Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
10 maja 1941 roku zastępca Fuhrera, Rudolf Hess ląduje w Szkocji. Ujęty przez Anglików zaraz po wylądowaniu, przedstawia się jako kapitan Alfred Horn. Kim jest Horn? Czy naprawdę istnieje? Z jaką misja przybył? Czy Hitler wiedział o planach swojego zastępcy? Rozpoczyna się "polowanie".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSZYSTKO NIE TAK
Wydawnictwo Łódzkie
Okładkę i strony tytułowe projektowała
BARBARA CZERWIŃSKA
ISBN 8321808204
©Copyright by Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1989
Jak podają kroniki współczesnej historii Polski, 3 marca 1957 roku, a więc dopiero w 12 lat po zakończeniu II wojny światowej, został zlikwidowany ostatni poakowski oddział tzw. reakcyjnego podziemia kapitana „Ryby”, działający na Białostocczyźnie.
Powieść, oparta na motywach tamtych zdarzeń, nie jest próbą wiernego odtworzenia faktów, lecz tylko obrazem wielkiego dramatu wewnętrznego Polaków, ich wielu tragicznych pomyłek.
I na tym pogmatwanym tle próbą pokazania losów jednej z polskich rodzin, popękanej od wewnątrz, jakby niepełnowymiarowej, ale kiedy wszystko jest nie tak, i rodziny tworzą się kalekie. W naszych najnowszych dziejach tych kalekich rodzin było wiele, i o tym również nie wolno zapominać, bo przecież nie „ginęły one bezpowrotnie”, lecz rodziły nowe pokolenia obciążone pamięcią kalekich korzeni.
Wszystkie nazwiska, imiona (także głównego bohatera), jak i szczegółowe nazwy miejscowości zostały zmienione. Prawdziwym pozostał jednak pseudonim „Ryby”.
Niekiedy ogarniał go niepokój, i to bez żadnego konkretnego powodu. A im bardziej próbował mu się opierać, tym bardziej narastał, może właśnie dlatego, że nie potrafił dojść przyczyn jego pojawiania się. Gdy pozostawał w bunkrze, udając przed samym sobą spokój, przeradzał się ten niepokój w strach, tak wielki jak podczas panicznej ucieczki. Chwytał wówczas za rękojeść karabinu maszynowego stojącego u wylotu zamaskowanego okienka strzelniczego i miał ochotę otworzyć ogień, wszystko jedno do kogo. Całą siłą woli, resztkami rozsądku, powstrzymywał palec, by nie nacisnąć na język spustowy. Wyczerpywała go ta walka z samym sobą, ale nie przynosiła ukojenia. Wiedział, że musi wyjść z tego bunkra, inaczej może zrobić coś, czego nie uda się już potem naprawić. Na przykład wydostać się otworem ukrytym w stodole, którego nigdy nie używał i cisnąć granat w okna domu gospodarza.
Bunkier miał trzy wyjścia, niczym lisia nora, ale o tym trzecim wiedział tylko on i jego łączniczka. Wykonał go sam, w chwilach gdy nie miał nic do roboty, trochę z nudów, ale raczej z nabytej przez tyle lat walki — ostrożności. Jeśli by komuś przyszła ochota zdradzić, bezpieka obsadziłaby wówczas dwa wyloty, a on uszedłby niepostrzeżenie tym trzecim wychodzącym na cmentarz, we wnętrzu starego, zapuszczonego obecnie grobowca szlacheckiej rodziny Glinków. Sama kryjówka, złożona z dwóch pomieszczeń, solidnie obudowanych sosnowymi belkami, znajdowała się pod oborą, odwróconą tyłem do pobliskiego cmentarza. Całe gospodarstwo odwrócone było do niego tyłem, a za domem posadzono nawet wysoki żywopłot, by skryć przed oczami okien kopce mogił. Ów żywopłot dzieliła od cmentarza odległość kilkunastu metrów. Gospodarstwo było kolonią, położoną z dala od wsi.
