Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dość! – krzyczy Dorota Sumińska, bo jak nikt inny rozumie zwierzęta i z dnia na dzień coraz bardziej nienawidzi ludzkości, która uważa się za ważniejszą od wszystkiego, co człowiekiem nie jest. Zasiada na tronie świata i chce być jego panem. Panem życia i śmierci. Dąży do podporządkowywania sobie innych żywych istot, stanowienia o ich wolności i przestrzeni do życia, godzinach snu, posiłku, wypróżniania się i zażywania cielesnych przyjemności; do zabierania im dzieci; do zmieniania ich życia w piekło.
Gdy takie traktowanie dotyczy samego człowieka, bez ogródek nazywamy je zbrodnią, bestialstwem, mordem. A jednocześnie ze zniewolenia i zabijania zwierząt uczyniliśmy dochodowy interes.
To książka protest. Książka manifest. Krzyk „suki w ludzkiej skórze” – jak pisze o sobie Sumińska. Do bólu prawdziwy, gorzki i bolesny głos w sprawie zwierząt i ludzi, dobitny niczym Głód Caparrósa.
Dorota Sumińska – pisarka oraz lekarka weterynarii z wieloletnią praktyką, psycholog zwierzęcy z zamiłowania, wegetarianka z przekonania. Od przeszło dwudziestu lat prowadzi popularny radiowy program Wierzę w zwierzę. Przez lata prowadziła też telewizyjny Zwierzowiec. Autorka książek dla dorosłych i dla dzieci o zwierzętach, ludziach, podróżach i życiu, w tym bestsellerów: Autobiografia na czterech łapach, Dalej na czterech łapach, Zwierz w łóżku, Świat według psa, Zwykłe niezwykłe życie, Dlaczego oczy kota świecą w nocy?, Dlaczego hipopotam jest gruby? i Dlaczego ziewamy?. W swoim podwarszawskim domu opiekuje się ponad dwudziestoma, pokiereszowanymi przez życie i porzuconymi przez człowieka psami i kotami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 106
Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc,że dzieją się takie rzeczy?
MARTÍN CAPARRÓS, Głód,tłum. Marta Szafrańska-Brandt
By pies był psem, kot kotem, człowiek człowiekiem, koń koniem, krowa krową, a świnia świnią – i można by tę wyliczankę ciągnąć w nieskończoność – każda z tych istot potrzebuje swojego „kawałka podłogi”. Doskonale o tym wiemy. Wiemy, ale przecież całą „podłogę” zajmuje on, „pan Ziemi”, człowiek, i jego ciągle rosnące potrzeby.
Zły to pan, który nie umie zadbać o swoich poddanych. A człowiek nie umie i nie chce.
Napisałam tę książkę, bo mam tego dość.
Dość ludzkiej hipokryzji, dość obłudy, dość głupoty i obojętności. Dość okrucieństwa, nazywanego tradycją, kulturą, religią lub po prostu apetytem na tłustą gęsią wątróbkę.
Pisząc o tym, popadam we wciąż rosnące przygnębienie. Wiem, że nigdy nie oddam słowami tego, czego doświadczają zwierzęta z „humanitarnych” rąk człowieka, który podobno „brzmi dumnie”. Wiem też, że muszę to zrobić, bo nie wolno milczeć. Nie wolno nikomu, kto wie. A temu, kto nie chce wiedzieć, nie wolno dać spokoju.
Chcę opowiedzieć prawdę o ludzkich relacjach ze zwierzętami, które towarzyszą nam od tysięcy lat. Nie ukrywam, że opowieść będzie gorzka. Jak to możliwe? Przecież kochamy zwierzęta, zwierzątka, nasze pieski, kotki, nawet świnki i krówki. Przecież ich udomowienie to wielki sukces ludzkości.
