Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystkie kolory tęczy” to zbiór opowiadań.
Sześć gatunków zwierząt, sześć niezwykłych historii. Przepełnione emocjami i uczuciami, opowiadają o zwykłym życiu we wszystkich jego odcieniach. Uzmysławiają, że nie mamy prawa miłości, troski o najbliższych, tęsknoty, a zwłaszcza rozpaczy zawłaszczać wyłącznie dla naszego gatunku. Te historie pomagają zrozumieć, że świadomość istnienia i związana z nim radość życia, nie jest tylko człowiecza, a to oznacza, że najwyższy czas abyśmy zaczęli traktować zwierzęta z szacunkiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 81
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Historia naszej cywilizacji to historia wojen, przemocy i kultu siły. Wyrośliśmy na pokarmie składającym się z bohaterów ginących za „słuszną sprawę”, wielkich wodzów i ich wielkich podbojów. W międzywojniach też potrzebowaliśmy ofiar. Mieliśmy niewolników, poddanych i tych, którzy z racji inności, wymagali – często bardzo okrutnej – „korekty”. Do dziś wielu z nas wyznaje tę zasadę w stosunku do ludzi o innym kolorze skóry, wyznających inną religię, mających inną orientację seksualną.
By nadać moc takim przekonaniom powołujemy się na „prawa naturalne”. Najgorsze jest, że Ci, którzy to robią, nie mają pojęcia o tym co naturalne, a co nie. Nie wiedzą nic o tak zwanej prawdziwej naturze, bo jej reprezentantów – zwierzęta zepchnięto na ledwie widoczny margines naszej cywilizacji. Ludzie wyznający teorię, że LGBT to choroba, nie mająca nic wspólnego z naturą, nie zdają sobie sprawy, że zjawisko homoseksualizmu występuje wśród zwierząt. Co prawda już za chwilę nie będziemy mieli na co się powoływać, bo zabiliśmy tę naturę, a wraz z nią miliardy zwierzęcych istnień. Mimo to, czuję się w obowiązku wyjaśnić naturalne zachowania braci mniejszych.
W kilku krótkich opowiadaniach ograniczyłam się do kręgowców, a więc istot najbliższych naszemu gatunkowi. Nie zmienia to faktu, że nie ma na ziemi gatunku, w obrębie którego część populacji nie jest homoseksualna lub biseksualna. I nie ma znaczenia, czy to gatunek, tak jak my, społeczny, czy preferujący – tak jak orangutany – życie na własną rękę.
Zresztą najważniejszym prawem naturalnym w zachowaniach osobniczych jest brak żelaznych reguł. Nie ma niczego (poza śmiercią), co zdarza się zawsze lub nigdy. To my, ludzie, musimy szufladkować i numerować. Natura rządzi się zdrowym rozsądkiem. To dlatego samotnie żyjący orangutan pewnego dnia dołącza do samicy, która jest matką jego dziecka, zaś inny całe życie spędza z wybrankiem serca i wspólnie wychowują znalezioną w lesie sierotę. Czy to jest nienaturalne?
Przepiękne, kolorowe ptaki – żołny – prawie zawsze utrzymują relacje homoseksualne, dopóki nie znajdą sobie partnera do rozrodu, z którym stworzą dożywotni związek. Wywiązują się z obowiązków rodzicielskich, ale bardzo chętnie uprawiają seks z poprzednim partnerem lub partnerką.
W świecie zwierząt zachowania homoseksualne nie tylko nikogo nie gorszą, ale są wpisane w styl życia wielu gatunków. Tak samo jak choćby „zmiana” płci, zależnie od aktualnej potrzeby. Robi to wiele gatunków ryb. Choćby dobrze wszystkim znany błazenek (amphiprion), zamieszkujący rafy koralowe, może w krótkim czasie zmienić się z samca w samicę i odwrotnie.
W każdej zwierzęcej rodzinie może urodzić się homoseksualny syn lub córka i jest to ze wszech miar pożądane. Pary homoseksualne bardzo często gwarantują dużo większą szansę na odchowanie następnych pokoleń, bo albo dołączają do par hetero, albo adoptują sieroty. To, co znajdzie czytelnik w poniższych opowiadaniach, ma mu uzmysłowić nie tylko naturalność homoseksualizmu, ale też to, że wszystkie kręgowce myślą, czują i kochają jak my. Oraz to, że świat umiera nie z ich powodu. Każdy z nas jest odpowiedzialny za cierpienie i zagładę naszych braci mniejszych.
