Wojna Inge - Svenja O'Donnell - ebook + książka

Wojna Inge ebook

O'Donnell Svenja

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hipnotyzująca opowieść o odkrywaniu historii swojej rodziny z czasów II wojny światowej. Po 60 latach wnuczka Inge dociera do bolesnej prawdy.

Dorastając w Paryżu, córka Niemki i Irlandczyka, Svenja O'Donnell niewiele wiedziała o przeszłości swojej rodziny ze strony matki. Opowiadano jej tylko, że jej pradziadkowie, babcia i matka uciekli ze swojego rodzinnego miasta Królewca (wtedy Königsbergu, dziś Kaliningradu) pod koniec II wojny światowej, by nigdy już tam nie wrócić. Wszystko się zmieniło, gdy O'Donnell, zwiedzając Kaliningrad, zadzwoniła do swojej babci, która w nietypowy jak na nią sposób nagle wybuchnęła płaczem. - Mam ci wiele do powiedzenia… - wyznała w końcu babcia Inge.

Wielokrotnie nagradzana dziennikarka Svenja O’Donnell w żywy i poruszający sposób rekonstruuje historię życia Inge, od powstania nazistowskich Niemiec po trudne lata po wojnie, od miłości do mężczyzny, który został wysłany na front wschodni zaraz po tym, jak zaszła z nim w ciążę, po dramatyczną ucieczkę z małym dzieckiem i resztą rodziny, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Ostatecznie O'Donnell odkrywa brutalną prawdę o tym, co rozdzieliło Inge z mężczyzną, którego kochała ponad wszystko: straszny sekret ukrywany przez nią przez ponad sześć dziesięcioleci.

„Wojna Inge” to nie tylko wciągająca saga o II wojnie światowej, ale też rodzaj głębokiego rozrachunku ze znaczeniem niemieckiej tożsamości i wojennej traumy. Podążając śladami babci, O'Donnell opisuje historię niezwykłej kobiety uwikłanej w bieg historii. Odważnie stając twarzą w twarz z dziedzictwem swojej rodziny, darowuje również czytelnikowi cudowną szansę odkrywania tajemnicy, którą zbyt długo spowijał welon ciszy i wstydu.

„Niezwykła saga” – David Grann, autor bestsellerów New York Timesa

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
4,2 (99 ocen)
49
28
17
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fortunata

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała opowieść
20
Basik41

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa,to jakby reportaż o tamtym skrawku ziemi ,ich mieszkańcach w czasie tej okrutnej wojny.
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Podążając śladami swej babci Svenja O'Donnell, na kartach "Wojny Inge" opisała losy niezwykłej kobiety uwikłanej w bieg historii. Książka swą premierę miała 8 września i dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz. Svenja O’Donnell to dziennikarka, która w poruszający sposób rekonstruuje historię życia swej babci Inge, od powstania nazistowskich Niemiec po trudne lata po wojnie, o miłości do mężczyzny, który został wysłany na front wschodni zaraz po tym, jak zaszła z nim w ciążę, po dramatyczną ucieczkę z małym dzieckiem i resztą rodziny, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Wyobraź sobie, że jesteś dobrym człowiekiem, ale urodziłeś się Niemcem i przynależysz do najbardziej znienawidzonego narodu świata. Twoje człowieczeństwo i serce po właściwej stronie nie mają tu znaczenia, definiuje Cię pochodzenie. Ile razy słyszeliście, że cała odpowiedzialność za drugą wojnę światową spada na Niemców? A to przecież wina nazistów, nie wszyscy ludzie pochodzenia niemieckiego nimi byli i o tym...
10
katanowak

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra, niezwykle ciekawa książka o Prusach Wschodnich za panowania Hitlera i powojennych losach ich mieszkańców, którzy stracili swoje domy na zawsze, poprzez pryzmat biografii babki autorki, mało znany wycinek z historii. Historia poszukiwania tożsamości przez Niemców po II wojnie światowej, przede wszystkim kobiety niemieckie, które stały się ofiarami systemu płacąc za cudze czyny.
10
aannaa_czyta

Dobrze spędzony czas

w  książce „Wojna Inge” , której autorką jest Svenja O’Donnell, a która ukazała się nakładem @wydawnictwo_swiatksiazki mamy do czynienia z biografią, która inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Biografią Inge, która owiana niezwykłą aurą tajemniczości przedstawiona została dopiero po latach, kiedy to jej wnuczka podczas wycieczki do Kaliningradu wykonała do niej połączenie telefoniczne…  I ten jeden telefon odmienił wszystko… Historia II wojny światowej widziana oczami Niemki, przeciwniczki Hitlera i osoby pokrzywdzonej. Osoby, która stała się ofiarą wojny, ofiarą owego systemu i ofiarą miłości… Niezwykle wzruszająca historia, która zmusza czytelnika do przemyśleń. Przemyśleń na temat wojennej przeszłości ale też na temat ówczesnej sytuacji politycznej na całym świecie, którą obserwujemy od kilku tygodni. Autorka, która zawodowo jest dziennikarką niejednokrotnie pozwoliła zapoznać się odbiorcy w losach historycznych Niemiec, ukazując dość obszernie ich historię. Napisana przez n...
10

Popularność




Mapy

Plan Kró­lewca i mapa Prus Wschod­nich

Szlak ucieczki Wie­gand­tów

Pro­log

Pro­log

Kró­le­wiec, czer­wiec 1932 roku

Albert Wie­gandt zło­żył gazetę, zakry­wa­jąc nagłó­wek z pierw­szej strony: Sied­miu ran­nych w wal­kach ulicz­nych w Kró­lewcu. Umie­ścił ją na równo uło­żo­nym sto­sie innych doku­men­tów, a resztę rze­czy z biurka zamknął na klucz. W każdy pią­tek nie­odmien­nie wycho­dził z biura wcze­śniej, o pięt­na­stej trzy­dzie­ści, żeby zabrać córeczkę, Inge, na gorącą cze­ko­ladę w Cafe Ber­lin. Mały lokal z nie­bie­ską fasadą przy Para­de­platz w Kró­lewcu, pełen tury­stów latem i stu­den­tów z pobli­skiego Uni­wer­sy­tetu Albrechta przez resztę roku, był na pierw­szy rzut oka nie­atrak­cyjny. Pro­ste drew­niane krze­sła i sto­liki odróż­niały go od wybi­tych plu­szem naj­mod­niej­szych restau­ra­cji Sta­rego Mia­sta. Suk­ces kawiarni tkwił w repu­ta­cji – naj­lep­szej gorą­cej cze­ko­la­dzie w dziel­nicy. Była tak gęsta, że łyżka w niej pra­wie sta­wała, kiedy się pró­bo­wało ją zamie­szać, a poda­wano ją w ogrom­nych, bia­łych por­ce­la­no­wych fili­żan­kach, pach­nącą cyna­mo­nem i kakao, z bitą śmie­taną na wierz­chu i kub­kiem mleka do roz­rze­dze­nia z boku.

Te piąt­kowe popo­łu­dnia były ich ulu­bio­nym rytu­ałem. Albert wziął Inge do kawiarni pierw­szy raz, gdy miała pięć lat, w ramach spe­cjal­nej nie­spo­dzianki, by jego żona, Frieda, mogła przez godzinę w spo­koju poćwi­czyć grę na pia­ni­nie. Wdzięczna Frieda, któ­rej gra­nie ucier­piało tro­chę w związku z wyma­ga­niami macie­rzyń­stwa, zachę­cała ich do pod­trzy­my­wa­nia tego zwy­czaju. Sia­dał z Inge i opo­wia­dał jej o ostat­nich wyda­rze­niach w han­dlu winem i spi­ry­tu­aliami, która restau­ra­cja zło­żyła naj­więk­sze zamó­wie­nie i kto robił naj­lep­szy sznaps.

Inge oma­wiała z nim miniony tydzień w szkole, które lek­cje podo­bały jej się naj­bar­dziej, które dziew­czynki pod­pa­dły nauczy­cielce i jakie robiły sobie nawza­jem psi­kusy. Śmiał się z całego serca ze wszyst­kich wpa­dek i wyra­żał współ­czu­cie z powodu drob­nych udręk życia w szkole dla dziew­cząt.

Inge uro­dziła się w lipcu 1924 roku, dwa lata po ślu­bie rodzi­ców, i obja­wiła im się nie­mal jak cud, gdyż Albert i Frieda poznali się i zako­chali w póź­nym wieku. Kiedy przy­szła na świat, Albert miał czter­dzie­ści pięć, a Frieda trzy­dzie­ści dzie­więć lat. Teraz miała osiem lat, byłą śliczną nie­bie­sko­oką dziew­czynką o gru­bych ciem­nych lokach, żywym uśmie­chu i tem­pe­ra­men­cie. Jako jedy­naczka była dość wyma­ga­jąca, cho­ciaż uro­cza. Rodzice, a cza­sem też inni miesz­kańcy ich kamie­nicy, doga­dzali jej bar­dziej, niż powinni.

