Wszystkie me daremne żale - Miriam Toews - ebook + książka

Wszystkie me daremne żale ebook

Toews Miriam

4,5

Opis

Pojechać na lotnisko, naprawić drzwi w samochodzie, rozwieść się. Ale najpierw uratować Elf.

Czekając na samolot, Yolandi próbuje zrozumieć, dlaczego to właśnie jej starsza siostra nie chce żyć – światowej sławy pianistka, ma wspaniały dom i szczęśliwe małżeństwo. Tymczasem Yolandi jest spłukana, dwukrotnie rozwiedziona, ciągle trafia na niewłaściwych kochanków, po raz kolejny zostawia w domu dorastające dzieci. Ruszając w drogę do siostry, zagłębia się w przeszłość w poszukiwaniu odpowiedzi na ignorowane przez lata pytania.

Czy gen samobójstwa może być zapisany w DNA? Czy wolno za wszelką cenę ratować kogoś, kto obsesyjnie pragnie śmierci? Jak przygotować się na śmierć najbliższego człowieka? Kogo poprosić o pomoc, gdy najwierniejsza przyjaciółka menonickiej rodziny – Biblia – od lat nie daje nadziei i pocieszenia ?

Wszystkie me daremne żale to poruszająca autobiograficzna powieść o sile siostrzanej miłości. Walka o życie ukochanej osoby, próba ratowania rodziny, ucieczka z surowej religijnej wspólnoty – wszystko to w zestawieniu z codzienną próbą poskładania własnego życia wywołuje śmiech przez łzy. Toews swoją powieścią udowadnia, że to nie nadzieja umiera ostatnia, tylko poczucie humoru.

„Czy można o tragedii, traumie i samobójstwie ukochanej osoby opowiedzieć z ironią? Dlaczego ludzie postanawiają skończyć ze sobą, co zawiodło, czego zabrakło przy pozorach szczęścia, obfitości i dobrobytu? O tym jest ta opowieść o siostrzanej miłości silniejszej niż najczarniejsze myśli rodem z ostatniego kręgu piekła.” Karolina Korwin-Piotrowska

„Książka odważna, zuchwała, napisana z dużym uczuciem […]. Toews opowiada tę historię z punktu widzenia bohaterki, która brzmi jak skrzyżowanie Davida Fostera Wallace’a i Robina Williamsa, gdyby byli wychowaną w menonickiej społeczności czterdziestoparoletnią kobietą nieuznającą żadnych autorytetów. Yoli to obdarzona wielkim sercem domorosła filozofka z wielkim talentem komediowym.” „The Dallas Morning News”

Miriam Toews z genialnym wyczuciem miesza ze sobą śmiech i łzy, tworząc magiczny eliksir, który przypomina esencję życia.” Ron Charles, „The Washington Post”

„Wbrew pozorom nie jest to wcale przygnębiająca powieść. Miriam Toews z wdziękiem przełamuje ponurą tematykę za pomocą dużej dawki czarnego humoru i kreśli niezwykłe, dalekie od doskonałości, a przez to bardzo prawdziwe postaci. Trzeba nie lada talentu, by w obliczu tak poważnego tematu napisać tak zajmującą i dającą tyle przyjemności książkę.” „Library Journal”

„„Wszystkie me daremne żale” to słodko-gorzka opowieść o tych, którzy przetrwali, i tych, którzy nie zdołali się przeciwstawić silnemu nurtowi.” „Minneapolis Star Tribune”

„Mistrzowska literacko, oryginalna refleksja na temat miłości, utraty i przetrwania.” „Kirkus Reviews”

„Proza tak surowa i pulsująca życiem jak świeżo zranione serce.” „The Boston Globe”

„Toews patrzy na świat ostro i przenikliwie i powołuje do życia postaci oraz sceny tak dziwne, a zarazem tak trafnie opisane, że czytelnik nie może powstrzymać śmiechu.” „Booklist”

„Książka, której nie sposób się oprzeć. […] Jej przenikliwość, szczerość, a przede wszystkim przepełniające ją współczucie działają niczym balsam i przynoszą ten rodzaj pocieszenia, który odczuwamy, kiedy możemy otworzyć butelkę wina i długo, serdecznie porozmawiać z najbliższym przyjacielem.” Curtis Sittenfeld, „The New York Times Book Review”

„Poruszająca, lecz miejscami bardzo zabawna powieść […]. Każda strona wywołuje śmiech, zaskoczenie albo przynosi takie zdanie, po którym nie sposób załapać tchu.” Dan Kois, „Slate”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
11
5
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna ze smutniejszych książek jakie kiedykolwiek czytałam. Autobiograficzna powieść o relacji narratorki Yolandy (alterego autorki) z jej siostrą. Siostrą, która ma pozornie idealne życie - ma wspaniałego kochającego męża, jest światowej sławy pianistką, mieszka w pięknym domu, a pieniądze nie są dla niej problemem. Co więc może być nie tak? Elf chce umrzeć. Podejmuje kolejne próby samobójcze, a jej rodzina stara się ją uratować i skłonić do tego, by ponownie zapragnęła żyć. Trudno jednak pomóc komuś, kto każdorazowo tę pomoc odrzuca. „Ona pragnęła umrzeć, a ja chciałam, żeby żyła, byłyśmy dla siebie wrogami, którzy się kochają”. Tak, to jeden z tych fragmentów, przy których płakałam tak, że musiałam odkładać książkę bo przestawałam widzieć na oczy. I takich momentów jest tutaj mnóstwo, w dodatku Miriam Toews pisze tak przepięknym językiem (ukłony dla tłumacza Mariusza Gądka), że emocje są milionowo spotęgowane i rozrywają nam wszystko w środku. Kolejną z takich bardziej zapamiętyw...
10
aasiasta

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść!
00

Popularność



Kolekcje



Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Już niebawem ukaże się:

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego All My Puny Sorrows

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2014, Miriam Toews

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Mariusz Gądek, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Krystyna Stobierska / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

We acknowledge the support of the Canada Council for the Arts for this translation.

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-718-6

Dla Erika

Jeden

Nasz dom został zabrany na przyczepie ciężarówki w pewne popołudnie późnym latem 1979 roku. Moi rodzice, starsza siostra i ja staliśmy na środku ulicy i patrzyliśmy, jak się oddala. Niski parterowy dom z drewnianych belek, cegieł i płyt gipsowych sunął wolno wzdłuż First Street, minął restaurację A&W i kręgielnię Deluxe Bowling Lanes, po czym wtoczył się na autostradę numer dwanaście, gdzie w końcu straciliśmy go z oczu. Jeszcze go widzę, powtarzała moja siostra Elfrieda. Jeszcze go widzę. Jeszcze go widzę. Jeszcze… No dobra, już zniknął, przyznała w końcu.

Ojciec zbudował go sam niedługo po ślubie, oboje z matką mieli zaledwie po dwadzieścia lat i wspólne marzenie. Matka opowiadała Elfriedzie i mnie, że byli z ojcem tacy młodzi i tak pełni energii, że w upalne wieczory, kiedy ojciec skończył pracę w szkole, a matka uporała się z wypiekami i całą resztą, biegali po swoim nowym podwórku w strumieniach tryskającej ze zraszacza wody, skakali i krzyczeli, zupełnie nie zważając na pełne konsternacji spojrzenia starszych sąsiadów, którzy uważali, że młodemu małżeństwu menonitów nie przystoi tak dokazywać, w dodatku w niekompletnym ubraniu, na oczach całego miasta. Wiele lat później Elfrieda będzie opisywała tę scenę jak epizod rodem ze Słodkiego życia, ze zraszaczem ogrodowym w charakterze fontanny di Trevi.

Gdzie go zabierają? spytałam ojca. Staliśmy na środku drogi. Domu już nie było widać. Ojciec osłonił dłonią oczy przed oślepiającym słońcem. Nie wiem, odparł. Nie chciał wiedzieć. Razem z Elfriedą i matką wsiadłyśmy do samochodu i czekałyśmy na ojca. On tymczasem stał i zdawało mi się, że wpatrywał się w pustkę przez całą wieczność. Elfrieda skarżyła się, że rozgrzane plastikowe siedzenie parzy ją w nogi. W końcu matka nachyliła się i nacisnęła klakson, nie na tyle mocno, żeby wystraszyć ojca, a jedynie żeby się odwrócił i na nas spojrzał.

Lato było tego roku bardzo upalne, a my musieliśmy się gdzieś podziać przez kilka dni, zanim mogliśmy wprowadzić się do nowego domu, który wyglądał podobnie jak stary, ale nie był tym samym domem, zbudowanym samodzielnie przez ojca z wielką dbałością o każdy szczegół, jak na przykład długi zadaszony ganek, gdzie można było siedzieć i obserwować burze z piorunami, samemu pozostając suchym; rodzice postanowili zatem, że pojedziemy do Parku Narodowego Badlands w Dakocie Południowej.