Właśnie, udomowienie – nie wolno mylić go z oswojeniem. Oswojenie powoduje, że zwierzę przestaje się bać człowieka, efektem udomowienia jest zaś to, że nie może bez człowieka żyć. Oswoić można każde zwierzę, co, zależnie od gatunku, da różne rezultaty. Oswojony lis pozostanie lisem i nie unikniemy jego ciągot do buszowania w kurniku, tyle że zamiast uciekać, udusi kurę na naszych oczach. Oswojony wilk nie zachowa się jak pies, ale zaatakuje człowieka, którego uzna za intruza lub zagrożenie. Oswojony tygrys ma pełne prawo zapolować na swojego „oswajacza”, choć zazwyczaj robi to bez przekonania. Proces oswajania dotyczy konkretnego osobnika i choć zmienia w dużym stopniu jego zachowanie, szczególnie w stosunku do człowieka, to nie ma wpływu na genotyp. Potomstwo oswojonego nosorożca nie będzie różniło się genetycznie od nieoswojonych nosorożców.
Oswajanie poszczególnych osobników było też jednak pierwszym krokiem do udomowienia zwierząt. Dziś trudno nam stwierdzić, jak to się odbywało, ale jedna z hipotez mówi, że zaczęło się od zwierzęcych dzieci. Nie stanowią one zagrożenia dla człowieka i jak wszystkie inne dzieci są bardziej ufne od dorosłych. Łatwo je skusić byle smakołykiem, ale nie da się tego zrobić, nie odebrawszy ich matce.
W przypadku dzikich zwierząt oznacza to tyle, że trzeba matkę zabić.
Proces domestykacji trwa tysiące lat i prowadzi do powstania nowych gatunków, których genotyp znacznie różni się od pierwowzoru. W biologii używa się takiej maksymy na określenie bardzo długiego procesu: fenotyp kształtuje genotyp. Chodzi o to, że warunki środowiskowe, w jakich żyje dany gatunek, mają wpływ na genetyczny zapis w kolejnych pokoleniach.
W czym więc problem? Przecież na takiej właśnie zasadzie opiera się również ewolucja, której celem nadrzędnym jest doskonalenie cech zapewniających gatunkom ciągłość. Zniewolone dzikie zwierzę żyje w kompletnie zmienionych warunkach i jeśli zniewolenie trwa wiele pokoleń, zwierzę stopniowo się zmienia. Jednak tu nie ma mowy o naturalnej ewolucji, bo jej rolę przejmuje człowiek.
Ewolucja kierowana prawami przyrody opiera się na naturalnej selekcji, czyli dorastaniu do wieku rozrodczego osobników najlepiej przystosowanych do danego środowiska. Takich, które poradzą sobie z przeciwnościami losu i będą w stanie wydać na świat potomstwo. Często wiąże się to z konkretną cechą budowy ciała czy cechą charakteru. Wystarczy sięgnąć do monografii Karola Darwina O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego. Nic nie zmieniło się od tamtego czasu. Jeśli jednak zamieniamy „naturalny” na „ludzki”, wszystkie te prawa biorą w łeb i gatunek przestaje ewoluować na swoją korzyść. Zmiany zaczynają służyć wyłącznie realizacji, często źle pojętych, potrzeb człowieka. Nie ma mowy o doborze naturalnym, w którym przedstawiciele poszczególnych gatunków sami szukają odpowiedniego dla siebie partnera. To ludzie „mieszają w genach”, tak by kotlet był kruchy lub pies miał ochotę polować. Dodatkowo należy pamiętać, że gdy pierwowzory zwierząt udomowionych żyły jeszcze we własnym środowisku, poszczególne osobniki w obrębie jednego gatunku różniły się między sobą. Na przykład wilki – drapieżniki żyjące w świetnie zorganizowanej i zarządzanej grupie rodzinnej zwanej watahą. Nie były zainteresowane samymi ludźmi, ale tym, co zostawało z ich posiłków. Zwykle unikały kontaktów z człowiekiem. Te, które podchodziły bliżej, wcale nie były najodważniejsze, ale po prostu lekkomyślne lub młode i niedoświadczone. Tylko takie mogły dać się zniewolić, nie zagrażając człowiekowi. Co prawda nie ma na to niezbitych dowodów, lecz można przypuszczać, że wyglądało to tak: wataha, która korzystała z resztek z „pańskiego stołu”, krążyła wokół siedlisk ludzkich i z czasem traciła czujność na tyle, że można było wytropić miejsce, gdzie ukrywane są szczenięta. To one stanowiły cel człowieka. Oczywiście wiązało się to z zabiciem tych wilków, które broniły dostępu do maluchów. Szczenięta były jeszcze na tyle małe, że okiełznanie ich nie sprawiało żadnych trudności. Podczas ich dorastania ujawniały się cechy charakteru każdego z nich. Te, które były uległe, zostawiano, by wydały następne pokolenie, mające się urodzić już w niewoli, a te „posiadające własne zdanie” zabijano i najczęściej zjadano.