Albert zdjął mary­narkę, idąc po córkę do Alt­stadt, gdzie miesz­kali, w ści­słym cen­trum Kró­lewca. Było cie­płe popo­łu­dnie, zapo­wia­da­jące dotkliwy upał, który czę­sto nawie­dzał mia­sto u szczytu lata. Albert, syn rol­nika z Grünwalde, sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na wschód od Kró­lewca, w mło­do­ści porzu­cił pracę na roli, surowe zimy i odcię­cie od świata i zro­bił karierę w han­dlu. Poko­chał mia­sto z gor­li­wo­ścią kon­wer­tyty. Zaofe­ro­wało mu wytwor­ność, codzienną bie­ga­ninę i suk­ces, któ­rych zabra­kło w jego dzie­ciń­stwie, a któ­rymi się delek­to­wał. U boku atrak­cyj­nej, wyro­bio­nej towa­rzy­sko, uta­len­to­wa­nej muzycz­nie żony i małej córeczki zdo­był wszystko, czego kie­dy­kol­wiek pra­gnął, ostat­nimi czasy jed­nak coś go zaczęło nie­po­koić.

Wró­cił myślą do arty­kułu, który prze­czy­tał rano w libe­ral­nej kró­le­wiec­kiej gaze­cie „Königsberger All­ge­me­ine Zeitung”, o star­ciach mię­dzy miej­sco­wymi komu­ni­stami i Stur­mab­te­ilung, para­mi­li­tar­nym ugru­po­wa­niem kie­ro­wa­nym przez coraz popu­lar­niej­szą NSDAP, nową par­tię nazi­stow­ską. Podobno doszło do potęż­nej bija­tyki: młody, dwu­dzie­sto­trzy­letni czło­wiek leżał bli­ski śmierci. Był to naj­now­szy z całego sze­regu podob­nych incy­den­tów, do któ­rych docho­dziło w Kró­lewcu przez ostat­nie mie­siące.

Wcze­śniej Albert nie poświę­cał więk­szej uwagi kon­fron­ta­cjom nazi­stów z komu­ni­stami, ponie­waż docho­dziło do nich w odle­głej sto­licy, Ber­li­nie. Ale rosnąca liczba takich przy­pad­ków w Kró­lewcu świad­czyła o tym, że prze­moc i agi­ta­cja nowej epoki poli­tycz­nej Nie­miec prze­nio­sły się nie­wy­god­nie bli­sko domu. W kwe­stii poglą­dów poli­tycz­nych Albert był cen­try­stą, lekko kon­ser­wa­tyw­nym, z libe­ral­nymi cią­go­tami, nie­na­wi­dzą­cym prze­mocy. Inte­re­so­wał się poli­tyką tylko wtedy, kiedy mie­szała się do jego inte­re­sów – importu dobrych win i spi­ry­tu­aliów albo naj­śwież­szego przed­się­wzię­cia, fabryki sznapsa. Han­dlem zajął się po powro­cie z frontu pierw­szej wojny świa­to­wej, gdzie został ranny, a potem spa­dek po ojcu pozwo­lił mu roz­krę­cić wła­sny inte­res. Nie­ła­two było uru­cho­mić przed­się­bior­stwo. Wojna mocno zubo­żyła spo­łe­czeń­stwo i potrzeba było tro­chę czasu, nim zapo­trze­bo­wa­nie na luk­su­sowe towary, takie jak dobre wina i wódki, wzro­sło do poziomu sprzed kon­fliktu. Niemcy, któ­rzy w cza­sie wojny doświad­czyli głodu, odkryli, że w cza­sie pokoju radzą sobie nie­wiele lepiej, ponie­waż repa­ra­cje wojenne nad­szarp­nęły nie­miecką gospo­darkę i dopro­wa­dziły do nie­ustan­nych nie­do­bo­rów żyw­no­ści i hiper­in­fla­cji.

Mimo tych wszyst­kich trud­no­ści Albert dzia­łał, a ciężka praca mu się opła­ciła. Przed­się­bior­stwo przy­no­siło przy­zwo­ity dochód, a do tego bar­dzo kochał swoją rodzinę. Jed­nak sytu­acja się zmie­niała: w swoim kręgu towa­rzy­skim miał wielu przy­ja­ciół pocho­dze­nia żydow­skiego i jego uwa­dze nie umy­kał zaja­dły anty­se­mi­tyzm par­tii nazi­stow­skiej, ataki band „brą­zo­wych koszul” oraz nie­po­ko­jąca, popu­li­styczna reto­ryka. Wuj żony, pro­fe­sor bota­niki na Uni­wer­sy­te­cie Albrechta, któ­rego opi­nię wysoko cenił, od początku go prze­ko­ny­wał, że nazi­ści to prze­stępcy i zbiry. Anty­se­mi­tyzm nara­stał od lat dwu­dzie­stych, a pod­sy­cały go trud­no­ści eko­no­miczne, jed­nak fale ata­ków na spo­łecz­no­ści żydow­skie zawsze w końcu spa­dały.

Albert nie wie­dział, że zale­d­wie kilka tygo­dni póź­niej bandy nazi­stów urzą­dzą na uli­cach Kró­lewca krwawą łaź­nię, serię mor­derstw i ata­ków przed­sta­wia­nych jako bunt prze­ciwko „komu­ni­stycz­nemu ter­ro­rowi”. Wybory fede­ralne 31 lipca 1932 roku miały uru­cho­mić nową falę ter­roru, pod­czas któ­rej nazi­stow­scy akty­wi­ści zabiją dwa­dzie­ścia pięć osób, w tym redak­tora naczel­nego socja­li­stycz­nej gazety „Königsberger Volksze­itung”.

Nawet po tym peł­nym prze­mocy lecie Albert tłu­ma­czył sobie, że bru­talne dzia­ła­nia nazi­stow­skich band prze­ciwko żydow­skim przed­się­bior­stwom i wzrost popu­lar­no­ści par­tii są tylko chwi­lowe. Nie podzie­lał zda­nia czę­ści zna­jo­mych, któ­rzy uwa­żali, że trzeba pozwo­lić posma­ko­wać na krótko wła­dzy nazi­stom i to pomoże przy­wró­cić porzą­dek, wyci­szyć zagro­że­nie pol­skim nacjo­na­li­zmem na zacho­dzie i komu­ni­zmem na wscho­dzie. On sam miał po pro­stu nadzieję, że popu­lar­ność nowej, bru­talnej par­tii spad­nie i będzie dalej spo­koj­nie wiódł swoje życie.

Z domku let­niego w Nidzie, sto kilo­me­trów na pół­nocny wschód od Kró­lewca, Tho­mas Mann napi­sał na początku sierp­nia 1932 roku tekst dla „Ber­li­ner Tage­blatt”, w któ­rym wyra­ził nadzieję, że akty prze­mocy, jakie dotknęły mia­sto w pierw­szym tygo­dniu mie­siąca, może wresz­cie otwo­rzą oczy inte­li­gen­cji na to, co się dzieje.

Czy krwawe zamieszki w Kró­lewcu spra­wią, że wiel­bi­ciele tego emo­cjo­nal­nego ruchu, który nazywa sie­bie naro­do­wym socja­li­zmem – nawet pasto­rzy, pro­fe­so­ro­wie, wykła­dowcy i ludzie pióra, któ­rzy podą­żają za nim, nie prze­ry­wa­jąc poga­wędki – wresz­cie otwo­rzą oczy na praw­dziwą naturę tej naro­do­wej zarazy, bez­ładną histe­rię i stę­chły roman­tyzm oraz dętą nie­miec­kość, która jest kary­ka­turą i degra­da­cją wszyst­kiego, co nie­miec­kie?k1

Mann osta­tecz­nie musiał się roz­cza­ro­wać. Kró­le­wiecka śred­nia klasa, w tym Albert, wolała bier­ność od pro­te­stu, a ta decy­zja miała przy­nieść kata­stro­falne skutki.

Ale wszystko to miało się dopiero wyda­rzyć, a teraz Albert szedł do domu po córkę w gorące czerw­cowe popo­łu­dnie i pró­bo­wał wyrzu­cić z głowy wszyst­kie te myśli o poli­tyce. Za pięć czwarta, punk­tu­al­nie jak zawsze, sta­nął przed fron­to­wymi drzwiami kamie­nicy, wyso­kiej, pię­cio­pię­tro­wej, wybu­do­wa­nej z bia­łego kamie­nia na początku XIX wieku dla przed­sta­wi­cieli coraz licz­niej­szej w Kró­lewcu klasy śred­niej. Zadzwo­nił do drzwi i cze­kał. Inge scho­dziła na dół wol­niej niż zwy­kle. Kiedy wresz­cie się poja­wiła kilka minut póź­niej, powi­tało go nie roze­śmiane dziecko, ale przy­bita mała dziew­czynka z oczami zaczer­wie­nio­nymi od pła­czu. W mil­cze­niu wzięła go za rękę i ruszyli do Cafe Ber­lin. Usia­dła przy sto­liku ze spusz­czo­nym wzro­kiem, ledwo umo­czyła usta w cze­ko­la­dzie. Humoru nie popra­wiła ani dodat­kowa bita śmie­tana, ani pro­po­zy­cja, że kupią w cukierni mar­ce­pan na jutrzej­szy pik­nik w lesie.