Nie opodal za cmentarzem zaczynał się las. Tam spotykał się ze swymi ludźmi, gdy mieli wyjść na akcję, zaś na cmentarzu spotykał się ze samym sobą i z duchami poprzednich pokoleń. Czasami odnajdywała go tu Magda, łączniczka, kochanka, jedyna kobieta, z którą od kilkunastu lat współżył. Żona. Chociaż cóż to było z nich za małżeństwo. Ślubu nie mieli. Mieszkała w odległym, wojewódzkim Białymstoku. Była telefonistką w Urzędzie Bezpieczeństwa. Miewała dwudziestoczterogodzinne dyżury, a potem czterdziestoośmiogodzinne przerwy. Była nieoceniona, ileż razy zdołał uniknąć zasadzki, tylko dzięki niej, dzięki jej informacjom, podsłuchanym na centrali telefonicznej. Poznał ją jeszcze w czterdziestym trzecim, w akowskim oddziale, do którego przyplątała się nie wiadomo skąd. Do tej pory nie wiedział skąd. Nigdy ją o to nie pytał. Najpierw, bo podczas okupacji unikało się takich pytań, a potem o tym zapomniał. Nie było to ważne. Każdy miał jakąś przeszłość, skądś przychodził, liczyło się jednak to, że teraz maszerowali w jednym kierunku. Spodobali się sobie od razu, chociaż może bardziej on jej, jak ona jemu, ale solennie obiecywali sobie nawzajem wziąć po wojnie ślub, ona w białej sukni z welonem, on w mundurze, przy pełnym oświetleniu kościoła. Jednak dla niego do tej pory wojna się nie skończyła, chociaż dobiegał końca rok 1956.
Zaraz po wyparciu niemieckich wojsk z Białegostoku, w 1944, na rozkaz samego komendanta okręgowego AK, Magda osiedliła się w stolicy województwa i nawiązała kontakty z rodzącą się władzą ludową. Rozpoczęła najpierw pracę w świeżo powołanej do życia przez delegatów PKWN, Wojewódzkiej Radzie Narodowej, a później trafiła do bezpieki. Z początku pomagała także innym, od dawna pomagała już tylko jemu. Na placu boju pozostał bowiem on sam, z kilkuosobowym oddziałem, rozrzuconym po okolicznych wsiach i skrzykiwanym, gdy nadchodziła pora czynu.
Nikt z oddziału jej właściwie nie znał. Widywano ją czasami z daleka, ale kim była, gdzie mieszkała, to pozostawało jego tajemnicą. Nawet gospodarz, pod oborą którego znajdował się bunkier, nigdy jej się nie przyjrzał dokładnie. Pojawiała się o zmierzchu, a kiedy już znalazła się w bunkrze, zamykał szczelnie drzwi od pomieszczenia, w którym sypiał. Zamykał je zresztą zawsze, gdy opuszczał bunkier. Tam nikt nie miał wstępu. Dlatego też mógł ukryć owo trzecie tajemne wyjście ha cmentarz. Kiedy musiał zwołać ludzi, gospodarz przywoływał jednego z nich do lasu. Ostrożność stała się już jego nawykiem. Dzięki niej do tej pory istniał. Każdy z członków jego oddziału śledził swego sąsiada i na odwrót, a później, podczas rozmów w cztery oczy z komendantem, składał szczegółową relację o zachowaniu, kontaktach, rozmowach inwigilowanego. Wiedzieli o tym, że wzajemnie się śledzą, ale nie protestowali, rozumieli, że dzięki temu systemowi, wzajemnej obserwacji, działają i żyją w poczuciu bezpieczeństwa. Zresztą sąsiad nie tylko obserwował i donosił, ale także na wszelki wypadek ubezpieczał. Obowiązany był ściągnąć natychmiast pomoc, gdyby taka zaszła potrzeba.
