Zabójcze aplikacje. Jak smartfony zmieniły nasz świat - Michał R. Wiśniewski - ebook

Zabójcze aplikacje. Jak smartfony zmieniły nasz świat ebook

Michał R Wiśniewski

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Telefon komórkowy – kiedyś symbol statusu, dziś nieodłączny towarzysz każdego z nas. Mały komputerek ukryty w torebce czy kieszeni, bez którego trudno wyobrazić sobie codzienność. Pełny aplikacji porządkujących rzeczywistość – za ich pośrednictwem płacimy, bawimy się, pracujemy. Z nimi zasypiamy i z nimi się budzimy. Żyjemy w czasach trzech ekranów – telewizora, komputera i komórki, które konkurują ze sobą o naszą uwagę. Smartfony zmieniły sposób, w jaki konsumujemy i tworzymy treści. Czy to nie brzmi, jakbyśmy utknęli w grze komputerowej?

Michał R. Wiśniewski błyskotliwie i z nutą nostalgii prowadzi nas przez historię telefonizacji. Od ciężkich i wielkich komórek z lat dziewięćdziesiątych, przez kosztowne SMS-y i MMS-y na początku XXI wieku, aż po dziesiątki aplikacji na ultranowoczesnych smartfonach. Rozkłada na czynniki pierwsze zagrożenia i korzyści płynące z coraz to nowszych cyfrowych rozwiązań i osadza je w szerszym kontekście – społecznym i politycznym. TikTok i mapy Google’a, Messenger i Candy Crush Saga, kolorowe emoji i szarzy panowie w garniturach używający Twittera jako politycznej broni. Możliwości jest wiele, a wybór którą „zabójczą aplikację” ściągnąć, należy do nas.

Czy to my zmieniamy świat za pomocą smartfonów, czy to one zmieniają nas? Nie wiadomo. There’s no app for that.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 253

Oceny
3,5 (58 ocen)
12
21
13
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karinak8765

Nie polecam

Książka kilkunastokrotnie odchodzi od tematu, żeby autor mógł wyrazić swoje opinie w bardzo wielu dziedzinach życia publicznego, niekoniecznie podpierając je argumentami. Analiza jest raczej niepogłębiona i jednostronna. To bardziej opowieść o historii cyfryzacji - w pierwszej części, a w drugiej zbiór opinii autora na różnorakie tematy. Przeczytałam całość i znalazłam maksymalnie kilka ciekawych informacji.
10
99a38dba-8764-489d-80c3-a3ff1ad6a8a8
(edytowany)

Całkiem niezła

Oczekiwalem innej ksiazki. Przede wszystkim myslalem, ze bedzie to ksiazka o tym jaki wplyw maja na czlowieka aplikacje i terazniejsza elektronika, a wszystko to podparte naukowymi dowodami. Dla mnie niestety, jest to skondensowana historia urzadzen elektrycznych, troche tego jak ewoluowal internet i przede wszystkim duzej subiektywnej dawki opii autora na temat spraw kompletnie nie zwiazanych z tematyka ksiazki. Choc poglady mam zblizone to nie tego oczekiwalem od tej ksiazki. Wzmianki o porownywaniu pokolen, polityczne subiektywne opinie itp. Bardzo malo konktretow ktorych oczekiwalem. Ps wybaczcie ortografie, brak polskich znakow - pisze z czytnika
00
edyta-bartoszcze89

Nie polecam

Nie polecam.
00
Silesianus2K

Nie polecam

To nie jest książka o mediach tylko o polityce i dlaczego słynny 1 procent ma zawsze rację. Bardzo się ROZCZAROWAŁEM, bo liczyłem na książkę o social mediach.
00
pawelsz

Dobrze spędzony czas

Historia tego co na telefonach. Przegląd apek, które wpływają lub wpływały na nasze życie. Dobrze się czyta.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Michał R. Wiśniewski, 2021

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Krystyna Podhajska

Korekta Justyna Sadurska, Katarzyna Rycko

Skład d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-344-7

Telefon – aparat umożliwiający prowadzenie rozmów na odległość.

Telefon komórkowy – telefon bezprzewodowy działający w zasięgu stacji nadawczo-odbiorczej, pozwalający na prowadzenie rozmowy osobie przemieszczającej się z miejsca na miejsce.

Smartfon – urządzenie będące połączeniem telefonu komórkowego i komputera kieszonkowego.

Aplikacja – komputerowy program użytkowy.

Apka – aplikacja do pobrania na urządzenia mobilne.

Słownik języka polskiego PWN

Lina i kij to dwa z najstarszych narzędzi ludzkości. Lina służy do przyciągania tego, co dobre, a kij – do odpychania tego, co złe.

Abe Kōbō, Lina

IntroNowa normalność

Czy chcieliśmy takiego życia?

15 listopada 2020 roku do urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa powoli[1] zaczęło docierać, że nieodwracalnie przegrał wybory. W komunikacie opublikowanym, jak to miał w zwyczaju, na Twitterze, napisał, że jego przeciwnik, Joe Biden, wygrał.

