Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę - Michał R. Wiśniewski - ebook

Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę ebook

Michał R Wiśniewski

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wchodząc w XXI wiek Polska – jak i cały świat – stała się areną cyfrowej rewolucji. Komputery z fantastycznych wizji przeobraziły się w przedmioty codziennego użytku. Bezgłośny światłowód wyparł skrzeczące modemy, a pokolenie MTV, zbiorowy umysł zjednoczony przed telewizorem, ustąpiło przed pokoleniem Neo, cyborgami połączonymi z komputerami – i sobą nawzajem. Miłość, polityka, kultura, media – globalna sieć odmieniła wszystko. Internet stał się „miejscem”, w którym żyjemy, bawimy się, kochamy, walczymy i nienawidzimy. Czytamy fake newsy, tweetujemy, share’ujemy kontent, lajkujemy… Stanowimy konglomerat umysłów, ciał i maszyn.

Wszyscy jesteśmy połączeni. Wszyscy jesteśmy cyborgami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 227

Oceny
3,9 (73 oceny)
20
33
13
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał R. Wiśniewski

Wszyscy jesteśmy cyborgami

Jak internet zmienił Polskę

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Michał R. Wiśniewski, 2019

Opieka redakcyjna Magdalena Moskal

Redakcja Ewa Polańska

Korekta d2d.pl

Skład Karolina Księżyc / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-953-9

Moim komcionautom

Internet, internet – ogólnoświatowa sieć komputerowa

Słownik języka polskiego PWN

W niedalekiej przyszłości sieci korporacyjne sięgnęły gwiazd, a elektrony i światło płyną przez wszechświat. Postęp komputeryzacji nie zniósł jednak podziałów narodowościowych i etnicznych.

Ghost in the Shell, reż. Mamoru Oshii

Wszyscy jesteśmy porostami. Nigdy nie byliśmy jednostkami.

Donna Haraway

W roku 2019 wypada między innymi:

trzydziesta rocznica wynalezienia WWWdwudziesta rocznica premiery Matrixadziesiąta rocznica wprowadzenia przycisku „like” na Facebooku

Intro

Generacja Neo

Każda inna maszyna

Czyż nie jest przyjemnie posiadać komputer, który z tobą rozmawia?

Vicky, Mac OSX

O tym, że Sinéad O’Connor podarła zdjęcie papieża, dowiedziałem się z telewizji.

W 1992 roku irlandzka piosenkarka wystąpiła w amerykańskim programie Saturday Night Live. Podczas wykonywania utworu War Boba Marleya podarła fotografię ówczesnego papieża Jana Pawła II i powiedziała, żeby „walczyć z prawdziwym wrogiem”.

Nie widziałem tego na własne oczy. Nie oglądałem SNL (bo nie było jak), ale oglądałem Teleexpress. Emitowany codziennie o siedemnastej piętnaście serwis informacyjny, który bardziej niż na poważnych wiadomościach koncentrował się na ciekawostkach i newsach popkulturowych, taki odpowiednik gazetowych popołudniówek. Byłem wówczas młodym katolickim chłopcem i bardzo mnie ta wiadomość zasmuciła. Sinéad O’Connor znałem jako gwiazdę jednego przeboju, przepięknej piosenki Nothing Compares 2U, którą czasem puszczali w 5-10-15. Zwracała na siebie uwagę szokującą jak na owe czasy fryzurą. Kobieta? Z ogoloną głową? I to piosenkarka? A teraz okazało się, że nienawidzi papieża (naszego papieża!), jakby mało jej było skandali. Długo się tym nie przejmowałem, zwłaszcza że już rok później słuchałem antyklerykalnej Wojny plemników Big Cyca.

Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, o co naprawdę chodziło Sinéad O’Connor.