CZERWONY
Jest ciemno. Ciemno i duszno. Ciemno i ciasno. Boję się. Słyszę jakieś ruchy w sąsiedztwie. Staram się znaleźć wygodniejszą pozycję. I nagle czuję jak moja głowa trafia w pustą przestrzeń. Dzieje się coś dziwnego. Coś niewiarygodnego. Jakby przez moje ciało przeszedł jakiś prąd. Łapię pierwszy oddech.
Otwieram oczy. Widzę, ale jeszcze nie rozumiem tego, co widzę. To sieć czerwonych paseczków przylegających do kopuły nad moją głową. Moje więzienie zadrżało i zrobiło się jaśniej. Czuję wewnętrzny imperatyw wydostania się poza tę dziwną, czerwoną sieć. Naciskam z całej siły i jest. Mała dziurka otwiera się z chrobotem. Hałas. Jasno. Mrużę oczy i napieram mocniej. Słyszę trzask i jestem wolny. Prostuję nogi, wyciągam szyję i czuję, że muszę wstać. Nie mam pojęcia jak, ale po wielu próbach udaje mi się.
Czuję coś jeszcze. Coś, czego nie czułem przed chwilą. To jeszcze silniejsze od chęci wydostania się poza czerwoną sieć. Czuję, słyszę i widzę moją matkę. Jest ciepła i piękna. To dziwne, jak dobrze ją rozumiem i znam. Przecież widzę ją po raz pierwszy.
Nigdy nie zapomnę moich pierwszych chwil życia poza czerwoną siecią, a teraz cisną mi się do głowy ze szczególną mocą. Patrzę, jak to samo spotyka dzieci mojej siostry. Nie mogę się nadziwić, ile siły mają maleństwa. Gdy tylko stają na nogi lgną do mnie, a ja słucham ich kwilenia. Uspokajam je tą samą piosenką, którą śpiewała moja matka. Dlaczego nie ma jej przy nas? Bardzo trudno mi o tym mówić. Bardzo trudno. Zacznę więc od dnia, w którym zacząłem poznawać świat.
Na początku wydawał mi się rajem. Zieloną mapą szczęścia. Niebieskim szlakiem wód wiodącym prosto do błękitnego nieba. Było nas czworo. Dwie siostry i dwóch braci. I – jak w dużej części rodzin – mama i tata. Mama zawsze szła przodem, za nią my, a na końcu tata. Uwielbiałem, gdy mnie lekko popychał, kiedy zagapiłem się na coś niezmiernie ciekawego. Czułem jak bardzo mu na mnie zależy. Dookoła wszystko było ciekawe, każdy kolor, każdy dźwięk, każdy ruch.
Mama miała w sobie coś takiego... Nie umiem tego nazwać, ale czuje się to w gardle i pod sercem. To jak pragnienie dotyku, głosu, zapachu. Tata też był ok, ale baliśmy się go trochę. Nie, nigdy nas nie krzywdził, ale wszyscy widzieliśmy, jak stoczył bój z pewnym siłaczem, który wtargnął na nasz teren. Zwyciężył go z taką łatwością jakby walczył z żabą. Od tamtej pory patrzyliśmy na ojca inaczej. Wcześniej nikt z nas nie przypuszczał, że potrafi być groźny.
Lato było piękne, jedzenia w bród, więc nasze dorastanie nie znajdowało żadnych przeszkód. Było najwspanialszym czasem w całym moim życiu. Mieszkaliśmy w przepięknym miejscu. Rozległe jezioro z trzech stron otaczały nieskończone łąki, a w czwartej ciemniał gęsty las. Brzegi jeziora porastały niebiesko połyskujące trzciny. Zaraz za nimi pstry dywan traw falował w zrywającym się znad wody wietrzyku. Część dnia spędzaliśmy na jeziorze.
