Wojny Huraganowe - Thea Guanzon - ebook + audiobook
BESTSELLER

Wojny Huraganowe ebook i audiobook

Thea Guanzon

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Romans fantasy o miłości kwitnącej z nienawiści.

 

Serce to pole walki.

 

Talasyn nie zaznała niczego poza Wojnami Huraganowymi. Dorastając jako sierota w kraju podbijanym przez bezwzględnego Nocnego Imperatora, odnalazła rodzinę wśród walczących o wolność żołnierzy. Jednak skrywała zabójczy sekret: w jej żyłach płynęła magia światła potrafiąca przecinać cienie Nocnego Imperium. 

 

Książę Alaric, jedyny syn i dziedzic imperatora, otrzymał zadanie wyeliminowania wszystkich zagrożeń dla rządów Nocnego Imperium. By je wypełnić, wykorzystuje swoją armię oraz potężną magię cienia. 

 

Dopóki nie spotkał Talasyn. 

 

Dziewczyna płonęła na polu walki jasną magią, tą samą, która zabiła jego dziadka, przemieniła jego ojca w potwora i rozpętała Wojny Huraganowe. Podczas zderzenia światła z mrokiem ich moce łączą się i tworzą siłę, jakiej nigdy wcześniej nie widziano.

 

Talasyn i Alaric wiedzą, że razem mogą zakończyć tę wojnę, jednakże nadchodzi kolejne, większe zagrożenie. Nowy rodzaj magii, jaki potrafią razem stworzyć, może stać się jedynym sposobem, aby je pokonać. Pchnięci w burzliwy sojusz w samym sercu wojny staną w obliczu sekretów, trudnych wyborów i głośnego bicia własnych serc.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                                                           Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 9 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
4,1 (453 oceny)
198
142
83
22
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daslovinska

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsze kilka stron ciężkie do zrozumienia ze względu na nietypowe nazwy, ale potrzeba tylko chwili by się wgryźć w tą cudowną i soczystą historię. Trochę slow burn, ale kreacja świata, dialogi i cała reszta wciąga na tyle, że nie ma potrzeby się spieszyć. Na plus główna bohaterka, która dla odmiany nie jest głupiutkim bachorkiem, jak to się często zdarza w romantasy. Motyw enemies to lovers zgrabnie poprowadzony. Fajnie, że główny bohater nie jest idealny w każdym calu. Czytajcie na zdrowie! -0.01 punkta za kilkukrotne, trochę zbyt nachalne powtórzenie koloru skóry czy oczy głównej bohaterki (jak już muszę się do czegoś przyczepić)
80
Kraksa

Dobrze spędzony czas

Pierwsze 200 stron było ciężkie a potem byli już lepiej ale nie jestem całością zachwycona a szkoda, oczekiwania miałam wysokie
20
Reliable1987

Nie oderwiesz się od lektury

Matko ale czuję niedosyt!
20
meanhoe

Całkiem niezła

Książkę kocham, ale lektor audiobooka okropny. Monotonny jak w programie przyrodniczym :/ lepiej sięgnąć po ebooka i darować sobie słuchowisko
Carlaxoxo

Nie oderwiesz się od lektury

fajna, wciąga im się jest dalej,ale Talasyn czasami denerwująca,że chce jednego, a za chwilę jednak nie chce
10

Popularność




Tytuł oryginału

The Hurricane Wars

Copyright © 2023 by Thea Guanzon

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo Nowe Strony

Oświęcim 2024

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Sandra Pętecka

Karolina Piekarska

Maria Klimek

Redakcja techniczna:

Michał Swędrowski

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-376-4

Prolog

Jeszcze zanim zobaczył dziewczynę, to ją usłyszał: wysoki i jakby złocisty szmer przedzierający się przez chaos bitwy niczym pierwszy promień wschodzącego słońca.

Kry kołysały się, skrzypiąc pod jego butami, kiedy biegł po zamarzniętym jeziorze w kierunku tego nieznanego dźwięku. Przyciągał go do siebie, niemal wygłuszając inne odgłosy przeszywające zimowe powietrze – krzyki, pobrzękiwanie kusz, grzmienie armat – wszystkie rozbrzmiewające z płonącego miasta położonego na nabrzeżu, za prastarym lasem. Spomiędzy szczelin w murze sosen długoigielnych przezierały ulotne obrazy zniszczenia podsycane przez czerwono-złote płomienie, a w tle, nad koronami z kłujących igieł i pod siedmioma księżycami, rozciągał się całun dymu.

Tu, na lodzie, także wił się dym, ale ten pochodził z etersfery, a nie od ognia. Cień rozkwitał nad szronem, tworząc drżące kręgi i więżąc każdego, kto próbował uciec z miasta. Każdego poza nim i jego legionistami. Wraz z każdym machnięciem jego dłoni w rękawicach, kolejna mroczna bariera rozstępowała się przed nim, aż… wreszcie…

Zobaczył ją.

Kosmyki ubłoconych i wilgotnych kasztanowych włosów rozwiewanych przez górski wiatr wysuwały się z warkocza, by opaść na jej owalną piegowatą twarz o oliwkowej cerze. Poruszała się na kołyszących się krach energicznie, choć nieporadnie, a światło w jej dłoniach płonęło wściekle w kłębiącym się mroku. U jej stóp leżało drgające ciało jednego z jego ludzi. Rzucił się w ich kierunku, przywołując własną broń, i zablokował cios, który byłby zabójczy dla jego prawie poległego legionisty. Gdy dziewczyna zatoczyła się do tyłu, ich spojrzenia się spotkały, a w jej oczach o brązowych tęczówkach ujrzał rozpalające je złote refleksy magii. Może w ten sposób rozpoczęła się wojna. Gdzieś w pustce między kolejnymi uderzeniami serc. W przestrzeni nocy.

Rzucił się na nią.

Rozdział pierwszy

Śluby cieszyły się szaloną popularnością w krainie, gdzie każdy dzień mógł tak naprawdę być tym ostatnim, więc nawet gdyby z nieba spadł deszcz głazów, to żaden nie trafiłby w dostępnego oficjanta. Większość kleryków znajdowała się na liniach frontu, gdzie wyśpiewywali oddziałom Sardovii pieśni o odwadze Maghira Sztylecie Serce i prowadzili dusze umierających żołnierzy ku wiekuistemu zmierzchowi wierzbowych gajów Żniwiarza Adapy. Jednakże dzięki wyjątkowemu łutowi szczęścia jeden kleryk pozostał w górskim miasteczku o nazwie Zimośliwka, gdzie stacjonował regiment, w którym Talasyn pełniła rolę sterniczki, oraz gdzie jej zajmujący ten sam stopień przyjaciele, Khaede i Sol, postanowili złożyć sobie przysięgę wierności.

Wcale się nie dziwię, czemu zostawili tu tego starca, pomyślała Talasyn. Stała w ciemnym kącie długiego domu ze strzechą, przyglądając się, jak przygarbiony sędziwy kleryk przyodziany w jasnożółtą szatę z trudem unosi duży cynowy kielich ponad trzaskającym ogniem, którego płomienie odbijały się w jego łysej i gładkiej niczym marmur głowie. Mówił cienkim i drżącym głosem, kluczył, nieskładnie wypowiadając ostatnie słowa przysięgi małżeńskiej, podczas gdy panna młoda gromiła go wzrokiem.

Mordercze spojrzenie Khaede mogłoby przeciąć nawet szkło metaliczne. To cud, że z tego wątłego mężczyzny nie zostały same strzępy. Wreszcie udało mu się przyłożyć podgrzany nad dymem kielich do ust pana młodego, a następnie do ust Khaede, żeby para mogła wypić złote wino z owoców liczi pobłogosławione ku czci Thonby, bogini ogniska domowego.

Stojąca na obrzeżach tłumu Talasyn zaczęła klaskać wraz z pozostałymi żołnierzami, kiedy kleryk drżącym głosem ogłosił, że Khaede i Sol zostali złączeni na wieki. Pan młody wyszczerzył zęby w nieśmiałym uśmiechu, a panna młoda szybko złączyła ich wargi w pocałunku, prędko zapominając o złości na bełkoczącego oficjanta. Huczne oklaski ich towarzyszy odbijały się echem od grubych wapiennych ścian.

– Myślisz, że będziesz następna, sterniczko?

Wesoła zaczepka dobiegła uszu Talasyn gdzieś znad jej ramienia, na co przewróciła oczami.

– Głupek. – Jako najlepsza przyjaciółka Khaede przez cały wieczór musiała wysłuchiwać podobnych żartów, więc od razu przeszła do obrony. – Czemuż to zamążpójście miałoby znaleźć się na mojej liście priorytetów… – Rozsądek wreszcie dogonił jej język i odwróciła się, by zobaczyć, kim był ten żartowniś. – Z całym szacunkiem, sir.

– Spocznij – odparł Darius, a na jego schowanych pod gęstą brodą ustach błąkał się uśmiech.

Pięć lat temu, kiedy Talasyn się zaciągnęła, włosy bosuna były szpakowate; teraz praktycznie w całości pokrywała je siwizna. Kolejne słowa wypowiedział ciszej, tak, żeby nie usłyszeli ich znajdujący się w pobliżu żołnierze.

– Amiranta chciałaby zamienić z tobą słowo.

Wzrok Talasyn powędrował w miejsce, gdzie wcześniej wśród tłumu dostrzegła Ideth Velę. Kobieta będąca głównodowodzącą wszystkich sił zbrojnych Sardovii, właśnie przechodziła do kuluarów w towarzystwie korpulentnego oficera z czarnym wąsem przypominającym kształtem końską podkowę.

– Generał Bieshimma już wrócił z Nenavaru?

– Dopiero co – odpowiedział Darius. – Z tego, co zrozumiałem, misja się nie powiodła i musiał się wycofać. Więc on i Amiranta muszą omówić z tobą pewną istotną sprawę, dlatego… idź teraz do nich.

Talasyn weszła w tłum. Bez wahania rozpychała się łokciami, skupiając wzrok na znajdujących się na drugim końcu długiego domu drzwiach, za którymi zniknęli Bieshimma i Amiranta. Talasyn płonęła z ciekawości. I nie miało to wyłącznie związku z tym, że została wezwana.