Z innymi gatunkami było bardzo podobnie. Ich rolą stało się całkowite podporządkowanie się człowiekowi. Wilk przeistoczył się w psa, który ma ślepo słuchać „pana”. Nie wolno mu okazać niezadowolenia, a jeśli tak się zdarzy, spotyka go kara. Są rejony świata, gdzie nawet za warknięcie na dziecko pies jest natychmiast zabijany. Wielkim mankamentem dzika jest to, że jako świnia nie jest w stanie sam zrobić szynki i kiełbasy. Tur, którym kiedyś była krowa, też nie umie zrobić sera ani masła. Jedyne, co mu wychodzi, to produkcja cielęciny, a w konsekwencji mleka. Każdy gatunek, który został udomowiony, płaci za to najwyższą cenę. Jak grzyby po deszczu wyrastają przemysłowe tuczarnie i schroniska dla bezdomnych, porzuconych psów i kotów. Dla zwierząt, które hodujemy w celach spożywczych, rzeźnia stanowi bramę do raju. Ich życie jest stokroć gorsze niż rzeźnicki nóż. Śmierć kończy mękę bycia krową, cielęciem, świnią, kurą, gęsią, jagnięciem czy lisem fermowym.
Najwyższa pora, by to do nas dotarło.
Aby człowiek mógł ubrać się w futro lisa, trzeba zamęczyć na śmierć kilkanaście zwierząt. Do „wyprodukowania” jednego kilograma schabu zużywa się nawet sześć tysięcy litrów wody (i mnóstwo żywności pochodzenia roślinnego), czyli tyle, ile wystarczyłoby do zaspokojenia potrzeb stu osób przez kilka, a może i kilkanaście dni. Powtarzam: jednego kilograma.
Oburzają nas zbrodnie drugiej wojny światowej. Oburza każda zbrodnia ludobójstwa. Nie skończą się one, dopóki my, oburzeni, nie przestaniemy mordować. Wszyscy jesteśmy Piłatami. Umywamy ręce. I to od bardzo dawna. „Dopóki są rzeźnie, dopóty będą także pola bitew” – to zdanie przypisuje się wielkiemu rosyjskiemu pisarzowi Lwowi Tołstojowi. Miał je napisać, gdy nikt nie słyszał jeszcze o przemysłowym tuczu. Dziś te słowa są szczególnie aktualne, bo rzeźnie to fabryki śmierci, a tuczarnie już nie są chlewikami, lecz kombinatami okrucieństwa i cierpienia.
MOTYLNA CZTERECH KOPYTACH
Podobno trzy najpiękniejsze obrazy to koń w galopie, kobieta w tańcu i żaglowiec pod pełnymi żaglami. Skoro tak uważamy, jak to możliwe, że to właśnie koń stał się wieloużytkowym niewolnikiem, wykorzystywanym i dręczonym na niezliczoną ilość sposobów? Historia jego udomowienia jest równie tragiczna co historia udomowienia krowy.
Tak jak my, ludzie, koń jest ssakiem, społecznym kręgowcem. Jednak jego wrażliwość, zarówno psychiczna, jak i fizyczna, daje się porównać tylko z istotą obdartą ze skóry. To dlatego tak łatwo zniszczyć końską psychikę, a potem powiedzieć, że koń się „znarowił”, i tak trudno leczyć końskie dolegliwości cielesne, by na koniec stwierdzić, że „padł”.
