Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czytelnicy, telewidzowie i radiosłuchacze, wiedzą jak o zwierzętach potrafi opowiadać Dorota Sumińska. Tym razem w swojej nowej książce autorka pokaże nam lustro, a czasem wręcz krzywe zwierciadło, w którym zobaczymy jak niewiele różnimy się od swoich braci mniejszych.
Czego możemy się dowiedzieć o sobie, podpatrując zaloty koguta, słonia czy pawia?
Jak bardzo kobieta i mężczyzna są podobni w swoich zwyczajach godowych do zwierząt?
Dlaczego należy uważać na misiowatych mężczyzn i unikać kobiet – modliszek?
Zwierz w łóżku, przy stole i w samochodzie, czyli zabawne i pouczające historie o odwiecznych tabu w relacjach damsko-męskich.
Dorota Sumińska (ur. 1957) – doktor weterynarii z wieloletnią praktyką, psycholog zwierzęcy z zamiłowania, od kilku lat prowadząca popularne radiowe i telewizyjne programy o zwierzętach (. w TVP1 „Zwierzowiec” – program będący kontynuacją „Zwierzyńca” oraz „Zwierzenia na cztery łapy” w I programie Polskiego Radia). Autorka poradników i książek o zwierzętach: Szczęśliwy kot, Szczęśliwy pies, Do serca przytul psa, Trudne tematy oraz bestsellerowej Autobiografii na czterech łapach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2009
© Copyright for the illustrations by Wydawnictwo Literackie, 2009
Wydanie pierwsze
Ilustracje
Andrzej Kapusta
Opieka redakcyjna
Waldemar Popek
Redakcja
Barbara Górska
Adiustacja i korekta
Paulina Orłowska, Anna Rudnicka, Urszula Srokosz-Martiuk
Projekt okładki, opracowanie graficzne
Marek Pawłowski
Na okładce wykorzystano ilustrację Andrzeja Kapusty
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2009
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: [email protected]
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
ISBN 978-83-08-04651-7
Konwersja do formatu EPUB:Legimi Sp z o.o.
Zwykła ulica w zwyczajnym mieście. Pośród przechodniów zwykli mężczyźni, zgarbieni, zmęczeni, idą, szurając nogami. Nagle w ich polu widzenia pojawia się młoda długonoga piękność. Wszyscy jak jeden mąż prostują plecy, wciągają brzuchy, a ich krok nabiera sprężystości. Znudzone oczy zaczynają błyszczeć i rzucać uwodzicielskie błyski.
Jak świat długi i szeroki wszystkie gatunki, z człowiekiem włącznie, mają jeden cel. Nie dopuścić, aby gatunek zginął. Instynkt rozrodczy jest najsilniejszym z instynktów. Wszystkie inne w ostatecznej wersji podporządkowane są temu, który nakazuje powielenie gatunku. Ci, którzy myślą, że nie podlegają tym samym, odwiecznym prawom Natury, są w dużym błędzie. Podlegają, i to bez względu na rasę, kulturę, z jakiej pochodzą, szerokość geograficzną i czasy, w jakich przyszło im żyć. Rządzą nami te same prawa, które od wieków generują w zwierzętach moc stawania się atrakcyjnymi w oczach potencjalnego partnera.
Aby znaleźć odpowiednik w zachowaniu innego gatunku, nie trzeba szukać w zamorskich krajach. Wy starczy udać się na pobliski skwer – miejsce spacerów z psami. Zwykły spacer z psem nie pierwszej młodości. Obwąchuje rutynowo wszystkie znajome krzaczki. Tu siuśnie, tam siuśnie. Idzie noga za nogą ze zwieszonym ogonem i głową. Nagle w jego polu widzenia pojawia się niekoniecznie długonoga psia piękność. Pies wciąga brzuch, pręży mięśnie, podnosi ogon i głowę. Jego krok przypomina sprężyste podskoki baletnicy, a błysk w oku śle suczce miłosne wyznanie.
Zarówno pies, jak i człowiek robi to pod wpływem wcale nieprzemyślanego impulsu, który zapisany przed wiekami w ich gatunkowej ścieżce przetrwania, mówi: „Nigdy nie rezygnuj. Może tym razem uda się zostawić coś po sobie”.
Mam taką „żelazną bibliotekę” autorstwa znanego behawiorysty Desmonda Morrisa. Jeśli napotkam jakąś wątpliwość co do zachowań człowieka i odpowiedników w świecie zwierząt, otwieram jedną z książek i już mam pewność, że należymy do tego samego świata co słoń i pies.