Albert nie­na­wi­dził, gdy jego córka się smu­ciła, i coraz bar­dziej się nie­po­koił, ponie­waż wie­dział, jak bar­dzo Inge lubiła wycieczki za mia­sto. Wie­gand­to­wie jeź­dzili raz w mie­siącu do gospo­dar­stwa brata Alberta. Zimą wsia­dali na sanie i jeź­dzili po oko­licz­nych polach wtu­leni w sie­bie i owi­nięci futrami dla ochrony przed szczy­pią­cym mro­zem. Jesie­nią zbie­rali grzyby i jeżyny, wałę­sali się godzi­nami po lesie. Ale najbar­dziej ze wszyst­kiego jego córka lubiła let­nie pik­niki, kiedy las i łąka pełne były polnych kwia­tów. Albert myślał, że przy­po­mnie­nie o jutrzej­szym wyjeź­dzie i obiet­nica mar­ce­pana, który Frieda pozwa­lała jej jeść tylko cza­sami, wycią­gnie córkę ze stanu, który z początku uznał za dąsy.

– Czym się mar­twisz, Inge­chen? – spy­tał.

Tra­ge­dia, która obra­bo­wała Inge z całej rado­ści piąt­ko­wego wyj­ścia, roze­grała się krótko po tym, jak Frieda odpro­wa­dziła ją rano do szkoły. Przy bra­mie cze­kała na nią naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Lotte wyszep­tała jej do ucha imię, które ozna­czało pro­blemy: Greta. Blon­dynka, w prze­ci­wień­stwie do czar­no­wło­sej Inge, o wiel­kich brą­zo­wych oczach, przy lekko sko­śnych nie­bie­skich Inge, Greta była naj­po­pu­lar­niej­szą obok samej Inge dziew­czynką w szkole i jej neme­zis. Rywa­li­za­cja mię­dzy Inge Wie­gandt i Gretą Schwartz pole­gała na drob­nych star­ciach w codzien­nym życiu uczen­nic. Jed­nego tygo­dnia Greta wkra­czała przez szkolną bramę z roz­ko­ły­sa­nymi war­ko­czami, w nowej sukience z koł­nie­rzy­kiem z fran­cu­skiej koronki. Następ­nego Inge, bun­tow­ni­czo potrzą­sa­jąc lokami, wcho­dziła do klasy w nowiut­kich, zapi­na­nych na guziczki, skó­rza­nych buci­kach z Pragi.

Przez ostat­nich kilka dni roz­mowy w małej szkole dla dziew­cząt krą­żyły wokół dorocz­nej zabawy, która miała się odbyć w ponie­dzia­łek. Dziew­czynki miały przy­nieść bukiet ulu­bio­nych kwia­tów, by uczcić ostatni tydzień roku szkol­nego, a gest ten wkrótce prze­kształ­cił się w ple­bi­scyt popu­lar­no­ści. Inge wie­działa, że wszyst­kie oczy będą sku­pione na niej i Gre­cie i że mimo nowej sukienki, którą kupiła jej mama, suk­ces będzie zale­żał od bukietu. Pla­no­wała swój od tygo­dni. Albert zabrał ją do kwia­ciarni przy ogro­dach Obe­r­te­ich, naj­lep­szej – i naj­droż­szej – w mie­ście. Zamó­wili bukiet różo­wych róż w obra­mo­wa­niu groszku pach­ną­cego i paproci. Eks­pe­dientka obie­cała zro­bić bukiet z naj­śwież­szych kwia­tów i dostar­czyć go do domu Wie­gand­tów w pierw­szej kolej­no­ści w ponie­dzia­łek rano, przed roz­po­czę­ciem lek­cji.

Ale dziś rano Lotte wyszep­tała jej do ucha:

– Greta powie­działa, że rodzice zamó­wili dla niej spe­cjalny wia­nek z kwia­tów i ona w nim przyj­dzie.

Pod­czas poran­nej prze­rwy wieść obie­gła całą szkołę. Greta przy­ćmi Inge, jej triumf był pewny.

Inge chli­pała, opo­wia­da­jąc o tym Alber­towi po połu­dniu. Wysłu­chał, wyra­ził smu­tek, cho­ciaż w oczach iskrzył mu śmiech. Pocze­kał, aż Inge skoń­czy mówić, zer­k­nął na zega­rek i wstał, aby przy­wo­łać kel­nera. Nie­po­kój wywo­łany arty­ku­łem w poran­nej pra­sie poszedł w zapo­mnie­nie. Z domo­wym kry­zy­sem potra­fił sobie pora­dzić.

– Musimy coś szybko zro­bić – powie­dział, poło­żył kilka monet przy fili­żance z nie­do­pitą cze­ko­ladą i wziął córkę za rękę. – Jeśli się pośpie­szymy, zdą­żymy do kwia­ciarni przed zamknię­ciem.

W ponie­dzia­łek rano to Inge wkro­czyła trium­fal­nie do szkoły w towa­rzy­stwie Friedy i Alberta, w wianku z różo­wych róż i bia­łych szklar­nio­wych hor­ten­sji na gło­wie. Lotte sta­nęła u jej boku, a cała klasa patrzyła, wstrzy­mu­jąc oddech, na wej­ście Grety – jej wia­nek z bia­łych róż i różo­wego łubinu był widocz­nie mniej­szy. Greta sta­nęła przed Inge, wpa­try­wała się w nią przez chwilę, po czym wyrwała ogromną hor­ten­sję z wianka Inge i rzu­ciła ją na zie­mię. Po kilku sekun­dach dziew­czynki rzu­ciły się na sie­bie, pod­ju­dzane przez tłum zachwy­co­nych kole­ża­nek. Kiedy prze­ra­żeni rodzice i nauczy­cielki wresz­cie je roz­dzie­lili, po obu kwie­ci­stych wian­kach zostały tylko poła­mane łodygi i poodry­wane płatki.

Lata póź­niej, kiedy Albert stał na pokła­dzie statku, który zabie­rał go z ojczy­zny na zawsze, przy­po­mniał sobie widok pode­pta­nych kwia­tów, brzyd­kie, bez­sen­sowne znisz­cze­nie cze­goś pięk­nego.

Lon­dyn, sier­pień 2019 roku

Przez dzie­się­cio­le­cia w sercu mojej rodziny tkwił sekret, nie­wy­po­wie­dziany, nie­tknięty, nie­podej­rze­wany. Nie zamie­rza­łam celowo się do niego doko­py­wać. Byłam w poło­wie podróży, nim się dowie­dzia­łam, że w ogóle się zaczęła. Poszu­ki­wa­nie prawdy, które popro­wa­dziło mnie przez całą Europę, przez prze­szłość i teraź­niej­szość, kazało mi zakwe­stio­no­wać fakty, w któ­rych dora­sta­łam i które uczy­niły mnie tym, kim jestem. Zaczęło się dość nie­win­nie, pew­nego popo­łu­dnia w kwiet­niu 2006 roku, od zwy­kłej roz­mowy tele­fo­nicz­nej.

Poje­cha­łam do Kali­nin­gradu tro­chę spon­ta­nicz­nie, zale­d­wie kilka mie­sięcy po tym, jak obję­łam sta­no­wi­sko kore­spon­dentki w Rosji. Chcia­łam zwie­dzić kraj, a ponie­waż zna­łam tylko Moskwę i Peters­burg, mia­sto uro­dze­nia mojej matki wyda­wało się dobrym miej­scem na począ­tek. Do Kali­nin­gradu wró­ci­łam jako pierw­sza z rodziny po tym, jak sześć­dzie­siąt lat wcze­śniej moja bab­cia wyje­chała z mia­sta, które wtedy nazy­wało się jesz­cze Kró­le­wiec. Dowia­dy­wa­łam się tro­chę o życiu rodziny w tam­tym cza­sie i o jej wyjeź­dzie kawał­kami przez całe dzie­ciń­stwo. Bab­cia ucie­kła z Kró­lewca pod koniec wojny przed nad­cią­ga­ją­cymi Rosja­nami, mając pod opieką swo­ich star­szych już wie­kiem rodzi­ców i moją maleńką przy­szłą matkę w ramio­nach. Matka tylko frag­men­ta­rycz­nie zdra­dzała szcze­góły tej histo­rii, które znała z dru­giej ręki, bo sama była za mała, by cokol­wiek pamię­tać. Opo­wia­dała nam, że jej rodzina pocho­dziła z Prus Wschod­nich, a ja nie mia­łam poję­cia, co to rze­czy­wi­ście ozna­czało. Było to miej­sce, które prze­stało ist­nieć, jego nazwa brzmiała obco dla mojego poko­le­nia, nawet dla tych z moich przy­ja­ciół, któ­rzy wycho­wali się w Niem­czech. Na tle blak­ną­cej zbio­ro­wej pamięci o prze­szło­ści to jedno wspo­mnie­nie prze­pa­dło cał­ko­wi­cie: pośród więk­szych tra­ge­dii dru­giej wojny świa­to­wej i hor­roru Zagłady nie ist­niała prze­strzeń na cięż­kie doświad­cze­nia tych Niem­ców, któ­rzy nie spo­tkali się z prze­śla­do­wa­niami nazi­stów. O życiu w Kró­lewcu wie­dzia­łam nie­wiele, z wyjąt­kiem tego, że moja rodzina miała dwie godziny na przy­go­to­wa­nie się do wyjazdu, stra­ciła wszystko, co posia­dała, i ni­gdy nie wró­ciła. Słu­cha­łam o statku, któ­rym ucie­kli, bez szcze­gó­łów, jak się na niego dostali i kiedy. Opo­wieść stała się czę­ścią rodzin­nej mito­lo­gii, ucieczka owiana tajem­nicą, o któ­rej bab­cia ni­gdy mi nie mówiła.