Rozgoryczona liga państw narodowych znanych pod nazwą Sardoviańskiej Wszechosady wysłała generała Bieshimmę na południowy wschód Kontynentu, gdzie leżały tajemnicze wyspy Dominium Nenavareńskiego, by podjął próby zawarcia sojuszu. A może nawet wznowienia go, jeśli wierzyć dawnym historiom. Generał był niegdyś doradcą politycznym i choć wymienił plakietkę biurową na miecz i tarczę, to i tak oczekiwano od niego wykrzesania całej swojej zawziętości i włożenia jej w dyplomację i przekonania królowej Nenavaru, by pomogła Sardovii pokonać Nocne Imperium. Najwyraźniej delegacja nie przebiegła zgodnie z planem, zważywszy na jego rychły powrót, ale i tak… Bieshimma był w Nenavarze.

Żołądek Talasyn przewrócił się od mieszanki zaciekawienia oraz niepokoju, którą myśli o Dominium Nenavareńskim zawsze i niezawodnie w niej wywoływały. Nigdy nie odwiedziła tamtejszych terenów, nigdy nie przekroczyła kurczącej się granicy Sardovii, lecz nawet najmniejsza wzmianka o tym odizolowanym archipelagu znajdującym się po przeciwnej stronie Wszechmorza zawsze pozostawiała w niej jakąś pustkę. Jakby zapomniała o czymś bardzo ważnym i desperacko pragnęła się dowiedzieć, co to było.

Przez wszystkie dwadzieścia lat swojego życia ani razu nie powiedziała nikomu o tej dziwnej więzi łączącej ją z Nenavarem. Był to sekret, zbyt delikatny, by go zdradzić. Ale rozmowa z kimś, kto właśnie stamtąd powrócił, mogła stać się krokiem we właściwym kierunku.

Pomimo zżerającego ją zniecierpliwienia Talasyn zwolniła, kiedy znalazła się w pobliżu jednego z szeregowych, którzy eskortowali generała Bieshimmę podczas jego misji dyplomatycznej. Chłopak miał zaróżowione policzki od panującego na dworze chłodu, a na sztywnym kołnierzu jego munduru topniały płatki śniegu, gdy relacjonował swoją przygodę niewielkiej grupce przysłuchujących mu się gości weselnych.

Pozostali, razem z Talasyn, też byli ubrani w mundury składające się z wełnianych bryczesów, ciężkich butów oraz płaszczy w kolorze skórki pomarańczy z poduszkami na ramionach. Nie było czasu na ładne sukienki ani wielką ceremonię. Ten ślub stanowił skradzioną chwilę między kolejnymi potyczkami.

– Poszło równie źle co poprzednim razem, kiedy to wysłaliśmy posłów do Dominium Nenavareńskiego – mówił szeregowy. – Kilka lat temu, pamiętacie? Chociaż muszę przyznać, że tym razem pozwolili nam się zakotwiczyć i nie kazali zawrócić od razu przy porcie, ale mogliśmy pozostać tam tylko po to, żeby odpocząć i uzupełnić zapasy. Ich królowa, Zahiya-lachis, nie chciała nas przyjąć. Bieshimma zwiał straży portowej i pojechał na koniu w kierunku stolicy, lecz podobno nawet nie wpuszczono go do królewskiego pałacu. „Sprawy obcych nie interesują Dominium”, właśnie te słowa usłyszeliśmy od straży portowej, kiedy próbowaliśmy wyłuszczyć im swoje racje.

Łucznik nachylił się do niego z tajemniczym błyskiem w oku.

– To widziałeś tam jakieś smoki?

Talasyn przystanęła, a inne prowadzone w pobliżu rozmowy powoli ucichły, gdy kilku żołnierzy z zainteresowaniem wyciągnęło szyje w kierunku szeregowego.

– Nie – odpowiedział – ale nie opuszczałem portu, a niebo pokrywały chmury.

– A mnie się zdaje, że one nie istnieją – odparł żołnierz piechoty i pociągnął nosem. – To tylko plotki. Jak dla mnie to Nenavareńczycy są sprytni i po prostu chcą, żeby reszta Liru wierzyła, że te ich smoki istnieją. Nikt cię nie zaczepi, jeśli możesz dysponować armią zionących ogniem robaków.

– Ja zabiłbym za ogromnego zionącego ogniem robaka – stwierdził tęsknie szeregowy. – Nawet z jednym wygralibyśmy wojnę.

I wtedy grupa zaczęła kłócić się o to, czy smok mógłby zniszczyć sztormowiec. Talasyn postanowiła odejść.

Jednakże kiedy zrobiła krok do przodu, jej umysł zasypała lawina mglistych obrazów, kompletnie znienacka, a trwało to tylko chwilę, tyle, co jeden oddech. Wymsknęły jej się, jeszcze zanim zdążyła je pojąć. Ciąg śliskich łusek migoczących na słońcu i coś na kształt korony, ostrej niczym diament, przejrzystej niczym lód. Coś, zbudzone przez rozmowę żołnierzy, próbowało się z niej wyrwać.

Co dolicha…

Zamrugała. I wtedy obrazy zniknęły.

Zapewne przywołał je sosnowy dym unoszący się znad kilku ognisk i snujący się po długim domu, który w połączeniu z ciepłem wydzielanym przez ogromną liczbę ciał zapełniających jedną wąską budowlę niemal wprawiał w trans. Sol był miły i czarujący, więc uwielbiało go mnóstwo ludzi, czego dowodem był fakt, że na jego ślubie pojawiło się niemal ćwierć regimentu.

Z pewnością nie przyszli tu dla panny młodej – niemiłej, drażliwej, zjadliwej Khaede – ale Sol i tak kochał ją z siłą stu serc.

Kiedy Talasyn dotarła do zamkniętych drzwi kuluarów, zerknęła znów na nowożeńców. Otaczała ich horda wylewnie składających życzenia gości, trzymających w rękach kubki z grzańcem, podczas gdy orkiestra garnizonowa grała żywą melodię na piszczałce, trąbce sygnałowej i bębnie z koziej skóry. Uśmiechający się promiennie pan młody całował raz po raz grzbiet dłoni swojej świeżo poślubionej małżonki, a ta próbowała marszczyć z poirytowaniem brwi, ale w ogóle jej to nie wychodziło i para wyglądała na tyle promiennie, na ile mogła w zimowych mundurach sterników. Ich jedyną ozdobę stanowiły zarzucone na szyje wieńce z suszonych kwiatów – dowód tego, że to oni byli młodą parą. Khaede co jakiś czas kładła wolną dłoń na swoim nadal płaskim brzuchu, a w niebiesko-czarnych oczach Sola, odznaczających się na tle jego jasnobrązowej cery, pojawiał się blask przypominający promienie słońca odbijające się w letni dzień od tafli Wszechmorza.

Talasyn nie miała pojęcia, jak tych dwoje zamierzało zajmować się dzieckiem w czasie wojny wstrząsającej całym Kontynentem, ale cieszyła się ich szczęściem. I choć nie była tak naprawdę zazdrosna, to widok nowożeńców obudził w niej tę samą odwieczną tęsknotę, z którą jako sierota żyła już od dwudziestu lat. Tęskniła do miejsca, w którym mogłaby poczuć się jak w domu i do kogoś, z kim mogłaby dzielić to miejsce.

Kiedy Sol zaśmiał się z czegoś, co powiedziała Khaede, i nachylił się, żeby schować twarz w jej szyi, obejmując ją jedną ręką w talii, Talasyn się zamyśliła.

Jak to jest śmiać się tak z kimś? Być tak dotykaną? Wyobraziła to sobie, tylko trochę, i to widmo uścisku sprawiło, że przeszył ją dreszcz.

Stojący w pobliżu pijany żołnierz zatoczył się do przodu, rozlewając grzaniec tuż przy butach Talasyn. Cierpki smród zaatakował jej nos, na co się skrzywiła, chwilowo przytłoczona wspomnieniami z dzieciństwa: wychowawcy cuchnący brzeczką i zsiadłym mlekiem, posługujący się okrutnymi słowami oraz ciężkimi rękami.

To było lata temu. Przeminęło. Sierociniec w slumsach został zniszczony wraz z całą Czachą Dzioborożca oraz wszystkimi bezdusznymi wychowawcami, którzy zapewne zginęli pod gruzami budynku. Nie mogła przecież omawiać ze swoimi przełożonymi istotnej sprawy, kiedy szalała z rozpaczy z powodu rozlanego grzańca.

Talasyn wyprostowała się i wyrównała oddech; a po tym zastukała wytwornie w drzwi kuluarów.

Jak gdyby w odpowiedzi rozległy się niskie, metaliczne dźwięki ostrzegawczych gongów, przeszywające front wapiennego budynku niczym orkan, rozwiewając radosne świętowanie.

Muzyka i rozmowy ucichły. Talasyn, wraz z pozostałymi, rozejrzała się dookoła, wciąż napastowana przez natarczywy hymn wybrzmiewający z wież strażniczych. Z początku wszyscy byli oszołomieni, nie dowierzali, ale po chwili – powoli, niczym fala – goście weselni zaczęli się stopniowo poruszać w oświecanym przez ogniska długim domu, ruszając do działania.

Nocne Imperium atakowało.

Talasyn wybiegła na srebrną noc, czując w żyłach pulsowanie adrenaliny tworzącej jakby warstwę odrętwienia, dzięki której nie czuła na odsłoniętej twarzy przenikliwego zimna. Światła były wyłączane jedno po drugim w całej Zimośliwce, a wypełnione pogodnym złotym blaskiem kwadraciki okien gasły, wtapiając się w mrok. Stanowiło to środek ostrożności wdrożony po to, by nie stać się łatwym celem podczas ataków lotniczych, ale raczej niewiele miało to pomóc. Wszystkie siedem księżyców Liru wisiało na niebie, każdy we własnej fazie, niektóre pełniejsze, a niektóre chudsze, zalewając skąpym, choć ostrym, blaskiem ośnieżone góry.

A jeśli wraz z oddziałem Kesathu przybył choćby jeden sztormowiec, to całe miasto czekał ten sam los co dmuchawiec na porywistym wietrze. Domy zostały wzniesione z kamienia i zaprawy, a ich dachy stworzono z drewnianych więźb oraz wielu warstw strzechy, więc były solidne oraz odporne na trudne warunki atmosferyczne, ale nic nie okazywało się wystarczająco trwałe w zderzeniu z piorunującymi działami Nocnego Imperium.