Cały czas, jaki tam spędziliśmy, zszedł nam na rozstawianiu wszystkiego, a potem na burzeniu tego, co rozstawiliśmy. Moja siostra Elfrieda powiedziała, że tak naprawdę to nie było życie – przypominało raczej pobyt w szpitalu psychiatrycznym, w którym wszyscy chodzą w kółko, chcąc jedynie oszczędzić siły i przetrwać, albo obóz dla uchodźców, albo ośrodek leczenia nerwicy, kojarzyło jej się to z tym i owym, ponieważ Elfrieda nie przepadała za biwakami – ale nasza matka powiedziała: No cóż, kochanie, ma to na celu zmianę naszego sposobu postrzegania rzeczywistości. Elf stwierdziła, że w tym pomógłby nam też na przykład wyjazd do Paryża albo LSD, na co matka odparła, żeby dała spokój, najważniejsze, że jesteśmy wszyscy razem, a teraz chodźmy ugotować parówki.

Butla kuchenki turystycznej musiała być nieszczelna i płomienie strzeliły w górę na półtora metra, osmalając stół piknikowy, tymczasem Elfrieda tańczyła wokół ognia, śpiewając Seasons in the Sun Terry’ego Jacksa, piosenkę o mężczyźnie będącym zakałą rodziny, który na łożu śmierci żegna się ze wszystkimi bliskimi, ojciec zaś po raz pierwszy w dziejach zaklął (Co jest, do jasnej anielki!) i podszedł blisko ognia, gotów coś zrobić, ale co, co, a matka tylko się trzęsła ze śmiechu i nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Krzyknęłam do nich, żeby się odsunęli od ognia, ale nie drgnęli choćby o milimetr, jakby ogień był sztuczny, a oni zostali ustawieni na planie filmowym przez reżysera i gdyby się przesunęli, zepsuliby całą scenę. W końcu chwyciłam ze stolika piknikowego opróżniony do połowy kubełek lodów Rainbow i pobiegłam przez całe pole namiotowe do wspólnego kranu. Napełniłam kubełek wodą, wróciłam i wylałam jego zawartość na płomienie, które skoczyły jeszcze wyżej, sięgając zwieszających się gałęzi topoli, a wokół rozniósł się aromat wanilii, czekolady i truskawek. Jedna z gałęzi zajęła się ogniem, lecz tylko na chwilę, ponieważ niebo zdążyło pociemnieć i nagle runął z niego deszcz z gradem, za to my byliśmy wreszcie bezpieczni, a przynajmniej nie groził nam już pożar.

Wieczorem, kiedy burza minęła, a zepsuta kuchenka turystyczna została wyrzucona do olbrzymiej, specjalnie zabezpieczonej przed pumami klatki na śmieci, ojciec z moją siostrą postanowili pójść na wykład o tchórzu czarnołapym, uważanym niegdyś za gatunek wymarły. Wykład odbywał się w amfiteatrze na terenie kempingu; ojciec z Elfriedą powiedzieli, że mogą też zostać na drugi wykład, na temat ciemnej materii, który miał wygłosić jakiś astrofizyk. Co to takiego? zapytałam siostry, a ona odparła, że nie wie, ale wydaje się jej, że z tego w dużej części zbudowany jest wszechświat. Nie można jej zobaczyć, dodała, ale można odczuć jej skutki. Czy to zło? zapytałam. Siostra roześmiała się i doskonale pamiętam, albo raczej powinnam powiedzieć, że mam żywo w pamięci, jak stała tam w szortach i bluzce w paski z odsłoniętymi ramionami, a za nią w tle majaczyły ciemne skały Badlands, jak odchyliła daleko do tyłu głowę, odsłaniając swoją długą, smukłą szyję i białą skórzaną opaskę z niebieskim koralikiem pośrodku, a jej śmiech zabrzmiał jak seria ostrzegawczych strzałów, wyzwanie rzucone całemu światu. Ruszyli z ojcem w kierunku amfiteatru, a matka wołała za nimi: cmokajcie, żeby odstraszyć grzechotniki! – i kiedy ich nie było, kiedy słuchali wykładów o niewidocznych siłach oraz zagrożonych wymarciem gatunkach, obie bawiłyśmy się obok namiotu w „stary niedźwiedź mocno śpi” w ostatnich plamach zachodzącego słońca.

W drodze powrotnej z biwaku wszyscy milczeliśmy. Jechaliśmy przez dwa i pół dnia w obcym kierunku, daleko od East Village, aż wreszcie ojciec oznajmił: no dobrze, wystarczy, myślę, że powinniśmy już wrócić do domu, jakby przez cały ten czas próbował znaleźć jakieś rozwiązanie, aż w końcu dał za wygraną. Siedzieliśmy w samochodzie, spoglądając z powagą przez otwarte okna na ciemne, postrzępione wzniesienia ogromnej Tarczy Kanadyjskiej. Bezlitosne, rzekł niemal niesłyszalnie ojciec, a gdy matka spytała, co powiedział, ojciec wskazał na skałę, ona zaś skinęła głową i dodała: ach, ale bez przekonania, jakby liczyła na to, że chodziło mu o coś innego, o coś, czemu obydwoje mogą się przeciwstawić. O czym myślisz? szepnęłam do Elf. Wiatr targał naszymi włosami, tworząc wokół jej głowy czarne kłęby, a wokół mojej żółte. Wyciągnęłyśmy się na tylnym siedzeniu, ze splecionymi nogami, plecami oparte o drzwi. Elf czytała Trudne miłości Itala Calvina. Gdybyś nie była teraz zajęta czytaniem, to o czym byś myślała? ponowiłam pytanie. O rewolucji, odparła. Zapytałam, co ma na myśli, a ona stwierdziła, że kiedyś zrozumiem, teraz nie może mi powiedzieć. O tajnej rewolucji? dopytywałam. Wtedy Elf powiedziała na głos, tak żeby wszyscy usłyszeli: Nie wracajmy. Nikt nie odpowiedział. Wiatr wciąż wiał. Nic się nie zmieniło.

Ojciec chciał się zatrzymać, żeby obejrzeć pradawne malowidła wykonane ochrą przez tubylcze ludy na skalistym nabrzeżu Jeziora Górnego. W niewyjaśniony sposób zdołały przetrwać pomimo bezlitosnego działania słońca, wody i czasu. Zatrzymał samochód i ruszyliśmy wąską kamienistą ścieżką schodzącą w dół w kierunku jeziora. Znajdował się przy niej znak z napisem „Uwaga!”, a poniżej mniejszymi literami wyjaśniono, że znane są przypadki, gdy ogromne, gwałtowne fale zmyły ludzi ze skał, i że wchodzimy tam na własną odpowiedzialność. Po drodze nad wodę minęliśmy jeszcze kilka podobnych tabliczek, a z każdym takim złowieszczym ostrzeżeniem głęboka zmarszczka na czole ojca pogłębiała się coraz bardziej, aż w końcu matka powiedziała do niego: Jake, uspokój się, bo jeszcze dostaniesz udaru.

Kiedy dotarliśmy nad brzeg, zrozumieliśmy, że aby zobaczyć „piktogramy”, trzeba przesuwać się powoli po mokrej i śliskiej granitowej skale, która opadała kilka metrów prosto w spienioną wodę, potem chwycić się grubej liny przymocowanej hakami do skalnej ściany, a następnie odchylić mocno do tyłu, tak że ciało znajdowało się niemal w pozycji horyzontalnej, a włosy prawie muskały powierzchnię jeziora. No cóż, powiedział ojciec, chyba jednak tego nie zrobimy, prawda? Przeczytał napis na tablicy znajdującej się przy szlaku, mając nadzieję, że to wystarczy. Och, odezwał się, badacze, którzy odkryli te malowidła, nazwali je „zapomnianymi snami”. W tym momencie spojrzał na matkę. Słyszałaś, Lottie? spytał. Zapomniane sny. Wyjął z kieszeni mały notes i zapisał tę informację. Elf była jednak absolutnie zachwycona perspektywą zawiśnięcia na linie tuż nad rozbijającą się o skały wodą i ruszyła, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać. Rodzice wołali za nią, żeby wracała, żeby zachowała ostrożność, żeby była rozsądna, żeby się zachowywała i w tej chwili zawróciła, ja zaś stałam w milczeniu i szeroko otwartymi oczami przyglądałam się ze zgrozą, jak moja nieustraszona siostra lada moment zginie w odmętach. Elf tymczasem uczepiła się liny i wpatrywała w malowidła, a ponieważ z miejsca, w którym staliśmy, nie mogliśmy ich dostrzec, zaczęła nam opisywać, co widzi, w większości były to obrazy przedstawiające dziwne kolczaste stworzenia oraz zagadkowe symbole niegdyś dumnego i potężnego ludu.

