44,00 zł
Nieznana powieść Louisa-Ferdinanda Céline'a – pisarza, który zasypał przepaść między językiem literackim a mówionym, wielkiego nowatora literatury francuskiej XX wieku, autora m.in. „Podroży do kresu nocy".
„Wojna", którą prezentujemy w tłumaczeniu Anny Wasilewskiej, to jedno z ineditów odnalezionych w sierpniu 2022 roku. Rękopisy Celine’a zostały rzekomo skradzione z jego mieszkania przy Montmartrze w 1944 roku, co było powodem rozpaczy pisarza. Historia tajemniczego zaginięcia skrzyni, która zawierała prawie sześć tysięcy stron rękopisów, jest zawiła i byłaby świetnym materiałem na film. „Wojna”, pierwsza z odnalezionych powieści, to brakujące ogniwo między „Podróżą do kresu nocy” (1932) a „Śmiercią na kredyt”. Przywołuje szczątkowo obecny w „Podróży do kresu nocy” epizod rekonwalescencji wachmistrza Ferdinanda w szpitalu. Bez osłonek ukazuje koszmar wojny, epatuje erotyką.
Publikacja książki niemal dziewięćdziesiąt lat od jej powstania wywołała prawdziwą sensację we Francji. Większość krytyków entuzjastycznie wypowiadała się o stylu – wprawdzie miejscami nierównym i rozchwianym, ale już wyrazistym, szorstkim, przenikliwym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 158
Tytuł oryginału
Guerre
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Kamil Rekosz
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Mateusz Kwaterko
Korekta
Maciej Korbasiński, Ryszarda Krzeska, Małgorzata Denys
© Éditions Gallimard, Paris 2022
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Anna Wasilewska
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-679-5
Tkwiłem tam jeszcze następnej nocy. Krew przykleiła mi lewe ucho do ziemi, usta też. Strasznie huczało. Spałem w tym huku, no i padał deszcz, dosyć gęsty. Obok leżał bezwładnie Kersuzon, moknąc. Wyciągnąłem rękę. Dotknąłem jego ciała. Nie mogłem wyciągnąć drugiej. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest. Podrywało ją coś w górę, tak wysoko, że wirowała w próżni, a potem, kiedy zaczynała opadać, czułem rwanie w barku, rozdartym do żywego mięsa. Za każdym razem wyłem i było jeszcze gorzej. W końcu udało mi się robić trochę mniej hałasu, chociaż nadal krzyczałem, czaszka pękała mi od środka, jakby wjeżdżał w nią pociąg. Bunt był na nic. Po raz pierwszy zasnąłem w tym błocku, wśród przelatujących z gwizdem szrapneli, w potwornym ryku, nie do końca tracąc przytomność, słowem: w koszmarze. Jeśli nie liczyć godzin, w których mnie operowano, ani razu nie straciłem przytomności. Od grudnia czternastego roku zawsze już spałem w tym potwornym ryku. Wojna wskoczyła mi do głowy. I w mojej głowie siedzi.