W podręczniku do gry fabularnej Cyberpunk 2020 wydanej w 1992 roku poza opisem futurystycznych sprzętów czy zwyczajów znaleźć można przykładowe archetypy postaci, w które mogą wcielić się gracze. Jedną z nich jest rockman – ilustrowany komiksowym obrazkiem skąpo odzianej dziewczyny z futurystyczną gitarą. Co to jest cyberpunk? To ruch literacki z końca lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Ruch wyrosły z Zeitgeistu nadchodzących zimnych i syntetycznych lat osiemdziesiątych, a także ze sprzeciwu wobec tradycyjnej i skostniałej literatury science fiction. Odpowiednik punka w muzyce popularnej. Jest całkowicie nowym sposobem myślenia o przyszłości. Ale mało kto, myśląc o cyberpunku, myśli o grupie młodych wówczas pisarzy. Otwierają się zupełnie inne szufladki skojarzeń. Mówisz „cyberpunk” i widzisz neonowe miasta nocy. Mówisz „cyberpunk” i widzisz ludzi modyfikujących swoje ciała cybernetycznymi wszczepami. Mówisz „cyberpunk” i widzisz hakerów z zakazanych barów, jak szczury kąsających cybernetyczne cielska wielkich jak państwa korporacji. Mówisz „cyberpunk” i widzisz niebo nad portem koloru monitora ustawionego na nieistniejący kanał. Bo cyberpunk to przede wszystkim estetyka. Zbiór podręcznych gadżetów, które rozpalały wyobraźnię wszystkich nastolatków świadomych tego, że dożyją roku 2020. Zbiór haseł i memów, które ukształtowały dzisiejszą cyberprzestrzeń. A gdy wreszcie nadeszła ta oczekiwana przyszłość, po cichu wtopiły się w otoczenie.

W pewnym sensie akt O’Connor był wpisany w cyberpunkową mitologię. Artystka buntowniczka, która walczy z systemowym złem, przejmując na chwilę korporacyjną sieć telewizyjną. Wystarczy pokazać światu prawdę, a przebudzone – bo poinformowane – masy same się zbuntują. Tak wyglądało to w Uciekinierze, Johnnym Mnemonicu czy Gamerze. Ale przypadek O’Connor pokazał, że to wcale tak nie działa. Jej gest szybko został zneutralizowany przez grupę trzymającą władzę i przyciski. Zgromadzona w studiu publiczność nie wiedziała, jak się zachować, więc nie zrobiła nic, gdy napis „Brawa!” nie został włączony. Posłuszne cyborgi – ludzie sprzęgnięci z maszyną – które klaszczą i śmieją się na rozkaz. Może dlatego w Matrixie antysystemowi bojownicy zachowywali się jak sekta, chodząc, przebudzając i werbując pojedynczych ludzi.

Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, o co naprawdę chodziło Sinéad O’Connor, bo wcześniej nie miałem internetu. Polskie media bardzo długo nie pokazały prawdy, trzymając się narracji „wariatka obraża naszego papieża”. Największa liberalna gazeta codzienna puściła z tej okazji korespondencję ze Stanów Zjednoczonych. Zachwycona dziennikarka pisała o reakcjach „normalnych Amerykanów”, którzy są bardzo religijni, i że powinniśmy tej duchowości Ameryce zazdrościć. Tymczasem na przykład „Los Angeles Times” zamieścił długi list Sinéad O’Connor, w którym wyjaśniała, co stało za jej występem – chciała zwrócić uwagę na zbrodnie irlandzkiego Kościoła katolickiego, na krzywdzone dzieci i kobiety. Dziś są już raczej powszechnie znane, nawet w Polsce.

Kiedy nie było internetu, bardzo łatwo budowało się fałszywy obraz rzeczywistości. Taki Matrix. Archiwalny numer „Los Angeles Times” z listem O’Connor przeczytałem w sieci kilkanaście lat po jego publikacji.

Gdy Neo, bohater Matrixa, wybrał czerwoną pigułkę i zbudził się w prawdziwym świecie, z jego gardła wydobył się przeraźliwy skrzek. Wycie ludzkiego głosu przechodziło w potworny, maszynowy wizg. Dźwięk doskonale znany użytkownikom komputerów łączących się przez sieć telefoniczną. Pieśń z zer i jedynek zamienionych na sygnały dźwiękowe. Niezrozumiałe i niezbyt przyjemne dla ludzkiego ucha.