Kiedy w końcu wszyscy czworo, cali i żywi, wróciliśmy do naszego małego miasteczka, które leżało na zachodnim krańcu skalistej Tarczy Kanadyjskiej, pośrodku niebieskich i żółtych pól, wcale nie odczuliśmy ulgi. Zamieszkaliśmy teraz w naszym nowym domu. Ojciec mógł siedzieć na podwórku na swoim krześle ogrodowym i patrzeć przez rosnące wzdłuż autostrady drzewa na First Street i pustą parcelę, gdzie dawniej stał nasz stary dom. Nie chciał, żeby go zabrano. To nie był jego pomysł. Ale właściciel salonu samochodowego, który znajdował się po sąsiedzku, zamierzał rozbudować parking i bardzo zależało mu na naszej działce, więc zaczął stosować wszelkiego rodzaju groźby i wywierać nieustający nacisk, aż w końcu ojciec, nie mogąc tego dłużej znieść, ugiął się i sprzedał ją za bezcen, jak ujęła to matka. To tylko interesy, Jake, powiedział do ojca dealer samochodowy, kiedy w następną niedzielę spotkali się w kościele. Nic osobistego. East Village powstało jako bogobojna osada dająca schronienie przed występkami tego świata, ale tak się złożyło, że te dwa elementy, religia i handel, nierozerwalnie się ze sobą splotły i w miarę jak rosła zamożność mieszkańców East Village, tym stawali się pobożniejsi, jakby uważano, że rozwój interesów i gromadzenie kapitału są nagrodą za religijność, zgromadzony kapitał zaś to Boże błogosławieństwo. Dlatego kiedy ojciec wzbraniał się przed sprzedaniem domu dealerowi samochodowemu, zaczęła narastać wokół niego atmosfera podejrzeń o to, że być może nie jest dobrym chrześcijaninem. Tak przynajmniej dawano mu do zrozumienia. A ojciec nade wszystko pragnął być dobrym chrześcijaninem. Matka zachęcała go, żeby walczył, żeby kazał spływać temu dealerowi, Elfrieda, starsza ode mnie i bardziej świadoma tego, co się dzieje, próbowała zebrać wśród mieszkańców miasta podpisy pod petycją, żeby firmy nie zabierały ludziom domów, nic jednak nie mogło uśmierzyć ciągle dręczących ojca wyrzutów sumienia i poczucia, że zgrzeszy, jeśli podejmie walkę w obronie swojej własności. Poza tym mój ojciec był uważany w East Village za dziwaka i odmieńca, za cichego, depresyjnego i pracowitego faceta, który chodzi na kilkunastokilometrowe spacery po okolicy i wierzy, że czytanie, pisanie i zdrowy rozsądek stanowią bilet wstępu do raju. Matka była gotowa za niego walczyć (ale tylko do pewnego stopnia, wszak jako lojalna menonicka żona nie chciała zaburzać domowej hierarchii), ale tak czy owak była tylko kobietą, więc łatwo ją było zignorować.

Kiedy zamieszkaliśmy w nowym domu, matka kręciła się po nim niespokojna i rozkojarzona, ojciec trzaskał czymś w garażu, ja spędzałam dnie na budowaniu wulkanów w ogródku za domem albo na włóczeniu się po obrzeżach miasta, okrążałam cały jego teren niczym szympans uwięziony w klatce, Elf zaś zaczęła pracować nad „zwiększeniem swojej widoczności”. Zainspirowały ją ochrowe malowidła naskalne, ich niedostępność oraz zawarta w nich mieszanka nadziei, czci, niezłomności i wiecznego osamotnienia. Postanowiła więc, że ona też pozostawi po sobie ślad. Zaprojektowała znak składający się z jej inicjałów, E.V.R. (Elfrieda von Riesen), pod którymi znajdowały się litery AMP. Potem zaś umieściła literę S, która niczym wijący się wąż oplatała, podkreślała i oddzielała od siebie pozostałe litery. Narysowała to w żółtym notesie i pokazała mi. Hmm, stwierdziłam, nie rozumiem. No więc, wyjaśniła Elf, to są oczywiście moje inicjały, a skrót AMPS oznacza All My Puny Sorrows. „Wszystkie me daremne żale”. Prawą rękę zacisnęła w pięść i uderzyła nią we wnętrze lewej dłoni. Miała w zwyczaju gratulować sobie w ten sposób wszystkich swoich świetnych pomysłów.

Hmm, cóż, to jest… Jak na to wpadłaś? spytałam ją. Odparła, że wzięła ten cytat z wiersza Samuela Coleridge’a, który bez wątpienia byłby jej chłopakiem, gdyby tylko urodziła się w czasach, kiedy powinna się była urodzić. Albo gdyby on się urodził wtedy co ty, dodałam.

Elf oznajmiła, że zamierza namalować swój symbol na różnych charakterystycznych obiektach w naszym mieście.

Jakich charakterystycznych obiektach? dociekałam.

Na przykład na wieży ciśnień, odparła, i na parkanach.

Czy mogę coś zasugerować? spytałam. Elf spojrzała na mnie nieufnie. Obydwie wiedziałyśmy, że w kwestii odciśnięcia własnego piętna w świecie nie mogę jej zaoferować nic interesującego – to zupełnie jakby któryś z wyznawców Jezusa powiedział do niego: Hej, udało ci się nakarmić tylko pięć tysięcy ludzi jedną rybą i dwoma bochenkami chleba? No to spójrz na to! – ale Elf była wtedy tak wielkodusznie nastawiona i czuła się tak podekscytowana swoim osiągnięciem, że entuzjastycznie skinęła głową.

Nie używaj swoich inicjałów, poradziłam jej. Bo wszyscy w miasteczku zorientują się, do kogo należą, a wtedy pochłonie nas ogień piekielny et cetera.

Nasze małe menonickie miasteczko było przeciwne wszelkim jawnym symbolom nadziei oraz manifestacjom indywidualizmu. Pastor naszego kościoła oskarżył raz Elf o pławienie się w nieszczęściach płynących z jej występnych uczuć, na co ona ukłoniła się nisko, wykonując zamaszysty ruch ręką, i odparła: Mea culpa, mój panie. W tamtym czasie Elf wciąż rozpoczynała jakieś kampanie. Przeprowadziła na przykład sondaż, chodząc od drzwi do drzwi i pytając, czy ludzie byliby zainteresowani zmianą nazwy miasteczka z East Village na Shangri-La, i w rezultacie udało jej się zebrać ponad sto podpisów pod petycją, w której wmawiała ludziom, że nazwa ta pochodzi z Biblii i oznacza „miejsce pozbawione pychy”.

Hmm, może, odparła na moją sugestię. Mogę po prostu napisać AMPS z bardzo dużym S. Tak będzie bardziej tajemniczo, stwierdziła. Bardziej je ne sais quoi.

Uhm… dokładnie.

Co, nie podoba ci się?

Ależ podoba, odparłam. I twój chłopak, Samuel Coleridge, też byłby zachwycony.

Elf przecięła nagle powietrze szybkim ciosem karate, a potem wpatrzyła się w dal, jakby usłyszała właśnie odległy terkot nieprzyjacielskiego ostrzału.

Tak, powiedziała, niczym obiektywny smutek, który jest zupełnie czymś innym.

Czymś innym od czego? spytałam ją.

Yoli, odparła. Od subiektywnego smutku oczywiście.

No tak, bąknęłam. Znaczy się, oczywiście.

Do dziś w East Village widać wymalowane czerwonym sprejem litery AMPS, choć są już nieco wyblakłe. Blakną szybciej niż ochrowe piktogramy pradawnego ludu, które zainspirowały Elf.

Elfrieda ma świeże rozcięcie tuż nad lewą brwią. Skórę na jej czole spina siedem szwów. Szwy są czarne i sztywne, a ich końcówki wystają jej z głowy niczym małe antenki. Kiedy spytałam ją, jak się zraniła, odpowiedziała, że upadła w łazience. Kto wie, czy to prawda. Obie jesteśmy już po czterdziestce. Wiele rzeczy się wydarzyło, choć wiele też nie doszło do skutku. Elf powiedziała, że do otwarcia opakowania tabletek – tych, które dostała od pielęgniarek – będzie potrzebowała nożyczek. Wierutne kłamstwo. Odpowiedziałam jej, że przecież wiem, że i tak nie zażyje tabletek, chyba że w takiej ilości, żeby doszło do zatrzymania pracy serca, więc po co jej w takim razie nożyczki? Opakowanie może przecież rozerwać rękami. Ale ona nie zaryzykuje zranienia się w ręce.