No dobra. Jak mówiłem, w środku nocy udało mi się przewrócić na brzuch. Było nieźle. Nauczyłem się odróżniać hałasy z zewnątrz od hałasów, które nigdy mnie nie opuszczą. Co do bólu, porządnie oberwałem w ramię i w kolano. Mimo to udało mi się wstać. Mimo wszystko byłem głodny. Poobracałem się trochę w tej zamkniętej przestrzeni, gdzie nas dopadli, również Le Drellière’a i cały konwój. Gdzie on się podział? A tamci? Upłynęły godziny, cała noc i prawie cały dzień, odkąd nadciągnęliśmy, żeby zrobić z nich miazgę. Widać było tylko drobne garby na zboczu i w sadzie, gdzie dymiły, skwierczały i dopalały się to tu, to tam nasze wozy. Duża kuźnia polowa zamieniała się w kupę popiołu, po wozie na furaż nie został ślad. Nie rozpoznałem adiutanta pośród zgliszczy. Nieco dalej dostrzegłem jednego z koni, a za nim odłamek dyszla, leżący w popiele, wzdłuż muru fermy, który właśnie rozpadał się na kawałki. Musieli wrócić galopem wśród gruzów, pod ostrzałem, jakby dostali kopa w dupę, to fakt. Le Drellière wykonał dobrą robotę. Przykucnięty, nie ruszałem się z miejsca. W dobrze urobionym błocie pełnym szrapneli. Spadło co najmniej dwieście pocisków. Trupy leżały tu i tam. Faceta od obroczniaków rozerwało jak granat, to fakt, od szyi do połowy spodni. W jego brzuchu harcowały już dwa spasione szczury, wcinając poharatane bebechy. Obejście cuchnęło nadpsutym mięsem i spalenizną, zwłaszcza sam środek, gdzie leżało na stosie dziesięć koni z rozprutymi brzuchami. To tam Le Drellière’a powalił pocisk, który wybuchł dwa albo trzy metry dalej. Nagle, w tym bigosie, przypomniała mi się torba z forsą, którą miał przy sobie.
Ciągle nie wiedziałem, co o tym myśleć. Nie byłem w stanie główkować o czymkolwiek. Niemniej cholernie się tym gryzłem, na przekór całej potworności i huczącej we mnie burzy. Wyglądało na to, że Le Drellière ma jeszcze mniejsze szanse niż ja na wyjście z tej kurewskiej przygody. Nie byłem nawet pewien, czy słyszę odgłosy armaty. Wszystko się ze sobą zlewało. Widać było małe grupki konne i piesze, które się oddalały. Wolałbym, żeby to byli Niemcy, ale jakoś nie było ich widać. Mieli pewnie co innego do roboty gdzie indziej. Musieli dostać rozkazy. Tutaj było już po sprawie. Co do pułku, musiałbym sam go odnaleźć! Gdzie mógł się podziać? Za każdym razem, gdy w mojej głowie pojawiał się choćby zalążek myśli, zaraz traciłem wątek i musiałem wysilać się od nowa, jak na peronie, gdy przejazd pociągu zagłusza rozmowę. To ćwiczenie męczy, możecie mi wierzyć. Teraz mam wprawę. Dwudziestolatek szybko się uczy. Dusza stwardniała mi jak biceps. Nie wierzę w łatwiznę. Nauczyłem się muzykować, spać, przebaczać, i sami widzicie, pisać ładne kawałki uszyte z odłamków horroru, wyrwanych hukowi, który nigdy się nie skończy. Mniejsza o to.
W szczątkach wielkiej kuźni polowej znalazło się jeszcze kilka konserw wołowych. Ogień je rozerwał, ale dla mnie były w sam raz. Chciało mi się pić. Wszystko, co pożarłem, używając jednej ręki, było we krwi, mojej i nie tylko. Więc rozejrzałem się za trupem, który by miał przy sobie jakiś napitek. Znalazłem coś przy wyjściu z zagrody, u szasera. W kieszeni płaszcza miał dwie butelki bordeaux. Kradzione, jak nic, oficerskie. Potem skierowałem się na wschód, skąd przyszliśmy. Posunąłem się o sto metrów. Skapowałem, że zaczyna mi się już kiełbasić we łbie. Zdawało mi się, że pośrodku pola widzę konia. Chciałem go dosiąść, ale z bliska dostrzegłem, że to wzdęta krowa, zdechła od jakichś trzech dni. No, nie zrobiło mi się od tego lepiej. Później zobaczyłem działa, które tam na pewno nie stały. Z moim uchem było coś nie tak.
Żołnierzy wciąż ani śladu. Całymi kilometrami nic. Znowu napiłem się krwi. Ryk w mojej głowie pomału ustawał. Ale i tak wyrzygałem wszystko, te dwie flaszki też. Świat dokoła wirował. A niech to szlag, Ferdinandzie. Chyba nie odwalisz tu kity, przecież najgorsze za tobą!