Gdy się patrzy na mapę, Kali­nin­grad jest ano­ma­lią, wąskim paskiem na brzegu Morza Bał­tyc­kiego, wci­śnię­tym mię­dzy bez­miar Litwy i Pol­ski. For­mal­nie jest enklawą, ponie­waż nie ma gra­nicy lądo­wej z Rosją i leży nad morzem. Z geo­gra­ficz­nego punktu widze­nia można porów­nać, że jest dla Rosji tym, czym Ala­ska dla Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Przez kilka stu­leci nale­żał do Nie­miec, do 1945 roku, kiedy zajęło go woj­sko radziec­kie i został włą­czony do ZSRR latem tam­tego roku na mocy posta­no­wie­nia kon­fe­ren­cji pocz­dam­skiej. Kilka arty­ku­łów, jakie zna­la­złam o mie­ście, sku­piało się na okre­sie po zde­mon­to­wa­niu żela­znej kur­tyny. Kolejne dzie­się­cio­le­cia przy­nio­sły wiel­kie bez­ro­bo­cie, a po upadku komu­ni­zmu Kali­nin­grad stał się cen­trum han­dlu nar­ko­ty­kami i ludźmi, z ogrom­nym pro­ble­mem hero­ino­wym i naj­wyż­szym pozio­mem zaka­żeń wiru­sem HIV w Euro­pie. Tuż przed moim przy­jaz­dem, w pierw­szych latach XXI wieku, mia­sto prze­żyło eko­no­miczny boom, ale na­dal było to miej­sce cią­głych zmian, podą­ża­jące ku nie­pew­nej przy­szło­ści.

Wyje­cha­łam z Moskwy z nie­ja­snymi ocze­ki­wa­niami. Współ­pra­cow­nicy pró­bo­wali mnie ostrze­gać. Mówili, że Kali­nin­grad to dawna radziecka baza woj­skowa. Nikt, abso­lut­nie nikt, twier­dzili, nie jeź­dził tam ni­gdy na urlop. Zlek­ce­wa­ży­łam ostrze­że­nia, trak­tu­jąc je jako zwy­kły rosyj­ski cynizm. Wyobra­ża­łam sobie stare budynki o wybla­kłej uro­dzie, tu i ówdzie się roz­pa­da­jące, ale być może z wido­kiem na las w tle. Dwa tygo­dnie wcze­śniej byłam w Peters­burgu i przed­sta­wia­łam sobie Kali­nin­grad jako jego zmniej­szoną wer­sję. Kolejne mia­sto wybu­do­wane po obu stro­nach rzeki, z budyn­kami o kla­sycz­nych pro­por­cjach, zwró­co­nymi ku sobie fasa­dami. Wyobra­ża­łam sobie sze­ro­kie ulice z rzę­dami pla­ta­nów i sta­rych dębów. Prze­czy­ta­łam gdzieś, że wcze­sną wio­sną w regio­nie, nazy­wa­nym nie­gdyś Pru­sami Wschod­nimi, było pełno bocia­nich gniazd.

Dwo­rzec kole­jowy oka­zał się dzie­więt­na­sto­wiecz­nym, ponie­miec­kim budyn­kiem z czer­wo­nej cegły z łukiem nad wej­ściem, który prze­trwał burz­liwą prze­szłość mia­sta i kilka lat wcze­śniej docze­kał się odno­wie­nia. Błysz­czące pod­łogi i ogromny mosiężny żyran­dol przy głów­nym wej­ściu były typowe dla gotyc­kiej maje­sta­tycz­no­ści rosyj­skich budyn­ków uży­tecz­no­ści publicz­nej, które coraz bar­dziej mi się podo­bały. Zacho­wano styl pasu­jący do podzie­lo­nego kolum­nami okna nad wej­ściem, cią­gną­cego się od pod­łogi do sufitu, odbi­ja­ją­cego w mosią­dzu świa­tło poranka i blask elek­trycz­nych świec.

Zacie­ka­wie­nie i wycze­ki­wa­nie spra­wiły, że coś ści­snęło mnie w brzu­chu i trzy­mało przez całą drogę do wyj­ścia. Widok na ulicę prze­sła­niał por­tyk, a kiedy otwo­rzy­łam szklane drzwi, wiatr ude­rzył mnie w twarz, zimno zaś cięło jak nożem. Zamru­ga­łam, żeby wzrok się przy­zwy­czaił do ostrego świa­tła, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę ulicę z moich wyobra­żeń, zamiast tego zna­la­złam się w morzu betonu. Nie było drzew, nie było nawet ulicy, tylko wyas­fal­to­wana prze­strzeń roz­cią­ga­jąca się do par­kingu, a dalej zle­wa­jąca z czte­ro­pa­smową drogą. Na hory­zon­cie domi­no­wały beto­nowe bloki z fasa­dami upstrzo­nymi małymi okien­kami. Uliczny hałas w godzi­nach poran­nych był ogłu­sza­jący, a wszystko – droga, mury, niebo, nawet świa­tło – tchnęło sza­ro­ścią. Powie­trze wypeł­niała woń spa­lin i dźwięk klak­so­nów, ogłu­sza­jących wer­bli, gdy szłam w stronę rzeki, gdzie, jak poin­for­mo­wał mnie cienki, dość nie­atrak­cyjny książ­kowy prze­wod­nik, znaj­duje się stara część mia­sta.

Według prze­wod­nika Kali­nin­grad nie ofe­ro­wał wielu atrak­cji. Nale­żały do nich nie­mal wyłącz­nie grób Imma­nu­ela Kanta, nie­zwy­kłe mau­zo­leum z czer­wo­nego kamie­nia, i przy­le­ga­jąca do niego kate­dra, która do czasu odbu­dowy w latach dzie­więć­dzie­sią­tych była wypa­lo­nym szkie­le­tem. Ruszy­łam ulicą sze­roką i ruchliwą jak auto­strada i czu­łam, jak drę­twieją mi ręce zaci­śnięte na paskach torby. Zapo­mnia­łam ręka­wi­czek.

Zatrzy­ma­łam się na skraju histo­rycz­nego cen­trum Kali­nin­gradu, nad Pre­gołą, nazy­waną w nie­miec­kich cza­sach Pre­gel, przy nabrzeżu oko­lo­nym przez miej­ską zabu­dowę. Dzień był mgli­sty i z każdą chwilą robiło się zim­niej i coraz bar­dziej wil­gotno, co mi przy­po­mniało, że w Euro­pie Wschod­niej wcze­sną wio­sną pogoda jest jesz­cze raczej zimowa. Brzeg rzeki przede mną pre­zen­to­wał cały urok, jakiego się można było spo­dzie­wać po daw­nej radziec­kiej bazie ato­mo­wej. Nie trzeba doda­wać, że nie na takie kra­jo­brazy pod­czas mojej piel­grzymki liczy­łam.

Nie­wiele zostało z tęt­nią­cego życiem nie­miec­kiego mia­sta uni­wer­sy­tec­kiego, zna­nego nie­gdyś jako Königsberg, miej­sca uro­dze­nia Kanta i sto­licy Prus Wschod­nich, pań­stwa zało­żo­nego w XIII wieku przez zakon krzy­żacki, które póź­niej stało się czę­ścią Nie­miec. Prusy Wschod­nie wzięły na sie­bie główny cię­żar odwetu za nazi­stow­skie zbrod­nie i spo­tkał je naj­tra­gicz­niej­szy los ze wszyst­kich nie­miec­kich tery­to­riów na wscho­dzie. Niemcy zamiesz­ku­jący te zie­mie, zde­cy­do­wana więk­szość w tym regio­nie, ucie­kli, zgi­nęli lub zostali depor­to­wani. Lud­ność Prus Wschod­nich, licząca dwa miliony dwie­ście tysięcy osób w 1940 roku, spa­dła do stu dzie­więć­dzie­się­ciu trzech tysięcy pod koniec maja 1945 rokuk2. Ci, któ­rzy prze­trwali, tra­fili w więk­szo­ści do pracy nie­wol­ni­czej, po czym w 1947 roku zostali depor­to­wani do znaj­du­ją­cej się w stre­fie radziec­kiej kon­troli NRD, w ramach szer­szej akcji wyda­la­nia Niem­ców z Europy Wschod­niej, która widziała prze­miesz­cze­nia czter­na­stu milio­nów ludzi. Pod wła­dzą radziecką Kró­le­wiec został odarty z resz­tek nie­miec­kiej toż­sa­mo­ści. W 1946 roku Prusy Wschod­nie podzie­lono mię­dzy Pol­skę a Zwią­zek Radziecki, mia­sto zaś zmie­niło nazwę na Kali­nin­grad – na cześć radziec­kiego przy­wódcy Micha­iła Kali­nina. W pozba­wio­nym nie­miec­kiej lud­no­ści i w dużej mie­rze znisz­czo­nym mie­ście sie­dem­set­let­nia nie­miecka kul­tura popa­dła w zapo­mnie­nie.

