Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Dzieci, ich miejsce w społeczeństwie i przestrzeni publicznej, metody wychowawcze, rola i odpowiedzialność rodziców – każdy ma ten temat coś do powiedzenia. Wystarczy spojrzeć, ile komentarzy pojawia się pod dowolnym postem czy artykułem o rodzicielstwie.
Zakaz gry w piłkę to mocna, polemiczna książka o przedmiotowym traktowaniu dzieci, które często stają się zakładnikami nie tylko domowych, ale także politycznych sporów. Michał R. Wiśniewski przekopuje internet, czyta bajki, ogląda kreskówki, analizuje popkulturowe wzorce i rozbraja szkodliwe hasła, którymi posługują się rodzice i autorytety: „bezstresowe wychowanie”, „mały terrorysta”, „bunt dwulatka”, „madka”, „bachor”. Przygląda się brutalnym żartom używanym jako wentyl bezpieczeństwa nie tylko przez zmęczonych rodziców. Pomstuje na antydziecięcą infrastrukturę i brak zrozumienia dla potrzeb najmłodszych, bezbronnych członków społeczeństwa. I choć pomysł na książkę zaczął się od hasła: „Polacy nienawidzą dzieci”, Wiśniewski nie traci nadziei, że ZAKAZ zmieni się w ZAPROSZENIE: do rozmowy, wspólnej zabawy i wzajemnego zrozumienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Michał R. Wiśniewski, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Krystyna Podhajska
Korekta Tomasz Bocheński / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-971-5
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Wołowiec 2024
Wydanie I
Myśl przewodnia: dziecko jest równo nam wartościowym człowiekiem.
Janusz Korczak
Płaczemy nad krwią ptaka, ale nie nad krwią ryby.
Błogosławieni ci, którzy mają głos.
Ryokuu Saitō
Dzieci i ryby głosu nie mają.
przysłowie polskie
Dzieci, ich miejsce w społeczeństwie i przestrzeni publicznej, metody wychowawcze, rola i odpowiedzialność rodziców – to tematy budzące niezdrowe emocje; wystarczy spojrzeć, ile komentarzy pojawia się pod prowokacyjnymi postami w mediach społecznościowych.
Nie chciałbym, żeby w taki sposób została odebrana ta książka; moim celem jest nie wywołanie awantury, ale skłonienie do namysłu, a może nawet edukowanie. Bez obaw, nie chcę nikogo strofować, chciałbym tylko nauczyć polskie społeczeństwo (zwłaszcza osoby związane z mediami) słowa, które nie jest całkiem nowe, chociaż raczej nie pojawia się w głównym nurcie.
To słowo childism.
Ma ono dwa znaczenia. Pierwsze – negatywne: dyskryminacja dzieci. Jest tym samym „-izmem” co rasizm, czyli dyskryminacja ze względu na pochodzenie etniczne, oraz seksizm, czyli dyskryminacja ze względu na płeć. W takim znaczeniu używała go na przykład Elisabeth Young-Bruehl, autorka wydanej w 2012 roku książki Childism. Confronting Prejudice Against Children[1] [Dzieciofobia. Nierozpoznane uprzedzenie wobec dzieci].
Drugie – pozytywne – podoba mi się znacznie bardziej. To taki sam „-izm” co feminizm, czyli ruch na rzecz równouprawnienia kobiet. Wynika z przeświadczenia, że skoro dzieci doświadczają przeróżnych form wykluczenia, to istnieje potrzeba walki o ich prawa. Takiej definicji używa założony w 2020 roku Childism Institute:
Childism jest jak feminizm, ale dotyczący dzieci. Pojawił się w literaturze akademickiej jako termin opisujący wysiłki mające na celu wzmocnienie przeżywanych doświadczeń jednej trzeciej ludzkości, którą są dzieci, poprzez radykalną systemową krytykę norm naukowych, społecznych i politycznych1.