Jeszcze nigdy nie byłem równie dzielny. No i pomyślałem o torbie z forsą, o doszczętnie złupionych furgonach, i poczułem trzy razy większy ból: ręki, głowy, w której huczało, i najgłębiej, sumienia. Ogarnęła mnie panika, bo przecież miły ze mnie chłopak. Gadałbym do siebie na głos, gdyby krew nie sklejała mi języka. Zwykle dodaje mi to odwagi.
Okolica była płaska, ale zdradzieckie, głębokie rowy z wodą utrudniały marsz. Trzeba było stale zbaczać z drogi, a i tak ciągle wracałem w to samo miejsce. Wydawało mi się, że słyszę świst kul. Za to koryto z wodą, przy którym stanąłem, było na pewno prawdziwe. Podtrzymywałem ramię drugą ręką, nie mogłem go wyprostować. Leżało martwe na moich żebrach. Zupełnie jakbym miał na wysokości barku gąbkę z tkaniny i krwi. Gdybym choć trochę ją przesunął, skonałbym, tak cholernie mnie bolała, przeszywająco, to fakt.
Czułem, że w środku mam jeszcze sporo życia i ono stawia opór. Wcześniej nigdy bym w to nie uwierzył. Szło mi się nawet całkiem nieźle, po dwieście metrów na etap. Bolało jak diabli, od kolana do głowy. W uchu szum na pełny buzel, wszystko wyglądało inaczej, nic nie było takie jak wcześniej. Dokoła szarobeżowy kit, drzewa się chwiały, droga pod moimi buciorami to łagodnie się wznosiła, to łagodnie opadała. Została mi tylko bluza wojskowa i deszcz. Nadal nikogo. Tortura w głowie rezonowała na tym bezkresnym pustkowiu. Robiłem tak dużo hałasu, jakbym miał rozpętać bitwę. Wsłuchując się w siebie, czułem wręcz strach. Było tam głośniej niż na bitwie. W rozbłysku słońca widać oto w oddali dzwonnicę, prawdziwą, góruje nad polami, jest wielka. Idź tam, mówię sobie. Równie dobry kierunek jak każdy. Siadam – huczy mi w bani, ramię mam w strzępach i usiłuję sobie przypomnieć, co zaszło. Nic z tego. Zamiast pamięci – sraczka. No i było mi za gorąco, nawet dzwonnica nie stała w miejscu, majaczyła mi w oczach raz blisko, raz daleko. Może to fatamorgana, myślę. Ale nie jestem aż tak durny. Skoro wszystko mnie boli, dzwonnica też istnieje. Przywoływałem się w ten sposób do porządku, wracała mi wiara w siebie. Znowu zszedłem na skraj drogi. Na zakręcie w błocie rusza się jakiś gość, widzi mnie, jak nic. Myślę sobie, to pewnie trup, który się miota, jak nic mam przywidzenia. Był ubrany na żółto, miał karabin, jeszcze nigdy nie widziałem kogoś tak odstawionego. Facet się trząsł albo mną rzucało. Daje mi znak, żebym się zbliżył. Idę więc. Nic nie ryzykowałem. Podchodzę, a on zaczyna gadać. Od razu poznaję: Anglik. No ale wtedy wydało mi się niemożliwe, żeby to był Anglik. Odpowiadam mu po angielsku, z gębą pełną krwi, więc przychodzi mi to bez trudu. Kiedy tam byłem, żeby się uczyć, nie chciało mi się wydusić dziesięciu słów, a teraz ucinam sobie pogawędkę z tym facetem w żółci. Pewnie ze wzburzenia. Nawet dobrze mi to robiło na ucho, gdy mówiłem po angielsku. Hałas był mniejszy. Naraz on pomaga mi iść. Troskliwie mnie podpiera. Często przystawałem. Dobrze się składa, myślę, że to on mnie znalazł, a nie jakiś dupek od nas. Przynajmniej nie musiałem nic mówić o tej całej wojnie i o tym, jak skończyła się nasza wyprawa.