Ze względu na swoje ustronne położenie, aż na Sardoviańskich Wyżynach, Zimośliwka zawsze pozostawała spokojną osadą drzemiącą pod zimozieloną pierzyną sosen długoigielnych. Jednakże tej nocy pogrążyła się ona w chaosie. Ubrani w futra mieszkańcy uciekali w popłochu do schronów, krzycząc do siebie nawzajem w wirze działań militarnych. Wreszcie działo się to, czego wszyscy się obawiali, powód, dla którego regiment Talasyn został tu przeniesiony.

Podczas gdy łucznicy zajmowali miejsca na murach obronnych, żołnierze piechoty ustawiali barykady na ulicach, a sternicy pędzili na sieć, Talasyn spojrzała na rozgwieżdżone niebiosa. Raczej nie było żadnego sztormowca, uznała, ponieważ gdyby był, to już dostrzegłaby jego masywną sylwetkę.

Przyspieszyła i dołączyła do sterników gramolących się w kierunku sieci. Tuziny stóp w przydzielonych przez wojsko buciorach stąpało ciężko do przodu, przemieniając śnieg w błoto. Talasyn miała wrażenie, jakby całe wieki zajęło im dotarcie na obrzeża miasta, gdzie na stalowych platformach z siatki uplecionej na wzór plastra miodu zadokowane były wąskie korakle z banderą Wszechosady w pomarańczowo-czerwone pasy. Obfite światło księżyców odbijało się od tych zakrzywionych na końcach niczym canoe niewielkich okrętów powietrznych, nazywanych także „żądłami” ze względu na ich niewielkie rozmiary oraz szybkie ataki.

Pędząc w zapomnieniu do swojego korakla, Talasyn dostrzegła nagle, że biegnie u boku Khaede, która także kierowała się do własnego okrętu.

– Ty chyba jesteś niepoważna! – zawołała Talasyn, przekrzykując grzmienie gongów oraz wykrzykiwane przez oficerów polecenia. – Jesteś w drugim miesiącu…

– Nie tak głośno – wysyczała jej przyjaciółka. Zacisnęła zęby, co uwydatniło zarys jej szczęki koloru hebanu, odznaczającej się na tle padającego śniegu. – Mnie i fasolce nic nie będzie. Lepiej martw się o siebie. – Poklepała Talasyn po ręku i zniknęła w tłumie sterników, zanim ta zdążyła odpowiedzieć.

Talasyn rozejrzała się po sieci w poszukiwaniu Sola i przeklęła pod nosem, kiedy zobaczyła, że jego żądło wzbija się w powietrze. Pewnie nie miał o tym pojęcia. Talasyn mogła się mylić, ale przeczuwała, że Khaede i Sol wkrótce będą mieli za sobą pierwszą kłótnię małżeńską.

Jednakże teraz nie mogła nad tym rozmyślać. W oddali majaczyły sunące ponad zalesionym grzbietem górskim korakle Nocnego Imperium. Te okręty z zaostrzonymi dziobami nazywano kłami, ponieważ uzbrojone były po zęby i atakowały bezwzględnie w watahach tak licznych, że horyzont ginął za ich czarno-srebrnymi banderami powiewającymi na chłodnej bryzie.

Talasyn wskoczyła do zagłębienia w swoim okręcie, naciągając na dłonie brązowe skórzane rękawice, które miała schowane w kieszeni płaszcza, po czym szarpnęła za kilka dźwigni z łatwością charakterystyczną dla kogoś, kto robił to już wiele razy. Żagle żądła podniosły się i krystaliczne serca eterowe osadzone w drewnianym kadłubie rozbłysły jaskrawą zielenią, czym obudziły okręt do życia, skrząc się od magii wiatru pochodzącej z wymiaru Porywu Wichru, którą sardoviańscy Zaklinacze wydestylowali i w nich umieścili. Rozległ się głośny szum z nadajnikoodbiornika, urządzenia w kształcie pudełka naszpikowanego pokrętłami oraz zdobionego drucikami z metali przewodzących. W jego wnętrzu świeciło na biało kolejne serce eterowe, jednakże to było zasilane magią Traktu Burzy, burzliwego wymiaru produkującego dźwięk, zazwyczaj w postaci grzmotu, którym można manipulować tak, by przesyłał także głos poprzez coś, co znano pod nazwą eterfali.

Talasyn wystartowała, zaciskając palce na sterze i zostawiając za sobą kłęby magicznych zielonych oparów, po czym zajęła pozycję w dużym kluczu pozostałych okrętów powietrznych Sardovii.

– Jaki mamy plan? – zapytała przez nadajnikoodbiornik, a pytanie to rozbrzmiało echem na częstotliwości eterfali, na którą nastawione zostały pozostałe urządzenia telekomunikacyjne jej regimentu.

Znajdujący się na przedzie formacji Sol odpowiedział z typowym dla siebie spokojem, jaki tylko on potrafił odnaleźć w sobie w trakcie walk. Jego głos zabrzmiał z tuby usytuowanej na nadajnikoodbiorniku i wypełnił zagłębienie korakla Talasyn.

– Mają przewagę liczebną dziesięć do jednego, więc najlepiej będzie postawić na standardowe taktyki defensywne. Postaraj się trzymać ich z dala od murów miasta, dopóki mieszkańcy nie zejdą do schronów.

– Przyjęto – odpowiedziała Talasyn. Nie mogła powiedzieć mu o Khaede. Istniałoby ryzyko, że straciłby wtedy koncentrację, a poza tym usłyszałoby o tym mnóstwo towarzyszy. Jednakże, nie mogąc się oprzeć, dodała: – A tak w ogóle, to gratulacje z okazji ślubu.

Sol się zaśmiał.

– Dzięki.

Sardoviańskie żądła utworzyły zwartą formację wokół murów Zimośliwki i okręty Kesathu zaatakowały je od frontu. Chociaż wąskie korakle Wszechosady nie umywały się do wyposażonych w wielopoziomowe kusze powtarzalne oraz plujące ołowiem organki wilków Nocnego Imperium, to nadrabiały zręcznością – zręcznością, którą Talasyn w pełni wykorzystywała na swoją korzyść przez następne kilka przyprawiających o zawrót głowy minut. Pruła przez nocne niebo, unikając jednego zabójczego bełtu za drugim i wystrzeliwując kilka swoich z kusz doczepionych do rufy okrętu. Korakle wroga okazały się nie dość zwrotne, a ona była dobrym strzelcem, więc wielokrotnie udało jej się rozerwać płótno żagli i roztrzaskać drewniane kadłuby.

Ale wilków nadciągnęło tak wiele i wkrótce udało im się przedrzeć przez perymetr obronny sardoviańskiego regimentu. Ich wycie rozbrzmiewało coraz bliżej i bliżej oświetlanych przez księżyce domostw Zimośliwki.

A w oddali…

Serce podeszło Talasyn do gardła, kiedy dostrzegła ogromną sylwetkę kesatheńskiego opancerzonego dwumasztowca zawieszonego nad ośnieżonym szczytem górskim, wśród kłębiących się oparów szmaragdowego eteru. Z pobliskiej doliny, gdzie czekały właśnie na ten okręt, wyłoniły się dwie sardoviańskie fregaty – pełnorejowce o kwadratowych żaglach, mniejsze, lecz również obładowane działami.

To miała być rzeź. Ale przynajmniej Nocne Imperium nie sprowadziło do Zimośliwki sztormowca. Dopóki się tu nie pojawi, to wciąż istniała szansa na wygraną.

Talasyn rzuciła się w wir walki, kierując swoje żądło prosto w oko cyklonu. Nigdy wcześniej nie walczyła ani nie latała z taką zawziętością. Kątem oka widziała, że okręty jej towarzyszy broni stają w płomieniach albo rozbijają się o otaczające ich blanki i wierzchołki drzew. Jeszcze nie tak dawno temu wszyscy byli bezpieczni w długim domu, gdzie beztrosko świętowali ożenek Sola z Khaede.

To była tylko iluzja. Wojny Huraganowe niszczyły każde ciepłe miejsce, każdą krztę pogodnej chwili. Nocne Imperium Kesathu rujnowało wszystko, czego się dotknęło.

W Talasyn roziskrzyły się pierwsze słabe płomyki. Pełzły od podbrzusza aż po same koniuszki palców niczym rozgrzane do białości igiełki kryjące się tuż pod skórą.

Weź się w garść, nakazała sobie w myślach. Nikt nie może się dowiedzieć.

Obiecałaś to Amirancie.

Przełknęła ślinę, gasząc ogień rozpalający jej duszę, uwalniając się od uczucia palenia. Za późno zdała sobie sprawę, że kilku wilkom udało się ją otoczyć, kiedy była rozproszona. Żelazne pociski ich organków poprzebijały jej okręt powietrzny ze wszystkich stron i wkrótce zaczęła spadać, i nie było już niczego oprócz zbliżającego się do niej wirującego gruntu.

Rozdział drugi

Śniła, że ma piętnaście lat, a jej miasto, Czacha Dzioborożca, znów wzbija się ponad trawy koloru słomy typowej dla Wielkiego Stepu, niczym nieostrożnie złożony tort osadzony pośród strzelistych ścian z suszonych cegieł i soli, ziemi ubijanej w szalunkach, ażurowego drewna i zwierzęcych skór. Uciekała przed stróżami, pilnując, by z wypchanych kieszeni jej zniszczonych ubrań nie powypadały podpłomyki ani suszone owoce. Z każdym ciężkim oddechem przeklinała czujność sklepikarza.

Czacha Dzioborożca była – niegdyś – wyższa niż szersza. Jej mieszkańcy już od najmłodszych lat uczyli się chodzić wertykalnie, wspinać się wyżej i wyżej, a Talasyn nie była wyjątkiem. Gramoliła się po drabinach i półkach skalnych, biegła po dachach, pędziła przez chybotliwe mosty łączące budynki, a stróże gonili ją, dmuchając w gwizdki z ptasich kości. Pędziła i pędziła, wspinając się coraz wyżej i czując w kończynach znajomy ból, jaki zawsze powodowało przemierzanie tego miasta, oraz strach, kiedy stróże dosięgali rękami jej stóp. Jednakże ona dalej wdrapywała się coraz wyżej, wyżej i wyżej, w kierunku nieba, aż wreszcie dotarła do blanków zachodniej części muru. Lodowaty wicher zaczął szarpać ją za włosy i chłostać jej spierzchnięte wargi, gdy podciągnęła się do góry i stanęła na murze, słysząc za sobą przenikliwy i natarczywy dźwięk gwizdka.