Uważam, że należy to słowo przełożyć, aby zaistniało w języku polskim jako nie coś z importu, ale jako coś, co jest nam potrzebne. W pierwszym znaczeniu będę mówił o dzieciofobii (tak jak mówi się o homofobii), w drugim – o prodziecięcyzmie[2].
Dzieciofobia – silna niechęć do dzieci; negatywne postawy i uczucia wobec dzieci
Prodziecięcyzm – ruch na rzecz prawnego i społecznego równouprawnienia dzieci; ideologia leżąca u podstaw tego ruchu
Ta książka zaczęła się od hasła.
Polacy nienawidzą dzieci.
Było to tak, że napisałem trylogię obyczajową, założywszy z góry, że skoro w pierwszym tomie (Jetlag, 2014) bohaterowie mają się ku sobie, to w trzecim powinno pojawić się dziecko. Dlatego pisząc wydane w 2017 roku Hello World, przyglądałem się, jak w Polsce są traktowane dzieci. Uważam, że literatura piękna powinna się pochylać nad problemami i wyzwaniami współczesności.
Polacy nienawidzą dzieci.
Mówiłem tak często. Czasem próbowano mnie poprawić: „Polacy nienawidzą wszystkich”, ale to nieprawda. Kiedy ktoś mówi „Black Lives Matter”, chce zwrócić uwagę na problemy czarnych Amerykanów mordowanych przez policję. Odpowiadanie: „halo, halo, wszystkie życia są ważne” odwracałoby uwagę od tych konkretnych kwestii. Nienawidzą wszystkich? Ach tak, to rzeczywiście nie ma o czym gadać.
W 2017 roku nie znałem jeszcze słowa childism, ale widziałem rzeczy, które ono opisuje. Dzieciofobia była wszędzie.
Poszedłem do teatru dla dzieci, żeby zobaczyć, czy chociaż tam są one traktowane po ludzku. Myślałem, że to w końcu teatr, zupełne przeciwieństwo zalegających supermarkety książeczek, które nie dość, że były koszmarne graficznie, to można w nich było znaleźć treści przemocowe, ksenofobiczne i wpędzające w poczucie winy. Akurat w szczecińskim Zamku grano spektakl Misiaczek, przeznaczony dla najnajmłodszej widowni. „Co może pójść nie tak?”, pomyślałem i poszedłem.
Zabawa zaczyna się już w szatni. Kłębi się tam tłumek – rodzice i „nasi milusińscy”, najmłodsi mają około półtora roku. Bobasy w eleganckich portkach z szelkami i koszulach, dziewczynki w sukienkach, to w końcu teatr. Kończy się szatnia i zaczynają schody. Dosłownie. Opiekunowie z maluchami najchętniej od razu zajęliby dogodne miejsca na sali, ale scenariusz tego nie przewiduje.
– Proszę tu czekać – oznajmia bileterka, broniąca dostępu do schodów. – Misiaczek tu przywita dzieci.
Strome schody prowadzą w dół, rodzice pchają się do przodu, ustawiają na dogodnych pozycjach startowych co większe dzieci. Jesteśmy w Polsce, obowiązuje kultura wyścigu, nieważne, czy chodzi o nienumerowane miejsca w teatrze, czy o promocję w Biedronce.
Misiaczek nie przychodzi, przychodzi za to para aktorów w wesołych, kolorowych ciuchach. Witają wszystkich rymowanką, pełni entuzjazmu, jakby prowadzili TEDx o coachingu. Dziewczynka, która tuż przed sobą niespodziewanie widzi twarz obcego dorosłego, zaczyna płakać i wtula się w mamę. Przypominam sobie, jak Wilq z komiksu Wilq Superbohater nie chciał chodzić do teatru z obawy, że zostanie wciągnięty na scenę. Tu wszystko jest sceną, na którą zostaliśmy wciągnięci. Rodzice z dziećmi na rękach są zachęcani przez aktorów do skakania po schodach. Na dole skecz – drzwi niby się zacięły, trzeba ciągnąć. Aktorzy namawiają do utworzenia węża, ale brakuje chętnych.