Przy­tło­czona i roz­cza­ro­wana mia­stem, które miało mnie poru­szyć, korzy­sta­jąc z oka­zji, zadzwo­ni­łam do babci. Ni­gdy nie mia­ły­śmy bliż­szych rela­cji, nie dane nam było dłu­żej poroz­ma­wiać, nie wspo­mi­na­jąc o zwie­rze­niach. Widy­wa­ły­śmy się raz lub dwa na rok, głów­nie pod­czas jej wizyt w naszym rodzin­nym domu w połu­dniowo-zachod­niej Fran­cji lub moich rzad­kich podróży do Kilo­nii, gdzie miesz­kała z mężem. Mało­mówna, tro­chę ego­istyczna kobieta, szybka w rzu­ca­niu kry­tycz­nych uwag, ni­gdy nie weszła w rolę tra­dy­cyj­nej babci. Jej wizyty prze­bie­gały w peł­nej napię­cia atmos­fe­rze, a moja zwy­kle zrów­no­wa­żona matka zmie­niała się wtedy w kłę­bek ner­wów. Gdy przy­jeż­dżała, nie­uchron­nie poja­wiały się jakieś żale: cia­sta, zawsze świeże i domowe, ni­gdy nie były tak dobre jak te, które kupo­wała w Niem­czech. Lubiła słabą her­batę, więc żądała oddziel­nego dzbanka. Zawsze, nawet w środku lata, skar­żyła się na zimno.

Nasze roz­mowy tele­fo­niczne zwy­kle ogra­ni­czały się do uro­dzin i prze­bie­gały według utar­tego wzoru – trwały naj­wy­żej dzie­sięć minut. Roz­ma­wia­ły­śmy o pogo­dzie w Kilo­nii, którą zawsze, czy w słońce, czy deszcz, okre­ślała jako nie­spo­ty­kaną o danej porze roku. Opo­wia­dała, kto przy­szedł na jej przy­ję­cie uro­dzinowe, i czę­sto nawet nie pytała, co u mnie sły­chać. Po chwili roz­mowy, pod­szy­tej ukrytą kry­tyką, to ona zawsze roz­łą­czała się pierw­sza.

Ale tego dnia, gdy sta­łam nad rzeką w tym dziw­nym miej­scu, z któ­rego wywo­dziła się moja rodzina, patrząc na dźwig uno­szący ogromne beto­nowe bloki na budo­wie na prze­ciw­le­głym brzegu i drżąc z zimna, poczu­łam potrzebę, by sko­rzy­stać z tej oka­zji. Palce mia­łam zgra­białe, kiedy wybie­ra­łam numer babci i cze­ka­łam, aż odbie­rze.

– Chcia­łam się tylko przy­wi­tać – powie­dzia­łam, czu­jąc się odro­binę skrę­po­wana. – Jestem w Kali­nin­gra­dzie.

Cze­ka­łam, aż się ode­zwie. Nie nale­żała do osób sen­ty­men­tal­nych, ale głu­cha cisza, jaka zapa­dła po moim przy­wi­ta­niu, bar­dzo mnie zasko­czyła.

Nie przy­po­mi­na­łam sobie sytu­acji, żeby zabra­kło jej słów. Mil­cze­nie na dru­gim końcu linii się prze­cią­gało. Patrzy­łam na swoją rękę, robiła się już sina. Cze­ka­łam, aż bab­cia powie cokol­wiek, i patrzy­łam na powierzch­nię rzeki, mar­twiąc się, że mi się wyczer­pie karta w tele­fo­nie.

Kiedy się wresz­cie ode­zwała, jej głos drżał.

– Koło się zamyka – powie­działa.

Uświa­do­mi­łam sobie, że po raz pierw­szy, odkąd ją znam, pła­kała.

To obce, onie­śmie­la­jące mia­sto, tysiące kilo­me­trów od domu, zbli­żyło nas do sie­bie bar­dziej niż cokol­wiek wcze­śniej. Nie wie­dzia­łam, jak ją pocie­szyć. Ni­gdy nie sły­sza­łam w jej gło­sie takiej bez­bron­no­ści. Nie pamię­tam, która z nas wzno­wiła roz­mowę, tylko to, że kiedy bab­cia znów prze­mó­wiła, wymie­niła nazwy miejsc, stare nazwy dawno już zapo­mniane: Königsberg, Rau­schen, Inster­burg, Cranz. Poda­łam jej nowe nazwy: Kali­nin­grad, Swie­tło­gorsk, Czer­nia­chowsk, Zie­lo­no­gradsk. Zasta­na­wia­łam się, co w tym kra­jo­bra­zie prze­szło­ści, który tak nie­wiele mówił mojej teraź­niej­szo­ści, wywo­łało w niej tak duże emo­cje. Krótka wycieczka, do któ­rej pode­szłam tak lekko, zosta­wiła mi wyłącz­nie pyta­nia.

Były też inne fakty doty­czące babci, które ryso­wały się mgli­ście i o któ­rych się nie mówiło. Jej mąż nie był bio­lo­gicz­nym ojcem mamy, cho­ciaż wycho­wy­wał ją przez więk­szość dzie­ciń­stwa. Matka opo­wia­dała mi o tym, kiedy mia­łam trzy­na­ście lat, dopiero wtedy się o tym dowie­dzia­łam. Powie­działa, że bab­cia poznała praw­dzi­wego ojca mamy, kiedy oboje byli bar­dzo mło­dzi, pod­czas wojny. On pocho­dził z dum­nej, ary­sto­kra­tycz­nej rodziny; mama poznała jego sio­strę, kiedy koń­czyła szkołę, a ich romans wywo­łał ogromną rodzinną kłót­nię. To była nasto­let­nia miłość, prze­rwana przez wojnę. Ale jak i dla­czego się skoń­czyła, tego nawet mama nie była do końca pewna.

Nasza rodzina była otwarta i żad­nego tematu roz­mowy się nie uni­kało; tylko wtedy, kiedy cho­dziło o rodzinę mamy, poja­wiała się pewna powścią­gli­wość. Powścią­gli­wość nie z jej strony, ale pod­świa­do­mie wykształ­cona przeze mnie. Byłam pół Niemką, pół Irlandką, wycho­wa­łam się w Paryżu i cho­dzi­łam do fran­cu­skiej szkoły. Ponie­waż nale­ża­łam do dru­giego poko­le­nia dora­sta­ją­cego w Euro­pie w cza­sie pokoju, moje zro­zu­mie­nie histo­rii kształ­to­wało się na opo­wie­ściach z lek­cji o łotrach i boha­te­rach. Ni­gdy tak naprawdę nie myśla­łam o ludziach znaj­du­ją­cych się pomię­dzy. Lek­cje o dru­giej woj­nie świa­to­wej w szkole opo­wia­dały o gro­zie nazi­zmu i prze­śli­zgi­wały led­wie po mrocz­niej­szych aspek­tach dzie­jów Fran­cji pod reżi­mem Vichy – czyli kola­bo­ra­cji – sku­pia­jąc na fran­cu­skim ruchu oporu i boha­ter­stwie gene­rała de Gaulle’a. Przez długi czas myśla­łam o Niem­czech z dru­giej wojny świa­to­wej jako o sie­dli­sku zła. Matka wywo­dziła się z poko­le­nia, które ciężko pra­co­wało, żeby zro­zu­mieć zbrod­nie popeł­nione w cza­sach jej rodzi­ców; ze wszyst­kich sił się sta­rała, żeby­śmy zro­zu­mieli, że anty­se­mi­tyzm jest zły, i nauczyli, że wszy­scy męż­czyźni i kobiety, wszyst­kie reli­gie i rasy, są równe. Zawsze kiedy pyta­li­śmy z bra­tem, opo­wia­dała nam, że jej rodzina nie lubiła nazi­stów. Ale moje poczu­cie nie­miec­ko­ści w dzie­ciń­stwie ni­gdy nie uwol­niło się od tej skazy.

Pod­czas wycieczki szkol­nej do muzeum dru­giej wojny świa­to­wej w Nor­man­dii mia­łam dzie­więć lat. Czu­łam na sobie spoj­rze­nia innych dzieci, kiedy weszli­śmy do sali poświę­co­nej ofia­rom Zagłady. Byłam jedy­nym dziec­kiem w kla­sie o po czę­ści nie­miec­kim pocho­dze­niu: wtedy pierw­szy raz się tego wsty­dzi­łam. W tam­tym momen­cie kur­czowo trzy­ma­łam się w myślach tego, co mówiła nam mama, a dziad­ków wyobra­ża­łam sobie jako boha­ter­skich opo­zy­cjo­ni­stów. Może z obawy, że to, co mówiła mi matka, o nie­chęci jej rodzi­ców wobec nazi­zmu, mogło nie być prawdą, zaczę­łam ją wypy­ty­wać o szcze­góły.

A tu, w Kali­nin­gra­dzie, te pyta­nia wypły­nęły ponow­nie. Zasta­na­wia­łam się, kim była ta część mojej rodziny, co wią­zało mnie z tym dziw­nym, nie­go­ścin­nym kra­jem. Chcia­łam wie­dzieć wszystko: jak żyli, jakie mieli zwy­czaje, w co wie­rzyli, o ich woj­nie, o ich ucieczce. I, jakby czy­tała w moich myślach, po raz pierw­szy w życiu bab­cia zapro­siła mnie do swo­jej prze­szło­ści.