Wiele lat temu oglądałam popisy zespołu Mazowsze. Chyba był to taniec zwany „chodzonym”. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy, to stado gołębi wiosną. Bardzo lubię gołębie. To nie tylko piękne, ale i ciekawe, dzielne ptaki, prześladowane przez głupich ludzi. Czy widzieliście taniec godowy gołębi? Wypisz, wymaluj „chodzony”. Tak naprawdę prawie wszystkie, a może i wszystkie tańce ludowe w większości kultur i religii na ziemi to odpowiedniki tańca godowego zwierząt, a szczególnie ptaków.
Mimo że gatunek ludzki jest podzielony na rozmaite rasy i kultury, w których stosunki między kobietą i mężczyzną są regulowane bardzo różnymi prawami i zwyczajami, to zawsze znajdziemy odpowiednik tych praw wśród zwierząt.
Gołębie to moje ulubione ptaki. Nie tylko dlatego, że są bardzo ładne. Przede wszystkim łączą się w dość trwałe pary. Nie jest to znowu czymś wyjątkowym. Wiele innych gatunków to robi, ale niewiele tak zgodnie dzieli się obowiązkami rodzicielskimi. Samiec gołębia jest nadzwyczajnym ojcem. Podobnie jak samica, wytwarza w swoim wolu tak zwane ptasie mleczko (nie mylić z wedlowskim), którym karmi pisklęta. A jaki ojciec karmi dzieci własnym mlekiem? Poza tym gołębie „znają się na zegarku”. Codziennie o siedemnastej samiec zmienia się z samicą wysiadującą jajka. Za to do siedemnastej ma wolne. Co robić z nadmiarem wolnego czasu?
W młodości mój ojciec był zapalonym gołębiarzem. Mieszkał na Saskiej Kępie i miał wielu konkurentów, bowiem Praga była kiedyś warszawskim centrum gołębiarstwa. Hodowcy ścigali się, kto uzyska najpiękniejsze okazy ptaków. Ojciec miał czarnego gołąbka, którego uratował z opresji. Niewielki, nawet nie wymiarowy, w typie – jak to wtedy nazywano – krakuska. Nie był to pożądany przez hodowców typ. Krakusek znalazł sobie partnerkę spośród gołębic ojca i sam stał się ojcem. Dziwnym trafem jednak inni gołębiarze zaczęli odnajdywać w swoich gołębnikach małe krakuski. Skąd się tam brały? Ano z nadmiaru wolnego czasu. Gdy pani krakuskowa wysiadywała jajka, on latał po okolicy i wynajdował chętne do romansu gołębice. Spadał z nieba jak czarny anioł i w tempie błyskawicy zostawiał po sobie genetyczny ślad. Nic nie pomogły zastawiane nań zasadzki. Był za bystry, aby dać się złapać. Wszyscy gołębiarze drżeli przed wizytą ptasiego donżuana – ale tylko do siedemnastej. Potem donżuan stawał się jak inne gołębie – inkubatorem. Zaraz po wykluciu się piskląt krakusek zapominał o skokach w bok i troszczył się z iście gołębią czułością o swoje dzieci.
Nadmiar wolnego czasu jest domeną wieku dorastania, a potem już tylko linii męskiej naszego gatunku. Oczywiście są zwierzęta, które pozornie nic nie robią, ale w ich przypadku jest to życiowa konieczność. Na przykład leniwiec – niby nic nie robi, a jednak robi – trawi.
Wanda była niezwykłym typem kobiety, Napoleonem w kobiecym wydaniu. Maleńka, drobnej budowy, o ślicznej, trójkątnej, lekko kociej twarzy, a w środku tytan. Nie miała lekkiego życia. Straciła ukochaną mamę, gdy była jeszcze nastolatką. Ojciec nie umiał sprostać rodzicielstwu. Szybko ożenił się z kobietą, która nie przepadała za Wandą. Dziewczyna zaczęła więc szukać miłości gdzie indziej. Pierwsze studenckie małżeństwo trwało rok. Potem był kolega z pracy. Typ wiecznie niezadowolonego lowelasa. Z nim miała córkę. Później znudzony lebiega. I z tego związku urodziła się córka. Wszyscy mężowie Wandy żerowali na jej niezwykłej zaradności, pracowitości i, co tu dużo mówić, wyrozumiałości. Nie zatrzymywała ich, gdy odchodzili. Pracowała, dbała o dzieci i czekała na tę prawdziwą miłość. Aż nadszedł ten jeden jedyny, a z nim wielkie uczucie. Spotkali się przypadkiem, w kolejce do biura paszportowego. Stało się. Zakochali się bez pamięci. Jak dwa gołębie. Tomek nawet przypominał krakuska. Pochodził z Krakowa, ale pod względem wzrostu i karnacji był jak typowy drobny Włoch. Piękny ślub. Piękne szczęście.