Elfrieda jest pianistką koncertową. Kiedy byłyśmy małe, od czasu do czasu pozwalała mi przewracać strony przy wykonywaniu szybkich utworów, których nie znała na pamięć. Przewracanie stron partytury to osobny rodzaj sztuki. Musiałam znajdować się o krok przed Elf, jeśli chodzi o nuty, i poruszać się jak wąż, kiedy obracałam kartki, tak aby nie było żadnych zmarszczek, żadnych sklejonych stron, żadnych pacnięć i szelestów. Jej własne słowa. Kazała mi w kółko ćwiczyć, a ona, z uchem kilka centymetrów od kartki, nasłuchiwała. Słyszałam! wykrzykiwała. A ja powtarzałam to do skutku, aż wreszcie Elf z zadowoleniem stwierdzała, że nie wydałam żadnego dźwięku. Podobała mi się myśl, że w czymś ją wyprzedzam. Prawdziwą dumą napawał mnie fakt, że potrafię gładko przejść z jednej strony na drugą. Istnieje idealny moment na jej przewrócenie i jeśli robiłam to za wcześnie albo za późno, Elfrieda przerywała granie i zanosiła się wyciem. W ostatnim takcie! wrzeszczała. Dopiero w ostatnim takcie! Potem opadała ramionami i głową na klawiaturę, a stopę opierała na prawym pedale tak, aby jej cierpienie niosło się straszliwym brzmieniem po całym domu.

Niedługo po wypadzie na biwak i po tym, jak Elf przeszła się z czerwoną farbą po mieście, wszędzie zostawiając swój znak, biskup (menonita alfa) przyszedł do naszego domu, żeby, jak sam to lubił nazywać, złożyć nam wizytę. Czasami porównywał siebie do kowboja, a te spotkania – do „łatania dziur w ogrodzeniu”. W rzeczywistości przypominało to raczej najazd. Zjawiał się w sobotę w eskorcie towarzyszącej mu zwykle starszyzny, każdy z jej członków przyjeżdżał własnym czarnym samochodem (nigdy nie podwozili się nawzajem, ponieważ widok trzynastu lub czternastu podobnie ubranych mężczyzn wyłaniających się z jednego wozu nie budziłby większego postrachu), a ja z ojcem patrzyłam przez okno, jak parkują przed domem, wysiadają z aut i zmierzają wolno w naszą stronę, jeden za drugim, jakby zmęczeni tańczyli conga. Matka zmywała w kuchni naczynia. Wiedziała, że nadchodzą, ale celowo ich ignorowała, traktowała ich „wizytę” jako drobną niedogodność, która nie powinna zanadto zakłócić jej dnia. (Odwiedzał nas ten sam biskup, który zrugał matkę za to, że dół jej sukni ślubnej był zbyt strojny i bufiasty. Jak mam rozumieć ten brak umiaru? spytał ją). Moja siostra siedziała gdzieś w domu, zapewne pracowała nad stylizacją na Czarne Pantery albo przekłuwała sobie na nowo uszy, przykładając ziemniaka z tyłu płatków i nacierając je alkoholem, albo mierzyła się ze swoimi demonami.

Ojciec otworzył drzwi i zaprosił mężczyzn do środka. Usiedli wszyscy w salonie i wbili wzrok w podłogę, od czasu do czasu zerkając po sobie nawzajem. Ojciec stał sam, z przerażeniem w oczach, otoczony przez nich pośrodku pokoju niczym ostatni ocalały uczestnik dziwnej gry w zbijaka. Matka powinna była natychmiast wyłonić się z kuchni, pełna życia i ciepła, zaoferować gościom kawę albo herbatę, a do tego jakiś rodzaj wymyślnego domowego ciasta, na które przepis wzięłaby z Menonickiego skarbca kulinarnego, ale ona pozostała tam, gdzie była, szczękając naczyniami, pogwizdując z wymuszoną nonszalancją i zostawiając ojca samotnego na placu boju. Już kiedyś się o to kłócili. Jake, mówiła matka, kiedy znowu tu przyjdą, powiedz im, że to nie jest odpowiednia pora. Nie mają prawa wparować do naszego domu, kiedy im się żywnie podoba. Ojciec odparł, że nie może tego zrobić, po prostu nie może. Matka zaproponowała więc, że sama to zrobi, ale on błagał ją, odwodził od tego, aż w końcu ustąpiła, oznajmiając tylko, że nie zamierza wokół nich skakać i być na każde skinienie, podczas gdy oni będą planowali ukrzyżowanie jej rodziny. Ta konkretna wizyta dotyczyła tego, że Elf chciała iść na uniwersytet i studiować muzykę. Miała dopiero piętnaście lat, ale przedstawiciele władzy dowiedzieli się od miejscowego szpicla, że Elf „wyraziła nierozważne pragnienie opuszczenia wspólnoty”, a odnosili się z dziką wręcz podejrzliwością do wyższego wykształcenia – zwłaszcza w przypadku dziewcząt. Dziewczyna z książką była dla tych mężczyzn wrogiem publicznym numer jeden.

Nakładą jej tam do głowy różnych pomysłów, odezwał się jeden z nich, na co stojący w salonie ojciec nie znalazł żadnej odpowiedzi, tylko skinął potakująco głową i rzucił pełne nadziei spojrzenie w kierunku kuchni, gdzie matka z ścierką do naczyń polowała na muchy i ubijała cielęcinę na kotlety. Siedziałam w milczeniu blisko ojca na szorstkiej rozkładanej kanapie i chłonęłam wydzielaną przez mężczyzn – jak określała to matka – „woń pogardy”. W pewnym momencie usłyszałam jej wołanie. Weszłam do kuchni i zobaczyłam, że siedzi na blacie, machając nogami, i pije sok jabłkowy prosto z plastikowej butli. Gdzie Elf? spytała mnie. Wzruszyłam ramionami. A skąd mam wiedzieć? Wskoczyłam na blat obok niej i podała mi butlę z sokiem. Z salonu dobiegł nas szmer rozmowy, połączenie angielskiego i plautdietsch, czyli przypominającego nieco niderlandzki, niepisanego dawnego języka, którym posługiwali się wszyscy starzy mieszkańcy East Village. (W plautdietsch nazywam się „Yolandi Jacoba von Riesena”, a kiedy matka przedstawia się w tym języku, mówi: „Jestem Jacobowa von Riesen”.) W końcu po upływie minuty lub dwóch usłyszałyśmy pierwsze akordy preludium g-moll opus 23 Rachmaninowa. Elf była w sypialni dla gości obok drzwi frontowych, gdzie stało pianino i gdzie w tamtym okresie spędzała większość swojego życia. Mężczyźni przestali rozmawiać. Muzyka zaczęła narastać. Był to ulubiony utwór Elf, stanowił być może ścieżkę dźwiękową jej tajnej rewolucji. Ćwiczyła go bez przerwy od dwóch lat z nauczycielem z konserwatorium w Winnipeg, który przyjeżdżał do nas dwa razy w tygodniu, żeby udzielać jej lekcji, i razem z rodzicami znaliśmy już każdy niuans tego utworu, jego udrękę i ekstazę, a także jego wielki szacunek dla chaotycznych ścieżek monologu wewnętrznego. Tak nam to opisywała Elf. Formalnie rzecz biorąc, pianino było zabronione w naszym miasteczku, za bardzo kojarzyło się z saloonem, tancbudami i nieskrępowaną zabawą, ale rodzicom udało się przemycić instrument do naszego domu, ponieważ lekarz z miasta poradził im, że Elf trzeba zapewnić „kreatywne ujście” dla jej energii, żeby nie stała się „nieokiełznana”, a słowo to niosło ze sobą złowieszcze konotacje. Nieokiełznanie było najgorszym, co mogło ci się przytrafić w społeczności, od której członków wymaga się przede wszystkim podporządkowania. Po kilku latach ukrywania się z pianinem, które w pośpiechu nakrywaliśmy prześcieradłami i workami jutowymi, kiedy starszyzna przychodziła z wizytą, rodzice pokochali grę Elf i nawet od czasu do czasu prosili ją, żeby zagrała dla nich Moon River albo When Irish Eyes Are Smiling. W końcu członkowie starszyzny dowiedzieli się, że chowamy w domu pianino, i oczywiście odbyła się długa dyskusja na ten temat, mówiło się też o trzy- lub sześciomiesięcznej ekskomunice dla mojego ojca, który oznajmił, że mężnie ją zniesie, ale gdy się okazało, że tak chętnie się poświęci, postanowiono mu odpuścić (wymierzanie kary nie sprawia tak dużej frajdy, kiedy ofiara sama się jej domaga), pod warunkiem że rodzice dopilnują, by Elf wykorzystywała pianino jedynie na chwałę Pana.

Matka zaczęła nucić i kołysać się w takt granego przez Elf utworu. Mężczyźni w salonie siedzieli cicho, jakby ktoś udzielał im właśnie reprymendy. Elf zaczęła grać głośniej, potem ciszej i znów głośniej. Ptaki na zewnątrz umilkły, a muchy przestały się tłuc o kuchenne szyby. Powietrze stało nieruchomo. Elf znajdowała się w centrum obracającego się wokół niej świata. W tej właśnie chwili przejęła kontrolę nad swoim życiem. Było to jej wejście w dorosłość, a także – choć wówczas jeszcze tego nie wiedzieliśmy – jej debiut jako światowej sławy pianistki. Lubię myśleć, że w tamtej chwili dla siedzących w salonie mężczyzn stało się jasne, że Elf nie zostanie w naszym miasteczku, nie po takim pokazie pasji i werwy, i że aby ją zatrzymać, musieliby ją spalić na stosie albo pogrzebać żywcem. To była chwila, w której Elf nas opuściła. I w której ojciec stracił wszystko naraz: przychylność starszyzny, autorytet pana domu oraz córkę, która była teraz wolna, a tym samym niebezpieczna.

