówi Wielbłąd, rozrywając w palcach kolejną kromkę chleba i wycierając nią tłuszcz z talerza. - Trzymaj się go do końca dnia, a on już szepnie słówko komu trzeba.

- Co będę robił?
- To, co ci każę. Mówię serio. - Podnosi brew dla podkreślenia swoich słów.

Przyjaciel Wielbłąda jest drobnym mężczyzną z ogromnym bandziochem i tubalnym głosem. Jest konferansjerem na imprezach towarzyszących i nazywa się Cecil. Sprawdza mnie i od ręki kwalifikuje jako zdatnego do pracy. Wraz z dwoma innymi mężczyznami, Jimmym i Wade’em, zostaliśmy uznani za wystarczająco porządnych, aby wejść między miejscowych. Nasze zadanie ma polegać na tym, aby stanąć na skraju tłumu i potem na umówiony sygnał ruszyć do przodu i kierować ludzi w stronę wejścia.

Impreza odbywa się na placu, który tętni życiem. Z jednej strony grupa czarnych mężczyzn stara się rozstawić reklamy dodatkowych imprez. Z drugiej biali mężczyźni w białych marynarkach pokrzykują i hałaśliwie ustawiają szklanki lemoniady, tworzą piramidy na kontuarach biało-czerwonych kramów. W powietrzu unosi się zapach popcornu i prażonych orzeszków ziemnych z nutą cierpkiej woni zwierząt.

Na krańcu placu za bramą biletową stoi obszerny namiot, do którego zwozi się wszelkiego rodzaju stworzenia - lamy, wielbłądy, zebry, małpy, przynajmniej jednego polarnego nie- dźwiedzia, mnóstwo klatek z kotami.

Cecil i jeden z czarnych mężczyzn biedzą się z rozwieszeniem reklamy przedstawiającej niesłychanie grubą kobietę. Po jakimś czasie Cecil wali tego drugiego mężczyznę otwartą dłonią w głowę.

- Weź się w garść, chłopie! Zaraz zadepczą nas frajerzy. W jaki sposób mamy ich przyciągnąć, jeśli nie zobaczą wdzięków Lucindy?

Powietrze przecina gwizd i wszyscy zamierają.

- Przejście! - grzmi męski głos.

Nagle rozpętuje się prawdziwe piekło. Mężczyźni przy stoiskach czmychają za kontuary, dokonują ostatnich poprawek w ułożeniu towarów, wygładzają marynarki i czapki. Z wyjątkiem biedaka, który nadal zmaga się z reklamą Lucindy. Wszyscy czarni mężczyźni znikają gdzieś za namiotami.

- Podnieś ten transparent i wynoś się stąd! - wydziera się Cecil.

Mężczyzna dokonuje ostatniej poprawki i też ucieka.

Odwracam się. Fala ludzi przybiera, piszczą dzieciaki maszerujące na przedzie, ciągną rodziców za ręce.

Wade szturcha mnie w bok.

- Ciii... Chcesz obejrzeć menażerię?

-Co?

Kiwa głową w stronę namiotu rozstawionego między nami a szapitem.

- Wyciągasz szyję, od kiedy tu jesteś. Chcesz rzucić okiem?

- Co z nim? - pytam, pokazując oczami na Cecila.

- Wrócimy, zanim zauważy. Poza tym nie możemy nic zrobić, póki on napędza tłum.

Wade prowadzi mnie do bramy biletowej. Pilnują jej starsi mężczyźni siedzący za czterema czerwonymi podwyższeniami. Trzech nas ignoruje. Czwarty zerka na Wade’a i kiwa głową.

- Idź. Popatrz sobie - mówi Wadę. - Ja będę miał oko na Cecila.

Zaglądam do środka. Namiot jest olbrzymi, wysoki do nieba, wsparty na długich, prostych masztach sterczących pod różnymi kątami. Tkanina jest naprężona i niemal przezroczysta. Promienie słońca prześwitują przez materiał i szwy, oświetlając największe ze wszystkich stoisko ze słodyczami. Kram znajduje się pośrodku menażerii, w cudownych promieniach, otoczony reklamami sarsaparyli, krakersów i mrożonych deserów.

Jaskrawo wymalowane złocisto-czerwone klatki umieszczono wzdłuż dwóch z czterech ścian. Mają podniesione boczne ścianki, aby dobrze było widać lwy, tygrysy, pantery, jaguary, niedźwiedzie, szympansy i czepiaki - nawet orangutana. Wielbłądy, lamy, zebry i konie stoją za linami rozwieszonymi nisko między żelaznymi słupkami, ich głowy są zanurzone głęboko w stosach siana. Dwie żyrafy zajmują przestrzeń wewnątrz ogrodzenia z łańcuchów.

Na próżno szukam jakiegoś słonia, kiedy moje oczy nagle zatrzymują się na pewnej kobiecie. Tak bardzo przypomina mi Catherine, że zapiera mi dech w piersi - podobny owal twarzy, fryzura, szczupłe uda, takie, jakie stosownie do moich wyobrażeń znajdowały się pod klasycznymi spódnicami Catherine. Stoi przed rzędem czarnych i białych koni, ubrana w trykot z różowymi cekinami i atłasowe pantofelki; rozmawia z mężczyzną w cylindrze i fraku. Złączonymi dłońmi ujmuje pysk białego konia, wspaniałego araba ze srebrzystą grzywą i takim samym ogonem. Unosi dłoń, poprawia fryzurę - odsuwa na bok kosmyk jasnobrązowych włosów. Potem sięga i przytula pasmo końskiej grzywy do swojej twarzy. Chwyta konia za ucho, przesuwa po nim palcami.