Matrix opowiadał o lęku przed przyszłością, karmił się nastrojami dogasającego millennium. Ostatnia dekada XX wieku upłynęła w duchu „końca historii” – upadł komunizm, zwyciężył kapitalizm, Polska w szoku wolności zaczęła rosnąć w siłę (chociaż, jak później się okazało, nie cała). Skoro było tak fajnie, to skąd brał się ten lęk? Dlaczego w amerykańskich serialach (wtedy jeszcze oglądanych w telewizji, jeden odcinek na tydzień) zapanowała atmosfera podejrzliwości i paranoi? Cisza przed burzą jest zawsze podejrzana. Nie wiedząc, czego naprawdę należy się bać, zaczęliśmy bać się techniki.

Rok 2000 był czymś więcej niż tylko symboliczną datą – tego dnia miały oszaleć komputery. Prosty błąd projektowy w formacie zapisu daty, rok zapisany jako dwie, a nie cztery cyfry – maszyny miały myśleć, że zamiast roku 2000 jest 1900. Straszono, że owa pluskwa milenijna, Y2K bug, przyniesie apokalipsę – przestaną działać banki i elektrownie, a z nieba zaczną spadać samoloty.

Było nieco inaczej – rok później sieć nie przestała działać, ale pękła bańka internetowa i wiele firm zbankrutowało. Samoloty faktycznie zaczęły spadać, ale nie z powodu komputerów, tylko historii, która się wcale nie skończyła. 11 września 2001 roku Ameryka, a z nią cały świat, weszła w erę wojen z terrorem. XXI wiek zaczął się na dobre. Rozsadzany przez konflikty, ale połączony siecią.

O ataku terrorystycznym na nowojorskie wieże World Trade Center dowiedziałem się z internetu. Od razu włączyłem telewizję. CNN z kablówki nie pokazywało niczego innego.

Neo chciał uciec z Matrixa, cyfrowego świata ułudy, a ja wręcz przeciwnie – chciałem się tam znaleźć. Skrzek modemu łączącego się przez telefoniczny numer dostępowy 0202122 był krzykiem wolności. Dostęp do internetu oznaczał dostęp do danych, do wiedzy, do zbiorowej światowej świadomości. Portal do innego wymiaru otwierał się na chwile wyznaczane impulsami, co trzy minuty, opłata jak za połączenie lokalne (te słowa dziś nic nie znaczą). Rachunek telefoniczny puchł. W tamtych czasach mówiono o „surfowaniu po internecie”, ale łączenie się przez telefon przypominało raczej połów pereł przez nurków bez aparatu tlenowego. Skok do głębokiej wody, na jednym oddechu, łapczywe poszukiwanie skarbów (e-maile, posty z usenetu, obrazki z anime), z nerwowym zerkaniem na licznik – przekroczył trzy minuty, to znaczy, że trzeba siedzieć przez trzy kolejne. Stały dostęp do internetu miały wówczas różne firmy, instytucje i uczelnie oraz – wyobrażałem sobie – jacyś ogromnie zamożni ludzie, których było stać na pociągnięcie do posesji specjalnego kabla.

Ten pierwszy internet, toporny i paździerzowy, wyglądał jak zbroja filmowego Iron Mana, którą Tony Stark zbudował ze złomu w jaskini – można powiedzieć o nim tyle, że był i działał. Przeszedł ewolucję podobnie jak cybernetyczne zbroje superherosa – stawał się coraz szybszy, coraz ładniejszy, coraz bardziej dostępny.

Prawdziwą rewolucję przyniósł XXI wiek, gdy łącza szerokopasmowe trafiły pod strzechy. Telekomunikacja Polska zaczęła oferować usługę nazwaną Neostradą. Stały, chociaż limitowany dostęp do internetu wymagał jedynie linii telefonicznej. Starzy użytkownicy z przerażeniem patrzyli na „dzieci Neo”, które szturmem wdarły się na dotąd „elitarne” fora, strony i chatroomy. Reszta jest historią, pełną miłości, nienawiści i obrazków z kotkami proszącymi o „cheezburgera” w koślawej parodii angielskiego.

Barierą dostępu była również kwestia posiadania komputera – kwestia finansowa (rozwiązywana wizytami w kafejkach internetowych, gdzie można było również zagrać w gry), ale i genderowa. Komputer traktowany był kiedyś jak zabawka dla chłopców – dziewczynki korzystały głównie ze sprzętu należącego do ojców albo starszych braci. Dlatego ważna była kolejna rewolucja, która nastąpiła dekadę później – pojawiły się smartfony, skrzyżowanie telefonu z komputerem. Dziś można być połączonym z siecią przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Nigdy nie wiadomo, o której godzinie prezydent USA wrzuci na Twittera wpis, od którego zacznie się III wojna światowa.