Preludium dobiegło końca i doszedł nas trzask opuszczanej na klawisze klapy oraz szuranie stołka po linoleum. Elf weszła do kuchni, podałam jej sok jabłkowy, wypiła go do końca, a pustą butlę wrzuciła do kosza na śmieci. Uderzyła zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń i oznajmiła, że w końcu zagrała, jak trzeba. Stałyśmy we trzy w kuchni, podczas gdy mężczyźni w garniturach wychodzili z naszego domu w takiej kolejności, w jakiej do niego weszli. Usłyszałyśmy, jak frontowe drzwi delikatnie się zamknęły, rozległ się warkot uruchamianych silników, po czym samochody zaczęły jeden po drugim odjeżdżać. Czekałyśmy, aż ojciec przyjdzie do nas do kuchni, ale on zamknął się w swoim gabinecie. Do dzisiaj nie jestem pewna, czy Elf wiedziała o siedzących w salonie mężczyznach, o tym, że biskup i starszyzna przyszli do nas z wizytą, czy też to zbieg okoliczności sprawił jedynie, że akurat w tamtym momencie zagrała utwór Rachmaninowa z porażającą perfekcją.

Jednak wkrótce po wizycie biskupa i jego ludzi Elf namalowała obraz, która oprawiła w starą ramę znalezioną w piwnicy. Powiesiła go dokładnie na środku ściany w salonie, tuż nad szorstką kanapą. Znajdował się na nim cytat:

Wiem, że dumny, wyniosły, chciwy, samolubny, nieczysty, lubieżny, kłótliwy, zawistny, nieposłuszny, bałwochwalczy, fałszywy, kłamliwy, niewierny, złodziejski, oszczerczy, szkalujący, krwiożerczy, bezlitosny i mściwy człowiek, kimkolwiek by był, z całą pewnością nie jest chrześcijaninem, nawet jeśli zostałby sto razy ochrzczony i codziennie uczestniczył w Uczcie Pańskiej.

Menno Simons

Serio, Elfie? spytała mama.

Tak, odparła moja siostra. To ma tutaj zostać. To słowa Menno Simonsa! Czy nie powinniśmy ich przestrzegać?

Nowa praca Elfie wisiała w naszym salonie przez blisko tydzień, aż wreszcie ojciec spytał: No, mała, dowiodłaś w końcu swojej racji? Bo naprawdę chciałbym powiesić tu z powrotem wyhaftowany przez mamę parowiec. Do tego czasu jednak święte oburzenie Elfie zdążyło już ucichnąć, podobnie zresztą jak wiele innych jej gwałtownych osobistych burz.

Dwa

Elfrieda nie udziela wywiadów. Jeden raz zgodziła się, żebym zrobiła z nią wywiad do mojej obciachowej szkolnej gazetki i tyle. Miałam wtedy jedenaście lat, ona zaś znowu wyjeżdżała z domu, tym razem na dobre. Miała lecieć do Norwegii na recital, a potem uczyć się pod okiem staruszka, którego nazywała Czarodziejem z Oslo. Elf liczyła siedemnaście lat. Szkołę średnią ukończyła wcześniej, na Boże Narodzenie. Otrzymała wyróżnienia ze wszystkich przedmiotów oraz sześć stypendiów umożliwiających jej studia pianistyczne, a także nagrodę gubernatora generalnego Kanady za najlepsze wyniki w nauce, co u członków starszyzny wywołało zapewne napad wściekłości i strachu. Któregoś dnia przy obiedzie, kilka tygodni przed planowanym wyjazdem, Elf wspomniała mimochodem, że skoro już będzie w Europie, równie dobrze może wybrać się do Rosji, żeby zbadać swoje korzenie, na co ojciec niemal przestał oddychać. Wykluczone! wykrzyknął. Tak, mogę, zaprotestowała Elf. Dlaczego nie?

Moi dziadkowie pochodzili z małej menonickiej wioski na Syberii, którą opuścili w 1917, roku rewolucji bolszewickiej. Na tamtych skąpanych w krwi ziemiach spotkały ich straszliwe rzeczy. Wystarczyło więc najdrobniejsze napomknienie o Rosji lub choćby wzmianka o czymś rosyjskim, a rodzice od razu zaczynali wymachiwać nerwowo rękami.

Plautdietsch był językiem wstydu. Menonici nauczyli się w milczeniu znosić swoje cierpienie. Dziadkowie mojego ojca zostali zamordowani na polu obok należącej do nich stodoły, ale ich syn, ojciec mojego ojca, ocalał dzięki temu, że zagrzebał się w stercie gnoju. Kilka dni później wsadzono go do wagonu bydlęcego i wraz z tysiącami innych menonitów wywieziono do Moskwy, a stamtąd wysłano ich do Kanady. Kiedy urodziła się Elf, dziadek powiedział moim rodzicom: jeśli chcecie, żeby wasze dzieci przeżyły, nie uczcie ich mówić w plautdietsch. Kiedy matka poszła na studia psychologiczne, żeby zostać terapeutką, dowiedziała się, że cierpienie, nawet jeśli doszło do niego dawno temu, może być przekazywane z jednego pokolenia na kolejne i kolejne, zupełnie jak gibkość ciała, wdzięk albo dysleksja. Mój dziadek miał wielkie zielone oczy i wciąż rozgrywały się przed nimi niewyraźne sceny masakry, cały czas stały przed nimi obrazy krwi na śniegu, nawet kiedy się uśmiechał.

Absurdy i kłamstwa, Yoli, powiedziała moja matka. Najgorsze, co możesz zrobić w życiu, to znęcać się nad słabszymi.

Wywiad z Elf przeprowadziłam w samochodzie w drodze na lotnisko w Winnipeg. Nasi rodzice jak zwykle siedzieli z przodu, ojciec prowadził, a Elf i ja jechałyśmy z tyłu. Już nigdy tutaj nie wrócisz, prawda? szepnęłam do niej. Odparła, że to najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszała. Patrzyłyśmy na pokryte śniegiem pola. Elf miała na sobie swoją białą skórzaną opaskę na szyję z niebieskim koralikiem i wojskową kurtkę. Jechaliśmy po oblodzonej drodze.

Czy to pytanie do twojego wywiadu? spytała. Tak, przytaknęłam.

Yoli, powiedziała, powinnaś przygotować inne pytania.

No dobra, co takiego fajnego jest w grze na fortepianie?

Elf odparła, że najważniejszą rzeczą jest wprowadzenie do gry delikatności, i to najlepiej natychmiast albo przynajmniej blisko początku utworu, wystarczy odrobina, szept, ale szept głęboki, ponieważ napięcie będzie się wzmagać, emocje i dramaturgia się nasilą – notowałam wszystko tak szybko, jak potrafiłam – i w miarę jak muzyka będzie narastać, publiczność może przypomnieć sobie tę wcześniejszą chwilę delikatności, a to wspomnienie sprawi, że zatęskni za powrotem do dzieciństwa, bezpieczeństwa i czystej miłości, wtedy zaś grający może przejść dalej i włożyć w każdą nutę całą gwałtowność i udrękę życia, muzyka będzie się wzmagać i wzmagać, by dojść do punktu, w którym trzeba podjąć ważną decyzję: albo wrócić do delikatności, choćby na chwilę, przelotnie, albo grać dalej ze szczerością, gwałtownością, cierpieniem i tragizmem, aż do samego końca.

W porządku, stwierdziłam, to powinno wystarczyć. Dzięki za odpowiedź na moje pytanie, świrusko.

Oba rozwiązania są dobre, dodała Elf. Wszystko zależy od tego, w jakim stanie chcesz zostawić słuchaczy, czy mają się poczuć szczęśliwi i zadowoleni, na powrót niewinni niczym dzieci, czy może wzburzeni i niespokojni, spragnieni czegoś, co ledwo znają. Oba są w porządku.

Rozumiem, dzięki, odparłam. A kto będzie ci teraz przewracał strony? Jakiś Norweg?

Elf wyjęła książkę ze swojego wojskowego plecaka – teraz wszystko miała w wojskowym stylu, niczym Patty Hearst i Che Guevara – i rzuciła mi ją na kolana. Kiedy skończysz tę serię o koniach, oznajmiła, powinnaś od tego zacząć swoje prawdziwe życie. Postukała palcem w książkę. Miała na myśli moją obsesję na punkcie Czarnego rumaka. W dodatku ostatnio razem z moją przyjaciółką Julie zaczęłam lekcje jazdy konnej i miałam szansę zająć trzecie miejsce w konkurencji barrel racing, w kategorii do trzynastu lat, w której w naszej prowincji startowało jedynie troje jeźdźców.

W pewnym sensie ulżyło mi, że lecisz do Oslo, powiedziałam.