Jestem koniem.
Co to znaczy? Zależy, kto pyta. Jeździec, dorożkarz, góral z Zakopanego czy może smakosz końskiego mięsa?
Ja koń, ja klacz ponad wszystko pragnę otwartej przestrzeni przemykającej pod kopytami mojej rodziny. Spokojnych pastwisk, czystej wody, czułości przyjaciół i, powtórzę, przestrzeni przemykającej pod naszymi kopytami. Zarośli, które ochronią nas przed deszczem, śniegiem i wiatrem, i jeszcze raz przestrzeni przemykającej pod naszymi kopytami... Ale urodziłam się w śmierdzącej stajni. Moja mama była tak zastraszona, że kiedy tylko widziała człowieka, pociła się i robiła kupę.
Zrozumiałam dlaczego tego dnia, gdy człowiek wepchnął mi do ust wędzidło.
Bił mnie, gdy walczyłam z uprzężą i dyszlem. Potem wzięłam przykład z mamy i godziłam się na wszystko. Widziałam często moich braci w podobnej sytuacji, ale żaden nie patrzył mi w oczy. Byliśmy jak maszyny. Ciągnęliśmy ciężkie wozy latem, a sanie zimą. Wsiadały do nich tysiące ludzi. Aż pewnego dnia nie dałam rady. Wywróciłam się i złamałam nogę. Tego dnia dowiedziałam się, że może być jeszcze gorzej. Zawieźli mnie do piekła. Śmierdziało gorzej niż nasza stajnia. Bólem, strachem i krwią. Noga bolała potwornie, a mimo to próbowałam uciec. Wzywałam pomocy, ale jakiś człowiek uderzył mnie czymś w głowę i w jednej chwili ból ustał. Poczułam się lekka jak piórko i wreszcie wolna.
Największą krzywdą wynikającą z udomowienia jest dla konia odebranie wolności w wyborze „kierunku cwału”. Koń od początku miał być siłą pociągową i nośną. Przy okazji sprawdzał się jako wsad do garnka. Brał udział w nie swoich wojnach, orał cudzą ziemię, ciągnął ciężary ponad swoje możliwości, zbierał cięgi bata, gryzł wędzidło, dusił go popręg, dźgały ostrogi i szpicruta.
A człowiek wciąż mówił, że kocha konie.
Są wyjątki, opiekunowie, którzy stawiali koniom pomniki i wprowadzali żałobę po śmierci ukochanego wierzchowca. Czy jednak choć w minimalnym stopniu zmieniło to los koni? Nie. Dziś za niektóre płaci się miliony, są i takie, które za znacznie mniejsze pieniądze kończą w rzeźni. Te „ukochane”, gdy złamią nogę, giną z kulą w czaszce, a te „smaczne” nie muszą nic łamać, by znaleźć się na talerzu lub zostać przemielone na mączkę mięsno-kostną.
Nim jednak się to stanie, najpierw muszą przeżyć transport do rzeźni. Bywa, że wielodniowy. Podczas podróży też łamią nogi, ale na szczęście żyją, więc mięso będzie dobre, bo skrwawione.
Koń to potężny i wytrwały „motyl” na czterech kopytach. Ma niezwykle silne poczucie godności własnej. Zniewolenie konia polega na odebraniu mu tej godności. To wówczas przestaje być koniem, a staje się maszyną pozwalającą sobą powodować. Dobry koń to, jak i pies, posłuszny koń. Do dziś są tacy „spece” od koni, którzy twierdzą, że konia trzeba „złamać” (to samo robi się ze słoniątkami w Azji). Na czym to polega? Na torturowaniu tak długo, aż wola walki osłabnie, a torturowany zrobi wszystko, co mu każą.
Czy czegoś to nie przypomina?
Według danych GUS w rzeźniach na terenie Polski zabito w 2018 roku prawie 24 tys. koni. Oznacza to, że koń był zabijany gdzieś w naszym kraju średnio co 22 minuty. Przełożyło się to na 17 tys. ton żywca rzeźnego końskiego (w wadze żywej), 11 tys. ton żywca rzeźnego końskiego w wadze poubojowej ciepłej (w przeliczeniu na mięso i tłuszcze) oraz 7 tys. ton mięsa końskiego w wadze schłodzonej.