– Where are we going? – pytam...
– Do Yprèss! – on na to.
Yprèss to jak nic tamta dzwonnica. A więc jest prawdziwa: miejska dzwonnica. Przed nami były jeszcze cztery godziny marszu, bo kuśtykałem na jednej nodze, przez pola i ścieżki. Wszystko było niewyraźne, oczy zaszły mi krwią. Rozczłonkowałem swoje ciało. Na kawałek przemoczony, na kawałek pijany, na ramię: odrażające, na ucho: obmierzłe, na przyjaźń dla Anglika: kojącą, na kolano, któremu to wszystko zwisało, na przeszłość, która próbowała, dobrze pamiętam, uczepić się mocno teraźniejszości i nie dawała rady – no i na przyszłość, której bałem się bardziej niż czegokolwiek, i wreszcie na dziwaczny kawałek, który nie zważając na pozostałe, chciał mi opowiedzieć jakąś historię. To już nawet nie było nieszczęście, to było jakieś dziwactwo. Przeszliśmy jeszcze kilometr, potem odmawiam dalszego marszu.
– Dokąd szedłeś? – pytam z głupia frant, żeby zaspokoić ciekawość.
Staję. Dalej nie idę. Chociaż to jego Ypres jest już niedaleko. Pola przetaczały się wokół nas, pęczniały, zbijały się w ruchome garby, zupełnie jakby ziemię ryły wielkie szczury, przemieszczając się pod bruzdami. A może to nawet ludzie byli. Cała armia, tuż nad ziemią... Ruszało się to jak rozfalowane morze... Lepiej już siedzieć na tyłku. Tym bardziej że w uszach wciąż huczała mi burza. Jakbym miał w głowie huragan. Naraz zacząłem się wydzierać.
– I am not going! I am going to the wojna manewrowa!
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Podniosłem się, z tą moją ręką i uchem, krew była wszędzie, i ruszyłem w stronę wroga, tam, skąd przyszliśmy. Mój towarzysz mnie zrugał, rozumiałem wszystkie słowa. Gorączka musiała mi podskoczyć, a im bardziej było mi gorąco, tym lepiej rozumiałem angielski. Utykałem, ale zapał wojenny mi nie minął. Facet nie wiedział już, jak mnie powstrzymać. Szamotaliśmy się pośrodku równiny. Na szczęście nikt się na nas nie gapił. Ostatecznie to on zwyciężył, chwycił mnie za ramię, to rozcięte. Był górą, bez dwóch zdań. Poszedłem za nim. Ale po niespełna kwadransie, kiedy maszerowaliśmy tak w kierunku miasta, widzę nadjeżdżających dziesięciu kawalerzystów w mundurach khaki. Na ich widok myślę sobie, że znów zacznie się bitwa.
– Hurray! – krzyczę z daleka. – Hurray!
Wiedziałem już, że to Anglicy.
– Hurray! – odkrzykują.
Zbliża się ich oficer. Gratuluje mi.
– Brave soldier! Brave soldier! – mówi. – Where do you come from?
Sam już nie wiem, skąd ja kamałem. Przez tego parszywca znów poczułem strach.
Chciałem dać nogę, naprzód i do tyłu, w obu kierunkach naraz. Kompan, który się mną zajął, daje mi kopa w dupę, gnając mnie w stronę miasta. Nikt już nie chce mojej brawury. Nie wiedziałem, co robić, iść naprzód czy w tył, w środku za bardzo mnie bolało. Le Drellière nic takiego nie zaznał. Za wcześnie zginął. W pewnej chwili droga wzniosła się łagodnie i zbliżała się jak pocałunek, sięgnęła moich oczu, a ja położyłem się na niej jak na miękkim łóżku, kiedy we łbie wciąż wybuchały mi bomby i w ogóle. Potem wszystko znów ustało, konie khaki zawróciły do mnie, to znaczy ich [głupi] galop, bo nikogo już nie widziałem.