W przeciwnym razie musiałabym autostopem i na bosaka dotrzeć na zachodnie wybrzeże, odparła.

Drogi są oblodzone, zauważył ojciec. Widzieliście tę ciężarówkę w rowie? Próbował zmienić temat. Gdy Elf wpadła na szalony plan podróży autostopem, ojciec zdołał ją od niego odwieść. Matka tymczasem roześmiała się i stwierdziła, że jazda na bosaka autostopem na zachodnie wybrzeże jest całkiem niezłym pomysłem, ale może nie w styczniu. Nie wierzyła w sensowność odwodzenia od czegokolwiek.

Co to? spojrzałam na książkę, którą dała mi Elf.

O Boże, Yolandi, jęknęła. Jeśli widzisz na okładce tytuł „wiersze zebrane”, to jak myślisz, co jest w środku?

Nie możemy jechać szybciej? zwróciłam się do ojca. Chyba nie chcemy, żeby spóźniła się na samolot. Starałam się niczego po sobie nie okazywać, ale tak naprawdę byłam przekonana, że po wyjeździe siostry mogę umrzeć z rozpaczy, i nawet sporządziłam w tajemnicy testament, zapisując Julie swoją deskorolkę, a Elf swoje martwe ciało, co miało wzbudzić w niej poczucie winy za to, że zostawiła mnie, bym umarła w samotności. Oprócz deskorolki i własnych zwłok nie miałam nic, co mogłabym rozdać ludziom, za to do testamentu dołączyłam list z podziękowaniami dla rodziców i rysunek motocykla z dewizą stanu New Hampshire: żyj wolny lub umrzyj.

A tak w ogóle, powiedziałam, nie czytam już tych książek o koniach.

Co w takim razie czytasz? spytała Elf.

Adorna, oznajmiłam.

Elf roześmiała się. Bo zobaczyłaś, że ja go czytam? spytała.

Nie mów „czytam go”, odparłam. Jesteś taka przemądrzała.

Yoli, a ty nie mów, że jestem przemądrzała. Słyszy to tutaj każdy, kto tylko twierdzi, że coś wie. Mogłabym powiedzieć, że jutro jest czwartek, a ty stwierdziłabyś: „Och, jesteś strasznie przemądrzała”. Przestań tak mówić. To świadczy o braku klasy.

Elf, daj spokój, wtrąciła się matka, dość już tych rad, jak być dyletantką. Wkrótce wyjeżdżasz. Powinniśmy w jakiś miły sposób spędzić ten czas, który nam z tobą pozostał! Elf osunęła się na siedzenie i wyjaśniła, że chciała tylko pomóc mi przetrwać w świecie poza naszą osadą. Poza tym, dodała, „dyletantka” jest dokładnym przeciwieństwem słowa, którego należało użyć w tym kontekście. W porządku, Elf, powiedziała mama, ale może po prostu porozmawiajmy po angielsku albo pośpiewajmy, czy coś w tym rodzaju. Miała piętnaścioro rodzeństwa, więc wiedziała, jak zachować spokój. Ojciec zaproponował, żebyśmy zagrali w zgaduj-zgadulę.

O Boże, szepnęła mi do ucha Elf. Czy my mamy sześć lat? Tylko im nie mów, że uprawiałam już seks na trzy różne sposoby, dobra?

Jak to na trzy?

Elf opowiedziała mi, że po tym, jak poeta Shelley utonął, jego ciało skremowano na plaży, ale serce nie spłonęło i żona poety, Mary, trzymała je w małym jedwabnym woreczku w swoim biurku. Zapytałam, czy serce nie zaczęło gnić i cuchnąć, ale Elf odparła, że nie, uległo zwapnieniu i stało się twarde jak czaszka, a poza tym to były tylko pozostałości po jego sercu. Powiedziałam, że ja też tak bym postąpiła z jej sercem, ukryłabym je w swoim biurku albo w worku ze strojem gimnastycznym, albo w piórniku, w każdym razie w jakimś bezpiecznym miejscu, Elf zaś uściskała mnie ze śmiechem i odparła, że to bardzo miłe, lecz to gest zarezerwowany raczej dla romantycznych kochanków.

Zanim zniknęła na lotnisku za drzwiami z matowego szkła, po raz ostatni zagrałyśmy w łapki i w trakcie tego klaskania w ręce oraz uderzania w nogi Elf powiedziała do mnie: Hej, Wiercigłowo (tak mnie nazywała, ponieważ bardzo często rozglądałam się wokół w poszukiwaniu wskazówek dotyczących tego, co się dzieje, i nigdy ich nie znajdowałam), tylko nie zapomnij do mnie pisać. Jasne, obiecałam, ale moje listy będą nudne. W moim życiu nic się nie dzieje. Nie musi się nic dziać, żeby żyć, odparła. Dobrze, spróbuję, powiedziałam. Nie, Yoli, to za mało, Elf szarpnęła mnie za ramiona. Musisz mi przyrzec. Proszę. Liczę na ciebie.

Zapowiedzieli właśnie jej lot i Elf zwolniła uścisk, zaczęła się ode mnie odsuwać. Rodzice stali przygnębieni, ale zachowywali się dzielnie, uśmiechali szeroko i ocierali łzy chusteczkami. No dobra, wrzuć na luz, powiedziałam. Będę pisać, przyrzekam. W porządku, odparła Elf. Zmywam się stąd… I proszę cię, nie mów „wrzuć na luz”. Adieu, arrivederci! Wiedziałam, że się rozpłakała, ale w ostatniej chwili odwróciła głowę, żebym nie zauważyła. Pomyślałam, że powinnam napisać do niej o tym w liście dotyczącym „Obserwacji na temat rzeczy, które mają pozostać ukryte”. W drodze z lotniska do domu prowadziła matka, ojciec leżał z zamkniętymi oczami na tylnym siedzeniu. Siedziałam z przodu obok matki. Padał śnieg. Nie widziałyśmy nic poza śniegiem w światłach reflektorów i krótkiego kawałka jezdni tuż przed nami. Wydawało mi się, że płatki śniegu wyglądają jak nuty i znaki chromatyczne, opadały i wirowały nad rozciągającą się przed nami wąską pięciolinią szosy, jakby tworzyły jeden takt. Matka powiedziała, że delikatnie naciśnie hamulec, żeby sprawdzić, czy wciąż jest ślisko, i nim zdołałam ją powstrzymać, straciła panowanie nad samochodem i dachowaliśmy w rowie.

Janice przychodzi porozmawiać z nami w szpitalu. Znamy ją z innych czasów. Pracuje jako pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym i w wolnym czasie uwielbia tańczyć tango, ponieważ – jak sama mówi – w tangu chodzi o bliskość. Janice nosi jasnoróżowe dresy. Z szlufki przy pasie zwisa jej mała futrzana maskotka, która ma zapewne działać uspokajająco na pacjentów i wywoływać na ich twarzach uśmiech. Wchodzi do pokoju, przytula Elf i mówi, że cieszy się, że ją widzi, choć niekoniecznie w tym miejscu. I to kolejny raz.

Wiem, wiem, przyznaje Elf. Przepraszam. Przeczesuje palcami włosy i wzdycha.

Moja komórka zaczyna buczeć i sięgam do torebki, żeby ją wyłączyć.

Hej, mówi Janice. Nie musisz przepraszać. Dobrze? Nie przepraszamy. Nie zrobiłaś nic złego. Działałaś pod wpływem emocji. Zgadza się? Chciałaś zakończyć swoje cierpienia. To zrozumiałe, ale my chcemy ci pomóc uporać się z twoim bólem w inny sposób. W zdrowy sposób. Dobrze, Elfriedo? W konstruktywny sposób. Zaczniemy od nowa. Janice siada na jednym z pomarańczowych krzeseł.

W porządku, odpowiada Elf. W porządku.

Kuli się w sobie, ponieważ czuje się jak idiotka. Te słowa, ton Janice. Ale w porównaniu z innymi pielęgniarkami z oddziału psychiatrycznego Janice jest niczym Matka Teresa, a Elf ma szczęście, że nie została wepchnięta nago do pustego pomieszczenia z betonowymi ścianami i odpływem pośrodku podłogi.

Jak się miewasz, Yolandi? pyta Janice. Mnie też ściska na powitanie. Dziękuję, dobrze, odpowiadam. Martwię się. Odrobinę.

Oczywiście, że się martwisz, mówi Janice. Spogląda znacząco na Elf, która odwraca wzrok.