Strona internetowa prowadzona przez Polski Związek Hodowców Koni, finansowana ze środków Funduszu Promocji Mięsa Końskiego, podaje, że nawet drugie tyle koni jest co roku wywożonych z Polski na rzeź do krajów Unii Europejskiej. Czytamy, że „Roczny eksport koni rzeźnych szacowany jest na ok. 25–30 tys. sztuk, z czego 95% jest transportowanych do Włoch, natomiast pozostałe 5% – do Francji i Belgii. (...) Rynek włoski woli konie zimnokrwiste i pogrubione w wieku od 2 do 7 lat oraz źrebięta rzeźne w wieku od 6 do 18 miesięcy”.
Jesteśmy uczciwi.
Jesteśmy prawdomówni.
Jesteśmy szczerzy.
Potrafimy współczuć i nigdy nie krzywdzimy z premedytacją.
Tak właśnie widzimy siebie. Nie mamy odwagi, by wyjrzeć z namiotu hipokryzji, który sami zbudowaliśmy.
Wszystko zaczyna się, gdy jesteśmy jeszcze bardzo mali. Rodzice nas kochają i dbają, by „cudowny świat dziecka” był wolny od „brzydkich” rzeczy.
Tak, też nie lubię tego, co „brzydkie”.
Ale nie o brzydotę tu chodzi, lecz o prawdę.
Kłamstwo towarzyszy nam od pierwszych dni życia. Zaczyna się od zupek warzywnych na kurczaczku.
Jak robi kurka?
Ko, ko, ko.
Zupki mogą też być na indyku. Jak robi indyk?
Gul, gul, gul.
Oczywiście, nie powiemy rocznemu dziecku o tym, co czeka indyka hodowanego na fermie, ale po pierwsze, możemy mu podać zdrowszą zupę, bez mięsa, a po drugie – jeśli jednak tego nie zrobimy – nie musimy go okłamywać.
Kurka się cieszy, że dziecku smakuje?
Nie cieszy się, bo już nie żyje.
Każdy mały człowiek ma książeczki o zwierzętach i uczy się naśladować ich głosy. To zazwyczaj pierwsze słowa większości dzieci. Miau, hau, ihaaa, kwi, kwi, muuu i tak dalej. Piesek na rysunku jest czysty i grzeczny, kotek też, ale gdy spotykamy prawdziwego zwierzaka, dziecko słyszy: „Nie dotykaj, bo cię ugryzie. Nie dotykaj, bo cię podrapie”. Lub po prostu: „Nie dotykaj, bo jest brudny”.
Z innymi zwierzętami sprawa się komplikuje. Większość współczesnych ludzi nigdy nie spotkała ani świni, ani krowy. To anonimowe ofiary naszej cywilizacji. Znamy tylko smak ich ciał. Dzieci nie kojarzą kiełbasy ze świnką ani befsztyka z krówką, więc i dorosłym nie przychodzi do głowy, by chwilę pomyśleć o tym, skąd wziął się smalec. Odsuwamy od siebie niewygodne myśli, a nawet więcej – w ogóle nie przychodzą nam one do głowy.
Ale to nie wina dzieci, że nie łączą faktów.
To rodzice wtłoczyli je – nas – w „tunel dobrobytu”.
Gdy byłam mała, mięso lądowało na stole od święta. Szynka była rarytasem, tak samo jak kabanosy. Naszą ówczesną dietę można byłoby określić wegetarianizmem z przerwami na dni świąteczne. Ryby też nie zdarzały się zbyt często. Pamiętam, że mama robiła dla mnie klopsiki z dorsza, bo poza okresem Bożego Narodzenia była to jedyna dostępna ryba.
Smak suchego kabanosa wydawał mi się ambrozją.
Pamiętam to do dziś.