„On wygrał, ponieważ wybory zostały sfałszowane” – głosił tweet. Trump narzekał w nim na brak obserwatorów, zestawienia głosów zrobione przez „radykalnie lewicową prywatną firmę Dominion”, według niego mającą złą reputację i marny sprzęt: „nie kwalifikował się nawet do Teksasu (w którym wygrałem wieloma głosami!)”[2], oraz oczywiście na zakłamane, milczące media „i nie tylko”. „Wysłane z iPhone’a” – po tym można poznać, że sam Trump jest autorem tweeta. Brzmiało to jak kontynuacja ciągnącej się przez ostatnie dni serii, w której podważał wyniki wyborów; do tej pory jednak cały czas twierdził: „Ja wygrałem”. A tu nagle: „On wygrał”.

Coś się wreszcie skończyło.

W 2016 roku spędziłem siedem tygodni w Szwecji. Jesienią – była piękna, najcieplejsza od lat. Spacerowałem po Sztokholmie, obżerałem się lukrecją, zachwycałem funkcjonującą, przyjazną człowiekowi infrastrukturą i wszechobecną ludzką życzliwością. Pisałem powieść, korzystając z pokoików do nauki w bibliotece publicznej, zwiedzałem muzea, cieszyłem się życiem w mieście, w którym kierowcy nie próbują zabić pieszych na pasach, nikt nie krzyczy na dzieci i spotykają się kultury z całego świata. Kupiłem sobie nowego iPhone’a, bo akurat przyszedł czas na zmianę – okazał się nawet tańszy niż w Polsce.

A potem wróciłem do kraju, co było doświadczeniem dość traumatycznym. Przyzwyczajałem się z trudem, ale i cieszyłem z powrotu do rodziny, języka i zielonego spokoju przytulnego Parku Leśnego Klęskowo; po tej cieplutkiej szwedzkiej jesieni przyszła zresztą straszna zima i Sztokholm pokryła gruba warstwa śniegu. Oglądałem wideo w internecie, patrzyłem na nieszczęsnych Szwedów przebijających się przez potężne zaspy i cieszyłem się, że jednak nie wybrałem życia na północy. Lubię śnieg, choć nie aż tak. W każdym razie po powrocie przez pewien czas chodziłem w przedziwnym amoku, śniąc na jawie o skandynawskiej socjaldemokracji i sposobie, w jaki można by zrobić z Polski normalny kraj. Opowiadałem każdemu o dziwach, które tam widziałem: „Wiecie, że mają takie ścieżki jak rowerowe, tylko dla wózków dziecięcych? A każde drzwi otwiera się przyciskiem?”.

Jednocześnie wciąż pisałem książkę (wyszła w 2017 roku pod tytułem Hello World) o losach trzech pokoleń – między innymi młodej dziewczyny żyjącej w 2044 roku. W wymyśloną przyszłość włożyłem różne koszmary – miał być to świat, w którym ludzie siedzą odizolowani od siebie po katastrofie ekologicznej i jakiejś tajemniczej zarazie pochodzącej z Chin; do tego Ameryka znajduje się w stanie upadku po tym, jak wygrał Donald Trump i nastały dekady idiokracji.

W ogóle nie dopuszczałem wtedy do siebie myśli, że naprawdę może wygrać. To po prostu nie mieściło się w głowie, chociaż w pewnym stopniu zapowiedzią tego był brexit. Trump wygrał między innymi dzięki rozczarowaniu wyborców elitami, które wciąż nie rozwiązały ciągnących się od lat problemów państwa oraz użyciu mediów społecznościowych w celu dotarcia do wyborców; korzystał na przykład z nadużyć platform kolekcjonujących dane użytkowników – i kolportował rozmaite kłamstwa.

Nastały ponure cztery lata, które spędziłem przyklejony do swojego nowego smartfona, konsumując codziennie porcje dołujących wiadomości. Nawet specjalnie ich nie wyszukiwałem, wpadały na Twittera wrzucane przez osoby, które obserwowałem. Co mnie obchodzi Ameryka? Ameryka nie jest światem, zatytułował Morrissey swoją piosenkę, ale nie miał racji. Stany Zjednoczone są pępkiem świata. Nie mówię tu nawet o postępującej katastrofie klimatycznej, w której odgrywają kluczową rolę. Przecież owa „ojczyzna wolności” daje przykład, że cała ta demokracja to nie jest coś, co trzeba traktować aż tak poważnie. Przekaz, który dobrze się przyjął w Polsce – rodzima prawica była wpatrzona w Trumpa jak w obrazek – i który dał wymówkę przeróżnym reżymom: „Nas się czepiacie? Popatrzcie na USA!”.

Takie masochistyczne śledzenie ponurych wiadomości ma swoją nazwę – doomscrolling. Skrolowanie zagłady, co brzmi jak nazwa artefaktu z gry komputerowej. Ale czy nie żyjemy w czymś w rodzaju gry komputerowej? Przeczołgaliśmy się przez ten etap, zły boss został pokonany, czas na fanfary!

Kiedy tylko się upewniłem, że Joe Biden zostanie następnym prezydentem, poczułem przedziwną euforię. Nie mogłem się odkleić od ekranu i śledziłem wybuchy radości na ulicach Nowego Jorku. Przypominały zakończenie Powrotu Jedi, które – przepraszam George’a Lucasa! – kiedyś wydawało mi się przesadzone. Z dziką radością czytałem tweety, wciągałem strumień memów i oglądałem filmiki na TikToku. Mała temporalna wyspa radości w okropnym świecie.

