Wszystkie stworzenia duże i małe - James Herriot - ebook

Wszystkie stworzenia duże i małe ebook

James Herriot

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna ciepła i humoru opowieść najsłynniejszego weterynarza

James Herriot, z wykształcenia lekarz weterynarii, urodził się w Sunderland w Anglii. Wychował się i studiował w Szkocji, gdzie pracował w swoim zawodzie oraz stworzył cieszące się ogromną popularnością książki. Na ich podstawie powstał serial pod tym samym tytułem: Wszystkie stworzenia duże i małe. Herriot z błyskotliwym poczuciem humoru opisuje życie w Yorkshire, kreś­ląc barwne portrety jego mieszkańców i odkrywając tajniki fascynującej pracy wśród zwierząt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 263

Oceny
4,7 (62 oceny)
46
11
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna książka . Wszystko z życia wzięte można się było pośmiać i popłakać.
30
Jbm36

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura
20
ewajagielko

Nie oderwiesz się od lektury

mogłaby być 2 razy dłuższa.
10
jotmona

Dobrze spędzony czas

Dodałam książkę na moją półkę na Legimi, ale gdzieś po drodze zapomniałam, że autor naprawdę jest weterynarzem i zapisywał swoje historie, odczucia i wyzwania związane z tą pracą. To doskonale wyjaśnia, dlaczego z książki bije taki realizm, historie same w sobie mogłyby być brutalne, ale opowiedziane są z dystansem, w ciepły sposób i bez zbędnych przegadanych opisów, co wpływa na bardzo pozytywny odbiór, nawet u wrażliwych czytelników. Sama postać doktora bardzo pozytywna w odbiorze, dobrze ukazane rozterki młodego człowieka, który z jednej strony chce wykazać się w swojej pracy, a z drugiej wątpi w sobie, bo dopiero zaczyna. Myślę, że póki co zrobię sobie przerwę, ale możliwe, że za jakiś czas wrócę do przygód doktora Herriota.
00
BL002276

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała rozrywka. Jest tu wszystko czego oczekuję od dobrej książki. Ciekawa fabuła. Świetnie opowiedziana historia. I inteligentne poczucie humoru. Warto, warto i jeszcze raz warto!
00

Popularność




1

W pod­ręcz­ni­kach nie było o tym ani słowa, pomy­śla­łem, gdy śnieg wla­tu­jący przez otwarte wrota sto­doły opadł na moje nagie plecy.

Leża­łem na brzu­chu na kamien­nej posadzce, w kałuży odra­ża­ją­cej mazi, z ramie­niem wsu­nię­tym głę­boko do macicy rodzą­cej krowy, pró­bu­jąc zna­leźć mię­dzy kost­kami bruku opar­cie dla pal­ców stóp. Byłem roze­brany do pasa, a śnieg mie­szał się z bło­tem i zaschniętą krwią na moim tor­sie. Nie widzia­łem nic poza nie­wiel­kim krę­giem bla­dego świa­tła z kop­cą­cej lampy naf­to­wej, którą trzy­mał nade mną far­mer.

Nie, auto­rzy pod­ręcz­ni­ków nie wyja­śniali, jak po omacku szu­kać linek i narzę­dzi, jak zacho­wać higienę, gdy masz do dys­po­zy­cji pół wia­dra let­niej wody, jak się ukła­dać na wrzy­na­ją­cych się w pierś kamie­niach. Nie wspo­mi­nali, że ramiona powoli drę­twieją, a mię­śnie słabną z wysiłku, gdy palce pró­bują dzia­łać pomię­dzy potęż­nymi skur­czami macicy rodzą­cej krowy.

Ni­gdzie nie było mowy o rosną­cym wyczer­pa­niu, o poczu­ciu bez­na­dziei i cichym gło­siku paniki.

Przy­po­mniała mi się ilu­stra­cja w pod­ręcz­niku do położ­nic­twa: krowa stoi na środku lśnią­cego czy­sto­ścią pomiesz­cze­nia, a gładko zacze­sany wete­ry­narz w nie­ska­zi­tel­nym far­tu­chu wsuwa w nią ramię na przy­zwo­itą głę­bo­kość. Lekarz uśmie­cha się pogod­nie, podob­nie jak far­mer i jego pomoc­nicy, nawet krowa się uśmie­cha. Ni­gdzie nie widać ani śladu błota, krwi czy potu.

Wete­ry­narz z obrazka zjadł wła­śnie wyśmie­nity obiad i wpadł do sąsiada, żeby przy­jąć poród ot tak, dla przy­jem­no­ści, jakby na deser. Nie zwlókł się z łóżka, dygo­cząc z zimna, o dru­giej nad ranem, nie tłukł się dwa­dzie­ścia kilo­me­trów po wer­te­pach pokry­tych zamar­z­nię­tym śnie­giem, wpa­tru­jąc się sen­nie przed sie­bie, dopóki w świe­tle reflek­to­rów nie ujrzał samot­nej farmy. Nie musiał tara­ba­nić się pra­wie kilo­metr pod górę bia­łym zbo­czem do pozba­wio­nej drzwi sto­doły, w któ­rej leżała jego pacjentka.

Spró­bo­wa­łem wepchnąć rękę choć kilka cen­ty­me­trów dalej. Głowa cie­laka znaj­do­wała się z tyłu macicy, a ja mozol­nie usi­ło­wa­łem czub­kami pal­ców nasu­nąć cienką pętlę na jego żuchwę. Moje ramię tkwiło mię­dzy cie­lę­ciem a kośćmi mied­nicy matki. Przy każ­dym skur­czu nacisk sta­wał się nie­mal nie do znie­sie­nia, lecz kiedy ustę­po­wał, prze­su­wa­łem linkę o parę cen­ty­me­trów. Zasta­na­wia­łem się, ile jesz­cze wytrzy­mam. Jeśli za chwilę nie uda mi się zało­żyć pętli, to ni­gdy nie wydo­będę tego cie­laka. Jęk­ną­łem, zaci­sną­łem zęby i się­gną­łem głę­biej.

Do sto­doły wpadł kolejny kłąb śniegu i nie­malże usły­sza­łem, jak płatki top­nieją ze skwier­cze­niem na moich spo­co­nych ple­cach. Pot spły­wał mi też po czole i zale­wał oczy.

Pod­czas trud­nego cie­le­nia zawsze nad­cho­dzi moment zwąt­pie­nia, czy uda się wygrać tę bata­lię. I ja wła­śnie dotar­łem do tego etapu.

Przez głowę zaczęły mi prze­la­ty­wać różne myśli. „Chyba lepiej by było zarżnąć tę krowę. Ma tak wąską mied­nicę, że cie­lak na pewno się nie prze­ci­śnie” albo: „To dobre, tłu­ste zwie­rzę mię­snego typu, więc może bar­dziej się opłaci wezwać rzeź­nika?”, czy też: „Cie­lak jest fatal­nie uło­żony. Gdyby krowa miała szer­szą mied­nicę, z łatwo­ścią dałoby się popra­wić poło­że­nie głowy, ale w tym przy­padku jest to wła­ści­wie nie­moż­liwe”.

Oczy­wi­ście mogłem prze­pro­wa­dzić zabieg embrio­to­mii – zało­żyć pętlę na szyję cie­lę­cia i odciąć mu łeb. Czę­sto zda­rzało się, że po trud­nych poro­dach pod­łoga zasłana była odcię­tymi gło­wami, koń­czy­nami i ster­tami wnętrz­no­ści. Ist­niały grube pod­ręcz­niki opi­su­jące nie­zli­czone spo­soby kawał­ko­wa­nia płodu w macicy.