Kiedy doszedłem nieco do siebie, byłem w kościele, na prawdziwym łóżku. Zbudził mnie huk w uszach i jakiś pies, który, tak mi się zdało, wgryzał mi się w lewe ramię. Nie stawiałem oporu. Ból nie mógł być większy, chyba żeby rozpłatano mi brzuch na żywca. To trwało nie godzinę, ale całą noc. W półmroku nagle mignął mi czyjś gest, miękki i harmonijny, który coś we mnie obudził.
Nie mogłem uwierzyć. To było ramię jakiejś lali. Od razu mimo wszystko zwęszył to mój fiut. Szukam wzrokiem pośladków. Widzę rozkołysany tyłek, na płótnach rozpiętych między stelażami wyrek. Jak sen, który powraca. Życie ma swoje sztuczki. Myśli wypłynęły z ukosa, splątane, i śledziły tyłek, grzecznie wyczekując. Przetoczono mnie w kąt kościoła, kąt pełen światła. Tam znowu straciłem przytomność, chyba z powodu woni, pewnie chciano mnie uśpić. Upłynęły ze dwa dni, ból jeszcze się wzmagał, w głowie było więcej rejwachu niż prawdziwego życia. Dziwne, że pamiętam tamtą chwilę. Pamiętam nie tyle nawet ból, ile to, że jak jełop nie byłem za nic odpowiedzialny, nawet za własne mięcho. Ohyda, a nawet coś więcej: hańba. Cała twoja istota, którą ci dano i której bronisz, niepewna przeszłość, okrutna, stwardniała, w takich chwilach była śmieszna, gotowa rozpaść się i pobiec za swoimi strzępami. Patrzyłem na to swoje życie niemal w udręce. Jak zacznę dogorywać, plunę mu prosto w twarz. W pewnym momencie staje się ponure i durne, nie dam się nabrać, dobrze je znam. Dość się na nie napatrzyłem. Jeszcze się spotkamy. Mamy rachunek do wyrównania. Pieprzyć je.
Ale po kolei. Trzeciego dnia w główny ołtarz walnął pocisk, prawdziwy. Anglicy z lazaretu postanowili wszystkich wywieźć. Mnie tam nie zależało. W tym kościele o rozkołysanych kształtach miękkie filary radośnie spowijała żółć i zieleń witraży. Piliśmy lemoniadę przez smoczek. Miało to swoje dobre strony. Jeśli chodzi o płyny. W nocy dopadły mnie koszmary, widziałem nawet, jak pod sklepieniem defiluje na złotym i skrzydlatym koniu generał Métuleu des Entrayes i się za mną rozgląda... Przyjrzał mi się, usiłował mnie rozpoznać, poruszył ustami, a wąsy zatrzepotały mu jak motyl.
– Zmieniłem się, co? Przyznaj, Métuleu – spytałem cicho i poufale.
Potem zasnąłem, z trwogą ukrytą między oczodołami, wnikającą w głąb myśli, nawet głębiej niż potworny huk, o którym nie przestaję pisać.
Przewieziono nas na dworzec i rozlokowano w wagonach. Bydlęcych. Zalatywało jeszcze świeżym gnojem. Jechało toto powoli. Nie tak dawno wieziono nas tu na wojnę, w odwrotnym kierunku. Minął może miesiąc albo dwa, trzy lub cztery. W moim wagonie były same nosze, w dwóch rzędach. Leżałem przy drzwiach. Zalatywało jeszcze czymś innym, to był odór śmierci, dobrze go znam, i fenolem. Musieli migiem ewakuować nas z lazaretu.
– Uuu!... Uuu! – zamuczałem jak krowa, zaraz po przebudzeniu, z uwagi na miejsce.
Zrazu żadnej odpowiedzi. Posuwaliśmy się jak muchy w smole. Za trzecim razem doleciały do mnie jakieś dwa głosy:
– Uuu!... Uuu! – okrzyk w sam raz dla rannych. Najłatwiejszy do wymówienia.