Zamierzała obejść miasto po murach, a później wrócić do położonych na samym jego dole slumsów, gdzie mieszkała z resztą znajdujących się na dnie, żyjących w nędzy ludzi i gdzie stróże by nie weszli, ponieważ nie warto było gonić po tamtejszych zaułkach osieroconej ulicznej żmii, która ukradła kilka podpłomyków i trochę owoców. Jednakże kiedy się wyprostowała, balansując na krawędzi suszonych cegieł, i spojrzała na rozciągający się daleko w dole Wielki Step, na przestwór wysokich traw i przęśli, wtedy go zobaczyła.

Zobaczyła sztormowiec.

Majaczył na płaskim horyzoncie, eliptyczny, przypominający stawonoga, z piorunującymi działami wystającymi od dziobu po rufę niczym odnóża. We wspomnieniach Talasyn miał on pięćset metrów długości. W jej śnie był tak duży, co otaczający ją świat.

Napędzany dziesiątkami serc eterowych naładowanych magią deszczu, wiatru i błyskawic przez zmyślnych Zaklinaczy Imperatora Gaherisa, emanujących pulsującym szafirowym, szmaragdowym i białym światłem przebijającym się przez blachy z półprzeźroczystego szkła metalicznego pokrywającego kadłub okrętu, sztormowiec zbliżył się do Czachy Dzioborożca z ponurą determinacją godną sprowadzającego klęskę tsunami, ciągnąc za sobą chmury burzowe. Nieskończone morze lśniącej trawy uginało się pod nim, kładło pod wpływem wichury wytwarzanej przez Poryw Wichru, który generował jego ogromne turbiny pod stopniowo ciemniejącym niebem.

Talasyn zamarła w przerażeniu. Pamiętała, że zaczęła uciekać, schodzić niżej, aż wreszcie znalazła schron, jednakże we śnie jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Sztormowiec znajdował się coraz bliżej i bliżej, wiatr przeszywał jej serce niczym żelazne strzały i wtedy nagle…

Obudziła się.

Otworzyła szeroko oczy, rozchyliła wargi i głośno wciągnęła powietrze. Gęsty dym wypełnił jej płuca i zaczęła kaszleć, walcząc z zaciskającym się poparzonym gardłem. Wszystko spowijała czerwień, a roztrzaskane szkło metaliczne połyskiwało w świetle księżyców. Dłońmi w rękawicach zaczęła grzebać przy klamrze wbijającej się w jej talię, aż wreszcie uprząż puściła i Talasyn wypadła na hałdę śniegu, wśród spadających wokół niej odłamków bulaju żądła.

Przez chwilę czuła się zdezorientowana, a jej umysł stał się zamglony po tym, jak straciła przytomność, ale wreszcie bariera pomiędzy snami a rzeczywistością zaczęła pękać, odsłaniając pożogę i zimę. Jej serce biło tak szybko, że nie zdołałaby zliczyć jego uderzeń. Talasyn nie znajdowała się w Czasze Dzioborożca ani nie wpatrywała się w przesłaniający całe niebo sztormowiec Nocnego Imperium. Znajdowała się gdzieś za Zimośliwką i patrzyła ponad swoim ramieniem na należące do niej żądło, które rozbiło się i leżało na boku. Jego smukłe płaty nośne były powyginane pod dziwnymi kątami, a żagle w paski pożerane przez płomienie wydobywające się z pękniętego serca eterowego zasilanego magią pochodzącą z Kłębu Ognia i wykorzystywanego do podświetlania okrętu. Ogień powoli rozprzestrzeniał się na resztę korakla.

Talasyn robiła jeden powolny wdech za drugim, aż wreszcie czas do niej wrócił i znów miała dwadzieścia lat, a po cywilizacji na sardoviańskim Wielkim Stepie nie było ani śladu. Został zrównany z ziemią przez armię Kesathu, która postanowiła ukarać go za to, że nie chciał pokłonić się przed Nocnym Imperatorem.

Jeśli Sardovia przegrałaby dzisiejsze walki, ten sam los spotkałby Wyżyny – ponieważ Zimośliwka to prowadząca do nich brama.

Kaszląc, by opróżnić płuca z resztek dymu, Talasyn odczołgała się od wraku. Jej uszkodzone żądło musiało przelecieć – obracając się wokół własnej osi – nad lasem sosnowym rosnącym tuż za Zimośliwką, aż na drugi koniec jeziora polodowcowego. W oddali, za krami i ciemną wodą, przez szczeliny między smukłymi pniami, widziała ruiny budynków, pędzące sylwetki i ogień. Nie było śladu po koraklach, po okrętach pancernych Kesathu ani po sardoviańskich fregatach, co oznaczało, że walki przeniosły się na ląd; najwyraźniej Talasyn była nieprzytomna przez dłuższą chwilę. Po pewnym czasie przestało jej się kręcić w głowie i odzyskała władzę w nogach, więc podciągnęła się na nogi, wstała i ruszyła przed siebie po jeziorze, przeskakując niepewnie z jednej ruchomej kry na drugą.

Na brodę Ojca Stwórcy, ta noc była zimniejsza od serca Nocnego Imperatora. Obłoczki srebrzystej pary kłębiły się przed jej twarzą wraz z każdym jej wydechem, przesłaniając spanikowany tłum wylewający się z lasu na przeciwległy brzeg: to sardoviańscy żołnierze oraz cywile. Część pobiegła w kierunku jaskiń, a pozostali postanowili zaryzykować i wejść na lód. Światło siedmiu księżyców Liru zalewało ich wszystkich blaskiem z nieba, sprawiając, że otaczające ich białe góry przypominały fragment reliefu.

Muszę przejść przez jezioro, pomyślała. Muszę wrócić do Zimośliwki. Muszę wrócić do walki.

Talasyn prawie dosięgnęła zalesionego brzegu, kiedy spomiędzy drzew zaczęły roztaczać się opary cieni i już za chwilę sunęły po śniegu, pożerając kry, które ginęły pod pełznącą falą atramentowej ciemności.

Zatrzymując się gwałtownie, poślizgnęła się na lodzie i choć udało jej się zachować równowagę, to pulsujący od eteru cień ją okrążył. To nie była ciemność nocy ani dym walk trwających w górach. Te cienie wydawały się głębsze, cięższe, bardziej żywe. One się poruszały, owijały zamarznięte jezioro niczym pnącza.

Widziała je już na wielu polach walki. Gdy układały się w takie kręgi, więziły w sobie wszystkich, którzy nie zdążyli z nich uciec. Regimenty Sardovii przekonały się na własnej skórze, że próby przejścia przez te bariery kończyły się ciężkimi ranami, jeśli nie rozczłonkowaniem. To ulubiona taktyka wojowników Wykuwających Cienie, a z nich składał się straszliwy Legion Nocnego Imperium. Teraz, kiedy Talasyn wiedziała już, że Imperator Gaheris ich tu przysłał, szanse Zimośliwki na przełamanie oblężenia wydały jej się znacznie mniejsze.

Tak jak jej szanse na przeżycie.

Przez chwilę stała w kompletnym bezruchu, wsłuchując się w chrzęszczenie śniegu pod butami oraz krzyki ludzi przesłoniętych mętną czernią kłębiącą się w powietrzu.

– Wystrzelać tych, co odłączyli się od grupy – rozległ się z niedaleka jakiś oślizgły i gardłowy męski głos przywodzący jej na myśl ropę.

Talasyn powstrzymała się od przeklęcia. Najwyraźniej Legion przeczesywał jezioro, co oznaczało, że nie byli już potrzebni w mieście, a więc regiment Sardovii musiał się rozpierzchnąć. Zimośliwka została utracona. I w ślad za nią miała pójść reszta Wyżyn, ponieważ ich najbardziej strategicznie położone miasteczko znalazło się w paszczy wilka.

Talasyn zawładnęła mieszanka zgrozy i paniki, która szybko ustąpiła wraz z pojawieniem się dzikiej wściekłości. Nie prosiła o to; tak samo mieszkańcy Zimośliwki. Ani ludzie Sardovii. Zaledwie kilka godzin wcześniej jej regiment świętował przyszłość Khaede i Sola, a teraz biegali po krach, tępieni niczym norniki. Wybijani jeden po drugim. Została sama w nocy, wśród czarnej wody, otoczona ze wszystkich stron czyhającymi w pobliżu wojownikami Wykuwającymi Cienie. Czuła się jak zwierzę w klatce. To nie mogło się tak skończyć.

Wraz ze wściekłością w jej podbrzuszu zapaliła się iskra. Znów poczuła to palenie, tyle że tym razem stało się ono intensywniejsze. Ostre, promienne, żądające sprawiedliwości.

Bolało. Talasyn odnosiła wrażenie, jakby cała płonęła, w duszy i na ciele. Musiała to z siebie wyrzucić, pozbyć się tego, zanim ją to pochłonie.

Nie pozwól, żeby ktokolwiek to zobaczył, ostrzegła ją Amiranta. Nie jesteś jeszcze gotowa. Nie mogą wiedzieć.

Zaczną na ciebie polować.

Zamknęła oczy, próbując się uspokoić, starając się zapanować nad swoimi emocjami. Jednakże, gdy tylko jej się to udało, kra, na której stała, zakołysała się i Talasyn usłyszała chrzęst śniegu pod ciężkimi buciorami. Poczuła chłód na karku i od razu wiedziała, że ktoś jej się przygląda, wpatruje się w herb Sardoviańskiej Wszechosady – feniksa zdobiącego także żagle jej regimentu – przyszyty do pleców jej płaszcza.

– Zgubiłaś się, ptaszyno?