Zapragnęli mieć dom. Kupili kawałek ziemi i zaczęli budować. Dom rósł. On doglądał budowy, a ona, lekarka, pracowała w szpitalu. Brała dyżur za dyżurem, aby sprostać potrzebom domu. Tomek rzucił pracę na czas budowy. Nie miał intratnego zajęcia, a doglądanie budowy domu było nieocenione. Dom stanął. Wymagał tylko urządzenia wnętrz. Postanowili, że tym zajmie się Tomek. Kiedy wszystko było gotowe, wydali wspaniałe przyjęcie. I ja tam byłam, miód i wino piłam.
Potem doszli do wniosku, że powrót Tomka do pracy nie ma sensu. Trzeba zająć się domowym ogniskiem i dziećmi. Choć już prawie dorosłe, to jednak wymagały rodzicielskiej ręki. I tak te dwa gołąbki gruchały sobie w swoim zacisznym gniazdku od siedemnastej, kiedy to gołębica wracała z gabinetu, a pisklęta ze szkoły. Do siedemnastej Tomek miał wolne. Co zrobić z nadmiarem wolnego czasu?
Jest mała różnica między krakuskiem z ojcowego gołębnika a tym o imieniu Tomek. Ten pierwszy sam znajdował partnerki, ten drugi czekał w „gołębniku”, aż one same przylecą. I nie był to typ koguta ani tokującego podróżniczka. Siedział cichutko w swoim gniazdku i zaledwie – nie odmawiał. Komu? Koleżankom z pracy, tylko nie swoim, ale Wandy. Żal im było jej męża, bo co „miał się biedak nudzić do siedemnastej?”. Nie nudził się.
Historia gołębia krakuska skończyła się dobrze. Dożył swoich dni przy boku gołębicy, czasem tylko robiąc skok w bok. Historia krakuska człowieka w zasadzie też skończyła się dobrze. Choć jego skłonność do niemarnowania czasu wyszła na jaw, Wanda wybaczyła wiarołomnemu i zadbała o niego: już nigdy się nie nudził.
Większość kuraków – pawie, bażanty, cietrzewie, głuszce, kury domowe i wiele innych – to w linii męskiej próżniaki pełne pychy. Wystarczy spojrzeć na tokującego głuszca. Jest tak zajęty prezentowaniem siebie, że zapomina o bożym świecie. Nawet głuchnie na chwilę – stąd jego imię. No, trochę przesadziłam, bo toki kuraków to piękne widowisko, a przy tym każdy wie, jak dzielnie kogut broni swojego podwórka. W zasadzie to broni nie podwórka, ale prawa do prokreacji. Broni haremu kur. Na tym kończy się męska powinność koguta. Choć zdarzają się i takie osobniki, które dbają o swoje wybranki i kiedy znajdą coś do jedzenia, wołają: „Chodźcie, kochane! Znalazłem pysznego robaczka!”. Nie ma jednak co ukrywać, że częściej bywa odwrotnie. Kiedy kogut znajdzie smakowity kąsek, boi się, że nie zdąży niezauważony zjeść wszystkiego, odchodzi na bezpieczną odległość i woła do siebie kury. Gdy pędzą, zachęcone wołaniem pana i władcy, on wraca na poprzednią pozycję i zanim one się zorientują, że je oszukał, zjada smakołyki.
Roberta poznałam jesienią. Starszy ode mnie o kilka lat, wyższy o kilkanaście centymetrów, elegancki, przystojny. Spodobał mi się, co nie uszło jego uwagi. Mężczyzna nigdy nie zapomina wrażenia, jakie zrobił na kobiecie. Na pierwszej randce przedstawił mnie swojemu samochodowi. Jeździliśmy elegancką limuzyną, bijąc rekordy prędkości. Wyraźnie był zachwycony moim podziwem dla jego umiejętności jako kierowcy. Na drugiej randce opowiedział mi, jakie prezenty robił swoim byłym żonom. Większość tematów naszych rozmów dotyczyła sukcesów Roberta w bardzo różnych dziedzinach życia. Na początku bawiło mnie to, tym bardziej że należał do tych hojnych. Dostawałam piękne kwiaty i karmiona byłam smakołykami. Nie da się ukryć, że koguty potrafią zawrócić w głowie. Ich toki są wyjątkowo atrakcyjne i nadspodziewanie skuteczne. Koguty są bardzo, ale to bardzo poligamiczne, choć chętnie deklarują swoją wyłączność każdej kwoce z osobna. Na jakiś czas dałam się więc „zatokować”. Nawet przyjemnie jest wierzyć, że ten taniec jest specjalnie dla mnie.