Puf! Puf!... dolatywało z oddali, pewnie lokomotywa pięła się po zboczu. Eksplozje w uchu już mnie nie zwodziły. Wszystko stanęło nad brzegiem rzeki, spływającej z księżyca, potem znów zaczęło nami trząść – ruszyliśmy. Było pewnie tak, jak wtedy, gdy przyjechaliśmy. Przypomniało mi się Péronne. Głowiłem się, jacy szeregowcy mogą jeszcze leżeć w wagonach: Francuzi, Anglicy, czy może Belgowie.
Uuu!... Uuu! jest zrozumiałe dla wszystkich, znowu się odezwałem.
Zero odpowiedzi. Tylko ci, którzy jęczeli, przestali jęczeć. Poza jednym, który powtarzał z obcym akcentem, Marie, no i jeszcze gul gul, tuż obok mnie jakiś facet wypróżniał się przez usta. Ten odgłos też był mi znany. Przez dwa miesiące poznałem prawie wszystkie głosy ziemi i ludzi. Staliśmy jeszcze dobre dwie godziny na nasypie, w zimnie. Słychać było tylko puf puf lokomotywy. I jeszcze jakaś krowa na łące robiła muu muu, głośniej niż ja. Odpowiedziałem jej, z ciekawości. Musiała być głodna. Potoczyliśmy się kawałek dalej, brum brum... Wszystkie koła, wszystkie ciała, wszystkie ziemskie myśli stłoczyły się razem w huku rozrywającym mi czaszkę. Właśnie w tamtej chwili powiedziałem sobie, że to koniec. Że już dość. Dotknąłem stopą podłogi. Dobrze mi szło. Obróciłem się na bok. Nawet usiadłem. Wpatrzyłem się w mrok wagonu, w przód i w tył. Oczy mi przywykły. Ciała na noszach już się nie poruszały. Ustawione w dwóch rzędach. Odezwałem się:
– Uuu!... Uuu!
Zero odpowiedzi. Trzymałem się na nogach ledwo, ledwo, ale doszedłem do drzwi. Rozsunąłem je jedną ręką... Usiadłem na krawędzi nocy. Było tak samo jak wtedy, gdy jechaliśmy na wojnę, ale teraz wracaliśmy, jeszcze wolniej. W wagonie nie było koni. Musiało być potwornie zimno, lato już minęło, ale było mi gorąco i chciało mi się pić, jak to w lecie, no i dobrze widziałem, chociaż była noc. Huczało mi w głowie, ale i tak dochodziły do mnie ludzkie głosy i słyszałem, jak całe kolumny suną polami, dwa metry nad ziemią. Cóż, kolej na nich. Jechali na wojnę. Ja wracałem. Nasz wagon był mały, ale pomieścił ponad tuzin trupów. Z daleka dobiegał jeszcze huk armaty. W innych wagonach musiało być podobnie. Puf! Puf!... Mała lokomotywa z trudem ciągnęła to wszystko. Jechaliśmy na tyły. Jeżeli zostanę tu z nimi, mówiłem sobie, będzie już po mnie, ale czułem potworny ból, w głowie tak mi huczało, że w pewnym sensie na dobre by mi to wyszło. Naraz dojrzałem gębę trupa leżącego na noszach na końcu wagonu, po prawej, a potem gęby innych, bo stanęliśmy pod gazową latarnią. Ten widok kazał mi się odezwać.
– Uuu, uuu! – przemówiłem do nich.
Pociąg wlókł się jeszcze skrajem pól, łąką tak gęsto okrytą mgłą, że powiedziałem sobie: Ferdinandzie, pójdziesz tamtędy i poczujesz się jak u siebie.