I znów ten przypominający ropę głos. Usłyszała zbliżające się do niej miarowo kroki oraz znajomy dźwięk pocierania krzesiwa pojawiający się wtedy, gdy otwierano Wrota Cieni. Płomień wezbrał w Talasyn, jakby jakaś wewnętrzna tama wreszcie puściła.

Nie miała dokąd uciec.

Nie zamierzam umierać. Nie tutaj. Nie teraz.

Obróciła się na pięcie, żeby spojrzeć swojemu przeciwnikowi w twarz.

Legionista musiał mieć co najmniej siedem stóp wzrostu, a każdy cal jego ciała pokrywała ciężka obsydianowa zbroja. Dłonie w rękawicach zaciskał na ogromnym mieczu wykutym z czystej ciemności, w którą wpleciono nici srebrnego eteru. Ostrze miecza zaskrzyło, kiedy legionista uniósł go nad głowę.

I wydarzyło się to samo co w dniu, gdy zniszczono Czachę Dzioborożca. Zadziałał instynkt. Jej ciało postanowiło walczyć zawzięcie o przetrwanie.

Niczym ptak rozkładający skrzydła, magia zaczęła rozpościerać się w niej, zajmując coraz większą powierzchnię.

Talasyn stawiła czoła mieczowi wojownika Wykuwającego Cienie wraz z falą blasku. Gobelin eteru wiążący wymiary i zawierający w sobie wszystkie żywioły, objawił się przed oczami jej duszy, a ona pociągnęła za jego nici, otwierając wrota Pasma Światła. Wystrzelił on z jej rozczapierzonych palców, żywy i niekontrolowany z powodu jej trwogi, barwiąc otoczenie na złoto.

Ostatnim razem, kiedy to się zdarzyło – gdy kesatheńskie wojsko skradało się po ruinach zrównanej z ziemią Czachy Dzioborożca, szukając niedobitków, żeby zrobić z nich przykład – żołnierz celujący z kuszy do piętnastoletniej Talasyn zginął na miejscu. Jego skóra i kości zostały pochłonięte przez Pasmo Światła. Jednakże ten ogromny legionista zdołał zablokować jej atak, przemieniając swój miecz w podłużną prostokątną tarczę, w którą uderzył promień światła, tworząc ognisty błysk. Lecz Talasyn była zdesperowana, a mężczyzna został zaskoczony, więc zawył, kiedy światło pochłonęło cień i został powalony na ziemię, po czym zwinął się na niej w zakuty w zbroję kłębek.

Siły Sardovii nadeszły za późno, by ocalić Czachę Dzioborożca, ale na tyle prędko, by uratować tych, którzy przeżyli natarcie sztormowca. Bosun Darius widział to, jak Talasyn zabija żołnierza Kesathu i od razu zabrał ją ze sobą do Amiranty.

Jednakże tej nocy, na zamrożonym jeziorze Wyżyn, nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Była zdana wyłącznie na siebie i sama musiała wrócić do swojego regimentu w Zimośliwce.

Nie zamierzała dopuścić do tego, by ktokolwiek stanął jej na drodze.

Skup się, powtarzała do niej Amiranta podczas ich treningów. I Talasyn często rozmyślała nad jej słowami. Eter to żywioł naczelny, ten, który łączy wszystkie pozostałe oraz spaja jeden wymiar z drugim. Co jakiś czas na świat przychodzi etermanta – ktoś, kto potrafi stąpać po ścieżce eteru na bardzo konkretne sposoby.Wyśpiewujący Deszcz. Tancerz Ognia. Wykuwający Cienie. Zwołujący Wiatr. Dotknięci Piorunem. Zaklinacze. I ty.

Pasmo Światła to nić, a ty ją przędziesz. Zrobi to, co jej rozkażesz.

Więc powiedz jej, czego chcesz.

Ogromny legionista leżał na lodzie, młócąc powietrze, niczym żółw przewrócony na skorupę. Jego gruba zbroja pękła w kilku miejscach, a ze szpar sączyła się krew. Talasyn spojrzała na niego zmrużonymi oczami i wyciągnęła rękę do boku, rozczapierzając palce, by odsłonić całun oddzielający ten świat od innych, znów otwierając Pasmo Światła. Broń, która pojawiła się w jej otwartej dłoni, przyzwana z jednego z kilku królestw magicznej energii istniejących w etersferze, przypominała długie sztylety o szerokim ostrzu. Ocaliły one życie niejednemu sardoviańskiemu żołnierzowi piechoty podczas walki wręcz, tyle że ta konkretna składała się wyłącznie ze złotego światła i srebrnego eteru. Płonące w ciemności ząbki jej ostrza przywodziły na myśl promyki słońca.

Przerażenie wojownika Wykuwającego Cienie stało się niemal namacalne, widoczne nawet pomimo zasłaniającej jego twarz maski. Zaczął czołgać się do tyłu, podpierając się na łokciach, gdy Talasyn ruszyła w jego kierunku. Wyglądało na to, że stracił czucie w nogach i może kiedyś skrzywiłaby się na myśl o zabiciu kogoś, kto w tak wyraźny sposób został obezwładniony i stał się bezbronny, ale on był członkiem Legionu, a Wojny Huraganowe ją zahartowały i kolejna strata za stratą powoli wykurzyła z niej dziecko, którym niegdyś była. Teraz pozostała w niej jedynie wściekłość.

I światło słoneczne.

Talasyn cisnęła sztyletem w jego pierś – lecz ostrze nawet go nie dotknęło. Ułamek sekundy, tuż przed tym, jak broń wbiła się w płytę metalu na jego klatce piersiowej, coś…

…ktoś…

…wyłonił się z ciemności…

…i jej sztylet odbił się od kosy bojowej z ostrzem w kształcie sierpa utworzonej z magii Wrót Cieni.

Talasyn straciła koncentrację i jej sztylet utkany ze światła zniknął. Zaciskała pustą dłoń w powietrzu. Znów zadziałała instynktownie i odskoczyła, w ostatniej chwili unikając następnego zamaszystego ciosu tego nowego napastnika.

Siedem jaśniejących blaskiem księżyców przypominających srebrne monety oświetliły częściowo skrytą w cieniach sylwetkę kolejnego legionisty, i choć ten nie był tak ogromny co gigant, którego Talasyn właśnie powaliła, to także był wysoki i szeroki w ramionach, i równie imponujący. Na kolczugę z długimi rękawami nałożony miał kirys z utwardzanej skóry w kolorach czerni i karmazynu z klamrą, a jego ręce pokrywały kolczaste naramienniki oraz łuskowane karwasze złączone z czarnymi rękawicami o palcach zakończonych ostrzami przypominającymi pazury. Spod kaptura z futrzaną lamówką zimowej peleryny w kolorze głębokiego granatu wyglądała jego blada twarz, której dolna część przesłonięta została obsydianową półmaską z wytłoczonymi dwoma rzędami wiecznie obnażonych okrutnie ostrych wilczych kłów.

Efekt był potworny. I chociaż Talasyn nigdy wcześniej nie natknęła się na tego wojownika Wykuwającego Cienie, to wiedziała, kim on jest. Wiedziała, co oznaczała broszka ze srebrną chimerą przypięta na wysokości jego obojczyka. Głowa ryczącego lwa na wężowym ciele bogato zdobionego węgorza osadzonego na zwinnych nogach z kopytami saoli – właśnie tak wyglądał herb imperialny Keasthu.

Ze strachu, równie przeszywającego co górski chłód, z jej płuc uleciało całe powietrze.

Talasyn już nie raz słyszała, że Alaric z Domu Ossinast, Mistrz Legionu Wykuwających Cienie, jedyny syn i dziedzic Gaherisa, miał niesamowicie przeszywające szare oczy. Teraz błyszczały jasnym i chłodnym srebrem władanej przez niego magii, odbijając blask księżyców, kiedy patrzył prosto na nią.

Ostrzegano ją przed nim. Wiedziała, że pewnego dnia będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.

Lecz ten dzień nadszedł za szybko.

Nagle już znalazł się przy niej ze swoją migoczącą kosą bojową, stworzoną z dymu i atramentowej czerni. Talasyn z pewnością musiała wyglądać na przerażoną, ponieważ czuła, jak drży jej warga. Działając instynktownie, znów przyzwała Pasmo Światła i utkała z niego dwa sztylety, po jednym w obu drżących dłoniach. Kosa bojowa zderzyła się z tym, który dzierżyła w prawej, a kiedy Talasyn podniosła ostrze, poczuła wibracje w całej ręce. Wykorzystując całą swoją siłę, odepchnęła od siebie Alarica, ale on szybko odzyskał równowagę i znowu się na nią rzucił.

Och,zaczęłosię.

W ramach treningu Talasyn często odbywała sparing z Mistrzynią Miecza swojego regimentu, lecz żadne uderzenie metalowego oręża nie umywało się do tej czystej pulsującej magii Wrót Cieni, a ćwiczenie z mentorem było dziecinną igraszką w porównaniu z walką z kimś, kto próbował ją zabić. Szczególnie gdy ten ktoś okazywał się niemal dwa razy większy od niej i podobno uczono go władania cieniami, od kiedy nauczył się chodzić.

Mogła jedynie próbować robić uniki i parować uderzenia Alarica, który zmuszał ją do przeskakiwania z jednej kry na drugą, kompletnie nie zwracając uwagi na swojego zranionego podwładnego. Każda ciemna bariera rozpływała się w powietrzu, gdy przez nią przechodzili, jakby książę Kesathu je usuwał… tylko dlaczego? Może czerpał jakąś sadystyczną przyjemność z przeciągania tego starcia, może chciał bawić się nią jak kot myszką. To pytanie miało pozostać bez odpowiedzi. Bo z pewnością nie zamierzała go teraz o to pytać.

Następcę tronu Kesathu cechowała nieustępliwość; pojawiał się niczym pioruny podczas burzy, gwałtownie i jakby wszędzie naraz. Cień zderzał się ze światłem, wytwarzając feerię iskier – raz, drugi, milionowy. Co cieńsze kawałki lodu pękały pod podeszwami ciężkich butów Talasyn i boleśnie mroźna woda opryskiwała jej wełniane bryczesy. Ostrze Alarica z łatwością zdominowało walkę i choć zdesperowana niejednokrotnie próbowała zmusić się do wytworzenia tarczy, chcąc osiągnąć to, czego nie potrafiła, od kiedy tylko zaczęła uczyć się etermancji, to nadal nie mogła tego zrobić. Kilkukrotnie odsłaniała się przed nim podczas tych prób utworzenia tarczy i wtedy jego utkana z cienia kosa bojowa przebijała się przez wątłą broń, którą naprędce skleciła, i w zamian za cały ten wysiłek dostawała jedynie bolesne rany cięte.