W końcu jakoś udaje się otworzyć drzwi.
– Nie cieszy się pan, że się udało? – pyta mnie uradowany aktor.
– Nie – odpowiadam, bo nie lubię kłamać.
Musicie uwierzyć mi na słowo: przyszedłem nastawiony pozytywnie, ale widok płaczącego dziecka, którego strefę komfortu ktoś bezmyślnie naruszył, na starcie zepsuł mi nieco humor.
Wchodzimy do sali. Okazuje się, że zajmowanie dogodnych pozycji startowych było niepotrzebne, ponieważ widownię przygotowano dla małych dzieci. Na podłodze leżą poduszki i w ogóle jest bardzo przyjemnie. Nie czuję tu takiego dystansu jak w teatrach lalkowych w dzieciństwie. Pamiętam, że oddzielenie widowni od sceny przez długi czas sprawiało, że dla mnie teatr i kino właściwie się nie różniły; i tu, i tu siedzi się po ciemku i patrzy przed siebie.
Ładne dekoracje i miła muzyka poprawiają mi humor. Zajmuję miejsce z tyłu, żeby mieć oko nie tylko na spektakl, lecz także na młodych (i starszych) widzów. Kątem oka dostrzegam, że z tyłu siedzi też ta dziewczynka, której nie dano się oswoić z nową sytuacją zgodnie z jej temperamentem.
Wreszcie pojawia się tytułowy bohater Misiaczka, spory pluszak animowany przez aktora. Sytuacja fabularna przypomina Zimę Muminków – Misiaczek nie zasnął na zimę i nie wiadomo, co teraz będzie. Muminek przeżył wtedy trochę przygód, w nowej dla siebie sytuacji nauczył się czegoś i dorósł. Bezsenność Misiaczka okazuje się natomiast Problemem, którego Rozwiązanie stanowi treść przedstawienia.
Zróbmy sobie teraz krótką przerwę mentalną i postawmy się w roli rodzica, który miał przez cały tydzień problemy z usypianiem dziecka, bo ono na przykład ząbkowało, a teraz przyszedł do teatru i może to wszystko przeżyć jeszcze raz. Super, dzięki za empatię.
A skoro zrobiliśmy przerwę, to opowiem, co latem widziałem w Szwecji. Szwedzkie podejście do dzieci jest tym, czym japońskie podejście do elektroniki użytkowej – o dwadzieścia lat wyprzedza resztę świata (wystarczy porównać przystosowanie do potrzeb małych podróżników lotniska w Sztokholmie i w Berlinie). Jedną z turystycznych atrakcji Sztokholmu jest skansen. To taka wesoła wioska – stare chałupy, w których cosplayerzy pieką chleb i opowiadają o życiu dawno temu, do tego zoo, karuzele, koniki i amfiteatr, a w nim spektakl muzyczny. Troje aktorów, piosenki i skecze: refreny zrozumiałe nawet dla tych, którzy nie znają szwedzkiego (lalala rikitiki ulalala, rikitiki ta, lalala, pół roku później wciąż grało mi w głowie), humor w uniwersalnym języku slapsticku. Dzieci zapraszano do wspólnej zabawy, mogły podejść i pośpiewać, jeśli chciały; w każdej chwili można było przyjść i w każdej chwili można było wyjść.
Wspominam o tym, bo Misiaczek okazał się przedstawieniem interaktywnym, przewidziano w nim udział widowni. Aktorzy zadają dzieciom pytania albo zapraszają chętnych do wspólnego bujania misia na hamaku.
A co się dzieje, kiedy chętnych dzieci nie ma?
Wtedy się okazuje, że to jak gra wideo: nie naciśniesz X, nie pójdziesz dalej. Nie ma opcji, że nie ma chętnych. Albo znajdziemy kogoś do bujania hamaka, albo… nie ma żadnego „albo”, na pewno kogoś znajdziemy. Rodzice się niecierpliwią, zaczyna się popychanie dzieci: „No idź, idź”. Aktorzy odwołują się do wartości: „Czy nie ma nikogo odważnego?”.