I poszedłem. Ruszyłem z kopyta po tym puchu, to fakt. Oblepiały mnie mgły. No i git, mówię sobie, tym razem zwijam żagle. Usiadłem, było mokro. W oddali widniały już mury miasta, wysokie fortyfikacje, prawdziwa warownia. Pewnie jakieś duże północne miasto. Siadam na wprost, jak mówię. Byłem uratowany, i nie byłem już sam. Robię szelmowską minę. Są przy mnie Kersuzon, Keramplech, Gargader i kumpel Le Cam, cała paczka. Tyle że mają zamknięte oczy. Robią mi wymówki. Przyszli mnie popilnować. Byliśmy razem niemal cztery lata! Nigdy nie opowiadałem im bajek. Gargader miał krwawy otwór pośrodku czoła. Aż opary pod nim poczerwieniały. Zwróciłem mu nawet uwagę. Kersuzon, prawdę mówiąc, stracił rękę, ale za to miał wielkie uszy, żeby lepiej słyszeć. Co do Le Cama, miał prześwit w czaszce, jego oczodoły były jak luneta. Nieźle. Keramplech zapuścił brodę, włosy miał długie jak baba, nie zgubił hełmu i czyścił sobie paznokcie czubkiem bagnetu. Też żeby mnie słuchać. Z tyłka wyłaziły mu bebechy, sięgając daleko, na pola. Musiałem im coś powiedzieć, żeby na mnie nie donieśli. Wojna, mówię, jest tam wyżej, na północy. Nie tutaj. Milczeli.
Król Krogold1 wrócił do siebie. Gdzieś na polach rozległ się huk armatni, akurat kiedy to mówiłem. Udałem, że nie słyszę. To nieprawda, mówię. Zaśpiewaliśmy, wszyscy czterej: Król Krogold wrócił do siebie! Fałszując. Plunąłem Kersuzonowi w gębę, całkiem czerwoną. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł. Kapitalny. Staliśmy przed Christianią2. Nadal tak myślę. Na drodze od południa Thibaut i Joad szli w moją stronę. W dziwnych strojach, raczej w łachmanach. Oni też nadchodzili z Christianii, może po to, żeby rabować. Nabawicie się gorączki! Banda łobuzów!, wrzasnąłem. Kersuzon i tamci nie odważyli się ze mną spierać. W końcu byłem wachmistrzem, nawet po wszystkim, co zaszło. Co z tego, że dezerter; to ja znałem się na rzeczy. Na wszystkim trzeba się znać.
– Gadaj – mówię do Gargadera Yvona, który był z tych stron. – Thibaut zabił starego Morvana, ojca Joada, no powiedz, czy nie zabił. Gadaj, mówię. Mów, co było dalej, to znaczy wcześniej. Opowiedz, jak go zabił, sztyletem, powrozem, szablą? Nie? A więc rozwalił mu gębę dużym kamieniem.
– Prawda – odpowiada Gargader. – Tak było, słowo w słowo.
Ojciec Morvan pożyczył mu trochę grosza, żeby go uciszyć, żeby nie zabierał mu syna daleko, po nic, żeby zostawił go w spokoju i dał mu żyć przy sobie w Terdigonde w Wandei, jak dawniej nam w Romanches w Sommie, gdzie cholernie się nudziliśmy w dwudziestym drugim pułku, przed wojną. Zaprosił go któregoś dnia do Joada, byli tam wpływowi i bogaci goście, członkowie parlamentu, dawali sobie w gaz. Ojciec Morvan też się zaprawił, nawet bardziej niż inni, zalał się w trupa. Wstał od biesiadnego stołu i wychylił się przez okno. Na uliczce nie było jeszcze nikogo. No może jakiś mały kotek czy też duży kamień. Na rogu właśnie pojawił się Thibaut.
– Twój kumpel się nie zjawi. Nie zjawi się, żeby nas zabawić, zagrać coś na swoim instrumencie, chociaż mu za to płacą. Pobrał dwadzieścia écu zaliczki... Thibaut to oszust, zawsze mówiłem.
W tej samej chwili Thibaut, który to usłyszał, podniósł się, w ręku trzymał duży kamień i trafił ojca Morvana w samą skroń, śmiertelnie go raniąc. Trzeba przyznać, zniewaga pomszczona. Straszne. Jego dusza odleciała jak pierwsze uderzenie dzwonu, odfrunęła.