Aż wreszcie nadszedł moment, kiedy to Talasyn znalazła się na samej krawędzi kry, balansując na niej, i Alaric zamachnął się od boku swoją kosą. Nie miała czasu na ucieczkę ani na zablokowanie ataku, a nie wiedziała, jak robi się tarczę…

Złączyła dłonie. Jej sztylety przemieniły się w morgensztern2 i – przytrzymując mocno stylisko – machnęła nim w kierunku księcia Kesathu. Gdy złoty łańcuch owinął się wokół ostrza kosy, wręcz zaplątał się na nim, Talasyn z całej siły przyciągnęła do siebie Alarica.

Mężczyzna przeniósł ciężar ciała do tyłu, zapierając się butami o lód, i wbrew jej planom zachował równowagę. Stali zaledwie kilka cali od siebie, ze złączoną bronią, a od kąpieli w jeziorze dzielił ich tylko jeden zły krok. W pewnym momencie kaptur zsunął się z głowy Alarica, odsłaniając zmierzwione czarne falowane włosy. Spojrzenie jego oczu wyglądających znad maski z kłami stało się przenikliwe i niepokojąco uważne. Był tak wysoki, że musiała odchylić głowę do tyłu, żeby móc w nie spojrzeć.

Wyczerpana, oddychała ciężko, i on chyba też nieco się zadyszał, ponieważ jego szeroka klatka piersiowa unosiła się i opadała nieregularnie. Ale kiedy się odezwał, jego głos brzmiał jedwabiście i nisko, tak głęboko, że Talasyn miała wrażenie, jakby noc stała się ciemniejsza.

– Nie wiedziałem, że Sardovia dysponuje nową Tkającą Światło.

Talasyn zacisnęła zęby.

Dziewiętnaście lat temu, podczas wydarzenia znanego teraz pod nazwą Kataklizmu, dwa sąsiadujące ze sobą państwa narodowe w Sardoviańskiej Wszechosadzie rozpoczęły wojnę: Słoneczny Gród, z którego pochodził każdy Tkający Światło na Kontynencie, oraz kierowane Cieniem królestwo Kesathu. Po tym, jak Tkający Światło zgładzili Ozalusa Ossinasta, jego syn, Gaheris, wstąpił na tron i poprowadził Kesath do zwycięstwa, a następnie siłą przyłączył Słoneczny Gród do swojego królestwa; w tym samym czasie Kesath odłączył się od Sardoviańskiej Wszechosady i okrzyknął się Nocnym Imperium. Gaheris przyjął tytuł Nocnego Imperatora i wraz ze swoim Legionem Wykuwających Cienie powybijał wszystkich Tkających Światło i zniszczył ich świątynie, nie pozostawiając po nich żadnego śladu na całym Kontynencie. Z tym że…

– Ten morderczy tyran, twój ojciec, przegapił jedną – wycedziła Talasyn, po czym podskoczyła na palcach i…

…uderzyła swoim czołem w jego.

Poczuła potworny piekący ból i przed oczami ujrzała białe mroczki. A spomiędzy nich zobaczyła, jak kesatheński książę zatacza się do tyłu. Kosa bojowa zniknęła z jego dłoni. Podniósł okrytą rękawicą rękę, by przyłożyć ją do – liczyła na to z całych sił – pęknięcia w czaszce.

Ale nie została, żeby sprawdzić, czy obrażenia Alarica okażą się poważne. Przemieniła morgensztern w sztylet i rzuciła nim, celując w jego ramię. Z gardła następcy imperialnego tronu wydobył się pomruk. Gdy jej broń zniknęła, Talasyn obróciła się na pięcie i popędziłaprzed siebie – pomimo straszliwego bólu głowy, po krach, w oświetlaną blaskiem księżyców noc, w kierunku drzew.

Ani razu nie obejrzała się za siebie w obawie przed tym, co mogłaby zobaczyć.

Rozdział trzeci

Posępne wycie rogu rozbrzmiało w górach w tej samej chwili, kiedy Talasyn wbiegła w gąszcz sosen i jeżyn. To sygnał wzywający do odwrotu, więc obróciła się na pięcie i zamiast pobiec do centrum miasta, pognała w stronę doków. Z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą oraz ranami na rękach, w przepoconym płaszczu, słysząc dzwonienie w uszach spowodowane przypływem adrenaliny oraz uderzeniem w głowę, wybiegła za linię drzew.

Ogień pochłaniający pozostałości Zimośliwki zabarwiał nocne niebo na czerwono, sprawiając, że kolorem przypominało krew tętniczą. Wielkie drewniane karaki Sardoviańskiej Wszechosady, wznoszące się w powietrze wśród kłębów dymu rozwinęły żagle na bryzie. Ich zęzy3 już znajdowały się kilka stóp nad ziemią, a z obu stron pokładu zwisały drabiny sznurowe, po których wspinała się niezliczona ilość uciekających żołnierzy i cywilów. Talasyn przyspieszyła, kierując się w stronę największej karaki, Letniej Bryzy, po czym wgramoliła się na znajdującą się najbliżej niej drabinę, czując mieszankę ulgi i niepokoju.

Choć zdążyła i towarzysze jej tu nie zostawili, to i tak opuszczali to miejsce, oddając tym samym kolejny skrawek ziemi Nocnemu Imperium. Ziemi, której więcej stracić nie mogli.

Talasyn wylądowała na pokładzie na czworakach, a wokół panował chaos. Większość ludzi biegała jakby bez celu, tylko uzdrowiciele przystawali na dłużej, by wyleczyć przerażające rany. Talasyn odróżniała żołnierzy od reszty tylko po strzępkach munduruów oraz śladach sadzy, błota i krwi.

Drabiny sznurowe zostały wciągnięte na pokład, kiedy karaka wzniosła się ponad zaśnieżone Wyżyny na kłębach szmaragdowego dymu magii wiatru. Dziewczyna spojrzała na Zimośliwkę, na płonące dachy i zburzone ściany malejących budynków. Odwróciła się, nie mogąc już dłużej patrzeć na to, co zostało z tego miejsca, w którym odnaleźli chwilę spokoju i radości, i zamarła, gdy jej wzrok powędrował na parę znajdującą się kilka stóp od niej. To, co pozostało z jej życia, zostało wywrócone do góry nogami.

Skulona przy grodzi Khaede tuliła do siebie bezwładne ciało Sola, przytrzymując jego głowę na swoich kolanach. Oboje byli ubrudzeni krwią sączącą się z dziury w jego piersi. Obok nich, na drewnianych deskach, leżał pokryty karmazynową cieczą bełt kuszy.

Talasyn wiedziała, że Sol odszedł, nawet jeszcze zanim podeszła do nich na miękkich nogach. Jego szeroko otwarte niebiesko-czarne oczy skierowane były na niebiosa. Khaede gładziła go po ciemnych włosach, płacząc bezgłośnie, a obrączka, którą wsunął jej na palec zaledwie kilka godzin wcześniej, lśniła w blasku światła księżyców i lamp.

– Prawie mu się udało – wyszeptała, kiedy zdała sobie sprawę, że Talasyn usiadła obok niej. – Wylądowaliśmy awaryjnie żądłami i udało nam się przedrzeć do doków. Zaczęliśmy wspinać się po drabinie. Kazał mi iść przodem, a gdy się odwróciłam, żeby pomóc mu wspiąć się na pokład, zobaczyłam to – gwałtownym ruchem wskazała głową bełt kuszy – to coś wystające z jego piersi. To wydarzyło się tak szybko. Nawet tego nie widziałam. Ja…

Khaede gwałtownie wciągnęła powietrze, cała drżąc. Zamilkła i tylko co jakiś czas pociągała nosem, płacząc cicho. Położyła dłoń na sercu Sola, tuż obok śmiertelnej rany zadanej mu przez kesatheńskiego łucznika, a wkrótce jej palce stały się jeszcze bardziej czerwone od krwi ukochanego.

Talasyn nie miała pojęcia, co robić. Wiedziała, że Khaede należy do osób, które nienawidzą, kiedy okazuje się im współczucie, i że z brutalnością odrzuciłaby każdą próbę pocieszenia. A Talasyn nie potrafiła uronić nawet jednej łzy po stracie Sola, ponieważ dzieciństwo spędzone na Wielkim Stepie stępiło jej wrażliwość jeszcze na długo przed Wojnami Huraganowymi i teraz nie umiała płakać. W pewnym sensie uważała to za coś dobrego – wszak gdyby miała płakać po każdym poległym towarzyszu, to nigdy by nie przestała – ale kiedy patrzyła na pozbawione życia ciało Sola, pamiętając jego pełne dobroci uśmiechy oraz dobroduszne żarty, pamiętając, jak radosna była przy nim jej przyjaciółka, ten brak emocjonalnej reakcji ją obrzydzał. Bo przecież chyba zasłużył na jej łzy, których nie potrafiła wycisnąć, ponieważ czuła się zbyt wyczerpana?

Jej wzrok powędrował na tułów Khaede i żołądek podszedł jej do gardła.

– Musisz powiedzieć Veli, że jesteś w ciąży. Żeby mogła wycofać cię z czynnej służby.

– Zamierzam walczyć tak długo, jak będę mogła – warknęła cicho przyjaciółka. – I nawet nie waż się jej o tym mówić. Jestem najlepszą sterniczką w całej Wszechosadzie. Potrzebujecie mnie. – Położyła wolną dłoń na swoim brzuchu. – Dziecku nic nie będzie. – Kiedy jej dolna warga zadrżała, Khaede zacisnęła usta, układając je w napiętą, wyrażającą stanowczość cienką linię. – Jest silne po ojcu.

Widząc cierpienie i opór malujące się na twarzy przyjaciółki, Talasyn postanowiła dać spokój. To nie był dobry moment na kłótnie, więc zamiast tego rozejrzała się po pogrążonym w chaosie pokładzie, szukając śladu kleryka, który udzielił parze ślubu… i wtedy zobaczyła skrawek jasnożółtej szaty wystający z całunu zarzuconego prowizorycznie na leżącą na plecach sztywną sylwetkę.