A jednak kapitana „Rybę” ogarniał czasami niepokój. Bywało nawet, że budził się nocami i przy zapalonym świetle trząsł się ze strachu. W nocnej ciszy, w hermetycznie niemal zamkniętym pomieszczeniu bunkra, słyszał jakieś szelesty, jakieś nie zidentyfikowane dźwięki, za ścianą, która była w ziemię wkopana i nic, i nikt z tamtej strony nie mógł przyjść. Którejś nocy zdał sobie sprawę, że to nerwy odmawiają mu posłuszeństwa, że siły jego słabną i rozpłakał się nad sobą, rozszlochał niczym dziecko w pustym, ciemnym mieszkaniu, z którego wyszli rodzice. Łzy mu ciekły po policzkach, a on cały wstydem przeniknięty, pełen dla siebie pogardy, nie mógł ich opanować, płynęły i płynęły. Ciało nie chciało go także słuchać, wstrząsały nim dreszcze, zachłystywał się powietrzem. Był bezsilny wobec samego siebie. Nieustraszony, twardy kapitan „Ryba”. Jego ludzie mówili, że jest jak dąb czarny, który wiekami konserwował się w bagnie, ani go zwykłą siekierą nie napoczniesz, ani zwykłą piłą nie wyszczerbisz. Nie mógł się przyznać do tych łez nikomu. Może mógłby Magdzie, na pewno, ona by go zrozumiała, ale natychmiast postanowiłaby wykorzystać do swoich celów. Jakich celów? On już dobrze wiedział, i ona też. Nie mówili o tym, ale dla obojga było wszystko jasne. Wisiało to w powietrzu, od lat.
Właśnie wówczas, gdy zawładnął nim ten płacz, postanowił po raz pierwszy wyjść na cmentarz nocą. Porozmawiać ze zmarłymi, zwierzyć się im ze swej słabości. Strach pokonać strachem. Nie bał się cmentarzy, wyzbył się tej obawy jeszcze podczas okupacji, ale co innego przechodzić obok mogił, albo się nawet bić pod ich osłoną, a co innego siedzieć tam nocą, samemu, i wsłuchiwać się w szept, ciągle przecież tajemniczy, płynący z nieodgadniętych głębin, z czegoś, czego istnienie można tylko przeczuwać, lecz nie stwierdzić.
Dzisiaj dopadły go również te dziwne dźwięki. Zaczęło się od tego, że nagle zadzwoniło mu w uszach. Wibrowało to dzwonienie, coraz cieniej, cieniej, aż przeszło w skowyt o tak wysokich tonacjach, że nie mógł tego wytrzymać, wydawało mu się, że mu się bębenki rozlecą, a właściwie potną tym dźwiękiem. Zakrył sobie uszy rękoma, ścisnął mocno głowę i nagle zapadła cisza, jednak tak głęboka, że aż krzycząca, przerażająca, jak zapadnia ciemna i bez dna. Chwilę potem chrobotnęło coś za drzwiami, w drugim pomieszczeniu. Szczurów tu nie było, za głęboko wrył się w ziemię; otworzył drzwi i nic. Pustka. Tak, pustka. I wówczas pomyślał, że to właśnie tej pustki się boi, tego niczego, tego czegoś, gdzie nic nie istnieje, niczego nie ma, jest pustka.
— Próżno by wołać — powiedział po raz pierwszy do siebie głośno, a potem powtórzył — próżno by wołać.
Zdjął maskowanie wejścia do korytarza wiodącego na cmentarz. Sprawdził jeszcze na wszelki wypadek, czy drzwi dobrze zamknął do drugiego pomieszczenia i zagłębił się w wilgotną czeluść przekopu. Trzeba było iść chyłkiem, by nie uderzać głową o belki stropu. Do tej pory gospodarz nie mógł się nadziwić, po co mu było tyle belek.
— Wykopałeś, pan, kapitanie, drugi bunkier czy co? — zapytał raz nie mogąc powstrzymać ciekawości.
— Może i wykopałem — odpowiedział.
Znajdował radość w tej pracy. Od przebywania w bunkrze mięśnie wiotczały. Ćwiczył je, robiąc przysiady, pompki, wieszając się na drążku, który sobie zamontował pod sufitem, ale wszelkie ćwiczenia miały posmak jałowości. Praca, rozwijała mięśnie i nadawała sens wysiłkowi, dawała satysfakcję, bo rezultat tego wysiłku był widoczny, sprawdzalny. Teraz, gdy szedł tym korytarzem, pomyślał, że może rzeczywiście dobrze byłoby wykopać inny bunkier połączony z tym pierwszym tylko jemu znanym przejściem. Czasu miał wiele, mógł swobodnie planować nawet takie pracochłonne przedsięwzięcia. Zwiększyło by to jego poczucie bezpieczeństwa niemal do maksimum. Gospodarz mógł się tylko domyślać, lecz od domysłu do stwierdzenia droga długa. Ufał mu, bo jakże inaczej, ale przecież ufność nie przeczy ostrożności. Przypadki się zdarzają, a przeciw przypadkom także należy się ubezpieczyć. Przewidywanie było jego siłą. Nie pozwalał się zaskoczyć przypadkom. Do tej pory to się udawało. Nie można jednak usypiać. Przypadek to chytra sztuka, przyczai się, niby już go przewidziałeś, niby go ubiegłeś, aż tu ni stąd, ni zowąd objawi ci się nagle w miejscu zupełnie nowym. Przeciw takiemu przypadkowi przydałby się ten drugi bunkier, a nuż sprawi on, że ktoś intuicyjnie domyśli się o jego przejściu na cmentarz. Cóż z tego, że nie odgadnie drogi, ale obsadzą całą powierzchnię mogił i kiedy tylko wychyli głowę z grobowca, ucapią niczym borsuka. Postanowił jeszcze spokojnie przemyśleć projekt budowy nowego bunkra. Gdzie go zlokalizować i jak chytrze poprowadzić ku niemu tunel. Praca fizyczna była mu potrzebna. Mózg, o, mózg bez przerwy był ćwiczony, aż ponad wszelką wytrzymałość. Należałby mu się odpoczynek. Prawdziwy, kiedy zmęczenie mięśni wyłącza z zajęć, jak radio, gdy wyciągnie się sznur z gniazdka.
Uniósł płytę z piaskowca, będącą kawałkiem bocznej ściany grobowca Glinków i od razu owiało go wilgotne, zimne powietrze. Jak niektórzy mówią — cmentarne. Odetchnął z ulgą. Nie zakrywał wejścia. Znajdowało się ono wewnątrz grobowca. Otworzył następnie kłódkę, na którą zamknięte były złączone grubym łańcuchem wrota kamiennej mogiły. Ten klucz również sam dorobił. Zresztą mechanizm zamku, choć masywny, nie był skomplikowany. Oparłby się siekierze, ale nie wytrychowi. Stara, solidna, niezniszczalna niemal robota, ale prosta i właśnie dlatego tak długo funkcjonująca bez zarzutu. Kiedyś tylko wstrzyknął odrobinę oliwy do kłódki, by nie zgrzytało przy obrocie zamka.
Zanosiło się na deszcz. Chmury wisiały nisko, jakby śniegowe. Za wcześnie jeszcze — pomyślał — dopiero liście brzóz zaczynały żółknąć. Była połowa września. Wczoraj niebo iskrzyło się gwiazdami, a dzisiaj powiało jesiennym chłodem. Która to już jesień, spędzona w polu, w ukryciu? Jeśli nie liczyć małej przerwy — trzynasta. W 1943 poszedł do lasu, wstąpił do oddziału AK operującego w Augustowskiej Puszczy.
Z nawyku rozejrzał się uważnie po cmentarzu. Znał go dobrze, niemal na pamięć. Poruszony wiatrem, zachrzęścił niepokojąco blaszany wieniec. To na grobie Zawratyńskiego — umarł w trzydziestym ósmym, jego syn zginął kilka lat potem w partyzanckiej potyczce. Znał go, młody, a wiecznie rozmodlony, stąd też otrzymał pseudonim „Ksiądz”. Ale bić się potrafił, mówił, że modlitwy dodawały mu odwagi. Był w specjalnym plutonie dywersyjnym. Nigdy nie zawodził, dopóki żył.
Poszedł ścieżką w kierunku mogiły Zawratyńskiego. Z drzewa zerwał się jakiś ptak i bez krzyku odleciał łomocząc w ciemności skrzydłami. Zawratyńskiego dziad, tego, który tutaj leżał, walczył w powstaniu styczniowym, a ciało jego również spoczywało nie wiadomo gdzie, może w zbiorowej mogile, po której i ślad już został zatarty. Tylko temu się poszczęściło, zmarł normalnie, w łóżku, tak jak każdy człowiek powinien umierać. Coraz częściej nachodziła go tęsknota za taką właśnie śmiercią. Dawniej, kiedy był młodszy, wyobrażał zawsze siebie ginącego w walce, w jakiejś brawurowej akcji, oczywiście zwycięskiej, dzięki jego ofiarności, dzisiaj marzył o wygodnym łóżku, o licznej rodzinie, która by wiankiem otoczyła to łoże i przez łzy patrzyła z niepokojem i bólem na jego słabnące ciało. Tak, tak powinno być, bo to jest śmierć spokojna, godna, bo następująca już po spełnieniu podstawowych człowieczych funkcji, wychowaniu dzieci, doczekaniu się wnuków, no i w kręgu miłości, osób bliskich. Polubił ten cmentarz, ale trudno się było nim ogrzać.
Sto metrów stąd biegła szosa asfaltowa do Łomży. Akurat naprzeciw bramy usytuowany był zakręt. Teraz jakiś samochód osobowy sunął drogą powoli. Światła reflektorów zawadziły o róg cmentarza, przesunęły się potem na pole i po chwili powróciły na szosę. Specjalnie wybrał na kryjówkę kolonię położoną w pobliżu asfaltu. Na polnej drodze zostawia się mnóstwo śladów, na asfaltowej ginęły one bezpowrotnie rozjeżdżone kołami samochodów, chłopskich wozów, zdeptane setkami innych nóg. Działał tu i czynnik psychologiczny. Nikt nie przypuszczał, że „Ryba” może się ukrywać nieopodal tak ruchliwego punktu. Szukano go wielokrotnie w coraz bardziej niedostępnych zakamarkach leśnych, na wysepkach wśród bagien, na wydmach piaskowych Narwi lub Biebrzy, w leśniczówkach, w zagubionych wśród drzew osad, ale nieopodal ruchliwej szosy, na nie osłoniętym w gruncie rzeczy terenie nikt nie szperał. W czasie pościgu gubił ślady na jakiejkolwiek szosie, i potem tylko asfaltem docierał do bunkra. Obławy przeczesywały zagajniki, zarośla, topieliska, a on tymczasem grzał się przy piecu, którego rura podłączona była sprytnie do komina domu gospodarza. Nie udawało się do tej pory nikomu go przechytrzyć. Z takich pojedynków „Ryba” zawsze wychodził zwycięsko. Od Magdy wiedział, że w Białymstoku i Łomży stworzono specjalną grupę operacyjną, której zadaniem było wytropienie jego miejsca pobytu, jednym słowem, zlikwidowanie go, ale z takimi wiadomościami oswojony był już od kilkunastu lat.
To położenie bunkra nieopodal szosy miało jeszcze jedno ważne znaczenie. Tuż przed zakrętem usytuowany był przystanek autobusowy. Po prostu przy drodze i z tego przystanku rozchodziły się polne szlaki do trzech wsi. Przystanek obsługiwał aż pięć osad, bo nieco dalej owe szlaki polne rozwidlały się. Magda mogła tu bezpiecznie wysiadać, zwłaszcza wieczorem. Kiedy odjeżdżała, o świcie, korzystała z innego przystanku. Czasami tylko pozwalała sobie na ten luksus, by wsiąść do autobusu za zakrętem. Dzisiaj „Ryba” nie oczekiwał jej przyjazdu, ale uchem wyłowił warkot PKSu. Ostatni autobus z Białegostoku do Łomży. Znowu światła zawadziły o róg cmentarza, znowu prześliznęły się po polu i zginęły na szosie za zakrętem. Długo patrzył w ślad za smugami jasności i pobiegł za nimi myślami do miasta. Co tam ludzie teraz robią? Słyszał przez radio (dwa dni temu wyczerpały mu się baterie, czekał aż gospodarz wystara mu się o nowe), zwłaszcza w audycjach Wolnej Europy, że w całej Polsce wrze, że na Węgrzech zamieszki, że nawet walczą, i ożywała w nim wówczas nadzieja tak starannie pielęgnowana przez tyle długich, prawie beznadziejnych lat, że nareszcie cały ten porządek szlag trafi. Na Zachodzie znowu odzywały się głosy budzące złudzenia. Ktoś coś powiedział w ONZ, ktoś na konferencji prasowej, chwiała się we wszystkich posadach żelazna kurtyna, jaką był do niedawna przedzielony świat. Stalin już dawno nie żył, w Związku Radzieckim następowała odwilż. Z tych faktów „Ryba” wyciągał jeden nieprawdziwy wniosek, bo innego nie chciał i nie mógł wyciągnąć, że wszystko to musi niechybnie doprowadzić do rychłej wojny między Wschodem i Zachodem. A więc prawie doczekał, był bliski celu, on jeden. Tylu jego kolegów zginęło, a on doczekał. Wprawiało go to czasami w podniecenie i w ostatnim czasie jakoś trudno mu było nawiązać kontakt z grobami, myślami wybiegał w przyszłość. Im mniej miał wiadomości, tym łatwiej tworzył abstrakcyjne, ale jego zdaniem nieuchronne, konstrukcje politycznych układów w Europie i na świecie, a tymczasem wiedział, chociażby od gospodarza, że chłopi zabierają się do rozwiązywania, samorzutnego, spółdzielni, czy jak on sam mówił — kołchozów. Jednego nie przewidywał, że zamiast wojny może nastąpić odprężenie. To nie mieściło mu się w głowie, było zupełnie nielogiczne i nieprawdopodobne.
Nawet czytać nie mógł. Kiedyś zrobił skok na bibliotekę, czym wzbudził zdumienie nie tylko swoich podwładnych, ale i bezpieki. Zabrał kilkadziesiąt tomów, głównie książek traktujących o historii, którą zresztą nieźle znał. W 1938 roku rozpoczął swą pierwszą pracę, jako nauczyciel wiejski, właśnie w tej miejscowości, w której zbudował sobie teraz bunkier. Nigdy nie pozostawiał żadnych pokwitowań, tym razem jednak zostawił, i jego samego zaskoczyło to, że podpisał się nie swoim pseudonimem. Wykaligrafował na kartce: „Nauczyciel”. Funkcjonariusze milicji, patrząc potem na ten świstek, przez moment myśleli, że pojawił się w okolicy zupełnie nowy oddział, nie znanej im proweniencji. Aż któryś powiedział:
— Podczas przerw w napadach nudzi mu się.
— Ale też i w wygodzie żyje, skoro mu się czytać zachciewa — dorzucił drugi.
— Tak, z tego można by wysnuć wniosek, że nie w lesie on mieszka, ani na bagnach — skwitował trzeci.
I ten skok po książki był chyba błędem „Ryby”, bo właśnie od tej pory zaczęto przeczesywać nie lasy czy bagna, ale wioski, w których posiadał znajomych jeszcze z czasów okupacji. Wielu z nich razem z nim dawniej walczyło. Jak dotąd omijano jednak Płotkowo, wioskę, w której uczył, w której go wszyscy znali, bo to wydawało się wszystkim zbyt bezczelne i zanadto ryzykowne. Ale „Ryba” chociaż zbudował bunkier w Płotkowie, nigdy nie pokazywał się we wsi. O jego pobycie tutaj wiedział tylko właściciel kolonii, położonej obok cmentarza.
Kryjąc ogień w dłoniach, zapalił papierosa. Nie mógł usiedzieć na jednym miejscu, błąkał się po ścieżkach, raz spłoszył zająca, dotykał rękami krzyży, spróbował się nawet modlić nad grobem Zawratyńskiego, ale na darmo. Usta wypowiadały słowa modlitwy, a myśli uciekały, jak gdyby stracił swą spirytystyczną moc przywoływania duchów. Przerwawszy w połowie zdrowaśkę, wyszeptał, ale z taką mocą, z takim przekonaniem, że odpowiedź mogła być tylko jedna.
— Powiedz, będzie wojna? Wszystko się przewróci do góry nogami, jak w osiemnastym?
Grób milczał, wieniec tylko znowu sucho, zgrzytliwie zachrzęścił.
— Byłeś mądry, widziałeś pierwszą wojnę światową, powiedz.
Pochylił głowę jak przed tabernakulum. Z jego wnętrza, w tej absolutnej ciszy, wypłynęły wspomnienia i zamiast zdrowaśki wycedził przez zaciśnięte usta sto lat temu napisane błaganie:
„Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich Wybaw nas, Panie.
O wojnę powszechną za wolność ludów Prosimy Cię, Panie...”
Zapadł w wyczekiwanie. Cisza. Wiatr nawet na chwilę ustał i gałęzie znieruchomiały.
— To się musi spełnić, Boże! — powiedział wreszcie głośno, tłumiąc krzyk.
Nagle, przyzwyczajone do czuwania uszy wyłowiły dźwięk, który natychmiast postawił go w stan pogotowia. Zaskrzypiał żwir głównej alei. Nie mylił się. Przywarł do drzewa. Któż to mógł być. Gospodarz nigdy by tu nocą nie przyszedł, tym bardziej ktokolwiek z wioski, gdyby nieoczekiwanie ktoś z jego ludzi się zjawił, stukałby do innego wyjścia. Mogła to być tylko Magda, albo... Powoli, by nie zdradzić się dźwiękiem, wyjął zatknięty na brzuchu za pasem, nagan i odbezpieczył. Nigdy nie wychodził na zewnątrz bez broni. Zauważył już cień człowieka, który skręcił z głównej alei i szedł w jego kierunku, chociaż na pewno nie mógł go dostrzec. Stał za drzewem, rosnącym tuż przy mogile Zawratyńskiego. Kroki były drobne, pospieszne, kobiece.
— To ty Magda?
— Ja. Wiedziałam, że cię tu zastanę.
Zabezpieczył pistolet.
— Autobus już dawno odjechał.
— Poszłam najpierw asfaltem w górę, aż ludzie się rozeszli po drogach.
— Nie spodziewałem się ciebie. Stało się co?
— Muszę z tobą porozmawiać. Mam dwa dni wolne.
Pocałowała go na przywitanie, ale przelotnie. Jakoś obojgu niezręcznie było demonstrować swą radość wśród grobów.
— Dobrze jednak, że przyjechałaś — odetchnął z ulgą.
— Znowu niepokoisz zmarłych.
— Jeśli żywych nie można.
— Ale ja jestem żywa i do tego zmarzłam i zgłodniałam.
Zamknął wrota grobowca Glinki i zagłębili się w podkop. W bunkrze zapalił lampę naftową. Magda od razu wyczuła ten charakterystyczny zapach, mieszaninę stęchlizny, dymu i nafty. Było ciepło, ale jednocześnie ciągnęło nieprzyjemną wilgocią od ścian, chociaż wyłożone były słomianymi matami. Nic się tu nie zmieniło od czasu jej ostatniego pobytu. Karabin maszynowy, kilka pistoletów maszynowych typu bergman, karabin snajperski z lunetą, rewolwery różnego rodzaju — wszystko to dobrze zakonserwowane spoczywało na stojaku, zajmując całą ścianę. Obok na podłodze stała skrzynia z granatami, a nieopodal, wzdłuż sąsiedniej ściany, ciągnęły się prycze. Dwie tylko zaścielone, reszta zbudowana ot, tak, na wszelki wypadek, gdyby inni członkowie oddziału musieli tu schronić się przed pościgiem. Pośrodku stał stół, w przeciwległym rogu żelazny piecyk, prawie cały, niczym parawanem, osłonięty grubą blachą. Zapasowe ubrania i żywność znajdowały się w następnym pomieszczeniu, książki również.
Przysiadła na taborecie i nawet nie rozpięła płaszcza, jak gdyby za chwilę miała stąd wyjść. „Ryba” bez słowa przeczyścił palenisko w piecyku i podrzucił świeżych drew. Żywiczne szczapki zatrzaskały natychmiast głośno, poweselało.
— Czemu nie zdejmujesz płaszcza. Wybierasz się zaraz gdzieś? Może do sąsiadów w gości? — zaśmiał się gorzko i krótko.
— Coraz trudniej jest mi się tutaj zadomowić — powiedziała, mimo to zdjęła jednak płaszcz. Ubrana była w obcisły sweterek i spódnicę przylegającą do bioder.
Ukradkiem przyjrzał jej się z zadowoleniem. Pomyślał: w ogóle się nie starzeje, a głośno zadrwił:
— Pewnie, pewnie, ty tam przywykłaś do luksusów. Mierzi cię bieda polskich patriotów, sprzedawczykom wiedzie się lepiej.
Nie zamierzał tak powiedzieć, a jednak powiedział. Kiedy zjawiała się Magda, ogarniało go przemożne pragnienie użalania się nad sobą, spragniony był współczucia, nawet litości, cudzych łez nad sobą, lecz wstydził się do tego przyznać, więc przykrywał utajone tęsknoty agresją. Zdawał sobie sprawę, że na słabość, nawet wobec niej nie może sobie pozwolić. I Magda, chociaż nigdy o tym nie mówiła, rozumiała to dobrze. Nie drażnił jej więc jego sarkazm, ale poruszył ten patetyczny ton pomieszany z ironią.
— To znaczy, że ja już nie jestem prawdziwą patriotką, bo żyję, jak to powiedziałeś, w luksusie. Zbyt łatwo skreślasz ludzi z listy, Henryku. I kto ci jeszcze na niej pozostał? Ty sam? Może jeszcze kilku z twojego oddziału, a po drugiej stronie jest prawie trzydzieści milionów. Nie zauważyłeś tego?
„Ryba” zaniepokoił się. Uraziło go to zestawienie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, na razie nic.
— Widzisz, na Węgrzech powstanie, tylko patrzeć, jak i u nas sytuacja do tego dojrzeje. Ktoś musi trwać, by obudzić potem uśpionych. Taka już nasza rola. Pamiętasz, ilu ludzi rozpoczynało powstanie listopadowe, mała garstka.
— Boże, kiedy to było? — odparła z niechęcią, chociaż zauważyła to słowo pojednawcze: nasza.
„Ryba” zajęty parzeniem herbaty, przerwał na moment tę czynność i popatrzył jej przez moment w oczy. Umknęła w dół, złagodniała.
— Coś ty taka dzisiaj zadziorna. Stało się coś? — zapytał.
Milczała chwilę.
— Jestem znowu w ciąży — powiedziała cicho, tak że ledwo ją dosłyszał.
— Cholera, przecież pilnowałem się.
— Widocznie słabo.
Znowu w bunkrze zapadło milczenie. Słychać było stukot czajnika o piecyk, potem kubków, ciurkała woda. Henryk wyglądał tak, jakby ta czynność pochłonęła go zupełnie. Zostawił kubki na stole i wyszedł do drugiego pomieszczenia. Długo go nie było, tak przynajmniej wydawało się Magdzie. Wreszcie powrócił z suchą kiełbasą i bochenkiem chleba, w ustach trzymał zapalonego papierosa.
— Pieniądze ci dam — przerwał w końcu ciszę — o to się nie martw. Zjedz coś.
— Daj zapalić.
Popatrzył zdziwiony.
— Przecież ty...
— Daj — przerwała.
Sięgnął do kieszeni spodni niechętnie. Zgrzytnęła zapałka.
— Z powodu tej ciąży przyjechałaś?
— Tak.
— Nie musiałaś się niepokoić.
— Siedzisz tu jak kret w tej norze i niczego nie rozumiesz.
— Niby co mam rozumieć?
— Nie pójdę na zabieg.
— Jak to nie pójdziesz. Nie jesteś jeszcze pewna?
— Urodzę to dziecko, ty wariacie, teraz rozumiesz.
Zgasiła gwałtownie papierosa i zaniosła się kaszlem.
— To niemożliwe, Magda.