Pomyślałem sobie o Sinéad O’Connor, bo niedawno ktoś przypomniał tę historię na Twitterze. Poznałem nowe fakty, na które wcześniej nie zwróciłem należytej uwagi. W twitterowym wątku zobaczyłem zdjęcie, wykonane dwa tygodnie po incydencie w SNL. Przedstawia O’Connor na scenie, otoczoną ramieniem przez starszego gościa z brodą. To Kris Kristofferson, który wsparł ją w czasie koncertu z okazji trzydziestej rocznicy oficjalnej działalności Boba Dylana na Madison Square Garden w Nowym Jorku, gdzie została wybuczana. Dwie osoby z różnych światów, pokoleń, połączone w sprzeciwie przeciwko złu. Odgrzebana wzruszająca historia szybko obiegła wszystkie portale. W zalewie złych wiadomości każdy promień nadziei jest na wagę złota.

Na początku internet nas połączył. Połączył pokolenia. Przez moment wydawało mi się wręcz, że nastąpi koniec generacji, że pionową strukturę zastąpi pozioma, w której wszyscy będą mogli rozmawiać ze wszystkimi. Tak się nie stało – sieć podzieliła się na bańki, nie zawsze hermetyczne, ale wpływające na odbiór rzeczywistości. „W niedalekiej przyszłości sieci korporacyjne sięgnęły gwiazd, a elektrony i światło płyną przez wszechświat.Postęp komputeryzacji nie zniósł jednak podziałów narodowościowych i etnicznych” – prorokowali w 1995 roku twórcy anime Ghost in the Shell. Nie zniósł też podziałów klasowych, wiekowych i płciowych. Dlatego tak naprawdę nie istnieje żadna „generacja Neo”, ani tego z Matrixa, ani Neostrady. Istnieje za to społeczeństwo cyborgów, ludzi sprzężonych ze sobą za pomocą komputerów. Konglomerat umysłów, ciał i maszyn. Wszyscy jesteśmy połączeni. Wszyscy jesteśmy cyborgami.

I wszyscy możemy kłamać.

W listopadzie 2019 roku w alternatywnym, futurystycznym Los Angeles z filmu Blade Runner łowca nagród Rick Deckard mówi o androidach, że są „jak każda inna maszyna. Mogą stanowić korzyść lub zagrożenie”. W pewnym sensie internet jest jak każda inna maszyna. Tylko o wiele bardziej skomplikowana.

Dzień, w którym umarła MTV

Cyborg rodem z science fiction był dosłowną chimerą mięsa i maszyny. Rzeczywisty cyborg był rozszerzeniem ludzkiego układu nerwowego: kino, radio, telewizja i dogłębna zmiana postrzegania, której wciąż nie pojęliśmy. Oglądając telewizję, wszyscy stajemy się częścią elektronicznego mózgu.

William Gibson, Googling the Cyborg

Wieczorem 26 sierpnia 2013 roku zobaczyłem, jak Bret Easton Ellis zamordował MTV. Na zakończenie teledysku Too Many Friends grupy Placebo, w którym wystąpił jako narrator, autor American Psycho poprosił o zostawienie komentarza pod filmem.

Poczułem się jak wtedy, gdy oglądałem Hair-Raising Hare, kreskówkę z Królikiem Bugsem z 1946 roku. W pewnym momencie długouchy bohater spojrzał w kamerę i spytał „Czy jest na sali doktor?”, po chwili podniosła się czarna sylwetka, jakby cień człowieka zasłaniał projektor („Ja jestem doktorem”. „Co jest, doktorku?”). W kinie ten żart działał genialnie (podobnego gagu użyto we współczesnej produkcji Simpsonowie. Wersja kinowa), ale wciśnięty w mały ekran przypominał jedynie, że ta kreskówka powstała z myślą o zupełnie innym medium. O zupełnie innych czasach, kiedy filmiki animowane oglądało się na kinowych porankach, a nie na Cartoon Network. Tak samo Too Many Friends został przygotowany do oglądania na YouTubie. Sprawdziłem – w komentarzach ludzie naprawdę zostawiali odpowiedzi.