W takim razie sama musiała podjąć się ostatniego błogosławieństwa. Już nie raz robiła to samo dla innych na polach bitwy na całym Kontynencie, kiedy znajdowali się daleko od świątyń i domów uzdrowień.

Talasyn nachyliła się nad Solem i, przyłożywszy palce do jego chłodnej skóry, ostrożnie zamknęła niewidzące oczy.

– Niech twa dusza odnajdzie schronienie wśród wierzb – wymamrotała – do czasu, aż Wszechmorze zaleje wszystkie ziemie i znów się spotkamy.

Siedząca obok niej Khaede zrobiła kolejny gwałtowny wdech, który niemal przemienił się w szloch. Karak leciał dalej, nad górami oraz dolinami, pchany zimowym wiatrem, kierując się ścieżką wytyczoną przez gwiazdy.

– Czemu Kesath nie sprowadził sztormowca? – Pytanie Talasyn przerwało pełną napięcia ciszę, która zapadła w biurze Amiranty po tym, jak zdano jej raport.

Pół godziny wcześniej sterniczka pomogła zawinąć Sola w całun i posadziła Khaede na zapasowej kuszetce. I teraz, po zrzuceniu z siebie wilgotnej i osmalonej odzieży wierzchniej, przyjaciółka Talasyn siedziała naprzeciwko Veli, z kocem zarzuconym na skryte pod bawełnianą koszulą ramiona.

– Biorąc pod uwagę teren oraz panujące warunki atmosferyczne, dodanie do tego kolejnych problemów pogodowych byłoby katastrofalne dla obu stron. Lawiny mają to do siebie, że mocno obniżają morale. – Vela mówiła spokojnie i z pełnym przekonaniem zza swojego biurka. – A do tego Zimośliwka jest stosunkowo małą mieściną w porównaniu z tymi znajdującymi się na równinach oraz wybrzeżach, więc liczba ofiar wśród cywilów i sojuszników byłaby wtedy zbyt wysoka.

– To dlatego my nie wykorzystaliśmy sztormowca – zaznaczyła Talasyn.

– No właśnie. – Na ogorzałej twarzy Amiranty pojawił się cień sardonicznego uśmiechu.

Rok wcześniej jeden z legionistów wyłupił jej lewe oko i teraz przesłaniała je misternie zdobiona opaska z miedzi i stali, jeszcze bardziej podkreślając aurę zastraszania i posłuchu, z której Amiranta znana była wśród swoich oddziałów.

– A jeśli chodzi o Kesath, to oni zapewne uznali, że nie będą go potrzebować do zwycięstwa. Podejrzewam także, że wystarczyło im przegnanie nas, ponieważ dostali to, czego chcieli.

– W rzeczy samej – stwierdził po prostu bosun Darius.

Opierał się o ścianę z ramionami skrzyżowanymi na piersi, stanowiąc mizerną kopię radosnego oficera, z którym Talasyn rozmawiała w długim domu.

– Teraz, kiedy zdobył Zimośliwkę, Gaheris zyskał świetną pozycję do tego, by podbić resztę Wyżyn. Już wkrótce będzie miał Króla na Wzgórzu w garści. – Vela nic na to nie odpowiedziała i Darius westchnął, wpatrując się w nią posępnym wzrokiem. – Ideth, ziemie Sardoviańskiej Wszechosady z roku na rok kurczą się coraz bardziej. Wkrótce nie będziemy już mieli dokąd uciec.

– W takim razie, co według ciebie powinniśmy zrobić? – zapytała Amiranta. – Nie ma mowy o kapitulacji. Oboje świetnie o tym wiedzieliśmy, kiedy opuszczaliśmy Kesath. Gaheris bardzo jasno się wyraził: każdego, kto przeszkodzi w wypełnieniu przeznaczenia jego imperium, spotka tragiczny koniec.

Tym razem to Darius milczał, chociaż przy tym nie przestawał wpatrywać się w dowódczynię, która także nie przerwała kontaktu wzrokowego. I po raz kolejny Talasyn poczuła się jak intruz, jakby stała się świadkiem ich niemej rozmowy. Vela i Darius mieli własny język bez słów; znali się od czasów, kiedy to Vela była nowym rekrutem kesatheńskiej floty. Dziesięć lat temu zdezerterowali wraz z kilkoma innymi oficerami oraz wiernymi żołnierzami, zabierając ze sobą do Sardovii osiem sztormowców.

Vela i Darius z niezachwianą determinacją dążyli do tego, żeby rządy żelaznej ręki Nocnego Imperatora nie dosięgnęły całego Kontynentu. Jednakże Wojny Huraganowe ciągnęły się latami i Sardovii pozostało pięć sztormowców, a Talasyn zaczynała dostrzegać pęknięcia w maskach przybieranych przez jej przełożonych.

Darius ze zmęczeniem przesunął dłonią po twarzy.

– Gdyby tylko Bieshimmie się udało – wymamrotał. – Gdyby tylko Dominium Nenavareńskie zgodziło się pomóc.

– Od początku wiedzieliśmy, że szanse na to są nikłe – odparła Vela. – Zawrócili naszego poprzedniego wysłannika. Nenavareńczycy z pewnością wciąż ubolewają nad tym, że poprzednim razem przybyli z odsieczą na tereny Sardovii.

I znów. Wystarczyło jedno wspomnienie o Dominium, by serce Talasyn zabiło szybciej.

– Więc to prawda? – wypaliła. – Nenavar wysłał okręty powietrzne, żeby pomóc Tkającym Światła ze Słonecznego Grodu podczas Kataklizmu? – Słyszała te stare historie; szeptano o tym w tawernach i na targowiskach, wspominano w barakach wojskowych.

– Tak – potwierdziła Vela. – Byłam wtedy kwatermistrzem kesatheńskiej floty. Widziałam zbliżającą się z oddali nenavareńską flotyllę, ale nie dotarła na brzeg. Imperator Gaheris wysłał w jej kierunku prototyp sztormowca.

– To był ukochany projekt jego ojca – dodał Darius, krzywiąc się z niesmakiem. – Ozalus niewiele wcześniej zginął w bitwie. Gaheris dopiero co wstąpił na tron, był zły i zdesperowany. Wydał rozkaz, żeby wysłać świeżo stworzony sztormowiec. Jeszcze go nie przetestowano, lecz zadziałał. Nenavareńska flotylla nie miała z nim szans.

Talasyn wyobraziła to sobie – gwałtowne porywy prądów zstępujących, szalejące potoki deszczu, nagłe niszczycielskie błyskawice wstrząsające nieboskłonem nad ciemnoniebieskim Wszechmorzem i gruchotające okręty powietrzne Dominium, jakby te były zapałkami. Po tym, jak Kesath przyłączył do swojego królestwa Słoneczny Gród, a jego nazwa została zmieniona na Nocne Imperium, zbudowano więcej tych zabójczych broni. Ogromne okręty pancerne powodujące rozległe zniszczenia na lądzie, prawie niemożliwe do zestrzelenia.

By móc w pełni funkcjonować, każdy sztormowiec potrzebował setek serc eterowych, a zasoby kopalni Kesathu były na wyczerpaniu, więc Gaheris postanowił udać się do sąsiadów. Pozostałe państwa narodowe Sardoviańskiej Wszechosady odmówiły mu pomocy. Gaheris postanowił więc odebrać im zapasy serc eterowych siłą i zaczął podbijać jedno należące do Wszechosady miasto za drugim, wraz z każdym zwycięstwem powiększając swoje Nocne Imperium. Vela, Darius oraz ich ludzie zbuntowali się i sprowadzili technologię sztormowców do Sardovii, i teraz, dekadę później, wciąż jej pomagali. Brali udział w wojnie, która zdawała się nie mieć końca.

– Skoro już mowa o Gaherisie – oznajmiła Vela, przenosząc wzrok na Talasyn – oraz ojcach i synach…

– No właśnie. – Darius jeszcze bardziej sposępniał. – Więc Alaric Ossinast wie, że jesteś Tkającą Światło.

Talasyn pokiwała głową.

– Zapewne już poinformował o tym Gaherisa – stwierdziła Amiranta. – Nie cofną się przed niczym, żeby cię zneutralizować. Nie dość, że twoja magia może przekreślić tą należącą do nich, to oprócz tego oni traktują to osobiście. Gaheris widział, jak Tkający Światła ze Słonecznego Grodu zabijają jego ojca i to samo pragnienie zemsty wpoił swojemu synowi. Stałaś się ich głównym celem.

– Przepraszam – wymamrotała Talasyn, czerwieniąc się ze wstydu.

Sardovia potrzebowała sterników, a, jak się okazało, ona miała żyłkę do sterowania żądłami, i niejednokrotnie zalecano jej ukrywanie faktu, że posiada umiejętność manipulowania magią eteru, że potrafi poruszać się po granicy oddzielającej wymiary i sprawić, by jeden konkretny jej służył.

– Zrobiłaś, co musiałaś, żeby przetrwać – powiedział Darius. – Ale teraz nadszedł najwyższy czas, żebyś zaczęła trenować na poważnie.

– Sam trening nie wystarczy – odparła ponuro Vela. – Nie na długo. Na szczęście chyba znaleźliśmy rozwiązanie tego problemu.

Zanim Talasyn zdążyła zapytać, co miała na myśli, Amiranta powiedziała do Dariusa:

– Sprawdź, czy Bieshimma jest już za drzwiami.

Był tam. I dopiero, kiedy Darius się odsunął, żeby wpuścić generała do biura, Talasyn przypomniała sobie, że wszyscy troje chcieli spotkać się z nią w długim domu w Zimośliwce. Chociaż na myśl o ślubie poczuła bolesny ucisk w piersi, to cząstka wcześniejszego zaciekawienia znów w niej rozbłysła, wraz z pewną dozą rezerwy.

Oficer z czarnym wąsem odpowiedział na jej salut zbywającym burknięciem. Nie wzięła tego do siebie – Bieshimma wyglądał, jakby był pogrążony w myślach, kiedy przystanął nad biurkiem Veli i rozłożył na nim papier wyglądający na mapę.