Jed­nak żaden z nich nie miał tutaj racji bytu, ponie­waż maluch żył. Gdy udało mi się się­gnąć do kącika jego pyska, zasko­czył mnie dotknię­ciem cie­płego języka. Było to o tyle nie­spo­dzie­wane, że w tym uło­że­niu cie­laki zazwy­czaj są mar­twe, udu­szone z powodu nie­na­tu­ral­nego wygię­cia szyi nara­żo­nej na mocne skur­cze poro­dowe. Tym­cza­sem w tym tliło się jesz­cze życie i jeśli miał się wydo­stać, to tylko w jed­nym kawałku.

Pod­sze­dłem do wia­dra z wodą, cał­kiem już zimną i brudną od krwi, po czym sta­ran­nie namy­dli­łem całe ręce. Znów się poło­ży­łem, odno­sząc wra­że­nie, że wbi­ja­jący się w moją pierś bruk jest jesz­cze tward­szy niż przed­tem. Zapar­łem się pal­cami stóp w szcze­li­nie mię­dzy kamie­niami, strzą­sną­łem pot zale­wa­jący oczy i po raz setny wsu­ną­łem w kanał rodny krowy ramię mięk­kie niczym roz­go­to­wane spa­ghetti. Obok chu­dych, suchych nóżek cie­laka trą­cych moją skórę niczym papier ścierny, do zgię­cia szyi, dalej w stronę ucha, a potem wzdłuż pyska w kie­runku żuchwy, która stała się moim głów­nym życio­wym celem.

Nie­wia­ry­godne, ale robi­łem to już od pra­wie dwóch godzin. Choć opa­da­łem z sił, raz po raz usi­ło­wa­łem zało­żyć pętlę na dolną szczękę malu­cha. Pró­bo­wa­łem też innych spo­so­bów – obra­ca­nia nóg, deli­kat­nego cią­gnię­cia tępym haczy­kiem zacze­pio­nym o oczo­dół – ale w końcu wró­ci­łem do pętli.

W sto­dole pano­wała ponura atmos­fera. Far­mer, pan Dins­dale, był wyso­kim, smut­nym, mało­mów­nym męż­czy­zną, który zawsze spo­dzie­wał się naj­gor­szego. Towa­rzy­szył mu wysoki, smutny, mało­mówny syn. Obaj obser­wo­wali moje wysiłki z rosną­cym przy­gnę­bie­niem.

Ale naj­gor­szy ze wszyst­kiego był stryj. Kiedy wsze­dłem do poło­żo­nej na zbo­czu sto­doły, ze zdzi­wie­niem dostrze­głem niskiego, jasno­okiego męż­czy­znę w kape­lutku z wąskim ron­dem wygod­nie usa­do­wio­nego na beli siana. Nabi­jał fajkę, wyraź­nie szy­ku­jąc się na przed­sta­wie­nie.

– Witaj, mło­dzień­cze! – zawo­łał z nosową wymową cha­rak­te­ry­styczną dla West Riding. – Jestem bra­tem pana Dins­dale’a. Gospo­da­ruję w Liston­dale.

Posta­wi­łem swoje torby na pod­ło­dze i ski­ną­łem głową.

– Miło mi. Nazy­wam się Her­riot.

Star­szy pan obrzu­cił mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Moim wete­ry­na­rzem jest dok­tor Bro­om­field. Pew­nie pan o nim sły­szał, bo chyba wszy­scy go znają. Świetny facho­wiec z niego, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o odbie­ra­nie poro­dów. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem, by ktoś mu dorów­nał.

Zdo­ła­łem uśmiech­nąć się blado. W innych oko­licz­no­ściach był­bym zachwy­cony, że mam tak zna­mie­ni­tego kolegę po fachu, ale dziw­nym tra­fem nie teraz, aku­rat nie teraz… Prawdę mówiąc, te słowa roz­brzmiały w mojej gło­wie niczym żałobny dzwon.

– Oba­wiam się, że nie znam dok­tora Bro­om­fielda – wyzna­łem, zdej­mu­jąc kurtkę i znacz­nie mniej chęt­nie ścią­ga­jąc koszulę przez głowę. – Ale miesz­kam w tych stro­nach od nie­dawna.

Stry­jek osłu­piał.

– Nie zna go pan?! To chyba jest pan jedyny. W Liston­dale cie­szy się wielką sławą, zapew­niam pana. – Zamilkł wstrzą­śnięty i przy­tknął zapałkę do fajki. Po chwili rzu­cił spoj­rze­nie na mój pokryty gęsią skórką tors. – Nasz dok­tor Bro­om­field ma posturę bok­sera. Ni­gdy nie widzia­łem tak umię­śnio­nego męż­czy­zny.

Powoli zalała mnie fala sła­bo­ści. Poczu­łem się cał­kiem nie­zdarny i nie­kom­pe­tentny. Kiedy ukła­da­łem linki i narzę­dzia na czy­stym ręcz­niku, sta­ru­szek znów zaga­dał:

– A od jak dawna pan prak­ty­kuje, jeśli wolno spy­tać?

– Hmm, od jakichś sied­miu mie­sięcy.

– Od sied­miu mie­sięcy?! – Uśmiech­nął się pobłaż­li­wie, ubił tytoń i wydmu­chał chmurę cuch­ną­cego błę­kit­nego dymu. – Nic nie zastąpi doświad­cze­nia, zawsze to powta­rzam. Dok­tor Blo­om­field bywa u mnie już od ponad dzie­się­ciu lat i naprawdę zna się na swo­jej robo­cie. Nie wystar­czy czy­tać książki. Liczy się doświad­cze­nie.

Doda­łem do wody w wia­drze odro­binę środka odka­ża­ją­cego i sta­ran­nie namy­dli­łem ramiona. Uklą­kłem za krową.

– Dok­tor Bro­om­field zawsze sma­ruje ramiona spe­cjal­nym olej­kiem – zauwa­żył stryj­cio, z zado­wo­le­niem pyka­jąc z fajki. – Mówi, że sama woda z mydłem może wywo­łać infek­cję macicy.

Zaczą­łem bada­nie. To ważka chwila, gdy wete­ry­narz po raz pierw­szy wsuwa rękę do macicy krowy. Zaraz mia­łem się dowie­dzieć, czy za pięt­na­ście minut będę wkła­dał kurtkę, czy też czeka mnie wiele godzin cięż­kiej pracy.

Tym razem mia­łem pecha, cie­lak był fatal­nie uło­żony. Głowa z tyłu i zupełny brak miej­sca, jakby rodziła go nie­doj­rzała jałówka, a nie krowa, która cieli się kolejny raz. I była sucha jak pieprz, wody musiały odejść wiele godzin wcze­śniej. Pew­nie wyczer­pały ją wędrówki po wysoko poło­żo­nych pastwi­skach i zaczęła rodzić tydzień przed cza­sem. Dla­tego spro­wa­dzili ją do tej na poły zawa­lo­nej sto­doły. W każ­dym razie zapo­wia­dało się, że jesz­cze długo nie wrócę do łóżka…

– I co tam zna­la­złeś, młody czło­wieku? – Prze­ni­kliwy głos stry­jaszka prze­rwał ciszę. – Głowa z tyłu, co? Łatwi­zna. Widzia­łem, jak dok­tor Bro­om­field robi to tak – obraca cielę i wyciąga je za tylne nogi.