Wyjechaliśmy na narty i wtedy moje pierwsze niewinne wątpliwości nabrały ostrzejszych barw. Zupełnie jak jaskrawy koguci ogon. Stok narciarski stał się jego „podwórkiem”. Prężył pierś, rzucał uwodzicielskie spojrzenia i szusował z zawrotną szybkością. Zawsze, ale to zawsze kończył zjazd popisowym skrętem u stóp coraz to innej młodej użytkowniczki stoku. Mnie obserwował, lustrując tylko, czy aby nie kręci się obok jakiś inny kogut. Nic nie poradzę, że nie jestem kurą i taniec godowy przestał mi się podobać. Nie przepadam też za kogutami w ludzkim wydaniu, choć te prawdziwe naprawdę lubię.
W naszej kulturze monogamia jest wpisana w dogmaty nie tylko wiary. Sami sobie narzuciliśmy taki styl życia i potwierdziliśmy go przepisami prawa. W sprawach rozwodowych wystarczy sam dowód na niewierność małżonka, by zakończyć związek. Dawniej tylko kobiety zobowiązane były do wierności. Mężczyźni bez skrępowania obnosili się z innymi związkami, nie wyrzekając się dzieci z nieprawego łoża. Czasem sami przymykali oko na cudzołożne stosunki własnych żon.
W pewnych europejskich kręgach mawiało się, że jak szaleć, to dopiero po ślubie. Wcześniej to nierozważne, bo w końcu stawką jest dobre imię i szansa na intratne małżeństwo. Dziś zmieniło się tyle, że trudniej o wielkie dwory i zawiłe intrygi miłosne. Ale ludzie jak zdradzali, tak zdradzają, tyle że po cichu. Ludzka obłuda jest powalająca… ale czy tylko ludzka? W tym przypadku kogut jest w porządku. Nie ukrywa swoich skłonności do wielu dam jednocześnie, a one wręcz mu na to pozwalają.
Inaczej jest z ptakami, które żyją w monogamicznych związkach, a nie jest ich wcale garstka. Kiedyś wierzono, że wszystkie ptaki są sobie wierne aż do grobowej deski. Stawiano je za wzór małżeńskiego oddania i stałości. Razem budują gniazdo, razem dbają o pisklęta. Wielkim przełomem w takim myśleniu był rozwój genetyki. Możliwość stwierdzenia ojcostwa na podstawie DNA pozwoliła na niezwykłe odkrycie – nawet ci ptasi ojcowie, którzy właściwie nie odstępowali swoich małżonek, rzadko odchowywali tylko własne pisklęta. Wyjątek stanowiły ptasie pary, które mając bardzo rozległe terytoria, sporadycznie trafiały na osobnika płci odmiennej tego samego gatunku. Chociaż i u nich zdarzały się genetyczne wpadki. Co ciekawe, nawet bacznemu obserwatorowi trudno przyłapać ptaki na zdradzie. Samica musi być bardzo sprytna, bo wie, że jeśli małżonek nakryje ją na flirtowaniu z sąsiadem, to potem ciężko będzie go zagonić do pracy przy dzieciach. Brzmi znajomo?
Trochę zaskoczę Czytelników. Niedawno w USA podczas rutynowych szczepień dzieci robiono w celach statystycznych badania DNA dziecka i rodziców. Wyniki tak zaskoczyły badaczy, że nie zdecydowano się na ich ujawnienie. Wiadomo tylko, że bardzo przypominały te dotyczące ptaków.