Amiranta skinieniem dłoni przywołała do siebie Talasyn, a więc ta podeszła do nich i stanęła obok Dariusa. Z bliska dostrzegła, że stara, blaknąca mapa przedstawiała południowo-wschodnie wybrzeże Sardovii oraz Dominium Nenavareńskie, wraz z rozciągającym się między nimi pokratkowanym Wszechmorzem. Przeniesiony na mapę Nenavar, składający się w większości z nieoznakowanych rozproszonych wysepek, jakby kartograf nie miał czasu zbadać tego terenu, stanowił kompletne przeciwieństwo pełnej detali części, na której znajdowała się Sardovia.

Co, zawyrokowała Talasyn, zapewne miało sens. Ta mapa z pewnością została sporządzona na okręcie powietrznym, a tylko najbardziej nieustraszona załoga okrętu zbudowanego prawie w całości z drewna podróżowałaby niespiesznie przez terytorium, które według pogłosek strzeżone było przez zionące ogniem smoki.

Mimo to na brunatnym papierze znajdowały się oznaczenia wykonane świeżym atramentem. Nazwy miejsc, punkty orientacyjne oraz zapiski. Ale najbardziej rzucał się w oczy czarny „X” umiejscowiony nad zawijasami gór znajdującymi się w połowie drogi pomiędzy portem Samout, gdzie zadokował okręt powietrzny Bieshimmy a stolicą Dominium, Eskayą, którą, według szeregowego, generał w pojedynkę najechał.

– Tak jak mówiłem wcześniej, zanim przerwały nam te kesatheńskie szumowiny – zagrzmiał Bieshimma – wydaje mi się, że jest to do zrobienia. – Zanurzył stalówkę pióra w pobliskim kałamarzu i narysował ścieżkę z kresek. – Samotne żądło z pewnością nie będzie rzucało się w oczy tak bardzo jak karak, więc ona, w przeciwieństwie do nas, nie będzie musiała obierać drogi na około. Jeśli wyruszy z centralnej Sardovii przez Shipsbane i będzie trzymała się lasu aż do wybrzeża, to z łatwością uda jej się przekroczyć granicę. A jeśli będzie się trzymała z dala od posterunków w Solnych Glinkach, to Nocne Imperium nigdy się o tym nie dowie.

Talasyn uniosła brew.

– Czemu mam przeczucie… sir – dodała szybko, kiedy Bieshinna spojrzał na nią znacząco – że ta „ona”, o której jest mowa, to tak naprawdę ja?

– Bo tak jest – odpowiedziała Vela surowym tonem i Talasyn od razu zaniechała dalszego pyskowania.

Amiranta potrafiła stać się przerażająca, jeśli chciała; dawny kesatheński dezerter nie mógłby objąć przywództwa w armii Sardoviańskiej Wszechosady, gdyby znosił głupców.

– Członkowie eskorty, te haniebne gaduły, którymi mnie obarczono, z pewnością przekazali już reszcie wieści, że udało mi się przedrzeć do stolicy Dominium – odezwał się Bieshimma do Talasyn.

Wzięta z zaskoczenia, wzruszyła ramionami, co samo w sobie było potwierdzeniem.

– Pomyślałem, że może nenavareńska Zahiya-lachis nie zdoła odmówić mi audiencji, jeśli pojawię się pod drzwiami jej pałacu. – Bieshimma spochmurniał. – Lecz, niestety, straże prawie poprzebijały mnie włóczniami. I mojego konia. Uciekłem na tej biednej bestii, nie zobaczywszy wcześniej Królowej Urdui. Ale zobaczyłem to. – Wskazał X na mapie. – Gdy wracałem do portu Samout, niebo po mojej lewej stronie rozbłysło, jakby słońce spadło na ziemię. Z wierzchołka góry wystrzelił słup światła, rozświetlając niebo na kilka mil wokół. Jednakże nie mogłem tego zbadać, ponieważ musiałem prędko wracać na okręt. Bałem się, że po tym, jak zrobiłem scenę pod jej pałacem, Urduja zażąda mojej głowy oraz głów członków mojej załogi. Ale wiem, co widziałem.

Generał wyprostował się i spojrzał w oczy Talasyn, która patrzyła na niego pytająco.

– To była Szczelina Światła – oznajmił. – Nie ma ich na Kontynencie, od kiedy Gaheris napadł na Słoneczny Gród i zniszczył wszystkie źródła Pasm Światła.

Talasyn otworzyła szerzej oczy. Szczelina Światła. Wywołane przez eter rozdarcie w świecie materialnym, gdzie Lightweave istniało bez konieczności przywoływania. Punkt przecięcia, z którym mogła się połączyć, by spotęgować i udoskonalić swoją magię. Właśnie dlatego Legion Nocnego Imperium wciąż rósł w siłę – ponieważ w Kesath znajdowało się kilka podobnych rozdarć pod nazwą Szczelina Cienia. Poczuła nadzieję i podekscytowanie.

Lecz wtedy przypomniało się jej, gdzie tak dokładnie znajduje się ta Szczelina Światła i wzbierające w niej uczucia przemieniły się w coś zbliżonego do przerażenia.

Spojrzała na Velę.

– Chcecie, żebym poleciała do Nenavaru. Sama.

– Przykro mi, że musimy prosić cię o coś takiego – przyznała Amirante – ale domysły generała Bieshimmy są trafne. Rzeczywiście, pojedyncze żądło trudniej wypatrzeć. Sądząc po tym, jak potoczyły się sprawy z Dominium, raczej nie zgodziliby się teraz na to, żebyś swobodnie poruszała się po ich terytorium, niezależnie od tego, ilu posłańców byśmy do nich wysłali, a nie mamy już czasu na wysyłanie kolejnych. Jesteśmy praktycznie otoczeni przez Nocne Imperium.

Talasyn głośno przełknęła ślinę.

– Więc muszę się tam zakraść.

– Wystarczy, że się tam udasz, żeby obcować ze Szczeliną Światła i zaraz po tym opuścisz to miejsce – odpowiedziała Vela. – Tylko nie daj się złapać.

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – mruknęła bez zastanowienia Talasyn.

Vela zmarszczyła brwi.

– Mówię poważnie, sterniczko. Po tym, co zrobiła pewna osoba, po prostu nie możemy jeszcze bardziej rozjuszyć Nenavareńczyków. – Zerknęła na Bieshimmę, jakby chciała sprawdzić jego reakcję, ale on wyglądał na niewzruszonego.

– Zasłużyłem na to – odparł.

Usta Veli drgnęły. I znów zwróciła się do Talasyn:

– Uwierz mi, jeśli cokolwiek wskazywałoby na to, że poproszenie Dominium o pomoc w tej jednej sprawie mogłoby zakończyć się sukcesem…

– Nie, masz rację, Amiranto – przerwała jej Talasyn, kręcąc głową. – Nie mamy czasu.

Po dekadzie konfliktu tereny Sardovii zostały zredukowane o połowę. A nawet ponad połowę, ponieważ Wyżyny też zostały już praktycznie stracone. Nie pozostawało im nic innego. To ich ostatnia nadzieja.

– Ona nie może tak po prostu wkraść się na terytorium Dominium bez żadnego przygotowania. – Darius odezwał się po raz pierwszy, od kiedy dołączył do nich Bieshimma. – Jeśli zostanie złapana, to nie zdoła im uciec…

– Słuszna uwaga. – Vela rozmyślała przez chwilę nad jego słowami, wpatrując się w mapę na mile dzielące ich od Szczeliny Światła. – W takim razie udasz się tam za dwa tygodnie. A poczynając od jutra, rozpoczniesz jeszcze intensywniejsze treningi pod okiem moim oraz Mistrzyni Miecza Kasdar. Zanim wyruszysz do Nenavaru, nauczymy cię wszelkich taktyk obronnych.

– A ja dzięki temu będę miał wystarczająco dużo czasu, żeby rozrysować jak najbardziej szczegółową trasę nadziemną stąd do Szczeliny Światła – odparł Bieshimma. – Zerknę też na nasze dokumenty historyczne i raporty wywiadowcze, by porównać zawarte w nich informacje z tym, co zapamiętałem. Zrobię, co w mojej mocy.

Zwinął mapę i wsunął ją pod pachę, po czym zasalutował Veli i wyszedł z biura. Kiedy znów została z Amirantą i Dariusem, Talasyn dostrzegła na twarzy dowódczyni zmartwienie – nietypowe uczucie dla kogoś, kto odznaczał się stoicyzmem i niewzruszeniem.

– Dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, ale tylko na tyle możemy sobie pozwolić – wymamrotała Vela. – Alaric nie zapomni o tym, że pokonałaś go w walce, Talasyn. Był wyniosłym, zawziętym chłopcem, który wyrósł na pełnego pychy, pamiętliwego młodego człowieka. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co zrobi, kiedy znów na siebie wpadniecie.

– Może go zabiłam – zasugerowała Talasyn z nutą optymizmu. – No wiecie, tym ciosem w ramię.

Darius zaśmiał się bez radości.

– To rozwiązałoby wiele naszych problemów, czyż nie?

– Jeden cios w ramię utkanym ze światła sztyletem to za mało, żeby zabić Alarica – stwierdziła Vela. – Jest najpotężniejszym wojownikiem Wykuwającym Cienie od pokoleń. Nie bez powodu został Mistrzem Legionu zaraz po ukończeniu osiemnastego roku życia. Talasyn, następnym razem, kiedy przyjdzie ci się z nim zmierzyć, musisz być gotowa.

Serce podeszło jej do gardła na myśl o tym mrocznym księciu poznanym na dryfujących krach. O tym zabójczym tańcu, w który ją wciągnął. O jego oczach odbijających srebrzysty blask siedmiu księżyców, gdy patrzył na nią, jakby była zwierzyną.

I zadrżała.

1 Szczurzątka od ang. rats – w ten sposób określają się fani Adama Drivera (przyp. red.).

2 Morgensztern – rodzaj używanej w XIV-XVII wieku broni obuchowej, okutej maczugi o głowicy nabitej żelaznymi ułożonymi gwieździście kolcami.

3 Zęza (z języka żeglarskiego) – najniżej położona część wnętrza kadłuba statku wodnego lub jego przedziału wodoszczelnego (przyp. red.).