Czy nie ma nikogo odważnego? Gdybym poszedł do teatru dla dorosłych i ktoś chciałby się dowiedzieć, czy na widowni nie ma nikogo odważnego, zrobiłbym jak Wilq – pokazał fakulca i poleciał dalej.
W końcu udaje się kogoś wypchnąć, Misiaczek zostaje ululany w hamaku. Szybko jednak podskakuje, krzycząc, że wcale nie chce spać! Trzeba szukać kolejnej metody.
To przedstawienie nie dla dzieci, ale dla dorosłych. Misiaczek jest nie podmiotem, lecz przedmiotem (i to – jako pacynka – dosłownie); tak samo nie podmiotami, lecz przedmiotami są dzieci. Dziecko w Polsce nie jest człowiekiem, ale jakimś dziwnym tworem, jedynie czasem antropomorfizowanym: przypisuje mu się cechy ludzkie, tak jak przypisuje się marudność kotu o ponurym wyrazie pyszczka z mema Grumpy Cat. Dziecko, które nie chce zasnąć, w obowiązujących narracjach jest traktowane jako złośliwe czy wręcz krnąbrne (takiego słowa użył reżyser Misiaczka wystawionego w bydgoskim teatrze). Nikt nie pyta, dlaczego Misiaczek nie może zasnąć, czy przypadkiem nie czuje się źle; on jest jedynie Problemem. Czekałem tylko, aż przyjdzie Superniania i wyśle go na karnego jeżyka.
To przedstawienie jest dla dorosłych: aktorzy żartują sobie tak postmodernistycznie, że Shrek się chowa. Na przykład aktorka obraża się, gdy aktor każe jej grać krowę: „Nie po to studiowałam cztery lata!” (przedstawiciele biurowej klasy średniej śmieją się i klepią z uciechy po udach). Poza tym krowa śpiewa piosenkę o tym, jak się cieszy, że dzieci piją mleko (ciekawe, czy się cieszy, że jej własne dzieci zostały przerobione na cielęcinę), którego złośliwy Misiaczek oczywiści pić nie chce. Potrzeba więc miodu, który pluszowa pszczółka podaje dzieciom prosto ze swoich łapek.
Maksym Gorki powiedział, że dla dzieci trzeba pisać tak jak dla dorosłych, tylko lepiej. Bzdura. Dla dzieci należy pisać jak dla dzieci, biorąc przy tym pod uwagę ich podmiotowość. Gdy uświadomimy sobie, że dzieci są ludźmi, a nie pacynkami, pisanie dla nich okazuje się proste. Dziecko potrzebuje dwóch rzeczy: szacunku i slapsticku. Slapstick bez szacunku to przemoc. I właśnie w kwestii slapsticku Misiaczek okazał się dziełem faszystowskim[3]. W poszukiwaniu sposobów na rozwiązanie Problemu Bezsenności bohater przedstawienia został posadzony na nocniku. I pierdnął. Pierdnięcie to klasyk – śmieszy zarówno dwulatki, jak i dziewięćdziesięciodwulatki. Dzieci się śmiały, śmiali się rodzice.
I wtedy zabrano dzieciom tę radość pierdziuszkowania. Aktor zapytał, co się w takiej sytuacji mówi. Co się mówi, kiedy się pierdnie, siedząc na nocniku.
Siedzisz sobie na kiblu i pierdzisz. Co na to netykieta i podręczniki savoir-vivre’u?
Nie mam, kurde, zielonego pojęcia, ale lepiej niech ktoś odpowie, bo będziemy tak siedzieć do rana.
Wreszcie jakaś „odważna” dziewczynka, na oko pięcioletnia, odpowiada głosem, w którym słychać lęk: „Przepraszam”.
Przepraszam, że pierdzę, siedząc na nocniku. Przepraszam, że żyję, że oddycham, że nie jestem androidem sterowanym apką z Google Play. Przepraszam, że nie mogę zasnąć.