Uwielbiałem nurkowanie, a gdy się zmęczyłem, wdrapywałem się na mamine plecy i podziwiałem z nich świat. Małe, ruchliwe falki napędzane były nogami mamy i taty. Brat i siostry byli jeszcze za mali, by ich wodny ślad przypominał fale, były to tylko cieniutkie wodne kreseczki. Gdy się płynie samemu nie widać ich, ale z pleców mamy bez problemu. Ogromne ważki przelatywały z głośnym buczeniem, a śmieszne, chude nartniki mocowały się z mini wirami, tworzonymi przez przepływające ryby.
Potem szliśmy na łąki. Tu mogliśmy się objadać do woli. Rodzice pokazywali co można, a czego lepiej nie jeść. To właśnie podczas jednego z posiłków dowiedziałem się, że jestem gęsiorem. Ptakiem. Patrzyłem na rodziców i marzyłem, że kiedyś będę taki jak oni. Piękny, dumny i szczęśliwy. No i to najważniejsze – może kiedyś uniosę się w powietrze. Wydawało mi się, że to niemożliwe. Nie tylko mnie, mój brat i siostry też w to wątpili, rozpaczliwie wymachując cherlawymi skrzydełkami.
Potem stało się coś najbardziej nieoczekiwanego. Uniosłem się na kilka centymetrów i nie od razu spadłem. Uwierzyłem. Ćwiczyłem godzinami, to znaczy ćwiczyliśmy wszyscy czworo. Rodzice zachęcali nas szybując tuż nad naszymi głowami. Najpierw moja siostra Ygą pierwsza wzbiła się w powietrze, potem druga Agą, aż wreszcie ja i mój brat wznieśliśmy się na tyle wysoko, by spojrzeć słońcu w twarz. Od tamtego dnia codziennie cała nasza szóstka przemierzała niebo nad łąkami, jeziorem i lasami. Na razie rodzice nie pozwalali nam na samodzielne wycieczki, tłumacząc, że jeszcze nic nie wiemy ani o lataniu, ani o życiu.
– Jak to nie wiemy – obruszyła się Ygą – przecież latamy i żyjemy.
Ojciec spojrzał na nią z ukosa, bo tylko na tyle pozwalał mu lot. Nic nie odpowiedział i dalej żyliśmy błogą codziennością. Dziś rozumiem, dlaczego trzymali nas w niewiedzy o tym, co może czyhać na gęsią dorosłość.
Nadeszła jesień. Wszyscy czworo poczuliśmy jakiś dziwny niepokój. Mama wytłumaczyła nam, dlaczego. To typowe dla całej, naszej rodziny. Dla wszystkich waszych krewnych. Reisefieber, czyli rozgorączkowanie, niepokój związany z podróżą.
– Z jaką podróżą? – zapytałem, ale chyba niepotrzebnie, bo od kilku dni niebo na południu przyciągało mnie jak wir.
Trudno opisać to uczucie, ale rzeczywiście jest to niepokój, tęsknota za czymś jeszcze nieokreślonym. Moja ukochana matka zaczęła delikatnie przeczesywać pióra na mojej głowie i szyi. Poddałem się z błogością i gdy prawie zasnąłem powiedziała:
– Jutro wyruszamy. To będzie bardzo długa podróż, ale nim ją zaczniemy, spędzimy trochę czasu z rodziną. Poznacie wszystkich bliższych i dalszych krewnych, a także sporo starych znajomych.
Wyruszyliśmy, gdy tylko wstało słońce. Fantastyczne było to, że choć leciałem na to spotkanie po raz pierwszy, wiedziałem, gdzie się spotkamy. Nie, mama i tata wcale nam nie powiedzieli, dokąd zmierzamy. Owszem, lecieli pierwsi, ale my nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że obrali dobry kierunek. Nagle mama skręciła w prawo, a ja krzyknąłem:
– Mamo to nie tam!
Zrobiła to specjalnie, by sprawdzić, czy nasz prawieczny azymut działa. Działał. Zresztą, nie tylko on. Byliśmy już prawie dorośli. To znaczy, dorosłość zaczynała się w nas budzić, zaskakując nieznanymi dotąd emocjami. Poczułem je, gdy zobaczyliśmy pod sobą istny tłum gęsi na zielonej, podmokłej łące. Zaczęliśmy kołować, a one podniosły głowy i zachęcały nas do szybkiego zejścia na ziemię.