Nikt nie powiedział mi wówczas, że abym mogła się nim rozkoszować, trzeba było najpierw zamęczyć świnię. Mięso mi smakowało, a jego mnogość kojarzyła się z dobrobytem. Kanapka z szynką była „lepsza” niż z serem. Do dziś to pamiętam: „Jak już nie możesz, to zostaw ziemniaki, zjedz tylko mięsko”.
Jadłam.
A przecież kochałam zwierzęta.
Naprawdę kochałam i kocham.
Hipokryzja wyryła w ludziach tak głęboką przepaść między tym, co „dobre”, a tym, co prawdziwe, że wielu z nas do dziś nie umie jej przeskoczyć. Co więcej, wcale nie chcemy burzyć świata, w który wprowadzili nas dziadkowie i rodzice.
Nie chcemy wiedzieć, bo jak się dowiemy, trzeba będzie coś z tym zrobić.
A przecież jesteśmy dobrymi ludźmi.
Dobrymi hipokrytami.
Nigdy nie skrzywdziliśmy żadnego zwierzęcia. Mięso „produkuje” ktoś inny. My tylko kupujemy. Dotyczy to też naszego stosunku do psów i kotów. Jesteśmy zbyt „wrażliwi”, by pójść do schroniska i patrzeć na tyle nieszczęścia. Kupujemy więc ślicznego szczeniaczka z hodowli. Przecież nie my jesteśmy odpowiedzialni za porzuconego psa czy zabitą świnię. Umywamy od tego nasze delikatne dłonie, które nie krzywdzą.
Piłat też nie zabił Chrystusa.
Co dalej?
Wspomniałam na początku, że pisząc tę książkę, popadam we wciąż rosnące przygnębienie. To uczucie mnie nie opuszcza. Na zmianę jest już za późno. Raporty Organizacji Narodów Zjednoczonych dotyczące klimatu na naszej planecie są zatrważające.
Zostało nam dziesięć lat.
Jeśli natychmiast nie zmienimy diety i kilku innych cywilizacyjnych nawyków, a co za tym idzie, nie ograniczymy emisji dwutlenku węgla i innych związków chemicznych do atmosfery, skończy się nasz świat.
Tak po prostu.
W 2030 roku poziom wegetacji roślin spadnie o ponad pięćdziesiąt procent, czekają nas takie zjawiska jak pustynnienie, powodzie, huragany, głód. Dlaczego mięsne menu ma na to tak ogromny, być może nawet największy wpływ? Dzienny urobek globalnego rzeźnika to miliardy zwierząt. Trudno to dokładnie oszacować, bo ptaki i ryby liczy się na tony. Jedna tona to około tysiąca kaczek czy kur.
Wyobraźmy sobie sto milionów ściętych głów.
I pomnóżmy razy kilkadziesiąt.
Dziennie.
Codziennie.
Nasz świat, którego tak bardzo nie chcemy zmieniać, to fabryka śmierci. Zwierzęta, które przez nią przeszły, są już wolne, ale w kolejce czekają następne miliardy ton jeszcze żywej szynki i befsztyka.
Żyją.
Oddychają, jedzą i wydalają.
Ich oddech wysyła do atmosfery miliony ton dwutlenku węgla, wydaliny emitują tony metanu i związków azotowych.
Dziennie.
Codziennie.
By te zwierzęta wykarmić, trzeba wycinać lasy i siać w ich miejscu kukurydzę, soję i inne rośliny. Do nawadniania pól, na których rosną półprodukty do „paszy dla zwierząt rzeźnych”, zużywa się osiemdziesiąt procent wody wykorzystywanej na całej Ziemi.
Tej Ziemi, której wiele rejonów umiera z pragnienia.
Ale krowa, świnia, kura czy indyk nie składają się tylko z mięśni. Duża część zwierzęcych ciał nie może być wykorzystana na kotlet. Ich przeróbka też ma zabójczy wpływ na środowisko. Tej samej Ziemi, na której syci planują pomoc dla głodujących, zajadając się hamburgerami.