Jeszcze w piosence Rock is Dead promującej Matrixa Marilyn Manson śpiewał, że chociaż „rock jest bardziej martwy niż śmierć”, to wciąż „Bóg jest w telewizorze”. Minęło kilka lat i zaczęły pojawiać się pytania: „czy telewizja nie żyje?”. Warto na nie odpowiedzieć – bo żeby zrozumieć internet, trzeba zrozumieć telewizję.

Gadanie o śmierci dominującego medium towarzyszy narodzinom każdego nowego. Pierwszym teledyskiem, który puściła stacja MTV, był Video Killed the Radio Star grupy Buggles, synthpopowy hit z 1979 roku. Piosenka o gwieździe radia, która przestała świecić, gdy nadeszły media wizualne. Jestem rówieśnikiem tego wideoklipu, tak jak jestem rówieśnikiem Beavisa i Butt-Heada, dwóch przygłupich nastolatków z kreskówki Mike’a Judge’a emitowanej w latach dziewięćdziesiątych przez MTV. Dwa przegrywy z amerykańskich suburbiów, którzy wolny czas spędzali na włóczeniu się po okolicy – oraz na oglądaniu telewizji. Komentowali kolejne teledyski, dzieląc je na te, które są do niczego (suck), i te, które są fajne (cool). W jednym z odcinków Beavis zaczął snuć marzenia – jak fajnie byłoby, gdyby z góry znać rozkład jazdy MTV, żeby oglądać tylko fajne teledyski. Butt-Head sprowadził go na ziemię: „A co byś robił, czekając na nie?”, „Oglądał telewizję”. Nadawany przez satelitę strumień treści był z góry narzucony i można było mu się jedynie poddać – albo zmienić program. Tylko na jaki? „Pięćdziesiąt siedem kanałów i nic na nich nie ma” – narzekał w piosence z 1992 roku Bruce Springsteen.

Pokolenie MTV

Ja nie narzekałem – dla mnie kablówka czy telewizja satelitarna były oknem na świat. Możliwością, żeby nadrobić lata spędzone za żelazną kurtyną, która poważnie ograniczała dostęp do popkultury zachodniej. Dziś, gdy premiera kinowego hiciora jest opóźniona w stosunku do światowej o kilka dni, wybucha skandal, denerwują się fani i internetowi publicyści. A jeszcze trzydzieści lat temu normą były filmy trafiające do kina po latach, czasem wręcz dekadach.

Nagle mogłem nie tylko słuchać najnowszej muzyki, ale i oglądać całe teledyski – a nie tylko fragmenty puszczane w polskich audycjach takich jak Non-stop kolor. Koloru nie było widać na czarno-białym telewizorze, który oprócz dwóch programów Telewizji Polskiej łapał sygnał z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, można było oglądać serial Polizeiruf 110 (Telefon 110, produkowany zresztą do dziś) albo rozrywkowy program Variétés we wtorki. Piszę o tym wszystkim z pamięci, bo ją od najmłodszych lat wypełniają obrazy z telewizji. Beavis tłumaczył kiedyś Butt-Headowi, że telewizja była zawsze, tylko kiedyś było mniej kanałów. Miałem oczywiście dużo szczęścia, że osiedle, na którym mieszkałem w czterdziestotysięcznym miasteczku, zostało oplecione pajęczyną sieci kablowej. Miałem również szczęście, że jako pierwszy rocznik uczyłem się w szkole języka angielskiego, a nie rosyjskiego.

Beavis i Butt-Head byli idiotami. Pewnie dlatego, że oglądali tyle telewizji, która, jak wiadomo, ogłupia. W Wielkiej Brytanii TV nazywano „latarnią idiotów” (idiot lantern), w Ameryce boob tube – boob oznaczało głupka, a tube nawiązywało do telewizora lampowego (słowo jako artefakt przeszłości zostało w nazwie serwisu YouTube). Prasa lubowała się opisach „pokolenia MTV”, czyli młodych ludzi, którzy nie mogą się na niczym skupić, bo są wychowani na „teledyskowym montażu”. Czasy się zmieniają, ale zawsze starzy narzekają na młodych. Moja mama czytała książki pod kołdrą, z latarką, bo babcia uważała, że to głupota i strata czasu. Potem przyszła telewizja, internet, smartfony. „Dziwny twór o twarzach stu / Monstrum z cybernetycznego nieba” – tak podstarzali polopunkowcy z Pidżamy Porno śpiewali o rocznikach wychowanych w czasach dostępu do sieci.