Gdy tylko moje palce dotknęły ziemi zobaczyłem, że nie daleko ode mnie wylądował inny gęsior. Obaj biegliśmy chwilę, nim pęd lotu rozproszył się w dość wysokiej trawie. Spojrzał na mnie i powiedział:
– Nieźle Ci poszło. Jesteś tu pierwszy raz i pewnie nie masz jeszcze znajomych. Nazywam się Ogo, a Ty? – zaskoczył mnie i w pierwszej chwili zapomniałem języka w gębie.
– Go, nazywam się Go – odpowiedziałem i dziób mi się zaczerwienił.
– Na razie – powiedziałem, bo usłyszałem nawoływania rodziców i podreptałem w ich stronę.
To, co działo się potem trudno nawet opisać. Tłum gęsi wymieniał się pozdrowieniami. Wszyscy chcieli przedstawić wszystkim swoje dzieci. Ciotki i wujkowie pozdrawiali siostrzeńców i siostrzenice. Babcie i dziadkowie robili to samo, muskając pióra wnuków. Poznałem niezliczoną ilość kuzynów i kuzynek, aż trudno mi było spamiętać ich imiona. Jednak jedno zapamiętałem bez trudu – Ogo.
To było bardzo dziwne uczucie. Jakbym sam siebie się wstydził, że myślę o nim. Nie miałem pojęcia o co chodzi. Przecież widziałem go pierwszy raz w życiu. I choć wkoło tak dużo się działo, ja wciąż wypatrywałem nowego znajomego. Dni mijały na przygotowaniach do lotu na południe. Dobieraliśmy się rodzinami i przyjaciółmi. Zaczęły się ćwiczenia klucza – formacji, w której pokonujemy drogę na zimowisko.
Moja rodzina zawsze latała do Azji Południowej. Mama opowiadała nam jak tam ciepło i dostatnio, ale nic nie powiedziała o zagrożeniach jakie niesie podróż. Przekonaliśmy się o nich już podczas pierwszej z nich. Trudno mi o tym mówić, bo była – jeśli nie najgorsza – to równie tragiczna jak następne. Czasem zastanawiam się, dlaczego jeszcze żyję, ale o tym trochę później.
W końcu nadszedł dzień, w którym rodzice postanowili wyruszyć. To znaczy, nie oni sami, ale wraz z dorosłą resztą rodziny. Wystartowaliśmy sporo przed świtem. Przedtem tata zrobił nam wykład na temat szyku oraz tego, kiedy i jak wymieniamy się miejscami podczas lotu. Suchą, naziemną zaprawę robiliśmy trzykrotnie. Najpierw to on miał prowadzić klucz, potem wujek, jego brat, a następne mama i babcia. Nam wyznaczono prowadzenie klucza dopiero pod koniec wyprawy.
Wszyscy czuliśmy podniecenie, ale chyba najbardziej młodzież, która leciała pierwszy raz, a więc i ja. Pierwsze godziny upływały prawie jak odpoczynek. Pogoda nam sprzyjała. Tata tak sterował wysokością klucza, by ciepłe powietrze unosiło nasze ciała jak balony. Gdy wymienił się z wujkiem, nic się nie zmieniło. Mama i babcia niecierpliwie czekały na swoją kolej, ale w tak sprzyjających warunkach panowie nie czuli zmęczenia. Choć tego dnia całą drogę rozmawialiśmy o tym, czego oczekujemy po celu naszej podróży, moje myśli były przy najbliższym postoju. Oczywiście łudziłem się, że spotkam tam nowego znajomego.
Pod nami zazieleniło się spore pole, nakrapiane ruchomymi plamami krzątających się gęsi. Lądowanie przebiegło perfekcyjnie i spotkało się z ogromnym aplauzem ze strony wcześniej przybyłych. Po zaspokojeniu głodu soczystą trawą młodzież zaczęła wymieniać doświadczenia z pierwszego etapu podróży. Nie dało się ukryć, że za Ygą drepcze młody, przystojny gęsior. Mama i tata też to zauważyli i podśmiewali się ukradkiem.