Okazało się, że to też ma swoją nazwę. Joyscrolling, skrolowanie radości. Chwilowa ułuda, ale jak napisała w komentarzu Naomi Klein: „Każdy ma prawo do radości po obaleniu tyrana”. Miałem więc i ja, obserwator z dalekiej Polski, który skutki amerykańskiej polityki odczuwa jak huragan wywołany przez trzepot motylich skrzydeł. A przecież problemy zostały. Zagłada klimatyczna, upadek demokracji, wojna z kobietami, konserwatywne widma krążące nad Polską i odbierające życiu smak.

Mam zatem za sobą cztery lata niepotrzebnego zamartwiania się – czy nie lepiej by mi było bez smartfona i aplikacji, która mi te wszystkie nieszczęścia podsuwa pod nos? Czy w ogóle jest możliwy powrót do krainy niewinnej nieświadomości tego, co się dzieje na świecie? Czy chcieliśmy takiego życia?

Maski i smartfony

Wspomnienia to okruchy wydobyte z zakamarków pamięci, odbite w czarnym zwierciadle teraźniejszości. Niedawno na spacerze rozmyślałem o rzeczach błahych. Drogą przedziwnych skojarzeń wróciłem do ślubu jednego z moich kolegów. Po weselu spędziliśmy noc w domu gościnnym. Nie był to hotel ani hostel. Ot, typowa noclegownia, którą można by sobie obejrzeć na którymś polaroidzie z Polski przydrożnej[3], urządzona w piętrowym domku jednorodzinnym na obrzeżach Poznania. Rankiem zeszliśmy do kuchni, w której gospodyni przygotowała domowe śniadanie, zdjęliśmy maski… Moment, nie tak. To było dziesięć lat temu, dekadę przed epidemią COVID-19. Wtedy się nie nosiło masek!

To nic. Na obrazku wyświetlonym w moim prywatnym kinie mój awatar, wyciągnięty z przeszłości, miał maskę, jako i ja ją teraz noszę – wspomnienie zostało nadpisane. Również dopiero po chwili refleksji uświadamiam sobie, że miałem kiedyś zupełnie inny telefon. Albo nie miałem go wcale. Maski i smartfony wrosły w moje fantomowe ciało równie łatwo, jak łatwo stały się elementem tego prawdziwego. Wyraźniejsze jest to, co zapisane – notatki, zdjęcia – choć często brakuje tu kontekstu, coś pozostaje w sferze niedopowiedzenia. Z codzienną regularnością fragmentów cyfrowych wspomnień dostarcza Facebook. Komputerowo wspomagana nostalgia – serwis pamięta, żebym ja nie musiał. Zaglądam tam z ciekawością, rozleniwiony; mam wrażenie, że znacznie lepiej pamiętam czasy sprzed Facebooka, kiedy moja pamięć należała tylko do mnie.

Tymczasem serwis podsuwa mi obrazek, który dawno temu wrzuciłem na swój wall. To karykatura współczesnego człowieka, rysunek tuszem poprawiony akwarelą. Ludzik, typowy pracownik biurowy, przypominający połówkę banana obleczoną w prążkowany garnitur, gapi się w ekran smartfona. „Colin używa swojego telefonu, aby zająć czymś swój umysł, ponieważ w którymś momencie stało się to pieprzoną normą!” – komentuje autor obrazka, podpisany jako Duncan.

Facebook pamięta, że wrzuciłem ten obrazek, ale ja nie pomnę, dlaczego właściwie to zrobiłem, ponieważ nie opatrzyłem go żadnym komentarzem. Czy mnie wtedy rozbawił, czy zobaczyłem w nim jakąś prawdę o dzisiejszych czasach, jakiś „rel”, czyli treść, z którą mogę się utożsamić (relate to), czy po prostu uznałem, że spodoba się znajomym i użytkownikom obserwującym mój profil? To idealny obrazek, żeby zarobić parę tanich lajków – pokazuje coś, z czym każdy raczej się zgodzi. Przecież każdy jest taką połówką banana, która gapi się w telefon, bo w którymś momencie stało się to normą, prawda? „Nowa normalność”, tak nazywa się życie w reżymie sanitarnym wprowadzonym z powodu COVID-19. „Czy to jest życie, którego naprawdę chcieliśmy?”, pytał Roger Waters na swojej płycie wydanej po wygranej Trumpa. Śpiewa na niej o wspomaganej komputerowo współczesnej polityce, o uchodźcach i o dronach zabijających ludzi.