– Mam ci tyle do opo­wie­dze­nia – powie­działa.

Ta uwaga, choć krótka, ozna­czała począ­tek dzie­się­cio­le­cia odkryć. Przy­szły pod­czas wielu godzin roz­mów, kiedy powoli odkry­wała się przede mną. Po śmierci babci w 2017 roku jej słowa zawio­dły mnie na wschód i zachód Europy, kazały tro­pić dawne ślady, się­gać do rodzin­nych archi­wów i listów, odnaj­dy­wać krew­nych, któ­rzy poma­gali mi zło­żyć w całość tę histo­rię, tak długo trzy­maną przez nią w tajem­nicy. W pew­nym czę­ściach moja wie­dza nie była dosko­nała, ponie­waż wspo­mnie­nia są subiek­tywne, ulotne. Cza­sem musia­łam wypeł­nić luki, opie­ra­jąc się na sta­rych listach i foto­gra­fiach, fak­tach histo­rycz­nych i rela­cjach osób, które pamię­tały, ale muszę przy­znać z satys­fak­cją, że dotar­łam do prawdy i prze­każę ją w tej książce naj­le­piej, jak umiem. Jej ser­cem jest miłość i rodzina, dziew­czyna z nie­ist­nie­ją­cego kraju, która żyła w cza­sie, gdy Europa i jej czło­wie­czeń­stwo runęły.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Roz­dział pierw­szy. Mały, czarny album

Roz­dział pierw­szy

Mały, czarny album

Jest taka foto­gra­fia mojej babci, zro­biona, gdy miała dwa­dzie­ścia pięć lat, którą mama poka­zała mi po raz pierw­szy we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Ciemne loki zwią­zane z tyłu jedwabną apaszką, oczy w okrą­głej twa­rzy, wyso­kie, sło­wiań­skie kości policz­kowe. Była piękna i wie­działa o tym. Tę deli­katną urodę zacho­wała przez całe życie, ale zdję­cie poka­zuje coś, czego nie potra­fi­łam dokład­nie okre­ślić. Cho­ciaż na ustach kwitł uśmiech, w oczach czaił się bunt i nie­uf­ność kobiety star­szej, niż wska­zy­wa­łaby metryka. W owym cza­sie miała już dziecko, prze­żyła miłość, stratę, ucieczkę z domu i odbu­do­wy­wa­nie świata od pod­staw. Poszu­ki­wała nowego początku, zwy­czaj­nego życia, wol­nego od wstrzą­sów i traumy, które zosta­wiła za sobą. Patrząc na zdję­cie teraz, kiedy wie­działam już o wszyst­kim, myślę o tym, jak musiała się jej jawić przy­szłość, wciąż jesz­cze mło­dej, a już tak doświad­czo­nej przez los.

Bab­cia miesz­kała z mężem w Kilo­nii, na nie­miec­kim wybrzeżu Morza Bał­tyc­kiego, i tam wycho­wała się moja mama i jej sio­stra, Conny. Ponie­waż my miesz­ka­li­śmy w Paryżu, z bra­tem widy­wa­li­śmy dziad­ków tylko kilka razy do roku. Roz­ma­wia­li­śmy z nimi po nie­miecku, bo nie znali innych języ­ków. Wszy­scy zwra­cali się do nich Mutti i Vati, mamo i tato. Mimo mat­czy­nego cha­rak­teru tego przy­domka, bab­cia trak­to­wała wnuki z dystan­sem. Kry­tyka przy­cho­dziła jej o wiele łatwiej niż pochwała. Mama i bab­cia nie były szcze­gól­nie mocno zwią­zane. W wieku osiem­na­stu lat mama zapa­ko­wała się w samo­chód i wyje­chała do Paryża, gdzie została na stałe. Kilo­nia, powie­działa mi, to mia­sto, do któ­rego ni­gdy nie przy­na­le­żała, a tam­tejsi ludzie spra­wiali, że czuła się jak odmie­niec. Dopiero dużo póź­niej, kiedy wsz­czę­łam poszu­ki­wa­nia, jej słowa zaczęły nabie­rać dla mnie sensu.

Spo­tka­łam się z bab­cią dopiero kilka mie­sięcy po wycieczce do Kali­nin­gradu. Powró­ci­łam do Moskwy pełna zdu­mie­nia wobec jej emo­cjo­nal­nej reak­cji, zacie­ka­wiona, co też chce mi opo­wie­dzieć, ale wyma­ga­nia inten­syw­nego dzien­ni­kar­skiego życia szybko odsu­nęły tę myśl na bok. Dopiero kiedy wró­ci­łam do domu na urlop i posta­no­wi­łam odwie­dzić dziad­ków w Kilo­nii, przy­po­mnia­łam sobie ten nasz naj­dziw­niej­szy moment i pyta­nia, jakie mi się wtedy zro­dziły w gło­wie. Chcia­łam zna­leźć odpo­wie­dzi.

Przy­je­cha­łam do ich małego, ale wygod­nego miesz­ka­nia w nowo­cze­snym bloku, w sam raz na rytu­alną popo­łu­dniową kawę. Vati, ogromny męż­czy­zna, powi­tał mnie ser­decz­nym uści­skiem, a bab­cia, bar­dziej powścią­gliwa, cału­sem w poli­czek. Zabrali mnie do ogrodu i ich naj­now­szej dumy i rado­ści, Gar­ten­haus, nie­du­żego domku z małym sto­li­kiem i czte­rema wyście­ła­nymi krze­słami, namiastki jadalni na świe­żym powie­trzu w mie­ście, gdzie wiatr znad Bał­tyku zwy­kle spra­wia, że jest za zimno, by sie­dzieć dłu­żej na dwo­rze. Stał na skraju wypie­lę­gno­wa­nego traw­nika, który dzie­lili z sąsia­dami, pra­wie bez innych roślin, z wyjąt­kiem sta­ran­nie przy­strzy­żo­nego krzewu. Drewno, z któ­rego wybu­do­wano domek, było świeże i pach­niało żywicą sosnową i lakie­rem, okien­nice poma­lo­wano na leśną zie­leń. Usie­dli­śmy – trą­ca­jąc się łok­ciami z powodu cia­snoty – i zauwa­ży­łam, że wzór na obi­ciu krze­seł, zie­lone pasy, pasuje do koloru fili­ża­nek.

Wszystko tu było schludne i upo­rząd­ko­wane, nic nie tłu­ma­czyło emo­cji, z jakimi zdra­dziła się bab­cia zale­d­wie kilka mie­sięcy temu, kiedy zadzwo­ni­łam z Kali­nin­gradu. Ale coś się mię­dzy nami zmie­niło. Czu­łam to w uści­sku jej ręki, kiedy weszłam, w jej zachwy­cie rosyj­skim sza­lem, który jej kupi­łam; naszym nowym, nie­okre­ślo­nym, wspól­nym poczu­ciu miej­sca. Otwo­rzyły się drzwi, cho­ciaż tylko odro­binę, do prze­szło­ści oto­czo­nej do tej pory mil­cze­niem. Instynkt mi mówił, by postę­po­wać ostroż­nie, więc nie śpie­szy­łam się; cze­ka­łam na wła­ściwy moment.

Poło­żyli się spać wcze­śnie, zosta­wili mnie samą w salo­nie. Roz­ło­ży­łam sofę i poszu­ka­łam wzro­kiem albu­mów ze zdję­ciami i foto­gra­fii w ram­kach, zwy­kłych oznak dłu­giego wspól­nego życia rodzin­nego: ślubne zdję­cia mamy i jej sio­stry; mój brat i ja pod­czas wrę­cze­nia dyplo­mów uni­wer­sy­tec­kich; Vati na żeglar­skich waka­cjach przy ste­rze łodzi. Nie­wiele bibe­lo­tów: mniej wię­cej co trzy lata bab­cia czuła potrzebę wyrzu­ca­nia przed­mio­tów, po czym zaczy­nała gro­ma­dzić nowe.

Popa­trzy­łam na półki z książ­kami, żeby zna­leźć sobie coś do czy­ta­nia, i w końcu się­gnę­łam po błysz­czące, wiel­kie tomisz­cze o nie­miec­kich zam­kach. Szybko zro­biło mi się tro­chę zimno i się­gnę­łam po rosyj­ski szal, który kupi­łam, uło­żony na opar­ciu fotela. Z jego fał­dów wypadł opra­wiony w czarną skórę album. Miał góra dwa­dzie­ścia stron, a z przodu wetknięto w niego kopertę. W środku znaj­do­wała się karta z czarną obwódką, porzą­dek nabo­żeń­stwa z pogrzebu mojej pra­babci Friedy, która zmarła w 1968 roku, i wyci­nek z gazety z datą 1995. Wygła­dzi­łam go i prze­czy­ta­łam nagłó­wek: Noc śmierci na Morzu Bał­tyc­kim.