Elfriedo? Janice bardzo zależy na tym, żeby Elf na nią popatrzyła. Odchrząkuję, a Elf wzdycha i powoli odwraca głowę, żeby spojrzeć na Janice. Elf jest mocno wkurzona, głównie na siebie za to, że nawaliła, ale naprawdę stara się zachowywać uprzejmie, ponieważ „dobra forma” to jej mantra. Kiedyś była nią „miłość”, lecz im częściej to powtarzała, tym bardziej pragnienie to wydawało się jej skazane na zagładę, niczym woskowa laleczka, co przyprawiało ją o paniczny lęk i płacz. Więc przestań to powtarzać! powiedziałam jej. Wiem, Yoli, wiem, ale… Co takiego? Elf wyjaśniła mi, że jest jak ten facet, o którym czytała w gazecie, niewidomy od urodzenia, który w wieku czterdziestu kilku lat przeszedł operację rogówki oka i odzyskał wzrok, i choć mówiono mu, że od tej chwili jego życie będzie wspaniałe, po zabiegu czuł się okropnie. Świat wraz ze swoimi wadami i fałszem, zgnilizną, brudem i smutkiem, wprawiał go w przygnębienie, jego oczom ukazała się teraz cała jego ponurość i brzydota. Facet popadł w depresję i wkrótce umarł. To ja! wykrzyknęła Elf. Przypomniałam jej, że ma zdrowy wzrok i zawsze dobrze widziała, lecz ona odparła, że nigdy nie przystosowała się do światła, nie nabrała odporności na świat, szczepienia nie przyniosły rezultatów. Rzeczywistość przypomina jej zardzewiałe wnyki. W takim razie, powiedziałam, przestań mówić w kółko o miłości, dobrze? Po prostu skończ z tym. Yoli, ale ty nie rozumiesz, odparła. Nie możesz zrozumieć. Nie była to do końca prawda. Rozumiem, że jeśli raz po raz powtarzasz to samo słowo i zaczynasz czuć się źle z tego powodu, to powinnaś, do cholery, przestać to robić. Dlaczego wciąż musimy odbywać te męczące rozmowy? To nie są rozmowy! odpowiedziała Elf. Próbujemy coś rozgryźć. Coś rozgryźć.

Elfriedo, odzywa się Janice, mój brat widział twój występ w Los Angeles i mówił, że po koncercie płakał przez dwie godziny. Elf nic nie odpowiada. Janice zapewne spodziewa się od niej podziękowania czy czegoś podobnego, jednak ona nawet nie drgnie. Siedzimy we trzy w milczeniu. Elf przesuwa palcami po brzegu swojego koca i wygładza na nim zmarszczki. Ja próbuję wyobrazić sobie trwający przez dwie godziny płacz. W końcu Janice odchrząkuje głośno, aż obie z Elf podrywamy głowy z zaskoczeniem.

Czy w najbliższym czasie masz jakieś koncerty? pyta.

Tak, podobno… odpowiada Elf. Niemal szepcze. Boję się, że w ogóle przestanie mówić.

Tak naprawdę czeka ją trasa w pięciu miastach, wtrącam. Zaczyna się… kiedy, Elf? Elf wzrusza ramionami. Niedługo, za kilka tygodni, dodaję. Będzie grać Mozarta. Mozarta, prawda, Elf?

Czasami moja siostra przestaje mówić. Nasz ojciec też tak robił, kiedyś nie odzywał się przez cały rok. A potem, po obejrzeniu przedstawienia wodewilowego w Moose Jaw w Saskatchewan, znowu zaczął mówić, jakby nigdy nie przestał. Z początku przestraszyłam się, kiedy Elf to zrobiła, ale potem zrozumiałam, że jej nastrój tak naprawdę wcale się nie zmienił, tylko po prostu zamilkła. Pisała do nas liściki.

Kiedy jednak Elf koncertuje, po występie zawsze dużo mówi o banalnych, przyziemnych rzeczach, potrafi godzinami trajkotać o zupełnych drobiazgach, jakby próbowała odzyskać stabilność, wrócić na ziemię stamtąd, dokąd uniosła ją muzyka.

Grane na pianinie gamy stanowiły ścieżkę dźwiękową mojej młodości. Gdy Elf ćwiczyła gamy, mogłam zrobić z nią niemal wszystko, i tak by tego nie zauważyła. Mogłabym położyć na klawiszach rodzynki, a ona, zupełnie tym nieporuszona, strącałaby je, przebiegając palcami wzdłuż całej klawiatury. Mogłabym wyciągnąć się w seksownej pozie na szczycie pianina i śpiewać jak Cher, że jestem „w-a-m-p-e-m”, a ona nie zgubiłaby ani jednej nuty. Elf nigdy bowiem nie spuszczała wzroku z klawiszy, z wyjątkiem tych chwil, kiedy na sekundę lub dwie przymykała oczy w najwyższym uniesieniu, lecz potem tempo utworu się zmieniało i Elf otwierała je szeroko, rzucała się na pianino niczym pantera na węża, atakowała je z furią, jakby instrument był zarówno jej kochankiem, jak i śmiertelnym wrogiem.

Wróciła w końcu z Norwegii, podobnie jak z całego mnóstwa innych miejsc. Zamieszkała z powrotem w domu rodziców, gdzie godzinami leżała w łóżku i płakała albo wpatrywała się w ścianę. Miała podkrążone oczy, była ponura i apatyczna, potem zaś osobliwie rozentuzjazmowana, a potem znów przybita. Tymczasem ja wyprowadziłam się z East Village do Winnipeg i miałam już dwoje dzieci z dwoma różnymi facetami… w ramach eksperymentu społecznego. Żartuję. Był to raczej efekt społecznej porażki. Bez przerwy się szarpałam, próbując zarobić na życie, studiować i zrobić dyplom (bez powodzenia) ze sztuki bycia dorosłą.

Kiedy wraz z dwójką dzieci – Will miał cztery lata, a Nora była jeszcze niemowlęciem – odwiedzałam rodziców i Elf, kładłam się obok niej w łóżku i obie patrzyłyśmy na siebie, uśmiechałyśmy się i przytulałyśmy, a dzieciaki przewalały się po nas. Elf pisała do mnie w tym czasie listy. Długie, zabawne listy o śmierci, o sile, o Virginii Woolf i Sylvii Plath, o meandrach rozpaczy, pisane kolorowymi flamastrami na różowej papeterii. Wreszcie po kilku miesiącach powoli wróciła do zdrowia. Znowu zaczęła grać na fortepianie, dała parę koncertów, a potem poznała faceta o imieniu Nic, który ją uwielbia i teraz mieszkają razem w Winnipeg, w mieście, którego nazwa oznacza dosłownie „mętne wody”, czyli Muddy Waters, i które zajmuje pierwsze miejsce w rankingu najdziwniejszych miast – najzimniejsze na ziemi, lecz zarazem najgorętsze, najbardziej oddalone od słońca, lecz mimo tego najjaśniejsze, miasto, gdzie dwie rwące, dzikie rzeki łączą swoje siły, aby pokonać człowieka. Przez kilka miesięcy Nic brał u Elf lekcje gry na fortepianie. Tak właśnie się poznali, choć Nic przyznał później, że zdecydował się na te lekcje tylko po to, żeby siedzieć obok Elf na małej ławeczce i pozwalać, by delikatnie przesuwała jego palcami po klawiszach. Kupił jej nawet nową ławeczkę do fortepianu, ale jak tylko Elf ją zobaczyła, natychmiast kazała zerwać z niej miękkie obicie – co to, do diabła, ma być? – w muzyce nie chodzi przecież o wygodę.

Nic uwielbia dziwne prośby Elf, każda jest dla niego niczym święto. Nic jest bardzo precyzyjny. Wierzy w podręczniki, przewodniki i przepisy, a także w rozmiary kapeluszy i kołnierzyków. Nie może znieść rozchełstanej nieokreśloności takich oznaczeń jak „mały”, „średni” czy „duży”. Kiedy Elf zasugerowała, żeby spróbował improwizować na fortepianie, niemal oszalał z powodu frajdy i wariactwa, w jakie wprawiła go taka gra. A poza tym Nic nie jest menonitą, co dla Elf jest u mężczyzny istotne. Menoniccy mężczyźni zmarnowali już dostatecznie dużo jej czasu, usiłując zawłaszczyć jej duszę i nałożyć pęta wstydu. Nic jest naukowcem zajmującym się medycyną. Wydaje mi się, że próbuje wyeliminować z naszego świata pasożyty żołądka, lecz nie jestem tego pewna. Matka opowiada swoim przyjaciółkom, że Nic pracuje nad lekiem na biegunkę. Sama jest sceptycznie nastawiona do lekarstw. Nic, mówi do niego, ja naprawdę widuję martwych ludzi. I rozmawiam z nimi. Są dla mnie tak samo żywi jak żyjący, może nawet bardziej. Jak „twoja nauka” to wyjaśni? Nic i Elf ciągle mówią o przeprowadzce do Paryża, ponieważ znajduje się tam laboratorium, w którym Nic mógłby pracować, a poza tym obydwoje lubią mówić po francusku, spierać się na tematy polityczne, przez okrągły rok nosić szaliki i szukać pocieszenia w pięknie Starego Świata, lecz na razie wciąż tkwią tutaj, w Muddy Waters, w Paryżu Przejścia Północno-Zachodniego.