Sły­sza­łem już podobne bzdury. W cza­sie mojej krót­kiej prak­tyki prze­ko­na­łem się, że wszy­scy far­me­rzy są eks­per­tami, jeśli cho­dzi o żywy inwen­tarz nale­żący do innych. Kiedy coś się działo w ich gospo­dar­stwie, pędzili dzwo­nić po leka­rza, jed­nakże wobec sąsia­dów oka­zy­wali ogromną pew­ność sie­bie, racząc ich mądro­ściami i dobrymi radami. Kolejną cie­ka­wostką, którą zaob­ser­wo­wa­łem, było to, że z ich zale­ce­niami zazwy­czaj liczono się bar­dziej niż ze zda­niem wete­ry­na­rza. Tak jak na przy­kład teraz. Stry­jek naj­wy­raź­niej był uzna­nym spe­cja­li­stą i Dins­dale’owie z uwagą wsłu­chi­wali się w jego słowa.

– Inne roz­wią­za­nie – kon­ty­nu­ował – to zebrać kilku sil­nych chło­pów z linami i po pro­stu wycią­gnąć małego tak, jak jest, z głową z tyłu.

Wes­tchną­łem, dalej bada­jąc krowę.

– Nie­stety, jest za mało miej­sca, żeby cał­kiem odwró­cić cie­laka – powie­dzia­łem – a wycią­ga­jąc go w tej pozy­cji, z całą pew­no­ścią poła­miemy mied­nicę matki.

Dins­dale’owie zmru­żyli oczy. Naj­wy­raź­niej uznali, że kręcę w obli­czu ogromu wie­dzy stry­jaszka.

A teraz, dwie godziny póź­niej, porażka cza­iła się tuż-tuż. Byłem nie­mal zupeł­nie wyczer­pany. Roz­cią­ga­łem się i wygi­na­łem na brud­nym bruku, pod­czas gdy Dins­dale’owie przy­glą­dali mi się w ponu­rym mil­cze­niu, a stryj­cio zale­wał nie­usta­ją­cym poto­kiem uszczy­pli­wo­ści. Jego rumiana twarz pro­mie­niała rado­ścią, a maleń­kie oczka błysz­czały – naj­wy­raź­niej od lat nie prze­żył tak szczę­śli­wej nocy. Długa wspi­naczka pod górę opła­ciła mu się stu­krot­nie. Sta­ru­szek ani na chwilę nie tra­cił ener­gii. Roz­ko­szo­wał się każdą minutą.

Leża­łem z zamknię­tymi oczami, twa­rzą sztywną od brudu i sze­roko otwar­tymi ustami, a on ujął fajkę w dłoń i pochy­lił się ze swo­jej beli słomy.

– Zaraz pole­gniesz, młody czło­wieku – oznaj­mił z głę­boką satys­fak­cją. – No cóż, ni­gdy nie widzia­łem, żeby dok­tor Bro­om­field sobie nie pora­dził, ale on ma mnó­stwo doświad­cze­nia. Poza tym jest silny, naprawdę silny. Czło­wiek nie do zdar­cia.

Wście­kłość ude­rzyła mi do głowy niczym haust moc­nego alko­holu. Oczy­wi­ście w tym momen­cie powi­nie­nem wstać, wylać stryj­ciowi na głowę wia­dro krwi­stej wody, zbiec ze wzgó­rza i odje­chać. Uciec z York­shire, od stryjka, od Dins­dale’ów i od tej krowy.

Zamiast tego zaci­sną­łem zęby, napią­łem mię­śnie nóg i popchną­łem z całych sił. Z nie­do­wie­rza­niem zorien­to­wa­łem się, że pętla prze­cho­dzi nad małymi, ostrymi sie­ka­czami i wsuwa się do pyska cie­laka. Ostroż­nie, modląc się w duchu, lewą ręką pocią­gną­łem cienką linkę i poczu­łem, że węzeł się zaci­ska. Udało mi się zła­pać żuchwę.

Naresz­cie mogłem zacząć kon­kret­nie dzia­łać.

– Pro­szę chwy­cić tę linkę – zwró­ci­łem się do pana Dins­dale’a – i utrzy­my­wać ją tak, by była lekko napięta. Będę odpy­chał cie­laka, a jeśli pan będzie rów­no­cze­śnie cią­gnął, powi­nien się odwró­cić głową do wyj­ścia.

– A co, jeśli linka spad­nie? – spy­tał z nadzieją stryj­cio.

Zigno­ro­wa­łem go. Opar­łem dłoń na barku cie­laka i zaczą­łem pchać mię­dzy skur­czami. Czu­łem, że drobne ciałko odsuwa się ode mnie. – Niech pan cią­gnie rów­no­mier­nie, bez szar­pa­nia. – A w myślach doda­łem: Boże, nie pozwól, by pętla się zsu­nęła.

Głowa zaczęła się obra­cać. Szyja wypro­sto­wała się wzdłuż mojego ramie­nia, a potem ucho dotknęło łok­cia. Puści­łem bark i chwy­ci­łem cie­laka za pysk. Chro­niąc dło­nią ścianę pochwy przed zębami, prze­su­wa­łem głowę, aż zna­la­zła się tam, gdzie powinna, czyli na przed­nich nogach. Szybko roz­luź­ni­łem pętlę i prze­ło­ży­łem ją za uszy.

– A teraz pro­szę cią­gnąć głowę w trak­cie skur­czu – pole­ci­łem.

– Nie, teraz trzeba cią­gnąć za nogi! – wrza­snął stry­jek.

– Cią­gnij pan tę cho­lerną głowę, bez gada­nia! – ryk­ną­łem peł­nym gło­sem i od razu poczu­łem się lepiej, gdy ura­żony sta­ru­szek wyco­fał się na belę słomy.

Kiedy wydo­by­li­śmy głowę, reszta wyszła już łatwo. Zwie­rzak legł bez ruchu na kamie­niach, oczy miał szkli­ste i nie­wi­dzące, a język siny i mocno spuch­nięty.

– Zdech­nie, bez dwóch zdań – mruk­nął stryj, podej­mu­jąc atak.

Oczy­ści­łem małemu pysk ze śluzu, mocno wdmuch­ną­łem powie­trze do płuc i zaczą­łem resu­scy­ta­cję. Po kilku uci­śnię­ciach klatki pier­sio­wej cie­lak zro­bił wdech, a jego powieki zatrze­po­tały. Potem zaczął regu­lar­nie oddy­chać i wierz­gnął jedną nogą.

Stry­ja­szek zdjął kape­lusz i z nie­do­wie­rza­niem poskro­bał się w głowę.

– A niech mnie, żyje… Po tym, jak żeś pan tu tyle mie­szał, byłem pewien, że zdech­nie. – Stra­cił cały entu­zjazm, a pusta fajka zwie­szała się smęt­nie z kącika jego ust.

– Wiem, czego ten maluch potrze­buje – oznaj­mi­łem. Chwy­ci­łem cie­laka za przed­nie nogi i przy­su­ną­łem do pyska matki. Krowa leżała na boku z głową bez­wład­nie spo­czy­wa­jącą na nie­rów­nej posadzce. Oddy­chała ciężko, oczy miała przy­mknięte i wyglą­dała, jakby było jej wszystko jedno. A potem poczuła cie­laka i nagle prze­szła prze­mianę. Sze­roko otwo­rzyła oczy i zaczęła poru­szać noz­drzami, wcią­ga­jąc nowy zapach. Z każ­dym kolej­nym wde­chem jej zain­te­re­so­wa­nie rosło, aż dźwi­gnęła się z wysił­kiem, trą­ciła nosem i obwą­chała cie­laka, a głę­boko w jej piersi roz­legł się pomruk. Następ­nie zaczęła go meto­dycz­nie wyli­zy­wać. Natura zadbała o dosko­nały masaż sty­mu­lu­jący na takie chwile, a maluch aż wygi­nał grzbiet, gdy szorstki język prze­su­wał się po jego skó­rze. Rap­tem minutę póź­niej potrzą­snął głową i spró­bo­wał się pod­nieść.