Chcieliśmy takiego życia? Intuicyjnie odpowiadam, że nie. Internet to co innego. Wszyscy staliśmy się cyborgami połączonymi ze sobą globalną siecią, bo sen o cyfrowym współistnieniu żył w kinie i literaturze science fiction. Ale czy znajdziemy gdzieś książkę o facecie w garniturze, który gapi się w ekran smartfona? Cyberpunkowi bohaterowie jeszcze w 1995 roku łączyli się z siecią w budkach telefonicznych. Kto dziś, poza fanami starych filmów o Supermanie, wie, cóż to takiego? Jednym z internetowych hobby jest poszukiwanie „artefaktów podróży w czasie” – urządzeń, które pojawiły się w filmie lub serialu znacznie wcześniej niż w rzeczywistości. Przodków smartfona szuka się wśród komunikatorów i trikoderów ze Star Treka, czyli podręcznych, wielofunkcyjnych urządzeń komunikacyjnych niewielkich rozmiarów. Podobnych czysto fantastycznych gadżetów używali agenci tacy jak James Bond czy bohater komediowego serialu Dorwać Smarta. Ten ostatni słuchawkę telefonu bezprzewodowego miał zainstalowaną w podeszwie buta (ciekawe, czy taką nakładkę na smartfona można zamówić na AliExpress?).

Gadżety cyberpunków, kapitana Kirka i agenta 007 łączy jedna rzecz – to narzędzia ludzi pracujących, dzielnych odkrywców i tajnych agentów. Pełnią konkretne funkcje, przydają się w ważnych dla fabuły momentach: gdyby nie laser ukryty w zegarku, z Jamesa Bonda zostałaby mokra plama, a Ziemią rządziłby jakiś przerażający dyktator.

Inwazja zabijaczy czasu

Frazy, których używamy na co dzień, stają się przezroczyste, ale wystarczyłoby przenieść się w czasie, żeby dostrzec ich niezwykłość. Co robi Colin z obrazka? „Gapi się w telefon”. Zabierzmy to zdanie wehikułem czasu do roku 1985 (jak w Powrocie do przyszłości) – jak zostałoby zrozumiane? Że ktoś waruje przy aparacie telefonicznym, czekając na rozmowę, jakby wpatrywanie się w ten aparat mogło w magiczny sposób przywołać dzwoniącego. Dawne czasy, gdy słuchawkę trzymało się przy uchu, a nie przed nosem. Zmieniły się obyczaje – mój rówieśnik zauważył, że berlińska młodzież podczas rozmowy trzyma telefon przed twarzą. Cóż, też tak czasem robię, odkąd mój smartfon przestał mieścić się w dłoni – tak jest po prostu wygodniej. A poza tym to naturalna pozycja do „gapienia się w telefon”. Po co ją zmieniać z tak błahego powodu jak odebranie połączenia?

„Gapienie się w telefon” brzmi pejoratywnie, bo ma tak brzmieć – to zdanie mówiące o upadku obyczajów. Kiedyś ludzie ze sobą przebywali i rozmawiali, perorują konserwatyści, a teraz nic, tylko gapią się w telefon. Fantazje o ludziach, którzy nie gapią się w telefon, świetnie sprawdzają się jako zabawne podpisy pod zdjęciami z dawnych lat, na których pasażerowie metra czy klienci kawiarni „gapią się” w gazetę. To kolejna rzecz – kiedyś było wiadomo, co robi osoba gapiąca się; wielka płachta zadrukowanego papieru, za którą się chowała, była wręcz obsceniczna – oto gazeta, którą czytam! Już nie tak łatwo udawało się z książkami, równie namiętnie czytanymi w miejscach publicznych. Bezwstydnicy epatowali wprawdzie okładkami (fascynują mnie ludzie czytający w autobusach powieści erotyczne), ale zawsze można było książkę obłożyć i wtedy nikt nie zgadł, czy to jakaś uczona pozycja czy wręcz przeciwnie, rzecz o pozycjach z całkiem innej półki.

Pogapmy się i my na ludzi gapiących się w telefon: co właściwie robią? Bez niegrzecznego zaglądania przez ramię można to odczytać z ruchu ich dłoni – czy ruszają kciukiem niczym wycieraczką, przebijając się przez strumień treści na Twitterze lub Facebooku, czy tańcują po ekranie palcem, łącząc ze sobą symbole w jakiejś grze logicznej, czy po prostu trzymają telefon i się gapią, więc niechybnie konsumują treści wideo?

Colin z obrazka chyba nic nie robi. Jego mina wyraża błogość, on raczej odpoczywa, niż pracuje. W jednej ręce trzyma teczkę, więc nie pisze ani nawet nie gra. Prawdopodobnie przewija Twittera albo Facebooka, do czego wystarczy mu sprawny kciuk. No właśnie. Teraz widać, o czym tak naprawdę jest ten obrazek. Nie o gapieniu się w telefon, ale o sieciach społecznościowych. Miejscach zaprojektowanych po to, żeby umilały zabijanie czasu dzięki karmieniu zmysłów obrazkami, tekstami, filmikami i namiastką kontaktu międzyludzkiego. Winą urządzeń przenośnych jest to, że umożliwiają nam dostęp do tych sieci zawsze i wszędzie. Po przebudzeniu, na toalecie, w autobusie, przed snem.

O kim więc mówimy, gdy mówimy o użytkownikach smartfonów?

O konsumentach, którym przenośny komputerek połączony z siecią dostarcza usług oraz treści służących nauce, rozrywce, zabijaniu nudy i czasu.O zawodowcach, którym cybernetyczne wsparcie aplikacji jest niezbędne do pracy.O kreatorach, którzy w smartfonach znaleźli narzędzie wspierające twórczość oraz platformę do prezentowania swoich dzieł.O gadżeciarzach – ludziach, dla których korzystanie z nowoczesnej techniki jest celem samym w sobie; tak jak korzystanie z internetu było głównym celem pierwszych internautów.Wreszcie – o kobietach, dzieciach i wszystkich innych wykluczonych, którym dopiero smartfonowa rewolucja zapewniła dostęp do sieci i rzeczy, które się z nią wiążą.