Ten śliczny ptaszek – podróżniczek – z niebiesko-rudym śliniaczkiem należy do rzędu wróblowatych i rodziny drozdowatych. W Polsce jest ich niewiele. Z zamorskich wojaży wracają na początku kwietnia. Samce od razu zaczynają śpiewać, aby zdobyć względy dorodnej samicy. Potem śpiewają rzadziej, zajęte pilnowaniem małżonki i gniazda. W pewnej dolinie w okolicach Oslo zaobserwowano niezwykłego samca podróżniczka. Do rewiru lęgowego przyleciał jako pierwszy. Od razu zaczął śpiewać. Inne samce znajdowały sobie partnerki i strzegły ich jak oka w głowie, a on śpiewał. Nie pilnował swojej małżonki, tylko śpiewał i śpiewał. Po sezonie lęgowym wykonano badania DNA i okazało się, że ów śpiewak był ojcem wszystkich piskląt w swoim gnieździe i prawie wszystkich w całej dolinie. Jak to możliwe? Podróżniczek śpiewał, bo informował w ten sposób samice, gdzie jest. Inne samce strzegły swoich pań, ale nie ustrzegły. Jak mawiał dr Andrzej Kruszewicz: „Jeszcze raz można się było przekonać, że samiec wobec woli samicy jest zwyczajnie bezradny”. No i co, panowie koguty?
Spośród znanych mi ludzkich wydań podróżniczków Czyngis-chan pobił wszystkich na głowę. Mówi się nawet o genie Czyngis-chana. Właśnie jego gen można spotkać wśród milionów, ba, może nawet miliardów ludzi na terenach okupowanych przez tego wielkiego władcę. Ciekawe, że właśnie wtedy zdarzyło się, wypisz wymaluj, to samo, co wiele lat potem pod Oslo.
Cofnijmy się do trzynastego wieku, kiedy Marco Polo był gościem mongolskiego władcy. Mongołów uważano wtedy w Europie za barbarzyńców i dzikusów. Znano jedno z ich plemion, Tatarów, a ich najazdu obawiano się bardziej niż piekła. Jakże zaskoczony był włoski podróżnik, gdy poznał stosunki panujące w państwie Czyngis-chana. W swoich relacjach zadaje kłam opinii europejskiej. Chwali porządek i wiele godnych naśladowania cech mongolskich obywateli. Najbardziej zaskoczyło go jednak zachowanie kobiet. W dawnej Mongolii normą było wielożeństwo. Mężczyzna mógł mieć właściwie tyle żon, ile dusza zapragnie. Warunek był jeden – musi go być na nie stać. Każdą żonę należało „wykupić” z domu rodzinnego, a potem zapewnić jej oddzielną jurtę i godny byt. Marco Polo z zachwytem odnotowuje godność i skromność, z jaką zachowują się Mongołki. Jest pełen podziwu dla ich wierności i oddania mężowi. Podkreśla, że choć w Europie prawa religijne i świeckie zobowiązują małżonków do stałości w związku, to Europejkom daleko do mongolskich zasad. Czyngis-chan miał bardzo wiele żon i dzieci, ale nawet gdyby było ich sto, to czy jego gen rozprzestrzeniłby się tak szybko po całym świecie? Musiał być zatem ojcem większości dzieci w swoim otoczeniu. Tokował tak jak podróżniczek spod Oslo.
Takich „podróżniczków” jest znacznie więcej. Niejedna dolina pełna jest przyrodnich braci i sióstr.
Miałam kiedyś znajomego, pół Hiszpana, pół Polaka. Był informatykiem. Śliczna żona, dwóch dorodnych synów, dobra praca – ot, przykładna rodzina. Jan był zawsze duszą towarzystwa. Uwielbiał i umiał tokować. Niezwykle dowcipny, inteligentny, przystojny, do tego miał gest, lubił gości i doskonale gotował. Po prostu skarb, nie mężczyzna. Tak właśnie musiała go oceniać większość kobiet. Jan prowadził bujne życie towarzyskie. Często wyjeżdżał na różne spotkania czy kongresy związane ze swoim zawodem. Łatwo nawiązywał znajomości i otaczało go mnóstwo przyjaciół. Tokował w bardzo wielu „dolinach”. Nie pilnował swojej żony. Dbał tylko o to, by słyszano jego „śpiew” z dużych odległości. Pierwsze pisklęta pojawiły się kilka kamienic od jego domu. Później zaczęło ich przybywać w dalszych okolicach.
Dzisiaj myślę, że nie wszystkie się ujawniły, jednak te, o których wiedział, hojnie obdarowywał swoim nazwiskiem. I niczym więcej. Nie mam pojęcia, co się teraz dzieje z Janem. Nie wiem, czy ma następną żonę, ale doszły mnie słuchy, że już szesnaścioro piskląt nosi jego nazwisko.