Uśmiech­ną­łem się. Lubi­łem ten moment. Mały cud. Czu­łem, że ni­gdy mi się nie znu­dzi, nie­ważne, ile razy bym go widział. Sta­ra­łem się tro­chę oczy­ścić z zaschnię­tej krwi i błota, ale i tak na­dal pokry­wały moją skórę sko­rupą, któ­rej nie mogłem usu­nąć nawet paznok­ciami. Będę musiał pocze­kać na gorącą kąpiel w domu. Wcią­ga­jąc koszulę przez głowę, czu­łem się tak, jakby ktoś obił mnie drą­giem. Bolały mnie wszyst­kie mię­śnie. Gar­dło mia­łem wyschnięte, a wargi nie­mal skle­jone.

Wysoka, smutna postać pochy­liła się nade mną.

– Podać picie? – zapy­tał pan Dins­dale.

Moją umo­ru­saną twarz roz­ja­śnił pełen nie­do­wie­rza­nia uśmiech. Przed oczami sta­nęła mi wizja gorą­cej her­baty porząd­nie dopra­wio­nej whi­sky.

– Bar­dzo miło z pana strony. Z chę­cią się napiję. To były trudne dwie godziny.

– Nie panu – spro­sto­wał gospo­darz, patrząc na mnie ze spo­ko­jem. – Pyta­łem o krowę.

– A, tak, oczy­wi­ście – zaczą­łem traj­ko­tać – no jasne, pro­szę ją napoić. Na pewno jest spra­gniona. Dobrze jej to zrobi. Pew­nie, pew­nie, pro­szę dać jej pić.

Spa­ko­wa­łem narzę­dzia i chwiej­nym kro­kiem wysze­dłem ze sto­doły. Na wrzo­so­wi­sku na­dal pano­wała ciem­ność, a prze­ni­kliwy wiatr zaci­nał śnie­giem, kłu­jąc mnie w oczy. Zata­cza­jąc się, ruszy­łem w dół zbo­cza i wtedy po raz ostatni dotarł do mnie głos stry­jaszka, ostry i nie­wzru­szony:

– Dok­tor Bro­om­field nie pochwala poje­nia krowy po cie­le­niu. Mówi, że to ozię­bia żołą­dek.

2

W roz­kle­ko­ta­nym auto­bu­sie pano­wał zaduch, a do tego sie­dzia­łem pod oknem, w które świe­ciło upalne lip­cowe słońce. Wier­ci­łem się nie­spo­koj­nie w swoim naj­lep­szym gar­ni­tu­rze, co chwila roz­luź­nia­jąc pal­cem sztywny, biały koł­nie­rzyk koszuli. To był bez­na­dziejny strój na taką pogodę, lecz cze­kał na mnie przy­szły pra­co­dawca, więc chcia­łem się zapre­zen­to­wać jak naj­le­piej.

Wiele zale­żało od tej roz­mowy. W roku 1937 uzy­ska­nie dyplomu na wydziale wete­ry­na­rii rów­nało się miej­scu w kolejce po zasi­łek dla bez­ro­bot­nych. Po deka­dzie zanie­dbań ze strony rządu w rol­nic­twie pano­wał zastój, a konie pocią­gowe, które sta­no­wiły pod­stawę naszej pro­fe­sji, szybko wycho­dziły z użytku. Nie­trudno było o czarne myśli, kiedy rze­sze mło­dych ludzi po pię­ciu latach trud­nych stu­diów sta­wiały czoło światu obo­jęt­nemu na ich zapał i roz­le­głą wie­dzę. Co tydzień w „Recor­dzie” poja­wiały się dwa lub trzy ogło­sze­nia, a na każde odpo­wia­dało śred­nio osiem­dzie­się­ciu chęt­nych.

Kiedy otrzy­ma­łem list z Dar­rowby w York­shire Dales, nie mogłem uwie­rzyć wła­snym oczom. Dok­tor Sieg­fried Far­non, czło­nek Kró­lew­skiego Kole­gium Leka­rzy Wete­ry­na­rii, chciał się ze mną spo­tkać w pią­tek po połu­dniu. Zapra­szał mnie na pod­wie­czo­rek, a gdy­by­śmy przy­pa­dli sobie do gustu, ofe­ro­wał mi posadę swo­jego asy­stenta. Chwy­ci­łem się tej moż­li­wo­ści niczym tonący brzy­twy. Więk­szość kole­gów, z któ­rymi stu­dio­wa­łem, albo była bez­ro­botna, albo zatrud­niła się w skle­pach czy w dokach, więc porzu­ci­łem już wszelką nadzieję, iż mój los poto­czy się ina­czej.

Kie­rowca ze zgrzy­tem zmie­nił bieg, wcho­dząc w kolejny ostry zakręt. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów cały czas mia­rowo wjeż­dża­li­śmy coraz wyżej, zbli­ża­jąc się do maja­czą­cego w oddali zamglo­nego masywu Gór Pen­niń­skich. Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w York­shire, lecz sama nazwa przy­wo­dziła na myśl hrab­stwo tak cięż­ko­strawne i nie­ro­man­tyczne jak pud­ding, z któ­rego sły­nęło. Nasta­wia­łem się na suro­wość, nudę i abso­lutny brak uroku, lecz w miarę podróży ogar­niało mnie coraz więk­sze zdu­mie­nie. Nie­fo­remne pagórki prze­szły w wyso­kie, poro­śnięte trawą wzgó­rza i roz­le­głe doliny, na któ­rych dnie wśród drzew wiły się rzeki. Solidne domo­stwa z sza­rego kamie­nia stały pomię­dzy wyspami upraw­nych pól, się­ga­ją­cymi wzwyż jasno­zie­lo­nymi przy­ląd­kami i wci­na­ją­cymi się mię­dzy ciemne fale wrzo­sów spły­wa­jące ze szczy­tów.

Ogro­dze­nia i żywo­płoty ustą­piły kamien­nym mur­kom bie­gną­cym wzdłuż dróg, ota­cza­ją­cym pola i cią­gną­cym się w nie­skoń­czo­ność po oko­licz­nych wzgó­rzach. Były wszę­dzie, kre­śląc całe kilo­me­try wzo­rów wysoko na zie­lo­nych roz­ło­gach.

Im bli­żej celu się znaj­do­wa­łem, tym wię­cej przy­po­mi­na­łem sobie prze­ra­ża­ją­cych opo­wie­ści, przy­wie­zio­nych na uczel­nię przez roz­go­ry­czo­nych i spo­nie­wie­ra­nych kil­ku­mie­sięcz­nymi prak­ty­kami wete­ra­nów. Asy­stenci byli tylko mar­nym pyłem, a bez­względni, okrutni pryn­cy­pa­ło­wie gło­dzili ich i zmu­szali do katorż­ni­czej pracy. Dave Ste­vens, zapa­la­jąc papie­rosa drżącą dło­nią, wyznał:

– Nie mia­łem ani jed­nego wol­nego wie­czoru, ani pół dnia. Kazał mi myć samo­chód, prze­ko­py­wać ogró­dek, kosić traw­nik, zała­twiać spra­wunki dla całej rodziny. Odsze­dłem, kiedy zażą­dał, bym wyczy­ścił komin.

Albo Wil­lie John­stone:

– Jako pierw­sze zada­nie szef pole­cił mi zało­żyć sondę żołąd­kową koniowi. Tra­fi­łem do tcha­wicy zamiast do prze­łyku. Poda­łem kilka dawek pokarmu i koń zwa­lił się z łomo­tem mar­twy jak kłoda. W jed­nej chwili posi­wia­łem.