Był to oko­licz­no­ściowy tekst na pięć­dzie­siątą rocz­nicę zato­nię­cia „Wil­helma Gustloffa”, statku trans­por­to­wego, który w stycz­niu 1945 roku stor­pe­do­wali Sowieci. Dzien­ni­karz przed­sta­wił fakty z dro­bia­zgową posęp­no­ścią: sta­tek prze­wo­ził grupę żoł­nie­rzy, ale wśród dzie­się­ciu tysięcy pasa­że­rów główną część sta­no­wili cywile, kobiety i dzieci ucie­ka­jące przed zbli­ża­jącą się do Prus Wschod­nich armią radziecką. Zato­nął na Morzu Bał­tyc­kim w środku zimy. Ura­to­wało się tylko kil­ka­set osób. Sły­sza­łam wcze­śniej o tej tra­ge­dii i wie­dzia­łam, że mama, bab­cia i jej rodzice rów­nież ucie­kali z Kró­lewca przez morze, na pokła­dzie innego statku. Czy osoba, która ukła­dała album, umie­ściła arty­kuł przy infor­ma­cji o śmierci Friedy jako przy­po­mnie­nie, ile miała szczę­ścia, że prze­żyła? Odło­ży­łam kopertę i jej zawar­tość na bok i wró­ci­łam do albumu.

Na pierw­szej stro­nie wid­niał tylko odręczny napis zie­lo­nym atra­men­tem, Unsere Omi – Nasza bab­cia; roz­po­zna­łam pismo mojej matki. Pierw­sze zdję­cie zaj­mo­wało całą stronę: przed­sta­wiało grupę w ele­ganc­kich stro­jach z nasto­let­nią dziew­czyną w bia­łej sukience pośrodku, w któ­rej roz­po­zna­łam bab­cię. Ale to pod­pis spo­wo­do­wał, że serce pod­sko­czyło mi w piersi: „Kró­le­wiec, kwie­cień 1939 roku”. Pięć mie­sięcy przed wybu­chem wojny. Szybko przej­rza­łam resztę zdjęć. Nie było ich wiele z tam­tego okresu, chyba sześć, czarno-białe, wybla­kłe migawki z życia codzien­nego i duża, sta­ro­modna wizy­tówka: „Alfred Wie­gandt, Kró­le­wiec, Prusy. Spi­ry­tu­alia, wina, hurt. Pro­du­cent napo­jów alko­ho­lo­wych”. Grupa idąca po pia­sku w jakimś nie­zna­nym miej­scu, gdzieś nad morzem, z pod­pisem poda­ją­cym starą, pru­ską nazwę miej­sca: „Rau­schen”, męż­czyźni w let­nich gar­ni­tu­rach, kobiety w baweł­nia­nych sukien­kach. Pię­cioro ludzi sie­dzą­cych przy okrą­głym jadal­nia­nym stole przy­kry­tym obru­sem, z wazo­nem peł­nym kwia­tów – roz­po­zna­łam wśród nich Friedę, uśmiech­niętą, w skó­rza­nym fotelu. Zdję­cie star­szego dżen­tel­mena z wąsem à la cesarz Wil­helm, pod­pisane Onkel­chen, wuja­szek. Odwró­ci­łam stronę: data u dołu prze­sko­czyła od razu do 1962 roku.

Kon­fir­ma­cja Inge

Wró­ci­łam do pierw­szego gru­po­wego zdję­cia. Było zbyt ofi­cjalne jak na foto­gra­fię uro­dzi­nową; cie­plar­niane kwiaty i ozdobna witrynka na kół­kach obra­mo­wy­wały grupę i stwa­rzały atmos­ferę pod­nio­sło­ści. Dwaj mło­dzi męż­czyźni sto­jący z tyłu mają wyraź­nie znu­dzone miny; inny, w mun­du­rze Luft­waffe, patrząc pro­sto w obiek­tyw, stoi obok dziew­czyny w bia­łej saty­nie, z kwia­tami przy sta­niku. Starsi ludzie mają nieco ścią­gnięte twa­rze, moi pra­dziad­ko­wie po obu bokach córki, Frieda w ciem­nej sukni z koron­ko­wym koł­nie­rzem, Albert w bia­łym kra­wa­cie. Zauwa­ży­łam, że przy­ciął wąs w stylu, który znie­sła­wił Hitler. Fry­zura Inge, cięż­kie, sta­ro­modne war­ko­cze sple­cione wokół głowy, spra­wiała, że wyglą­dała o wiele poważ­niej niż na swoje czter­na­ście lat, do tego miała suk­nię z bia­łego muślinu, ozdo­bioną przy dekol­cie. Ma w sobie nasto­let­nią nie­zgrab­ność, lekko się garbi, jakby uwię­ziona w ciele, które jesz­cze nie jest kobiece, ale już nie dziew­częce. Roz­po­zna­łam tę postawę z wła­snych wspo­mnień, gdy mia­łam naście lat, bun­tow­ni­cze znu­że­nie.

Wizy­tówka Alberta

Następ­nego dnia rano przy śnia­da­niu bab­cia zauwa­żyła album na sto­liku. Uśmiech­nęła się, usia­dła na sofie, wzięła go, otwo­rzyła na pierw­szej stro­nie i przy­wo­łała mnie, żebym usia­dła przy niej. Zaczęła mi opo­wia­dać histo­rię swo­jego utra­co­nego świata.

Był kwie­cień 1939 roku. Pla­no­wali przy­ję­cie od wielu tygo­dni, ale Inge chciała, żeby już było po wszyst­kim, a tym­cza­sem musiała jesz­cze prze­trwać kola­cję. Mama i kraw­cowa zro­biły straszne zamie­sza­nie wokół każ­dego ele­mentu jej stroju na kon­fir­ma­cję, od wyboru naj­lep­szej bia­łej jedwab­nej organ­dyny po zdo­bie­nie przy dekol­cie, ale Inge uznała, że rezul­tat wypadł sta­ro­świecko i brzydko. Sukienkę swo­ich marzeń oglą­dała w żur­nalu, razem z przy­ja­ciółką, Lotte, roz­pły­wały się nad nią godzi­nami, póki nie prze­rwała im star­sza sio­stra Lotte. Kre­acja była w ulu­bio­nym stylu gwiazd fil­mo­wych, o ele­ganc­kim kroju, z brzo­skwi­nio­wej satyny i dekol­tem w serce, ręka­wami ledwo zakry­wa­ją­cymi ramiona, spód­nicą luźno spły­wa­jącą z bio­der i zakoń­czoną dłu­gim tre­nem. Sta­ran­nie wycięła zdję­cie i poka­zała je w naboż­nym podzi­wie Frie­dzie, która par­sk­nęła śmie­chem.

– Lieb­chen, jesteś o wiele za młoda na taką suk­nię! Poza tym kon­fir­ma­cja to poważna uro­czy­stość, a nie przy­ję­cie dla gwiazd.

Zza drzwi salonu sły­szała salwy śmie­chu, kiedy Frieda opo­wia­dała póź­niej o wszyst­kim przy­ja­ciół­kom.

Policzki paliły ją na samo wspo­mnie­nie tego śmie­chu, kiedy stała tam­tego ranka w kościele i cze­kała, aż msza się skoń­czy. Tylko pastor wywo­łał uśmiech na jej twa­rzy, kiedy jej powie­dział, że ślicz­nie wygląda.

– Już nie­długo wystą­pisz w swo­jej pierw­szej sukni balo­wej! – powie­dział i puścił do niej oko. Był dużym męż­czy­zną, a jego impo­nu­jące roz­miary łago­dziło przy­ja­zne, dobro­duszne obej­ście. Jej rodzice zawsze roz­ma­wiali z pasto­rem z sym­pa­tią i sza­cun­kiem. Jed­nak ostat­nio usły­szała, jak ojciec powie­dział w domu do Friedy przy­ci­szo­nym tonem, że pastor musi zacząć bar­dziej uwa­żać. Zasta­na­wiała się, co miał na myśli, ale odga­dła, że cho­dziło o to, w jaki spo­sób zaczął odma­wiać modli­twy pod­czas coty­go­dnio­wych nabo­żeństw.

Albert i Frieda w domu

Wie­gand­to­wie nale­żeli do Kościoła lute­rań­skiego, jak prze­wa­ża­jąca więk­szość miesz­kań­ców Kró­lewca, mało absor­bu­ją­cego, wywa­żo­nego wyzna­nia, które wyma­gało do nich tylko udziału w conie­dziel­nej mszy. W prze­ci­wień­stwie do wielu innych duchow­nych w owym cza­sie, ich pastor nie wsty­dził się otwar­cie trzy­mać żela­znych chrze­ści­jań­skich zasad. Przej­rzał na wylot nazi­stow­ską kse­no­fo­biczną reto­rykę i setki dekre­tów, które od sze­ściu lat, odkąd nazi­ści zna­leźli się u wła­dzy, ogra­ni­czały publiczne i pry­watne życie oby­wa­teli żydow­skiego pocho­dze­nia. Nie potra­fił zigno­ro­wać pło­ną­cych syna­gog, upa­da­ją­cych żydow­skich przed­się­biorstw, prze­śla­do­wań żad­nej grupy, która padła ofiarą nazi­stów, ponie­waż nie chciała dosto­so­wać się do ich ide­olo­gii. Od dnia, gdy Hitler zdo­był wła­dzę, kaza­nia pastora się zmie­niły. Wychwa­lał moc pokoju i tole­ran­cji jak ni­gdy przed­tem, a jego wystą­pie­nia sta­wały się z mie­siąca na mie­siąc coraz żar­liw­sze. Każde nabo­żeń­stwo koń­czyło się zain­to­no­wa­niem Ojcze nasz, z dosto­so­wa­nym do sytu­acji ostat­nim wer­sem. Wie­gand­to­wie wycze­ki­wali na to z przy­mknię­tymi oczami i nie śmieli spoj­rzeć na sie­bie nawza­jem, kiedy głos pastora z pełną siłą spa­dał na obec­nych repre­zen­tan­tów nazi­zmu. I zro­bił to rów­nież tam­tego ranka, na mszy kon­fir­ma­cyj­nej Inge, kiedy wyło­wił wzro­kiem kuzyna matki w mun­du­rze Luft­waffe, pod ramię z ele­gancką żoną.

– Ale zbaw nas od TEGO złego.

Albert zmarsz­czył brwi, kiedy zoba­czył mło­dego czło­wieka. Frieda pró­bo­wała go uspo­koić, kiedy usły­szała, jak mówi pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Ci mło­dzi ludzie myślą, że wojna to zabawa.

Inge wie­działa, że ojciec wal­czył pod­czas ostat­niej wojny. Na­dal lekko uty­kał od kawałka szrap­nela, który utknął mu w kola­nie i wywo­ły­wał ataki reu­ma­ty­zmu. Wie­działa, że jej matka słu­żyła na fron­cie wschod­nim jako pie­lę­gniarka, ale nie potra­fiła sobie wyobra­zić żad­nego z nich na woj­nie. Roman­tycz­ność oko­licz­no­ści w ogóle jej nie paso­wała do sta­tecz­nych, sza­no­wa­nych rodzi­ców w śred­nim wieku. Opo­wia­dali o tym nie­wiele, z prze­ra­że­niem, lecz Inge myśl o woj­nie wyda­wała się dość eks­cy­tu­jąca w porów­na­niu z sza­rzy­zną ich świata. Myślała, że kuzyn wygląda bar­dzo korzyst­nie w mun­du­rze pilota, a jego jasno­włosa żona w bia­łej saty­no­wej sukni jest jak kobiety, które podzi­wiała w cza­so­pi­smach.

Pomy­ślała, że wujek Max opo­wie­działby żart i popra­wił nastrój ojcu. Serce jej się ści­snęło, gdy sobie przy­po­mniała, że wujka Maksa nie ma już z nimi. Nie był krew­nym, lecz naj­lep­szym przy­ja­cie­lem taty; nazy­wała go „wuj­kiem” od naj­wcze­śniej­szych lat. Pro­wa­dził modny klub w cen­trum mia­sta, gdzie zbie­rała się śmie­tanka towa­rzy­ska Kró­lewca na drinki, kola­cje, tańce. Co wto­rek Max, Albert i jesz­cze ich dwaj przy­ja­ciele spo­ty­kali się w pry­wat­nym gabi­ne­cie, gdzie do póź­nej nocy grali w sza­chy i roz­ma­wiali o poli­tyce, z dala od obcych uszu. Spy­tała mamę, o czym tak długo roz­ma­wiają i dla­czego Albert czę­sto wraca taki zmar­twiony. „O poli­tyce – odparła Frieda. – Naj­le­piej dać im wtedy spo­kój”. Inge wie­działa, że rodzice nie bar­dzo lubią Hitlera, cho­ciaż z innymi roz­ma­wiali o nim bar­dzo ostroż­nie. Mama wyja­śniła jej, że nie jest bez­pieczne mówić ludziom, nawet przy­ja­cio­łom, o swo­ich prze­ko­na­niach. Ale Max nie potra­fił zacho­wy­wać się dys­kret­nie.

– Nie zamie­rzam robić na ich wezwa­nie tego mał­piego salutu – powie­dział.

Rok temu pew­nego wie­czoru tata wró­cił z klubu wcze­śniej, z bar­dzo zmar­twioną twa­rzą, i powie­dział Frie­dzie, że zabrali Maksa. Usiadł na sofie ze łzami w oczach, a żona oto­czyła go ramie­niem i słu­chała, czego się dowie­dział od sta­rego bar­mana.

W zeszłą sobotę wie­czo­rem w restau­ra­cji kola­cję jadł wysoko posta­wiony nazi­stow­ski urzęd­nik. On i dwóch innych pode­szli do Maksa i powi­tali go salu­tem „Heil Hitler!”. Bar­man uwa­żał, że zro­bili to spe­cjal­nie – opi­nia Maksa o nazi­stach była powszech­nie znana.

– Herr Max tylko uchy­lił kape­lu­sza, jak zawsze, Herr Wie­gandt – opo­wia­dał bar­man – i odpo­wie­dział: „Dobry wie­czór, pano­wie”. Nic by go nie zmu­siło do Sieg Heil, Herr Wie­gandt, ale wie pan, to tylko gest, a mógł go ura­to­wać!

Wcze­snym wie­czo­rem we wto­rek, zanim Albert przy­szedł do klubu, zja­wili się poli­cjanci i zabrali Maksa.

– Musisz iść do jego żony – powie­działa Frieda.

– Tak – odparł Albert. – I musimy być teraz bar­dzo ostrożni.

Roz­dział drugi. Czas mroku

Roz­dział drugi

Czas mroku

Te pierw­sze migawki z prze­szło­ści babci roz­bu­dziły moją cie­ka­wość. Chcia­łam się wię­cej dowie­dzieć o Wie­gand­tach, o życiu mię­dzy woj­nami, rzu­ci­łam się więc na książki o tam­tym okre­sie. Prze­bi­łam się przez tomisz­cze o repu­blice weimar­skiej i kolejne, o gospo­darce w okre­sie mię­dzywojennym. W anty­kwa­ria­cie w Ham­burgu zna­la­złam stos kobie­cych cza­so­pism z końca lat dwu­dzie­stych. Obej­rza­łam prze­pisy, rubryki z pora­dami, reklamy domów mody.

Czę­sto myśla­łam o zdję­ciu babci z kon­fir­ma­cji. Życie, jakie przed­sta­wiało, przy­po­mniało mi serię uko­cha­nych ksią­żek z dzie­ciń­stwa, Nesthäkchen Else Ury. Dzie­sięć tomów opo­wia­dało histo­rię typo­wej nie­miec­kiej dziew­czynki z klasy śred­niej, Anne­ma­rie Braun, córki leka­rza z Ber­lina, od dzie­ciń­stwa tuż przed pierw­szą wojną świa­tową do wyima­gi­no­wa­nej przy­szło­ści. Pierw­sza książka uka­zała się w 1918 roku, kolejne wyda­nia wycho­dziły aż do 1952 roku. Wygrze­ba­łam moje stare egzem­pla­rze prze­cho­wy­wane na stry­chu domu rodzin­nego we Fran­cji i prze­kart­ko­wa­łam. Uświa­do­mi­łam sobie, że ni­gdy nie prze­czy­ta­łam czwar­tego tomu, któ­rego akcja roz­grywa się w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej. Po krót­kich poszu­ki­wa­niach zna­la­złam lako­niczną bio­gra­fię Ury, która ujaw­niła przy­czynę: Ury była gor­liwą patriotką i jej opis wojny z tego tomu współ­cze­śni nie­mieccy wydawcy uznali za zbyt nacjo­na­li­styczny. Ale to ostat­nie zda­nie, zda­nie o miej­scu i cza­sie śmierci, pozba­wiło mnie tchu: Auschwitz, 1943.

To było jak bru­talne przy­po­mnie­nie, że wszyst­kie osoby, które patrzyły na mnie z małego czar­nego albumu, żyły w tam­tych latach. O czym myśleli, czego się bali, jakie skry­wali sekrety? I czy naprawdę chcia­łam się tego dowie­dzieć?

Inge czy też Inge­borg Ger­trud Wie­gandt, jak została ochrzczona, miała osiem lat i cho­dziła do szkoły pod­sta­wo­wej, kiedy Adolf Hitler zagar­nął abso­lutną wła­dzę w marcu 1933 roku. Minęło zale­d­wie dzie­więć mie­sięcy od walki na wianki, ale w Pru­sach Wschod­nich, jak zresztą w całych Niem­czech, wiele się zmie­niło. W lipcu poprzed­niego roku par­tia nazi­stow­ska zdo­była w wybo­rach więk­szość w Reich­stagu, co uru­cho­miło falę ter­roru i dopro­wa­dziło do śmierci wielu ludzi. W stycz­niu pre­zy­dent Paul von Hin­den­burg mia­no­wał Hitlera kanc­le­rzem Rze­szy. Pod koniec marca, po kolej­nych wybo­rach, które jesz­cze zwięk­szyły prze­wagę par­tii nazi­stow­skiej, uchwa­lona poprawka do kon­sty­tu­cji uczy­niła go dyk­ta­to­rem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tho­mas Mann, Was Wir ver­lan­gen müssen, „Ber­li­ner Tage­blatt”, 8 sierp­nia 1932 roku. Kopia arty­kułu znaj­duje się na wysta­wie w muzeum Tho­masa Manna w Nidzie na Litwie. [wróć]

Antony Beevor, Ber­lin. Upa­dek 1945, tłum. Józef Kozłow­ski, Kra­ków 009, rozdz. 27. [wróć]