Elf ma piękne dłonie, niezniszczone przez upływ czasu ani słońce, ponieważ nie wychodzi zbyt często na zewnątrz. W szpitalu zabrali jej pierścionki. Nie wiem dlaczego. Pewnie można spróbować połknąć pierścionek, żeby się nim zadławić, albo uderzać nim bez przerwy w głowę przez kilka tygodni i w końcu zrobić sobie krzywdę. Można rzucić pierścionek do rzeki, a potem za nim skoczyć.

Jak się teraz czujesz? pyta Janice.

Gdybym spojrzała na Elf spod zmrużonych powiek, mogłabym sobie wyobrazić, że jej oczy to ciemny las, a rzęsy to splątane gałęzie. Jej zielone oczy to kopie oczu ojca, nieco nawiedzone i piękne, bezbronne wobec bezwzględnego okrucieństwa świata.

Dobrze, odpowiada Elf i uśmiecha się słabo. Po prostu szał na kortach.

Słucham? dziwi się Janice.

Cytuje naszą matkę, wyjaśniam. Zdarza jej się mówić takie rzeczy. Na przykład „chór wujów”. Rozumiesz? Elf chodzi o to, że czuje się zakłopotana.

Niepotrzebnie, Elfriedo, przecież nikt się z ciebie nie naśmiewa, prawda? mówi Janice. Dobrze? Yoli, czy ty się naśmiewasz z Elf?

Skąd, odpowiadam, ani trochę.

Ani ja, zapewnia Janice. Dobrze?

Ani ja, zza zasłony nieoczekiwanie rozlega się głos drugiej pacjentki.

Janice uśmiecha się serdecznie. Dzięki, Melanie! woła.

Nie ma za co, odpowiada Melanie.

Możemy więc spokojnie założyć, Elfriedo, że nikt się z ciebie nie naśmiewa.

Sama sobie wydaję się śmieszna, szepcze Elf, ale tak cicho, że Janice tego nie słyszy.

Dobrze było zobaczyć Nica i matkę? pyta. Elf kiwa posłusznie głową. A czy nie wspaniale jest zobaczyć się z Yolandi? Musisz za nią tęsknić, odkąd wyjechała z Winnipeg.

Janice obraca się do mnie i posyła mi niejasne spojrzenie, a ja nagle czuję, że powinnam ją przeprosić. Nikt, kto wyprowadził się z Winnipeg, a już zwłaszcza do Toronto, nie zdoła uniknąć potępienia. Wszyscy traktują to jak zdradę. Jak przejście z gangu Cripsów do Bloodsów. Elf przewraca oczami i dotyka palcem szwów na głowie, jednego po drugim. Liczy je. Z korytarza dobiega szczękanie metalu i zawodzenie jakiegoś człowieka. Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś tutaj bezpieczna, Elfriedo, zwraca się do niej Janice. Elf kiwa głową i patrzy tęsknym wzrokiem na pleksiglasową szybę w oknie obok swojego łóżka.

Może zostawię was na chwilę tylko we dwie, proponuje Janice.

Wychodzi, a ja uśmiecham się do Elf, która mówi, podejdź tu, Wierciołku, więc wstaję i robię dwa kroki do jej łóżka, siadam na jego brzegu i opadam głową na Elf, a ona gładzi moje włosy i wzdycha pod moim ciężarem. Wracam na pomarańczowe plastikowe krzesło dla gości, wydmuchuję nos i wpatruję się w nią.

Yolandi, odzywa się Elf, nie mogę tego zrobić.

Wiem, mówię. Dałaś to jasno do zrozumienia.

Nie mogę jechać w tę trasę. Nie ma mowy, żebym dała radę.

Wiem, odpowiadam. Nie martw się, to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia.

Naprawdę nie dam rady jechać w tę trasę, powtarza.

Niczego nie musisz robić, uspokajam ją ponownie. Claudio zrozumie.

Nie, mówi Elf. Będzie wkurzony.

Tylko dlatego, że… że jesteś tutaj… Zależy mu tylko na tym, żebyś poczuła się lepiej. Wie o tym wszystkim. Po pierwsze przyjaciel, agent dopiero w drugiej kolejności. Tak zawsze mówi, prawda? Przetrwał już twoje poprzednie burze, Elfie, przetrwa i tę.

I jeszcze Maurice będzie na mnie wściekły, mówi Elf. Oszaleje. Planował to od lat.

Kim jest Maurice?…

A pamiętasz Andrasa, faceta, którego poznałaś w Sztokholmie… kiedy byłaś na moim koncercie?

Tak, co z nim?

Nie mogę jechać w tę trasę, Yolandi, powtarza znowu Elf. On przyjedzie specjalnie aż z Jerozolimy.

Kto?

Isaak. I całe mnóstwo innych osób.

I co z tego? pytam. Wszyscy zrozumieją, a jeśli nie, to trudno. To nie jest twoja wina. Pamiętasz, co mawiała mama? „Do diabła z poczuciem winy”. Pamiętasz?

Elf pyta mnie, co to za straszliwy dźwięk, a ja mówię, że chyba naczynia spadły na betonową podłogę na korytarzu, lecz ona chce wiedzieć, czy kogoś tam czasem nie skuto łańcuchami, na co odpowiadam, że nie, nic podobnego, na co zaczyna opowiadać, że to się zdarza, sama widziała i jest tym przerażona, pyta, czy zamierzają ją wysłać do czubków, i zapewnia, że nie chce nikogo zawieść. Powtarza, jak bardzo jest jej przykro, ja odpowiadam, że nikt nie jest na nią zły, że chcemy tylko, żeby wydobrzała, żeby żyła. Potem Elf pyta mnie, co słychać u moich dzieci, Willa i Nory, mówię, że wszystko w porządku, na co ona zakrywa twarz dłońmi. Proponuję jej, że we dwie możemy kpić z życia, przecież to i tak jeden wielki żart, zgoda? Zgoda! Ale nie musimy umierać. Będziemy jak para żołnierzy. Jak bliźnięta syjamskie. Przez cały czas, nawet jeśli będziemy przebywać w różnych miastach. Rozpaczliwie szukam słów.

Do sali wchodzi kapelan i pyta Elfriedę, czy jest Elfriedą von Riesen, na co Elf odpowiada, że nie. Kapelan przygląda się jej ze zdumieniem, a potem mówi do mnie, że mógłby przysiąc, że to Elfrieda von Riesen, ta pianistka.

Nie, odpowiadam, to pomyłka. Kapelan przeprasza za kłopot i wychodzi.

Kto tak się zachowuje? pytam.

Jak? dziwi się Elf.

Kto pyta pacjenta w szpitalu, czy jest tą osobą, za którą się go uważa? Czy kapelani szpitalni nie powinni być bardziej dyskretni?

Nie wiem, odpowiada Elf. To normalne.

Nie wydaje mi się. Uważam, że to całkowicie nieprofesjonalne.

Zawsze robisz problem, jeśli ktoś zachowuje się nieprofesjonalnie. Zawsze mówisz, och, to takie nieprofesjonalne, jakby istniała jakaś definicja profesjonalizmu, która stanowi zarazem imperatyw moralny, jak należy się zachowywać. Nawet nie wiem, co to znaczy być profesjonalistą.

Wiesz, o co mi chodzi, mówię.

Przestań mnie po prostu okłamywać na temat tego, czym jest życie, oznajmia Elf.

W porządku, Elf, przestanę cię okłamywać, jeśli ty przestaniesz próbować się zabić.

Potem Elf mówi mi, że nosi w sobie szklane pianino. I jest przerażona, że w pewnym momencie ono pęknie. Nie może do tego dopuścić. Mówi, że pianino uciska prawą dolną część jej żołądka, czasami czuje jego twarde krawędzie napierające na jej skórę i boi się, że w końcu ją przebiją, a ona wykrwawi się na śmierć. Ale najbardziej przeraża ją to, że pianino może rozbić się w jej ciele. Pytam ją, co to za pianino, a ona odpowiada, że to stary model Heintzmana, który kiedyś był pianolą, ale usunięto z niej mechanizm grający i cały instrument zamieniono w szkło, nawet klawisze. Wszystko. Kiedy więc Elf słyszy butelki wrzucane do śmieciarki albo dzwonki wietrzne, albo nawet śpiew pewnego gatunku ptaka, natychmiast myśli o tym, że w jej wnętrzu roztrzaskuje się pianino.

Dziś rano usłyszałam śmiech dziecka, opowiada, małej dziewczynki, która przyszła odwiedzić ojca. Ale nie wiedziałam, że to śmiech, wydawało mi się, że to brzęk tłuczonego szkła, chwyciłam się więc za brzuch, myśląc sobie, o nie, to już koniec.

Kiwam głową, uśmiecham się i mówię, że gdybym miała w sobie szklane pianino, też bałabym się, że się rozbije.

A więc mnie rozumiesz? pyta Elf.

Tak, odpowiadam. Doskonale cię rozumiem. Naprawdę. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby się rozbiło.

Dziękuję, Yoli.

Hej, jesteś głodna? pytam. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

Elf uśmiecha się: Nie, nic.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I