Kosmiczne grzyby

Telefon to „tylko” kawałek elektroniki. Hardware, czyli sprzęt, który razem z infrastrukturą stworzył bazę. Baza umożliwiła dokonanie się prawdziwej przemiany dzięki software’owi, czyli oprogramowaniu. Aplikacje, w skrócie zwane apkami. Na ekranie wyglądają niegroźnie: kolorowe ikonki ułożone w rzędach. Sprawia to, że nie od razu myślimy, co się za nimi kryje. Są jak grzyby. Spacerując po lesie, widzimy tylko owocniki, właśnie to, co nazywamy grzybami. Zbieramy je i smażymy z cebulką albo suszymy. Ale przecież pod ziemią zostaje rozrośnięta grzybnia, reszta tego przedziwnego organizmu. Tak samo jest z aplikacjami – te niewinne ikonki kryją pod powierzchnią nie tylko skomplikowane systemy informatyczne, lecz także te społeczne i polityczne. Grzybnia aplikacji wypełnia dziś całą przestrzeń, przemeblowuje nasze życie i nasz świat.

Na szklanym ekranie dotykowym prościutka gra może sąsiadować z frontem potężnej platformy cyfrowej, która ma wpływ na ekonomię lub bieg historii. Nazwa killer application (zabójcza aplikacja) wbrew pozorom nie oznacza programu, który kogokolwiek zabije. To branżowe określenie na software tak pożądany, że ludzie są gotowi kupić dla niego dany sprzęt. Program, który umie robić coś, czego nie robił żaden przed nim. Albo który robi to dużo lepiej. Albo po prostu jest fajniejszy.

Nie znaczy to, że aplikacje nie zabijają. Wręcz przeciwnie.

W swojej książce o kulturze internetu porównałem internet do cyborga[4]. Smartfon aż się prosi o podobne porównanie; to przecież urządzenie, z którym jesteśmy całkowicie zespoleni. Urządzenie, które mówi nam, jak żyć, co myśleć, którędy iść. Wyposażone w coraz doskonalsze czujniki – wie, kiedy śpimy, a kiedy się budzimy, gdzie jesteśmy i jak daleko od domu. Ale wydaje mi się, że to coś innego niż cyberpunkowe rozszerzenie naszego ciała. Gdybym znowu miał sięgać po metaforę rodem z science fiction, smartfony – czy raczej aplikacje – byłyby władcą marionetek, kosmicznym pasożytem przejmującym kontrolę nad człowiekiem jak w Inwazji porywaczy ciał. Mam bowiem wrażenie, że coraz częściej, zamiast rozszerzać nasze możliwości (koncept cybernetycznego Człowieka+), żerują na naszych słabościach, wchodzą wszędzie tam, gdzie zawiodło państwo albo zawiódł zdrowy rozsądek.

I co najgorsze, nie jest wcale łatwo pozbyć się pasożyta, gdy tak mocno się z nim zżyliśmy. Czy w ogóle możemy jeszcze odzyskać kontrolę? Czy aplikacje zjadły nasze mózgi, sprawiły, że przestaliśmy ze sobą rozmawiać, a teraz knują, żeby się nas pozbyć – z nosem w telefonie giniemy pod kołami samochodów! Zgroza, prawda? Nie, nie chcę patrzeć na smartfony i aplikacje jak scenarzyści serialu Czarne lustro. Pisać o uzależnieniu od komórki w sposób sensacyjny: „Miał wypadek, bo dostał powiadomienie z Instagrama i musiał je sprawdzić w czasie jazdy!”. Taka prosta technofobia jest mi programowo obca; zbyt łatwo zrzucamy odpowiedzialność za problemy współczesności na nowe rzeczy, doszukujemy się korelacji i wzorców tam, gdzie ich nie ma.

Zamiast tego proponuję prześledzić, jak znaleźliśmy się w tym miejscu. Jak prosty wynalazek Alexandra Grahama Bella ewoluował do formy komputera o potężnej mocy obliczeniowej, noszonego w kieszeni. Jak pełen aplikacji smartfon wkroczył w różne dziedziny życia i je odmienił. I czy jeszcze potrafimy bez niego żyć?

Symbol statusu

Przecież jak wyciąga starego alcatela, to mu nie podam swojego [prawdziwego numeru], nie?