Czy naprawdę jajecznica na boczku i kiełbaski z grilla są dla nas tak cenne i niezastąpione, że w ich obronie jesteśmy gotowi zdradzić te wartości, których przestrzeganie czyni nas ludźmi?
Bo czym jest humanitaryzm?
To poszanowanie cudzej godności i niezadawanie cierpienia. Sami to wymyśliliśmy! Sami uznaliśmy, że to wyróżnia nasz gatunek – że dzięki temu „człowiek” naprawdę brzmi dumnie.
A może to tylko puste słowo?
Humanitaryzm nie ustrzegł nas przecież przed okrucieństwem wojen ani zdzieraniem skóry z lisa.
Hipokryzję wyssaliśmy z mlekiem matki.
A gdybyśmy tak oszczędzili tego „mleka” naszym dzieciom?
Może wówczas prognozy zawarte w raporcie ONZ nie sprawdziłyby się w najbliższej przyszłości?
Smaki dzieciństwa zostają w naszej pamięci do końca życia. Przypominają bezpieczne chwile i nawet gdy minie wiele lat, dają choćby tymczasowe poczucie bezpieczeństwa. To samo dotyczy innych sytuacji i zachowań, które przejmujemy od rodziny. Właśnie z tego powodu ci, którzy polują, to przeważnie synowie i córki myśliwych.
Podobnie jest z obojętnością na cierpienie zwierząt.
Pies na łańcuchu, zarzynana kura, kaczka, świnia, cielę. Nie trzeba uczestniczyć w świniobiciu, by wartość świni mierzyć długością schabu, a krowy – ilością mleka i cieląt, które „daje”.
Mało tego, gdy dziecko zaczyna wykazywać normalne objawy empatii, zadaje pytania, chce się dowiedzieć skąd, jak i dlaczego wzięło się na jego talerzu mięso, traktujemy je jak dziwoląga. A jedyną odpowiedzią, jaką dla niego mamy, jest: „Bo tak musi być”.
Skąd taka pewność?
Ze strachu przed prawdą.
Prawda bowiem jest tak trudna i bolesna, że trzeba jej unikać. Wychowujemy więc nasze ukochane pociechy w kłamstwie, bez względu na to, jaki koszt będą musiały za to ponieść w przyszłości. Smutne, ale ludzka krótkowzroczność i obojętność wobec świata są porażające.
Dawno temu zastanawiałam się, na czym polega tak opiewane w wielu religiach, a szczególnie w buddyzmie, oświecenie.
Dziś wiem, że to spojrzenie prawdzie w oczy.
Trudne, ale możliwe.
Tyle że nasza cywilizacja go nie chce.
Urosła na kłamstwie i zginie od kłamstwa.
Czy można jeszcze coś zrobić?
Nawet jeśli nie można, to trzeba.
Przede wszystkim zacząć wychowywać dzieci. Nie „hodować” potencjalnych milionerów, ale pokazywać im świat takim, jakim jest, uczyć empatii, szacunku dla inności, szacunku dla każdego życia i nie „gorszyć” okrucieństwem. Oczywiście, że brzmi to jak utopia, bo żeby uczyć, samemu trzeba umieć. Nie pozostaje więc nic innego, jak się nauczyć. Poznać ten świat, którego jesteśmy częścią, a nie wirtualną ułudę. Nie bać się zanegować „tradycję”, jeśli nie godzi się z sumieniem.
Oburzamy się na mieszkańców tych rejonów Azji, dla których spożywanie psiego mięsa jest normą.
Dlaczego?
Przeszkadza nam tradycja?
Świnia czy krowa niewiele różnią się od psa. Zaczynając naprawiać świat, oburzmy się raz na siebie zamiast na innych.
Oduczyliśmy się społecznej odpowiedzialności. Od dawna myślimy tylko o sobie. O własnym bezpieczeństwie. O własnej przyszłości. Tak nas to pochłonęło, że przegapiliśmy moment, w którym zaczęliśmy zjadać własny ogon.
Ale nawet ogon kiedyś się kończy.
Opamiętamy się? A może to już nie ma znaczenia?
I tak nie zdążymy.