Żeby zrozumieć internet, trzeba zrozumieć telewizję – i związane z nią marzenia. Telewizja to medium pasywne, można wyjść z pokoju, a serial komediowy nie tylko będzie sam się oglądał, ale śmiał ze swoich dowcipów. Gadał dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu, tylko na odwrót – to obraz gada, a widz pozostaje niesłyszany. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku moim – i nie tylko moim – największym marzeniem było wziąć udział w programie MTV’s Most Wanted. Był to talk-show prowadzony przez Raya Cokesa, który miał w zwyczaju telefonować do fanów i przeprowadzać z nimi krótkie pogaduszki. I nagle w którymś odcinku okazało się, że zadzwonił do dziewczyny z Polski. Z Polski! Zrobiło to na mnie większe wrażenie niż upadek muru berlińskiego.

To pragnienie interakcji z telewizją, czegoś więcej niż zmiany kanału, było żywe od lat. Stąd eksperymenty z telewizją interaktywną (które znalazły finał w netflixowym Czarnym lustrze. Bandersnatch), telefony do studia, głosowania SMS-owe. Telewizja chciała słuchać, ale istotą medium było nadawanie (broadcast). Jak centralny komputer sterujący miastem Alphaville w filmie Jeana-Luca Godarda.

Internet wyrósł z telewizyjnych marzeń, ale nie można go traktować jako kolejnego etapu rozwoju mediów. „Jednym z największych błędów w dzisiejszych próbach zrozumienia dynamiki społecznej mediów sieciowych jest tendencja do postrzegania ich jako rozszerzenia mediów nadawanych. Ta idea zyskała na popularności w związku z rozszerzeniem internetu o elementy audiowizualne” – pisał Eric Kluitenberg w artykule Media without an Audience z 2000 roku. Takie postrzeganie sieci, dowodził, było zbieżne z interesami branży medialnej, ale niekoniecznie odzwierciedlało sposób, w jaki korzystają z niej ludzie. Internet jest przede wszystkim siecią społeczną.

Ucieczka z Alphaville

Radio i telewizja łączyły, ale jednokierunkowo. Były jak dzwon kościelny albo kołchozowa szczekaczka, głośnik radiowy zawieszony na słupie. Organizowały czas masom. Zwłaszcza kiedy były tylko dwa kanały. Nie było na co przełączyć, można było najwyżej wyłączyć. Dzieciństwo upłynęło mi w rytmie dobranocki – codziennie o dziewiętnastej dziesięciominutowy film animowany. W niedzielę – półgodzinny (co oznacza, że w ciągu roku oglądałem jakieś osiemdziesiąt godzin bajek, tyle co dzisiejszy dzieciak w miesiąc). Radio i telewizja funkcjonowały też jako symboliczne domowe ognisko, dookoła którego zbierała się cała rodzina – czy nawet, zanim każde gospodarstwo domowe dorobiło się swojego odbiornika, sąsiedzi. Wideo wcale nie zabiło gwiazdy radia, chociaż wyparło je z tej centralnej pozycji. Zredukowane do dźwięków w tle – w pracy, w samochodzie, niewymagające poświęcenia tak dużej uwagi.

Telewizja dostosowała się do zwyczajów odbiorców. Seriale nie wymagają oglądania w takim skupieniu jak filmy kinowe, przeznaczone do obcowania z nimi w ciemnej sali. Opery mydlane, ze swoimi rozciągniętymi w czasie scenami i trwającymi tygodniami wątkami narracji, można oglądać „jednym okiem”: moja znajoma dzieli seriale na te „do oglądania” i te „do prasowania”. Na przykładzie japońskich seriali telewizyjnych (zwanych dramami) widać różnicę między treścią do oglądania w czasie robienia innych rzeczy a tymi przeznaczonymi do konsumpcji w skupieniu. Klasyczne dramy, emitowane w ciągu dnia, mają godzinne odcinki i powolną akcję. Ich netflixowe odpowiedniki, skierowane do międzynarodowej publiczności, przyjęły formę mocniej skondensowaną, półgodzinną, zbliżoną bardziej do animowanych seriali uważnie oglądanych przez koneserów.

Potem ekrany zaczęły się mnożyć – wraz ze wzrostem konsumpcji w domach pojawiało się ich coraz więcej. Osobny telewizor chciał mieć nastolatek; znałem domy, w którym mały odbiornik stał również w kuchni (u nas było radio). To przejście od treści konsumowanej wspólnie do treści konsumowanej samodzielnie umożliwiło wyspecjalizowanie się telewizji. Czy MTV mogła zaistnieć w społeczeństwie, w którym dominującym modelem jest jeden odbiornik na mieszkanie?

Internet zburzył dzwonnicę. Istniał poza czasem. Treści umieszczane w cyberprzestrzeni cierpliwie czekały, aż ktoś je skonsumuje, niczym kasety VHS w wypożyczalni wideo. Tymczasem wyspecjalizowana telewizja zaczęła się dusić – z braku treści. W miejsce filmów dokumentalnych weszła szukająca sensacji reality TV. Miejsce audycji o historii zajęły programy o kosmicznym pochodzeniu piramid. Tę zadyszkę najwyraźniej czuć było na kanałach nadających wiadomości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy musiały zacząć walczyć o uwagę widza, każdy atrakcyjny temat – typu atak terrorystyczny – stawał się spektaklem kreowania czegoś z niczego. (Nie ma nowych szczegółów? Przedstawmy sąsiadów, niech coś opowiedzą. Pokażmy zatroskanego reportera na tle wozów strażackich!).

Wszelkie zło, które dziś przypisuje się portalom internetowym – „newsy z dupy”, wprowadzające w błąd nagłówki, pompowanie baloników doniesień, aż pękają – to wszystko narodziło się w telewizji. Sieć zaraziła się tym wirusem, gdy z modelu statycznego przeszła w dynamiczny. Dawne nieruchome strony ożyły, zmieniły się w strumień informacji. Cyborg newsowy, elektroniczna narkomania. Ale o ile kiedyś za takich ćpunów uważano telewidzów (taką paralelę udatnie rozgrywa Darren Aronofsky w Requiem dla snu), o tyle teraz uzależnili się wydawcy. Wpatrzeni w narzędzia pokazujące tak zwaną temperaturę głównej strony portalu. Który news jest gorący, co się klika, ile reklam poszło?

Lęk z czasów telewizji – a co, jeśli telewizor będzie nas podglądał okiem Wielkiego Brata? – w cyfrowym świecie zamienił się w kapitalistyczny realizm. W przypadku niektórych telewizorów wyposażonych w komputery pokładowe ta wizja rodem z Roku 1984 George’a Orwella ziściła się dosłownie – niektórzy producenci tanich modeli smart TV niską cenę sprzętu rekompensują sobie, sprzedając dane swoich użytkowników. Tak jak robi to Facebook. Albo Netflix. Ale po co komu telewizor? Telewizja była ważna dla mojego pokolenia X, ludzi urodzonych mniej więcej w latach 1960–1979. Towarzyszyła im od zawsze (lub prawie zawsze), stanowiła punkt odniesienia – jeśli ktoś deklarował, że nie ma w domu telewizora z wyboru, to naprawdę coś znaczyło. Był to niemal manifest. Pokolenie Y, czyli millenialsi, w ogóle nie ma takich sentymentów. Bo i co znaczy, że się nie ma telewizora w czasach, kiedy wszystkie seriale ogląda się w aplikacji na laptopie albo komórce? Nie można się snobować na nieposiadanie telewizora, kiedy to jest normą, co więcej – może zmalała liczba odbiorników, ale ilość ekranów, jakimi jesteśmy otoczeni, drastycznie wzrosła. Nie chodzi tylko o te w laptopach i telefonach, ale także te w przestrzeni publicznej, która – odkąd stare gigantyczne kineskopy zostały zastąpione przez ekrany LCD i LED – również jest ich pełna. Są w autobusach i tramwajach, w kącikach zabaw dla dzieci w centrach handlowych, na ulicach – dosłownie wszędzie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I