U nas młodzież ma bardzo dużo wolności. Rodzice nie strzegą córek tak, jak bywa to u innych gatunków. Wiedzą, że panny gęsi mają olej w głowie i znają swój czas, żadna nie pozwoli sobie na romans w zbyt młodym wieku. Chce wybrać naprawdę świadomie, a nie zdać się na przypadek. Bywa też tak, że młodzi poznają się jeszcze w dzieciństwie i tak sobie przypadną do gustu, że są razem do końca życia. Tyle, że nasze życie ma tyleż uroków, co zagrożeń. Można nawet powiedzieć, że tych drugich jest więcej.
Sporo gatunków czyha na nas, ale jeden jest szczególnie niebezpieczny. Z pozoru wygląda niewinnie. Jest ociężały i niezdarny. Nie umie latać ani dobrze pływać. Na lądzie też nie osiąga zawrotnych prędkości. Ma jednak wyjątkowe żądło o niespotykanym u innych gatunków zasięgu. Właśnie na temat tego gatunku zrobiono nam wykład. Jak twierdził tata „tylko na wszelki wypadek”, a nie po to by nas straszyć. Rodzice za wszelką ceną chcieli nas ustrzec przed poczuciem zagrożenia, które potrafi zniszczyć całe życie.
Nie słuchałem zbyt uważnie, bo moje myśli zaprzątał kto? Ogo oczywiście. Jego imię grało mi w duszy jak najmilsza piosenka. Najgorsze, że nie wiedziałem kogo zapytać, czy poleciał już może z inną grupą i czy staną gdzie indziej na popas. Na razie więc przechadzałem się tu i tam wypatrując zapamiętanej sylwetki. Po jakimś czasie straciłem nadzieję i dołączyłem do grupki młodzieży z klucza jednej z moich prababek. Wygłupiali się i byli tak rozbawieni, że i mnie poprawił się humor. Na łące były dość duże, podeszczowe kałuże. Młode gęsiory rozpędzały się i ślizgały po ich powierzchni, robiąc przy tym sporo hałasu i kręcąc swego rodzaju piruety. Dziewczyny były zachwycone, a przecież właśnie o to chodziło chłopakom.
Dołączyłem do nich, ale miałem nadzieję nie na przychylność dziewczyn. Liczyłem, że zobaczy mnie Ogo. Zaczęło się ściemniać i głosy dorosłych dały nam znać, że czas na spoczynek. Tym bardziej, że rano czekał nas następny etap podróży.
Obudziłem się tuż przed świtem. Większość jeszcze spała skulona w małych rodzinnych grupkach. Ktoś kaszlnął, ktoś inny westchnął. Wilgotny chłód osiadał na naszych piórach i spływał małymi strużkami. Potrząsnąłem głową, bo jakaś kropla spłynęła mi wprost do oka. I w tym momencie usłyszałem suchy trzask i straszny krzyk. Nim w ogóle mogłem się zorientować w sytuacji nastąpiła cała seria trzasków, świateł i krzyku.
Nagle wszystko wokoło stało się czerwone i ciepłe. To była krew mojej matki, spaliśmy obok siebie. Świetlisty trzask trafił ją w szyję. Buchnęła krew zalewając mi oczy, dziób, całą głowę. Mama zdążyła tylko jęknąć:
– Uciekajcie!
Ojciec trącił mnie mocno i zerwaliśmy się do ucieczki. Zostawiliśmy za sobą pole zasłane ciałami naszych kuzynów i znajomych, skąpanych w czerwieni krwi. Dziś to tylko wspomnienie, ale boli tak samo jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Nie lecieliśmy kluczem. Była to paniczna ucieczka malutkich grupek ocalałych gęsi. Do naszej należał ojciec i nas czworo, żywych tylko za sprawą cudu. Szukaliśmy wujka, babci i ciotek. Nie było ich w żadnej z grup. Nawet jeśli nie zginęli od razu, dobito ich, gdy starali się ratować, a przynajmniej nie opuszczać tych, których kochali.
Ojciec nie odzywał się do nikogo. Wiedziałem, że potwornie cierpi, nie tylko z powodu śmierci mamy, ale też dlatego, że nie został przy niej. Chciałem mu pomóc, choć moje serce też łkało. Podziękowałem mu za uratowanie życia, a on tylko spojrzał na mnie wzrokiem martwego ptaka. Bez wyrazu, pustym. To, co zrobił, gdy dolecieliśmy na miejsce, zmieniło całe nasze życie.