I jesz­cze ta krą­żąca po uczelni opo­wieść o Fre­dzie Prin­gle’u. Zało­żył tro­kar wzdę­tej kro­wie, a far­mer był pod takim wra­że­niem syczą­cego gazu ucho­dzą­cego ze żwa­cza, że Freda ponio­sło i przy­ło­żył do kaniuli zapal­niczkę. Ryczący pło­mień się­gnął bel słomy i obora spło­nęła ze szczę­tem. Natych­miast po tym zda­rze­niu Fred przy­jął sta­no­wi­sko w kolo­niach, zdaje się, że gdzieś na Wyspach Nawietrz­nych.

Do dia­ska, to chyba jed­nak nie mogła być prawda… Prze­klą­łem swoją roz­go­rącz­ko­waną wyobraź­nię, sta­ra­jąc się odciąć od skwier­czą­cych pie­kiel­nych pło­mieni i ryku prze­ra­żo­nego bydła wypro­wa­dza­nego z obory. Nie, na pewno nie będzie aż tak źle. Wytar­łem spo­cone dło­nie o spodnie i spró­bo­wa­łem wyobra­zić sobie czło­wieka, z któ­rym mia­łem się spo­tkać.

Sieg­fried Far­non. Dziwne nazwi­sko jak na wete­ry­na­rza w York­shire Dales. Zapewne to Nie­miec, który odby­wał staż w tym hrab­stwie i tam też posta­no­wił otwo­rzyć prak­tykę. Może począt­kowo nie nazy­wał się Far­non, tylko Far­re­nen. Tak, Sieg­fried Far­re­nen. Mój poten­cjalny pra­co­dawca zaczy­nał nabie­rać kształtu: niski, pulchny, okrą­glutki typ o weso­łych oczkach, zano­szący się grom­kim śmie­chem. Nie­stety, rów­no­cze­śnie nawie­dzała mnie wizja potęż­nego, krótko ostrzy­żo­nego Teu­tona o lodo­wa­tych oczach, bar­dziej współ­gra­jąca z powszech­nym wyobra­że­niem o sze­fie prak­tyki wete­ry­na­ryj­nej.

Auto­bus wto­czył się wąską uliczką na plac i sta­nął. Nad witryną skrom­nego sklepu spo­żyw­czego wid­niał napis: „Spół­dziel­nia Dar­rowby”. Dotar­li­śmy na miej­sce.

Wysia­dłem i posta­wi­łem swoją zde­ze­lo­waną walizkę na bruku, roz­glą­da­jąc się wokół. Ude­rzyło mnie coś, czego począt­kowo nie potra­fi­łem okre­ślić. Dopiero po chwili zro­zu­mia­łem, że to cisza. Pozo­stali pasa­że­ro­wie się odda­lili, kie­rowca wyłą­czył sil­nik i nie było sły­chać żad­nych dźwię­ków, nic się nie poru­szało. Jedyną względną oznaką życia była sie­dząca wokół wieży zega­ro­wej na środku placu grupka sta­rusz­ków, któ­rzy i tak wyglą­dali jak wykuci z kamie­nia.

Prze­wod­niki nie poświę­cały Dar­rowby zbyt wiele miej­sca, a krót­kie wzmianki przed­sta­wiały je jako mia­steczko z sza­rego kamie­nia nad rzeką Dar­row, z bru­ko­wa­nym ryn­kiem, nie­ofe­ru­jące żad­nych atrak­cji poza dwoma zabyt­ko­wymi mostami. Tym­cza­sem było malow­ni­czo poło­żone nad kamie­ni­stą rzeką, wzdłuż któ­rej stały cia­sno sku­pione zabu­do­wa­nia, roz­sy­pu­jące się swo­bod­niej u stóp wzgó­rza Herne. Z każ­dego miej­sca w Dar­rowby, z ulic i wszyst­kich okien, można było zoba­czyć spo­kojny, zie­lony masyw łagod­nie wzno­szący się ponad sześć­set metrów nad dachami domostw.

Przej­rzy­ste powie­trze dawało poczu­cie prze­strzeni i lek­ko­ści, dzięki któ­rym mia­łem wra­że­nie, że na rów­ni­nach trzy­dzie­ści kilo­me­trów stąd porzu­ci­łem przy­kry cię­żar. Miej­ska cia­snota, brud, dym – wyzwo­li­łem się od tego wszyst­kiego.

Przy Tren­gate, cichej uliczce odcho­dzą­cej od placu, w końcu po raz pierw­szy ujrza­łem Skel­dale House. Wie­dzia­łem, że jestem na miej­scu, jesz­cze zanim zna­la­złem się na tyle bli­sko, by prze­czy­tać napis „S. Far­non, lek. wet.” na sta­ro­mod­nej mosięż­nej tabliczce zwie­sza­ją­cej się nieco krzywo z meta­lo­wego pręta. Pozna­łem dom po blusz­czu cha­otycz­nie pną­cym się po ścia­nach z jasnych cegieł aż do naj­wyż­szych okien. Taką wska­zówkę otrzy­ma­łem w liście: jedyny dom poro­śnięty blusz­czem. Być może wła­śnie tutaj zacznę pra­co­wać jako lekarz wete­ry­na­rii.

Kiedy sta­ną­łem pod drzwiami, bra­ko­wało mi tchu jak po dłu­gim biegu. Jeśli dostanę tę pracę, sporo się o sobie dowiem. Będę musiał się wyka­zać na wielu fron­tach.

Jed­nak ten stary dom od razu bar­dzo mi się spodo­bał. Zbu­do­wano go w stylu geo­r­giań­skim i miał ele­ganc­kie, malo­wane na biało drzwi. Okna też były białe – sze­ro­kie i pełne wdzięku na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, małe i kwa­dra­towe na kry­tym dachówką dachu wysoko w górze. Farba się łusz­czyła, a zaprawa mię­dzy cegłami kru­szyła, a mimo to dom zacho­wał ponad­cza­sowy szyk. Nie miał ogródka od frontu, a od ulicy, znaj­du­ją­cej się metr dalej, oddzie­lał go tylko meta­lowy pło­tek.

Dotkną­łem przy­ci­sku dzwonka i popo­łu­dniowy spo­kój natych­miast zakłó­ciło uja­da­nie przy­po­mi­na­jące odgłosy wyda­wane przez watahę wil­ków. W gór­nej czę­ści drzwi znaj­do­wało się okienko i zer­k­nąw­szy przez nie, ujrza­łem falę psów wypły­wa­jącą zza rogu dłu­giego kory­ta­rza i z wście­kłym szcze­ka­niem ude­rza­jącą o drzwi. Gdy­bym nie był przy­zwy­cza­jony do zwie­rząt, odwró­cił­bym się i uciekł gdzie pieprz rośnie. Tym­cza­sem cof­ną­łem się ostroż­nie o krok i tylko obser­wo­wa­łem psie głowy poja­wia­jące się w okienku, cza­sami dwie naraz, z osza­la­łymi oczami i zaśli­nio­nymi pyskami. Po minu­cie lub dwóch potra­fi­łem je już roz­róż­nić i uzna­łem, że prze­sa­dzi­łem, począt­kowo sza­cu­jąc ich liczbę na czter­na­ście. W rze­czy­wi­sto­ści było ich pięć. Duży płowy chart, który poja­wiał się najczę­ściej, ponie­waż nie musiał ska­kać tak wysoko jak pozo­stałe, coc­ker spa­niel, terier szkocki, whip­pet i malutki krót­ko­nogi nie­miecki terier myśliw­ski. Tego ostat­niego widy­wa­łem rza­dziej, ponie­waż szyba znaj­do­wała się dla niego tro­chę za wysoko, ale gdy w końcu uda­wało mu się do niej dosko­czyć, szcze­kał wyjąt­kowo zaja­dle.

Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy nie zadzwo­nić ponow­nie, gdy ujrza­łem w kory­ta­rzu kobietę solid­nej postury. Rzu­ciła jedno słowo i hałas ucichł jak za sprawą magii. Kiedy otwo­rzyła drzwi, wście­kła wataha przy­mil­nie wiła się u jej stóp, poka­zu­jąc białka oczu i macha­jąc pod­ku­lo­nymi ogo­nami. W życiu nie widzia­łem takiej uni­żo­nej bandy.

– Dzień dobry – ode­zwa­łem się z sze­ro­kim uśmie­chem. – Nazy­wam się James Her­riot.

W otwar­tych drzwiach kobieta wyglą­dała jesz­cze bar­dziej impo­nu­jąco. Miała koło sześć­dzie­się­ciu lat, lecz jej cia­sno ścią­gnięte z czoła włosy były kru­czo­czarne i led­wie pozna­czone siwi­zną. Ski­nęła głową i spoj­rzała na mnie z chłodną życz­li­wo­ścią, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na kolejne infor­ma­cje. Moje nazwi­sko chyba nie zabrzmiało zna­jomo.

– Dok­tor Far­non mnie ocze­kuje. Pro­sił, bym przy­je­chał dziś po połu­dniu.

– Pan Her­riot? – powtó­rzyła z namy­słem. – Gabi­net jest czynny od szó­stej do siód­mej. To naj­bar­dziej odpo­wied­nia pora na wizytę z psem.

– Nie, nie – zapro­te­sto­wa­łem, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Sta­ram się o posadę asy­stenta. Dok­tor Far­non kazał mi się poja­wić w porze pod­wie­czorku.

– Asy­stent? Dosko­nale. – Bruzdy na jej twa­rzy nieco się wygła­dziły. – Nazy­wam się Hall, pro­wa­dzę dok­to­rowi Far­no­nowi dom. Jest kawa­le­rem, rozu­mie pan. Nie wspo­mi­nał o panu, ale to nic nie­zwy­kłego, pro­szę, niech pan wej­dzie i napije się her­baty. Powi­nien nie­długo wró­cić.

Ruszy­łem za nią kory­ta­rzem o bie­lo­nych ścia­nach i pod­ło­dze wyło­żo­nej płyt­kami, po któ­rej moje kroki nio­sły się gło­śnym echem. Na końcu skrę­ci­li­śmy w prawo w kolejny kory­tarz i już zaczą­łem się dzi­wić, jak roz­le­gły jest ten dom, gdy gospo­dyni wpro­wa­dziła mnie do zala­nego sło­necz­nym świa­tłem salonu.

Był to prze­stronny, oka­zały pokój z wyso­kim sufi­tem i ogrom­nym komin­kiem oflan­ko­wa­nym skle­pio­nymi łukowo wyku­szami. Jedną ścianę zaj­mo­wały drzwi na taras, za któ­rymi widać było długi ogród oto­czony murem. Dostrze­głem zanie­dbany traw­nik, skal­niak i dużo drzew owo­co­wych. Wielka kępa piwo­nii pło­nęła kolo­rami w pro­mie­niach słońca, a na samym końcu ogrodu gaw­rony kra­kały w gałę­ziach wynio­słych wią­zów. Dalej cią­gnęły się zie­lone wzgó­rza pocięte niskimi mur­kami.

Pod­łogę przy­kry­wał bar­dzo wytarty dywan, na któ­rym stały zupeł­nie zwy­czajne meble. Ściany zdo­biły myśliw­skie ryciny i wszę­dzie walało się mnó­stwo ksią­żek – część pousta­wiano na pół­kach w wyku­szach, ale reszta pię­trzyła się na pod­ło­dze w kątach pokoju. Główne miej­sce na półce nad komin­kiem zaj­mo­wał spory cynowy kufel, który sta­no­wił doprawdy cie­kawy widok. Był tak wypchany cze­kami i bank­no­tami, że wprost kipiały z niego i spły­wały aż na pale­ni­sko poni­żej. Przy­glą­da­łem się mu skon­ster­no­wany, gdy pani Hall wró­ciła z tacą.

– Dok­tor Far­non zapewne poje­chał do pacjenta? – zaga­iłem.

– Nie, wybrał się do Braw­ton w odwie­dziny do matki. Nie umiem powie­dzieć, jak długo go nie będzie. – Zosta­wiła her­batę i wyszła.

Psy zgod­nie poroz­kła­dały się w pokoju, a poza krótką sprzeczką mię­dzy terie­rem szkoc­kim i spa­nie­lem o miej­sce na fotelu nie pozo­stał nawet ślad po ich uprzed­niej zacie­kło­ści. Leżały, zer­ka­jąc na mnie z przy­ja­znym znu­dze­niem i rów­no­cze­śnie prze­gry­wa­jąc walkę ze snem. Wkrótce ostat­nia kiwa­jąca się głowa opa­dła i pokój wypeł­nił chór cięż­kich odde­chów.

Ja jed­nak nie umia­łem się odprę­żyć wraz z nimi. Ogar­nęło mnie roz­cza­ro­wa­nie. Nasta­wi­łem się na roz­mowę i pozo­sta­łem z niczym. Swoją drogą, prze­dziwna sprawa. Dla­czego ktoś miałby zabie­gać o asy­stenta, uma­wiać się na spo­tka­nie, a potem poje­chać w odwie­dziny do matki? I jesz­cze jedno – gdyby mnie zatrud­nił, musiał­bym zamiesz­kać w tym domu, a jed­nak gospo­dyni nie dostała pole­ce­nia, by przy­go­to­wać dla mnie pokój. Wła­ści­wie to nawet o mnie nie sły­szała.

Moje roz­my­śla­nia prze­rwał dzwo­nek, po któ­rym psy jak rażone prą­dem zerwały się z jazgo­tem i skłę­bioną masą rzu­ciły do wej­ścia. Wolał­bym, żeby nie trak­to­wały swo­ich obo­wiąz­ków tak poważ­nie. Pani Hall się nie poja­wiła, więc ruszy­łem do drzwi, pod któ­rymi bry­tany dawały z sie­bie wszystko w zacie­kłym uja­da­niu.

– Cisza! – wrza­sną­łem i dźwięk się wyłą­czył. Pięć psia­ków słu­żal­czo sku­liło się przy moich sto­pach, nie­malże peł­za­jąc. Naj­efek­tow­niej wyglą­dał wielki chart, który roz­cią­gnął wargi i poka­zał zęby w prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chu.

Otwo­rzy­łem drzwi i spoj­rza­łem w okrą­głą, pogodną twarz. Jej wła­ści­ciel, pulchny męż­czy­zna w kalo­szach, opie­rał się swo­bod­nie o ogro­dze­nie.

– Witam, witam, dok­tor Far­non w domu?

– Nie­stety nie. W czym mogę pomóc?

– Prze­każ mu pan wia­do­mość, jak zaje­dzie. Powiedz mu, że trza prze­tkać krowę Berta Sharpe’a z Bar­row Hills.

– Prze­tkać?

– Zga­dza się, leci na trzy cylin­dry.

– Trzy cylin­dry?

– Taa, i jak nic nie podzia­łamy, to zrobi się czop, co nie?

– Praw­do­po­dob­nie – potwier­dzi­łem ostroż­nie.

– A tego nie chcemy, co nie?

– Z całą pew­no­ścią.

– Dobra, to powiedz mu pan. Czo­łem.

Wró­ci­łem do salonu nieco zbity z tropu. To żenu­jące… Wła­śnie wysłu­cha­łem opisu dole­gli­wo­ści swo­jej pierw­szej pacjentki i nie zro­zu­mia­łem ani słowa.