Galerianki, reż. Katarzyna Rosłaniec

Kista wygląda trochę jak z Minecrafta, a trochę jak z Blade Runnera zaprojektowanego w Ikei. Cybernetyczna Dolina Muminków, w której centrum znajdują się nadziemna stacja metra i wielkie centrum handlowe z hotelem oraz biblioteką miejską. Dawna wioska, dziś dzielnica Sztokholmu, jest znana jako Kista Science City, miasto naukowe. Albo szwedzka Dolina Krzemowa – ustępująca wielkością jedynie kalifornijskiemu oryginałowi. Kampus Politechniki Królewskiej sąsiaduje tu z siedzibami międzynarodowych firm informatycznych i korporacji telekomunikacyjnych. Wśród nich znajduje się Ericsson. To szwedzka duma narodowa – już na lotnisku podróżni widzą logo firmy i hasło: „Witajcie w Sztokholmie. Tutaj narodziła się komunikacja mobilna”. Przebieg tych narodzin można obejrzeć w hallu jednego z kilku technokolorowych budynków zajmowanych przez Ericsonna, w którym ta firma prezentuje historię swoich produktów. Od infrastruktury po elektronikę konsumencką.

To tam na własne oczy zobaczyłem słynny Ericofon, stacjonarnego pradziadka współczesnych telefonów komórkowych. Zaprojektowano go w 1949 roku, do masowej produkcji wszedł pięć lat później. Jego nowatorstwo polegało na połączeniu wszystkich elementów – mikrofon, słuchawkę i obrotową tarczę numerową umieszczono w jednoczęściowej obudowie. Niezwykle oryginalnej wtedy, choć robiącej wrażenie i dziś – wbrew naszym komórkowym przyzwyczajeniom tarczę umieszczono na spodzie obudowy, nie między mikrofonem a głośnikiem. Gdy Ericofon stał, wyglądał jak lampka, doskonale pasująca do wystroju mieszkania państwa Jetsonów albo innej fantastycznej rodziny ery atomowej. Dostępny w osiemnastu kolorach dawał się zresztą wkomponować w niemal każde wnętrze i odpowiadał różnym gustom. Dzieło zespołu projektowego Hugo Blomberga mogło powstać dzięki nowej technologii miniaturyzacji, ale wciąż było uwiązane kablem do ściany. Na mobilną rewolucję oraz całkowite wyzwolenie trzeba było poczekać jeszcze trzy dekady – ale szpanować telefonem dało się od razu.

Telefon dla mas

Pierwsze telefony komórkowe, takie jak seria Motorola DynaTAC, miały kształt i wielkość cegły. Było to wymuszone z jednej strony przez wielkość podzespołów (zwłaszcza baterii), z drugiej – przez czasy, w których powstawały. Estetyka lat osiemdziesiątych kojarzy się z Minecraftem. Proste, kanciaste formy – tak wyglądał Walkman Sony, tak wyglądały samochody, tak wyglądała konsola Nintendo. Tak wyglądała mysz komputera Apple Macintosh, tak wyglądały szczęki filmowych mięśniaków i wypchane ramiona modnych wówczas marynarek. Mocarne, proste, nastawione na sukces, niczym Gordon Gekko paradujący z dynaTAC w filmie Wall Street. Konsument biznesowy, właściwie jedyny odbiorca pierwszych komórek, potrzebował rzeczy nie ładnej, lecz funkcjonalnej, poważnej i podkreślającej status, czego nie da się uzyskać krzykliwymi kolorami ani fikuśnym kształtem.

Pod koniec dekady postępująca miniaturyzacja pozwoliła na zaprojektowanie telefonu, który mieści się w kieszeni, nie tylko w aktówce. W uzyskaniu tego efektu w pierwszym prawdziwie przenośnym, chociaż wciąż analogowym telefonie Motorola MicroTAC 9800X pomagały również rozwiązania takie jak wysuwana antenka i mikrofon w klapce – pod nią kryła się klawiatura. Lata dziewięćdziesiąte przyniosły rewolucję cyfrową, która doprowadziła do dalszej miniaturyzacji komórek oraz ich upowszechnienia. O ile pierwszy cyfrowy telefon Motoroli, International 3200, wciąż przypominał stare analogowe cegły (zwłaszcza przez charakterystyczny panel dodatkowych dziewięciu klawiszy funkcyjnych), to już pierwszy masowo produkowany telefon GSM (Global System for Mobile Communications), Nokia 1011 z 1992 roku, miał znacznie zgrabniejszą i bardziej obłą sylwetkę, choć wciąż w ponurym szarym kolorze. Pokonano dwa dotychczasowe ograniczenia, mocno wpływające na wygląd przenośnych telefonów: duże zapotrzebowanie na energię i małą gęstość sieci. „Cegły” były wielkie, bo potrzebowały ogromnych baterii, niezbędnych do połączenia z odległym nadajnikiem. Odkąd sieć nadajników się zagęściła, połączenia stały się mniej energochłonne. Poza tym skonstruowano mniejsze i wydajniejsze baterie. Komórka mogła wreszcie trafić do kieszeni. I w ręce zwykłych, nie tylko biznesowych, użytkowników. Od tej pory ewolucja komórek szła dwutorowo: w kierunkach biznesowym i konsumenckim, które zbiegły się dopiero po wynalezieniu smartfona.