Na koniec się okazuje, że te wszystkie starania, hamaki, kołysanie, mleka, nocniki, liczenie owiec, piosenki były zbędne – Misiaczka uśpiła Mama. Jak? Nie pytaj. Nie mam pojęcia, to jakaś magia. Jest Mama, więc on śpi.
W szwedzkiej książeczce Dobranoc, Albercie Albertsonie2 Gunilli Bergström tytułowy bohater też nie może zasnąć i wymyśla, czego chce: a to, że pić, a to, że siusiu. Tata cierpliwie przynosi mu picie i nocnik, wreszcie sam zasypia. Albert przykrywa tatę kocykiem i kładzie się do łóżka. Albert nie jest pacynką, jego tata nie jest magikiem usypiaczem, lecz cierpliwym i kochającym rodzicem.
W szatni podsłuchuję dialog. Tata pyta synka, czy mu się podobało. „Nie”, odpowiada synek, który jeszcze chyba nie wie, że jest tylko pacynką i nikogo tak naprawdę nie interesuje jego zdanie. Tata nie jest zadowolony z odpowiedzi, więc udziela właściwej: „Bo za krótkie było, co nie?”. Kurtyna.
Nie ma żadnej kurtyny, jest tylko skrzecząca rzeczywistość. Myślałem, że w teatrze odpocznę od tej polskiej nienawiści do dzieci; „niewinnych” klapsów, popychania, przemocy psychicznej, jaką można obserwować w sklepach i piaskownicach. Że chociaż tam, w tym elitarnym przybytku, nikt nie będzie robił z dzieci złośliwych potworów. A potem wyguglałem, kto napisał Misiaczka. Myślałem, że to dzieło jakiegoś przypadkowego autora, jednego z tych, którzy piszą przygłupie książeczki sprzedawane w supermarketach. Zdębiałem, gdy się okazało, że autorką jest wielokrotnie nagradzana bajkopisarka Marta Guśniowska. Dorosła, która pisze dla siebie i innych dorosłych. Recenzje piszą dorośli, nagrody rozdają dorośli. Dzieci? Zapamiętają, że miś śmiesznie podskakiwał i że pierdział, że trzeba przepraszać i że jak ktoś nie chce iść na scenę między obcych, to nie jest odważny. No i że nie warto wyrażać swojego zdania, bo tata wie lepiej.
Polacy nienawidzą dzieci
Może przesadzam. Może po prostu zafiksowałem się na tym haśle i niczym kursant przygotowujący się do zdobycia prawa jazdy, który wszędzie zaczyna widzieć samochody z charakterystyczną tablicą z literą „L”, widzę na każdym kroku przejawy niechęci Polaków do dzieci. Robak mózgowy, wirus umysłu. Mem. A teraz jeszcze zapiekam się w swojej obsesji i przekonuję wydawcę, że to temat na książkę.
Zwykle jest inaczej. Przykleja się do mnie jakiś temat, chodzi za mną i chodzi, aż powstanie o nim esej czy inny artykuł i odzyskuję spokój. Krótka monomania zakończona napisaniem tekstu. Tak właśnie powstał reportaż z wizyty w teatrze w 2017 roku. Wkrótce potem został on opublikowany na portalu Vice. Tylko że tym razem temat się ode mnie nie odkleił. A reportażem postanowiłem rozpocząć tę książkę.
Dlaczego? Bo wychodzę z domu i znowu to się dzieje. Te same sceny, choć z różnymi aktorami. Chłopiec potyka się, wpada do kałuży i ląduje w niej twarzą; mama pospiesza z zapewnieniem, że nic się nie stało, tata zaśmiewa się serdecznie z tej arcykomicznej sytuacji. Klasa średnia z nietanim samochodem kombi, z dobrego osiedla w niezłej dzielnicy, nie żadne patusy, o nie. Może jestem przewrażliwiony, ale chyba to nie w porządku, że doświadczający nieprzyjemnej sytuacji młody człowiek zostaje wyśmiany. Na dodatek przekonuje się go, że właściwie do niczego takiego nie doszło, a wylądowanie twarzą w wodzie zalegającej na chodniku nie jest powodem do odczuwania negatywnej emocji.
Albo owinięta ręcznikiem dziewczynka w parku wodnym, może pięcioletnia. Odmawia wykonania rozkazu „masz nieść dmuchane kółko” wyszczekanego przez ojca tyrana, więc zostaje postraszona, że on za karę zniszczy kółko. Dziewczynka wybucha płaczem. Scence przyglądają się matka, dziadek i babcia, mimo to nikt powstrzymuje autorytatywnych zapędów ojca. I tylko chciałbym wiedzieć – nie, nie zadałem typowi tego pytania – co on właściwie zamierzał osiągnąć. Czy tresura, nauczenie wykonywania rozkazów są dla niego tak ważne, że nie waha się doprowadzić swojego dziecka do płaczu? Czy taką rolę sobie wymyślił – surowego, sprawiedliwego ojca, który wychowa porządnego obywatela karnie noszącego swoje kółko? No cóż… sam szedł z pustymi rękami.
Albo tabliczka wywieszona na bloku: „Zakaz gry w piłkę”. Nie ma tam innych tabliczek odnoszących się do problemów tego miejsca; żadnego hasła adresowanego do kierowców nagminnie tarasujących chodnik ani do palaczy wydmuchujących śmierdzący dym. No i jaki jest sens pisać „Zakaz gry w piłkę”, skoro nie dość, że nie jest to umocowane w żadnym prawie, to jeszcze w tym konkretnym przypadku chodzi o blok, gdzie nikt i tak w tę piłkę nie gra, bo zaraz obok jest boisko? Nie, ta tabliczka ma zupełnie inną funkcję – chodzi o pokazanie, że w tej przestrzeni dzieci nie są mile widziane.
Za każdym razem, gdy próbuję się uspokoić i wyrzucić z głowy tego mema – „Polacy nienawidzą dzieci” – dzieje się coś, co mi o nim przypomina.
W zdaniu „Polacy nienawidzą dzieci” są trzy słowa.
Polacy. To my! Piszę o Polakach z powodu swoich obowiązków polskich, zawodowych, ustawowych. Jako pisarz mam za (dodatkowe) zadanie „wypowiadanie się w ważnych sprawach dla kraju, narodu, ludzkości jako arbiter, intelektualista i artysta”3. Jako prozaik – przyglądam się ludziom, podglądam społeczeństwo i rozmyślam, siedząc w wannie lub spacerując po parku.
O kim właściwie myślę, pisząc „Polacy”? Oczywiście, również o Polkach, chociaż kobietom wolno mniej, ponieważ są surowiej rozliczane ze swojego stosunku do dzieci. Może bardziej inkluzywnie byłoby napisać „Polska nienawidzi dzieci”. Polska jako kraj, społeczeństwo, system. Dopiero by się oburzali patrioci – tacy, co kochają ojczyznę, ale odwracają wzrok od jej wad, podobni do młodych otaku, fanów anime, uważających Dragon Balla za najlepszą rzecz pod słońcem. Mój patriotyzm to patriotyzm człowieka zatroskanego – kocham Polskę, ale widzę, jakie ma problemy, i chcę ją naprawić.
Piszę więc o Polsce – o Polsce na tle świata. Nie całego, tylko tego wycinka, który udało mi się poznać. Jak ujął to jeden z recenzentów mojej poprzedniej książki, wykazuję „śmiałe (często radykalne) osądy w sprawach społecznych, przez co też zdradzam swoje poglądy polityczne”. Rzeczywiście, nie kryję, że jest mi bliskie podejście skandynawskie i właśnie tam szukam inspiracji. Podpatrywanie doświadczeń innych krajów ma zresztą długą tradycję – na przełomie wieków dziennikarze wracali z europejskich wakacji i to, co zaobserwowali, konfrontowali z polską rzeczywistością: dlaczego tam są przewijaki w łazienkach, a u nas nie?
W takim podejściu zawiera się otwarte mówienie o problemach oraz szukanie odpowiedzi i rozwiązań. Dlatego nie jestem ślepo wpatrzony w Szwecję i zdaję sobie sprawę, że popełnia ona błędy (należy do nich choćby bon edukacyjny, nieudana próba naprawy szkolnictwa metodami wolnorynkowymi). Nie wszystko Polska robi źle, nie wszystko Zachód czy Północ robią dobrze. Ważne, żeby się dokładnie temu przyjrzeć i wyciągnąć wnioski. Miejmy to za sobą – żebyśmy nie czuli się źle, z góry skrytykuję innych.
Niemcy na przykład palą przy dzieciach. Przybysza z kraju raczej wolnego od tytoniu zdumiewa palenie na przystankach autobusowych i napisy na McDonaldzie: „Nie pozwalamy na palenie ze względu na dobro naszych milusińskich”. Niemieccy turyści w kraju, gdzie nawet taki ordnung nie obowiązuje, na przykład na tureckim all-inclusive, kopcą nawet w miniaquaparku, w pobliżu brzdąców i niemowląt.Szwedzi niby tacy prodziecięcy, ale jeśli dzieciak przyjdzie do kolegi w odwiedziny, to lepiej niech przyniesie ze sobą kanapki, bo dostanie najwyżej wodę i zostanie sam w pokoju, gdy kolega będzie pałaszował obiad.Z kolei Ukraińcy obiadowe jadło są w stanie podzielić na dowolną liczbę porcji, żeby poczęstować małego gościa. Nie porzucili jeszcze jednak konceptu „klapsa wychowawczego”. (Pewien przybysz ze Wschodu zdziwił się, gdy jego metody wymuszania odrobienia pracy domowej zakończyły się wizytą polskiej policji, równie gorliwie pilnującej gości, co niemrawie reagującej na występki krajanów).Nienawiść. To mocne słowo, ale hasło „Polacy nienawidzą dzieci” zaprojektowałem jako mem, dlatego musiałem użyć mocnego słowa. Jest kontrowersyjne, porusza ludzi. Wywołuje sprzeciw: „Jak to, przecież jestem Polakiem i wcale nie nienawidzę dzieci!”.
To nie zawsze musi być nienawiść. Są jeszcze niechęć, antypatia, nieżyczliwość, nieprzychylność albo odraza, wstręt, pogarda i awersja. Całe spektrum negatywnych uczuć, wyrażanych na różne sposoby. Podobnie jest z rasizmem. Istnieje rasizm faszystów, tych łysych w dresach i tych ulizanych w garniturach, okazywany bez skrępowania z trybun na wiecach i w telewizji: „To nasza nienawiść i my się jej nie wstydzimy, wręcz przeciwnie, jesteśmy z niej dumni. Moc!”. Istnieje rasizm normalnych ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że są nośnikami krzywdzących poglądów. Te poglądy są dla nich niedostrzegalne, bo oni nawet nie wiedzą, że można inaczej, bo zawiodła edukacja, bo nigdy nikt im tego nie wyjaśnił ani nie trafili na odpowiednie lektury. Istnieje też rasizm ludzi, którzy chcą dobrze, ale nie wykonali odpowiedniej pracy nad sobą (lub jej jeszcze nie skończyli) i zdarza im się popełnić jakiś rasistowski uczynek (myśl, mowę, zaniedbanie). Co najciekawsze – jedni skonfrontowani ze swoimi błędami przepraszają i się uczą, inni czują się dotknięci do żywego: „Ja chcę dobrze, a oni się czepiają? To ja się z antyrasizmu wypisuję!”. Taki typ człowieka uważam za najgorszy.
Dzieci. Dziecko jakie jest, każdy widzi; ale gdy to słowo pojawia się w rozmowie, dyskusji albo postulacie – nikt nie wie od razu, o kogo konkretnie chodzi. Prawica nazywa tak płody, zarodki i blastule, fantazjuje na temat bobasów, które dopiero kiedyś przyjdą na świat, tworzy fanarty i odlewa plastikowe figurki, jak japońscy otakufigurki postaci z anime. Dzieci dzielą się na nasze i obce. Na grzeczne i niegrzeczne. Na chłopców i dziewczynki. Na mądre i głupie. Na małe i duże. Dla jednych „dziecko” to niemowlę, z którym „nie można się porozumieć”, dla innych – dwudziestolatek, któremu jeszcze nie do końca wykształcił się płat czołowy. W swojej książce przyjmuję najszerszy zakres znaczeniowy tego słowa, bo i niechęć do dzieci rozlała się niezwykle szeroko.
Wszystko o społeczeństwie mówią jego wózki dziecięce
Intro
1 Childism Institute, childism.org, dostęp: 10.10.2022.
2 Gunilla Bergström, Dobranoc, Albercie Albertsonie, przeł. Katarzyna Skalska, Poznań: Zakamarki, 2012. To pierwszy tom z serii o chłopcu imieniem Albert (w szwedzkim oryginale nazywa się on Alfons Åberg), który ukazał się w 1972 roku.
3Klasyfikacja zawodów i specjalności, psz.praca.gov.pl, bit.ly/3WNb4Vp, dostęp: 10.10.2022.
1 Neil Gaiman, Terry Pratchett isn’t jolly. He’s angry, theguardian.com, bit.ly/4axXRmh, dostęp: 10.10.2022.
2Mem, encyklopedia.pwn.pl, bit.ly/3QQW0SK, dostęp: 10.10.2022.
3 Francik Azbestus, „Klient z psem to nie klient?”, classic.wyborcza.pl, bit.ly/3yvlOh9, dostęp: 10.10.2022.
4MS, Bądź rodzicem na medal, classic.wyborcza.pl, bit.ly/3UQSwRu, dostęp: 10.10.2022.
5 Krystyna Bochenek, Idealny Jasio na lato, classic.wyborcza.pl, bit.ly/3ynWCJ3, dostęp: 10.10.2022.
6 Aneta Kyzioł, Oksytocyna my love, „Polityka” 2011, nr 42, s. 83.
[1] Nieco podobnym pojęciem jest adultism, rodzaj ageizmu, czyli dyskryminacji ze względu na wiek, zwykle jednak oznacza ono lekceważenie młodzieży.
[2] Rozważając różne polskie odpowiedniki słowa childism, sprawdzałem ich występowanie w sieci. W jednym z prawicowych zakątków internetu znalazłem na przykład termin „dziecinizm” (w poście ośmieszającym ruchy progresywne i emancypacyjne), ale budzi on skojarzenie z przymiotnikiem „dziecinny”.
[3] Używam tu tego słowa w potocznym znaczeniu („Batman to faszysta!”), jako opisujące przemocowy stosunek do jakiejś mniejszości. Można się spierać, czy rzeczywiście pasuje ono do definicji z eseju Ur-faszyzm Umberta Eco, ale gdy ogląda się na przykład klip do piosenki Dyscyplina z Pana Kleksa w kosmosie, to nikt nie ma wątpliwości, co ona tak naprawdę ilustruje.
[4] Doskonałym przykładem jest pojęcie „śladu węglowego”, które systemowy problem zanieczyszczeń zrzuca na jednostkę. Trafiło ono do masowej świadomości nie przypadkowo, ale dzięki „kampanii społecznej” koncernu paliwowego BP (Mark Kaufman, The carbon footprint sham, mashable.com, bit.ly/4brJHVe, dostęp: 20.05.2024).
[5] No i niestety, wbrew popularnemu powiedzonku, myślenie boli. Zwłaszcza kiedy trzeba myśleć o sobie.
[6] Więcej o memach pisałem w książce Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2019.