Led­wie zdą­ży­łem usiąść, gdy znów roz­legł się dzwo­nek. Natych­miast wyda­łem prze­ra­ża­jący ryk, który zmro­ził psy w pół ruchu. Zro­zu­miały w lot i skru­szone wró­ciły na swoje fotele.

Tym razem był to poważny dżen­tel­men w dopa­so­wa­nym kasz­kie­cie opie­ra­ją­cym się na uszach, sza­liku zawią­za­nym sta­ran­nie na jabłku Adama i z gli­nianą fajką wetkniętą dokład­nie w śro­dek ust. Wyjął ją i ode­zwał się, dziw­nie mode­lu­jąc głos:

– Nazy­wam się Mul­li­gan. Chcę, żeby dok­tór Far­non naszy­ko­wał likar­stwo dla mojego psa.

– Aha, a co się dzieje z psem, pro­szę pana?

Uniósł pyta­jąco brew i przy­ło­żył rękę do ucha. Spró­bo­wa­łem ponow­nie, krzy­cząc na całe gar­dło:

– Co się dzieje?!

Przez chwilę przy­glą­dał mi się nie­pew­nie.

– Wymniot­nuje, sze­fie – odpo­wie­dział. – Mocno wymniot­nuje.

Natych­miast poczu­łem bez­pieczny grunt pod nogami, a w moim umy­śle ruszyły pro­ce­dury dia­gno­styczne.

– Jaki czas po jedze­niu wymio­tuje?

Ręka znów powę­dro­wała do ucha.

– Co tam?

Nachy­li­łem się do jego skroni, zaczerp­ną­łem głę­boko tchu i ryk­ną­łem:

– Kiedy wymniot­nuje, zna­czy wymio­tuje?!

Po obli­czu pana Mul­li­gana powoli roz­lało się zro­zu­mie­nie. Męż­czy­zna uśmiech­nął się łagod­nie.

– A tak, wymniot­nuje. Mocno wymniot­nuje, sze­fie.

Nie mia­łem siły na kolejny wrzask, więc obie­ca­łem mu, że się tym zajmę, i popro­si­łem, by wpadł póź­niej. Naj­wy­raź­niej odczy­tał odpo­wiedź z ruchu warg, bo wyglą­dał na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego i sobie poszedł.

Wró­ci­łem do salonu, zapa­dłem się w fotel i nala­łem sobie fili­żankę her­baty. Zdą­ży­łem upić łyk, gdy dzwo­nek roz­brzmiał ponow­nie. Tym razem wystar­czyło groźne spoj­rze­nie, by psy od razu przy­cup­nęły na swo­ich fote­lach. Ucie­szy­łem się, że tak szybko łapią.

Przed drzwiami stała śliczna rudo­włosa dziew­czyna. Uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc mnó­stwo bar­dzo bia­łych zębów.

– Dzień dobry – powie­działa uprzej­mie gło­sem dobrze wycho­wa­nej osoby. – Nazy­wam się Diana Bromp­ton. Dok­tor Far­non zapro­sił mnie na pod­wie­czo­rek.

Prze­łkną­łem ślinę i ucze­pi­łem się klamki.

– Zapro­sił panią na pod­wie­czo­rek? – upew­ni­łem się.

Jej twarz zasty­gła w uśmie­chu.

– Ow­szem, zga­dza się – odrze­kła, sta­ran­nie wyma­wia­jąc słowa. – Zapro­sił mnie na pod­wie­czo­rek.

– Nie­stety, nie ma go w domu. Nie potra­fię powie­dzieć, kiedy wróci.

Uśmiech znik­nął jak zmyty.

– Och – wes­tchnęła dziew­czyna, wiele wyra­ża­jąc tą jedną sylabą. – Może mimo wszystko mogła­bym wejść?

– Natu­ral­nie, pro­szę… Prze­pra­szam… – wybą­ka­łem, uświa­do­miw­szy sobie, że gapię się na nią z otwar­tymi ustami.

Przy­trzy­ma­łem drzwi, a ona bez słowa prze­mknęła obok. Znała dom, bo kiedy dotar­łem do pierw­szego zakrętu, już zni­kała w salo­nie. Stą­pa­jąc na palusz­kach, miną­łem jego drzwi, a następ­nie puści­łem się galo­pem, by po kolej­nych trzy­dzie­stu metrach krę­tego kory­ta­rza dotrzeć do wiel­kiej, wyło­żo­nej kamien­nymi pły­tami kuchni, po któ­rej krzą­tała się pani Hall. Pod­bie­głem do niej.

– W salo­nie jest młoda dama, nie­jaka panna Bromp­ton. Też przy­szła na pod­wie­czo­rek. – Z tru­dem zapa­no­wa­łem nad potrzebą szarp­nię­cia jej za rękaw.

Pani Hall zacho­wała sto­icki spo­kój. Uzna­łem, że mogłaby cho­ciaż jakimś gestem wyra­zić nie­po­kój, ale ona nie wyda­wała się nawet zdzi­wiona.

– Pro­szę zaba­wić ją roz­mową, a ja przy­niosę wię­cej cia­stek – oznaj­miła.

– Ale o czym, u licha, mam z nią roz­ma­wiać? Kiedy przy­je­dzie dok­tor Far­non?

– Och, pro­szę z nią po pro­stu poga­wę­dzić. Myślę, że dok­tor nie­ba­wem wróci – odrze­kła spo­koj­nie.

Wol­nym kro­kiem ruszy­łem do salonu, a kiedy otwo­rzy­łem drzwi, dziew­czyna odwró­ciła się szybko z zaląż­kiem kolej­nego pro­mien­nego uśmie­chu. Nawet nie usi­ło­wała ukryć odrazy, gdy prze­ko­nała się, że to tylko ja.

– Pani Hall twier­dzi, że dok­tor Far­non nie­długo wróci. Może tym­cza­sem napi­jemy się her­baty?

Otak­so­wała mnie szyb­kim spoj­rze­niem od czubka zmierz­wio­nej fry­zury po stare, zno­szone buty. Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że po dłu­giej podróży jestem bar­dzo wymię­to­szony i spo­cony. Potem wzru­szyła ramio­nami i się odwró­ciła. Psy przy­glą­dały jej się apa­tycz­nie. W pokoju zale­gła nie­przy­jemna cisza.

Nala­łem her­baty i poda­łem jej fili­żankę. Zigno­ro­wała mnie i zapa­liła papie­rosa. Zapo­wia­dała się ciężka prze­prawa, ale posta­no­wi­łem się nie pod­da­wać.

Odchrząk­ną­łem i rzu­ci­łem lekko:

– Dopiero co przy­je­cha­łem. Mam nadzieję, że zostanę asy­sten­tem dok­tora.

Tym razem nawet się nie pofa­ty­go­wała, żeby na mnie spoj­rzeć. Powie­działa tylko: „Och”, znów nokau­tu­jąc mnie tą mono­sy­labą.

– Uro­cza oko­lica – stwier­dzi­łem, wra­ca­jąc do natar­cia.

– Tak.

– Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w York­shire, ale podoba mi się tutaj.

– Och.

– Od dawna zna pani dok­tora Far­nona?

– Tak.

– Zakła­dam, że jest dość młody? Koło trzy­dziestki?

– Tak.

– Śliczną dziś mamy pogodę.

– Tak.

Przez mniej wię­cej pięć minut pona­wia­łem sta­ra­nia dziel­nie i wytrwale, usi­łu­jąc wymy­ślić coś ory­gi­nal­nego lub dow­cip­nego, lecz w końcu panna Bromp­ton zamiast odpo­wie­dzi wyjęła papie­rosa z ust, odwró­ciła się i posłała mi dłu­gie, zimne spoj­rze­nie. Zro­zu­mia­łem, że to koniec, i zamil­kłem.