Gdy komórki trafiły do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych, były wielkie, drogie i przestarzałe. Sam sprzęt kosztował fortunę, do tego dochodziły opłaty (płaciło się za rozmowy i wychodzące, i przychodzące). Problemy stwarzały zasięg oraz jakość rozmów. Komórka dla biznesmena była więc nie tyle pożytecznym narzędziem pracy, ile symbolem statusu – rzeczą, która odróżniała człowieka sukcesu od człowieka porażki. Jedni aspirowali, drudzy kontestowali; w okresie transformacji dochodziło do wielu bolesnych zderzeń postaw „być” i „mieć”. To zjawisko nie było oczywiście specyficzne dla Polski – wspomniał o nim Douglas Coupland w powieści Pokolenie X z 1991 roku. Potraktować ją można jako poradnik życia w kapitalizmie. Jednym z wyjaśnionych tam terminów jest „substytut statusu”, czyli „[…] zastąpienie przedmiotu o wysokiej wartości materialnej przedmiotem modnym intelektualnie: »Brian, zostawiłeś swojego Camusa w BMW brata«”[5]. Podupadłej inteligencji, której nie udało się wkręcić w wielki biznes, pozostawało patrzenie na komórki jak na coś pozbawionego klasy; dowód braku obycia podobny białym skarpetkom noszonym do garnituru. Było w tym trochę racji: użytkownicy komórek potrafili zachowywać się nieznośnie – rozmawiać głośno w miejscach publicznych bez zważania na otoczenie. Tak to przynajmniej wyglądało w miejskich legendach i anegdotach prasowych. W moich rodzimych Policach pod Szczecinem nie widziałem na własne oczy nikogo, kto miałby taki telefon. Ale ktoś z pewnością miał (może jakiś handlarz narkotyków rodem z Młodych wilków?), bo pewnego dnia – musiało to być w 1995 roku – kolega przyniósł do klasy „komórę” znalezioną na ulicy. Gapiliśmy się na nią jak małpy na monolit w filmie 2001: Odyseja kosmiczna i fantazjowaliśmy, że gdzieś sobie zadzwonimy na cudzy koszt. Może nawet za granicę? Na szczęście nic z tego nie wyszło, bo fant był rozładowany albo popsuty – wyglądał jak cegła i działał jak cegła.

GSM, system telefonii cyfrowej, zjawił się w Polsce w 1996 roku. Analogowa sieć Centertela musiała ustąpić miejsca nowoczesności[6]. We wrześniu wystartowała Era GSM, w październiku wystartował Plus GSM. Obaj operatorzy działali w paśmie 900 MHz. W marcu 1998 roku dołączyła do nich Idea (należąca do Centertela), operująca w paśmie 1800 MHz. Dla użytkowników znaczyło to tyle, że nie mogli przekładać karty SIM między aparatami przystosowanymi do 900 a tymi do 1800 MHz, ponieważ nie były kompatybilne.

Telefony stały się tańsze, mniejsze; trafiły więc w ręce klasy średniej. Podpisanie umowy na abonament wymagało przedstawienia zaświadczenia o zarobkach – w owych czasach nieznane było jeszcze pojęcie darmowych rozmów (mimo że Idea początkowo w ramach abonamentu pozwalała na wykorzystanie 30 minut). Wręcz przeciwnie, komórka użyta nieostrożnie mogła narazić użytkownika na konieczność zapłacenia wysokiego rachunku. Należało upewnić się z góry, że ewentualnie komornik będzie miał z czego ściągać należność. Brak zaufania do mniej lub nieregularnie zarabiających został rozwiązany przez wprowadzenie kart prepaid – „Najpierw płacisz, potem dzwonisz” (w krajach z rozwiniętym system klasowej pogardy, na przykład w Wielkiej Brytanii, w taki sposób płaciło się za różne rzeczy, między innymi za prąd elektryczny).

Rozwój techniczny napędzał rozwój rynku – rozrastającym się sieciom, powoli pokrywającym cały kraj, zaczęło zależeć na dotarciu do coraz większej grupy klientów. Najważniejszą zmianą wymuszoną przez rynek konsumencki była estetyka komórek. To, co podoba się nudnemu nosicielowi garnituru, nie przemówi przecież do nastoletniego klienta, który chce się pokazać i zaszpanować. Tu w grę wchodziły emocje – a te trudno wzbudzić ciemnoszarym klocem. Stąd na przykład powrót do koncepcji Ericofona i jego osiemnastu kolorów – charakterystyczna malutka Nokia 8210 (na jej widok bohaterka brytyjskiego sitcomu Absolutnie fantastyczne mówi: „A cóż to? Mały bucik?”) miała wymienny panel przedni dostępny w mnogości wzorów i kolorów. Nie chodziło tylko o wygląd. Liczyła się „fajność” (cool), jak choćby ruchoma klapka w telefonie bananie – Nokii 8110 – spopularyzowanym przez film Matrix. Firmy lubiły prezentować swoje najnowsze modele, często dość futurystyczne, w hollywoodzkich produkcjach, których akcja toczyła się w niedalekiej przyszłości. W Raporcie mniejszości (2002), wyreżyserowanej przez Stevena Spielberga istnej orgii futurystycznego wzornictwa, wystąpił telefon Nokia 7650. Z dzisiejszej perspektywy wygląda on bardzo staroświecko, mimo że pojazdy i budynki w tym filmie nadal sprawiają wrażenie wyjętych z przyszłości. Zdarzała się też przesada i w drugą stronę – wtedy pęd do wyprzedzenia swoich czasów prowadził na manowce. Przykładem jest Nokia 7600 przypominająca kosmiczny artefakt.

Biznesmenów interesowały przede wszystkim przenośne biuro i dostęp do internetu. Komórki biznesowe były potomkami walizek, w których nosili oni elektryczną maszynę do pisania i telefon, zastąpione później przez laptopy i mieszczące się w kieszeni palmtopy. Masowy odbiorca miał inne oczekiwania. Gry i multimedia. Jako „konsolę multimedialną” reklamowano, raczej na wyrost, telefon Nokia 5510. Ale faktycznie jego kształt zainspirowało wzornictwo przenośnych konsol do gier – układ poziomy z ekranem na środku oraz klawiszami po obu jego stronach. I robił wrażenie – swoim gigantycznym rozmiarem. Po zdjęciu pokrywy okazywało się, że w środku dosłownie tkwią ikoniczna Nokia 3310 oraz dodatkowa elektronika potrzebna do obsługi odtwarzacza MP3. Pełnoprawną hybrydą telefonu i konsoli (konsolofonem) była Nokia N-Gage. Chociaż nie zdobyła dużej popularności, przetarła szlak multimedialnym urządzeniom przenośnym z dostępem do internetu: PlayStation Portable i PlayStation Vita. Funkcje odtwarzania muzyki wymagały oprócz standardowego zestawu klawiszy tarczy telefonicznej także przycisków multimedialnych, a te należało odpowiednio rozmieścić. Firma Sony, produkująca telefony we współpracy z Ericssonem, sięgnęła wtedy po swój najsłynniejszy produkt – Walkmana, osobisty odtwarzacz przenośny, który lata wcześniej zrewolucjonizował słuchanie muzyki. Telefony oznaczone logo Walkmana, takie jak W760i czy W300i, miały wygodne sterowanie odtwarzaniem i głośnością. Za rozwiązaniem sprzętowym przyszedł też odpowiedni układ menu telefonu, pozwalający na szybkie i wygodne wybieranie utworów. Ważną rolę odegrały w tym metadane – zamiast przeszukiwać katalogi po nazwach plików, operowało się tytułami piosenek, albumów i nazwami zespołów. Rzecz zaczerpnięta z iPoda firmy Apple.

Naklejka w kształcie jabłka

„Wydaje ci się, że iPhone służy do rozmawiania i esemesowania, i robienia zdjęć, i używania aplikacji i internetu? iPhone służy do przeżywania bycia posiadaczem iPhone’a”, zauważył Jacek Dukaj, pisarz science fiction i eseista. Apple. Firma legenda, kochana i nienawidzona. W 1984 roku dokonała rewolucji: zaprezentowała komputer osobisty Macintosh z wygodnym interfejsem graficznym, który później „zainspirował” Windows. Natomiast w latach dziewięćdziesiątych zaliczyła parę wpadek i falstartów.

Warto przyjrzeć się jednemu z nich – elektronicznemu notesowi Newton. Przenośny komputerek, czyli PDA (Personal Digital Assistant), przypominał dzisiejsze tablety – wyposażono go nie w klawiaturę, lecz w rysik i system (teoretycznie) rozpoznający pismo ręczne[7]. Miał znacznie niższą rozdzielczość i wyświetlacz monochromatyczny, jak przystało na poważne narzędzie dla poważnych ludzi. Reklama na ostatniej stronie polskiego magazynu „Cyber” z 1997 roku pokazywała możliwości Newtona podłączonego do komórki w standardzie GMS: sprawdzanie cen akcji, prowadzenie bazy danych adresowych, nawet sprawdzanie i wysyłanie maili. Rzeczy, które dziś należą do najbardziej podstawowych funkcji, ćwierć wieku temu stanowiły tylko obiekt marzeń. Newton nie odniósł sukcesu – był niewygodny w użyciu, drogi i niedopracowany; po prostu pojawił się za wcześnie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Bardzo powoli.

[2] „He won because the Election was Rigged. NOVOTEWATCHERSOROBSERVERS allowed, vote tabulated by a Radical Left privately owned company, Dominion, with a bad reputation & bum equipment that couldn’t even qualify for Texas (which I won by a lot!), the Fake & Silent Media, & more!” – twitter.com/realDonaldTrump/status/1327956491056279552 [dostęp, zanim konto zostało zablokowane].

[3] Piotr Marecki, Polska przydrożna, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2020.

[4] „[…] społeczeństwo cyborgów, ludzi sprzężonych ze sobą za pomocą komputerów. Konglomerat umysłów, ciał i maszyn. Wszyscy jesteśmy połączeni”. (Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2020, s. 19).

[5] Douglas Coupland, Pokolenie X, przeł. Jan Rybicki, Warszawa: Prószyński i S-ka, 1998, s. 60.

[6] Choć znalazła zastosowanie tam, gdzie GSM sobie jeszcze nie radził, na przykład w wioskach znacznie oddalonych od skupisk ludzkich i w komunikacji przybrzeżnej.

[7] Późniejsi naśladowcy Newtona, zamiast implementować niedoskonałe rozpoznanie pisma odręcznego przez PDA w systemie Palm OS, wprowadzili uproszczony system o nazwie Graffiti, w którym jedną literę reprezentowała jedna krzywa, na przykład literę A – sam daszek bez poprzeczki.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I