Dziew­czyna sie­działa, wyglą­da­jąc przez drzwi na taras, zacią­ga­jąc się głę­boko papie­ro­sem i mru­żąc oczy, gdy dym uno­sił się z jej ust. Zacho­wy­wała się, jak­bym nie ist­niał.

Mogłem więc obser­wo­wać ją do woli, bo wydała mi się inte­re­su­jąca. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem żywej repre­zen­tantki kro­nik towa­rzy­skich. Modna lniana sukienka, drogi kar­di­gan, ele­ganc­kie nogi i osza­ła­mia­jące rude włosy opa­da­jące na ramiona.

I nagle ude­rzyła mnie zasta­na­wia­jąca myśl. Taka dziew­czyna z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała niskiego, gru­bego nie­miec­kiego wete­ry­na­rza… Ten cały Far­non z pew­no­ścią musiał coś w sobie mieć.

Żywy obraz w końcu się roz­padł, gdy panna Bromp­ton zerwała się z fotela. Ze zło­ścią cisnęła nie­do­pa­łek do kominka, po czym wyma­sze­ro­wała z pokoju.

Znu­żony wsta­łem z fotela. Poczu­łem ból głowy i powlo­kłem się przez drzwi tara­sowe do ogrodu. Opa­dłem na się­ga­jącą kolan trawę i opar­łem się ple­cami o pień impo­nu­ją­cej aka­cji. Gdzie, u dia­bła, podzie­wał się Far­non? Naprawdę się mnie spodzie­wał czy ktoś wyciął mi kosz­marny numer? Nagle zro­biło mi się zimno. Wyda­łem na podróż ostat­nie pie­nią­dze i jeśli nastą­piła pomyłka, to zna­la­złem się w nie­złych opa­łach.

Rozej­rza­łem się wokół i od razu poczu­łem się lepiej. Słońce odbi­jało się od wyso­kich, sta­rych murów, a psz­czoły bzy­czały wśród masy barw­nych kwia­tów. Łagodny wie­trzyk poru­szał przy­wię­dłymi gro­nami oka­za­łej wiste­rii, która pora­stała nie­mal cały tył domu. Pano­wał tu nie­zwy­kły spo­kój.

Opar­łem głowę o pień i zamkną­łem oczy. Nagle pochy­lił się nade mną Herr Far­re­nen, dokład­nie taki, jak sobie wyobra­ża­łem. I bar­dzo wście­kły.

– Co pan wyph­ra­wiasz? – wark­nął, a jego tłu­ste policzki zadrżały z gniewu. – Nacho­dzisz pan mój dom pod fał­szy­wym phre­tek­stem, obra­szasz Fräulein Bromp­ton, pijesz moją hehr­batę, jesz moje sia­steszka. I so jesz­cze, hę? Mosze khrad­niesz łyszeszki? Mówisz, żeś asy­stent, ale ja nie szu­kam asy­stenta. Zahraz zate­le­fo­nuję na poli­cję.

Herr Far­re­nen chwy­cił słu­chawkę w pulchną dłoń. Nawet we śnie dzi­wi­łem się, że ma taki typowy akcent. Tubalny głos powta­rzał: „Halo? Halo?”.

I wtedy otwo­rzy­łem oczy. Ktoś mówił „Halo?”, ale nie był to Herr Far­re­nen. O mur opie­rał się wysoki, szczu­pły męż­czy­zna z rękoma w kie­sze­niach. Był wyraź­nie roz­ba­wiony. Gdy dźwi­gną­łem się z trawy, wypro­sto­wał się i wycią­gnął dłoń.

– Prze­pra­szam, że musiał pan cze­kać. Nazy­wam się Sieg­fried Far­non.

W życiu nie widzia­łem męż­czy­zny o bar­dziej angiel­skiej apa­ry­cji. Pocią­gła, iro­niczna twarz o mocno zary­so­wa­nej szczęce. Cienki wąsik, roz­wi­chrzone pia­skowe włosy. Miał na sobie starą twe­edową mary­narkę i bez­kształtne fla­ne­lowe spodnie. Koł­nie­rzyk kra­cia­stej koszuli był wytarty, a węzeł kra­wata nie­dbały. Wyglą­dał na czło­wieka, który nie spę­dza zbyt wiele czasu przed lustrem.

Jego widok wyraź­nie popra­wił mi nastrój, mimo że kark mnie bolał w miej­scu, któ­rym opie­ra­łem się o drzewo. Potrzą­sną­łem głową, żeby się do końca roz­bu­dzić, a z moich wło­sów posy­pały się źdźbła trawy.

– Była tu nie­jaka panna Bromp­ton – wypa­li­łem. – Przy­szła na pod­wie­czo­rek. Wyja­śni­łem, że dostał pan wezwa­nie.

Far­non zdzi­wił się, ale nie­zbyt się tym prze­jął. Powoli potarł pod­bró­dek.

– Hmm, no tak… Nie­ważne. Szcze­rze prze­pra­szam, że mnie nie było, kiedy pan przy­je­chał. Mam fatalną pamięć i po pro­stu zapo­mnia­łem.

Akcent też miał bar­dzo angiel­ski.

Posłał mi dłu­gie, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, po czym się uśmiech­nął.

– Wejdźmy do środka – zapro­po­no­wał. – Opro­wa­dzę pana po przy­chodni.

3

W cza­sach świet­no­ści długa przy­bu­dówka na tyłach domu słu­żyła jako kwa­tery dla służby. Wszystko tutaj było mroczne, wąskie i cia­sne, jakby w kon­tra­ście do bryły od frontu.

Far­non otwo­rzył przede mną pierw­sze z kilku par drzwi, za któ­rymi znaj­do­wał się kory­tarz wypeł­niony zapa­chem eteru i kar­bolu.

– Tutaj – oznaj­mił z poro­zu­mie­waw­czym bły­skiem w oczach, jakby miał zaraz ujaw­nić tajem­nicę jaskini Ala­dyna – znaj­duje się maga­zyn leków.

Maga­zyn leków był waż­nym miej­scem w cza­sach przed peni­cy­liną i sul­fo­na­mi­dami. Rzędy pó­łek się­ga­ją­cych od pod­łogi po sufit, zasta­wio­nych lśnią­cymi, brą­zo­wymi butlami, odci­nały się na tle bia­łych ścian. Chło­ną­łem zna­jome nazwy: słodka sale­tra, nalewka kam­fo­rowa, chlo­ro­dyna, for­ma­lina, sal­miak, hek­sa­mina, cukier oło­wiany, mazi­dło wapienne, chlo­rek rtęci, czer­wona maść. Znane ety­kiety dodały mi otu­chy.

Byłem nowi­cju­szem, lecz zna­la­złem się wśród sta­rych przy­ja­ciół. Przez kilka lat z wysił­kiem przy­swa­ja­łem wie­dzę o nich i zgłę­bia­łem ich tajem­nice. Zna­łem ich pocho­dze­nie, dzia­ła­nie i zasto­so­wa­nie, a także iry­tu­jąco różne daw­ko­wa­nie. Egza­mi­na­tor pytał: „Jaka jest dawka dla konia? A dla krowy? Dla owcy? Dla świni? Dla psa? I dla kota?”.

Na tych pół­kach znaj­do­wał się cały wete­ry­na­ryjny arse­nał prze­ciwko cho­ro­bom. Na ławce pod oknem zauwa­ży­łem przy­bory do przy­go­to­wy­wa­nia leków: roz­ma­ite men­zurki i zlewki, moź­dzie­rze i tłuczki. A w otwar­tym kre­den­sie w głębi – bute­leczki, sterty kor­ków wszel­kich roz­mia­rów, pojem­niczki na tabletki i papie­rowe tutki na proszki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki