Wydeptane ścieżki. Wichry losu. Wydeptane ścieżki, tom 1 - Agnieszka Stec-Kotasińska - ebook

Wydeptane ścieżki. Wichry losu. Wydeptane ścieżki, tom 1 ebook

Stec-Kotasińska Agnieszka

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wojenne sekrety dwóch sióstr po wielu latach ujrzą światło dzienne?

Weronika, młoda dziennikarka, pewnego dnia dostaje wyjątkową szansę - ma przeprowadzić wywiad z Petronelą, która przeżyła drugą wojnę światową i pragnie podzielić się ze światem historią swojej siostry bliźniaczki, Bogny, która narażała swoje życie, by ratować rannych żołnierzy jako pielęgniarka w rzeszowskim szpitalu.

W przetrwaniu trudów życia wojennego pomagała jej miłość do Stanisława, którego poznała w przededniu wybuchu wojny, i wiara w to, że się jeszcze kiedyś spotkają.

Weronika nawet się nie spodziewa, że przyczyni się do odkrycia tajemnicy głęboko skrywanej przed światem przez ponad pół wieku. Nie wie też, że starsza pani ma dla niej zadanie specjalne… Jakie przyniesie to skutki? I jak wpłynie to na jej życie prywatne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 443

Oceny
4,0 (21 ocen)
8
6
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agnieszka Stec-Kotasińska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Lucyna Markowska

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN

978-83-68135-57-2

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

Prolog

 

 

 

Weronika

 

Dopiero gdy wjechałam na osiedlowy parking i zgasiłam silnik, poczułam, jak powoli schodzi ze mnie napięcie. Zrobiłam to. Przejechałam taki szmat drogi zupełnie sama i to bez większych dramatów, nie licząc przebiegającego gdzieś przez którąś z ulic kota i budowy przy wyjeździe z miasta. Oparłam ręce o kierownicę i zamknęłam oczy, próbując odzyskać psychiczną równowagę. Ostatnie miesiące mojego życia obfitowały w mniej lub bardziej niespodziewane wydarzenia, nie mogłam zatem być pewna, co takiego spotka mnie na trasie, choć oczywiście od jakiegoś czasu uważałam się za całkiem ogarniętego kierowcę. W ogóle uważałam się za ogarniętego człowieka, który wreszcie czuje się samowystarczalny w pozytywnym tego słowa znaczeniu i wie, czego chce od życia. Postrzeganie samej siebie w takich kategoriach przynosiło mi wiele satysfakcji.

Poczułam się błogo, oddając się kilkuminutowej, wyciszającej medytacji, gdy usłyszałam ciche pukanie w okno. Spojrzałam na uśmiechającego się do mnie mężczyznę i odwzajemniłam uśmiech, jednocześnie odsuwając szybę.

– Wypatruję cię już od kilku godzin i martwię się, czy aby nic złego się nie wydarzyło, a ty ucinasz sobie drzemkę? – zapytał z udawanym gniewem. Jego oczy śmiały się łobuzersko, a w rękach trzymał czerwoną różę przewiązaną starannie złotą wstążką.

Wyszłam z samochodu, a on uroczyście wręczył mi kwiat.

– Wiesz, że właśnie w ten sposób mogłaby się zacząć historia miłosna? – zapytałam spontanicznie, po chwili jednak gryząc się w język. Stąpaliśmy powoli w naszym nowo odkrytym, raczkującym dopiero związku i nie chciałam niczego zepsuć tymi słowami. On jednak wcale nie zamierzał łapać mnie za słówka.

– Poważnie? – zapytał zawadiacko i pocałował mnie na powitanie. – A ja myślałem, że ty piszesz artykuły, a nie historie miłosne.

Wzruszyłam ramionami.

– Tak właśnie jest, ale nigdy nic nie wiadomo.

Utonęłam jednocześnie w jego uścisku i we własnych myślach. Ludzie się zmieniają. Podejmują raz lepsze, raz gorsze decyzje, za każdym razem przekonując samych siebie, że te najnowsze są tymi ostatecznymi. Tymczasem nie możemy przecież być pewni, co przyniesie jutro i gdzie następnym razem skrzyżują się pogmatwane ludzkie ścieżki. Jeśli czegoś nauczyły mnie doświadczenia ostatniego roku, to na pewno tego, by cieszyć się każdą przemijającą chwilą i odnaleźć piękno i najprawdziwszą wartość w samym sobie. A później otworzyć się na to, co życie ma nam do zaoferowania. Właśnie tak mogłaby się zacząć historia miłosna, bo przecież każdy początek jest wynikiem jakiegoś końca, a każdy koniec oznacza początek czegoś nowego.

 

Rok wcześniej

 

 

 

Filip

 

Stałem jak słup soli, wpatrując się niemo w rozgrywającą się przede mną scenę. Już trzeci raz próbowałem się odezwać, słowa jednak ugrzęzły mi w gardle, jakbym miał wciśniętą do krtani ryżową szczotkę. Czułem się jak tchórz. Najprawdopodobniej zresztą właśnie nim byłem, bo tylko tchórze nie potrafią wziąć odpowiedzialności za swoje życie i za życie kobiety, której jeszcze do niedawna wyznawali miłość. Ja naprawdę liczyłem na to, że ona w końcu nadejdzie. A może właśnie zachowywałem się odpowiedzialnie? – przemknęła mi przez głowę myśl, do której postanowiłem przylgnąć na trochę dłużej, by pocieszyć samego siebie. Może powiedzenie w porę „stop” było znacznie lepszym wyjściem niż brnięcie dalej w związek z kimś, do kogo nie czułem nic oprócz pociągu fizycznego? To najpewniej ze mną jest coś nie tak. Kobieta taka jak ona była marzeniem każdego mężczyzny. Piękna, inteligenta i zaradna, zakochana we mnie na zabój, marząca o wspólnej przyszłości. To we mnie tkwił problem, że doprowadziłem do jej odejścia.

Byłem pewien prawdziwości tego odkrycia i właśnie podejmowałem kolejną próbę wypowiedzenia czegokolwiek na głos, gdy moje rozmyślania przerwały dwa posuwiste ruchy błyskawicznego zamka przy walizce. Każdy symbolizujący jedno z dwóch lat, które jej zmarnowałem.

– Mogłam jednak wziąć coś większego… ledwo się tu wszystko mieści – powiedziała półszeptem, bardziej do siebie samej niż do mnie, następnie wstała z wysadzanego kostką brukową deptaka i skierowała oczy ku górze, by jeszcze raz spojrzeć na jeden z wieżowców osiedla Avondale, w którym to przyszło jej spędzić ze mną nie taki znowu krótki kawałek życia. – Będzie mi brakowało tego miejsca – mówiła dalej dość oficjalnie, tonem, jakby właśnie skończyła jej się umowa wynajmu, a nie jakbym złamał jej serce. – Zawsze uważałam, że trochę zbyt mało tu zieleni i nie podoba mi się fakt, że w pobliskich parkach co rusz powstają nowe bloki, ale mimo wszystko okolice mieszkania i ono samo mają niepowtarzalny urok, sam przyznaj.

– Oli.. – próbowałem jej przerwać, jednak powstrzymała mnie ruchem ręki.

– I jeszcze tego, że stąd tak blisko do centrum – kontynuowała w najlepsze. – I również tego twojego kuchennego półwyspu, przy którym co rano piłam kawę. O tak! Na to teraz właśnie mam ochotę, na kawę! Pewnie zadzwonię do kilku koleżanek i zapytam, jakie mają plany na resztę popołudnia.

– Olivia, proszę.

– I wiesz co? Nawet pana Harolda będzie mi brakowało. Niewiarygodne, że zaraz po przeprowadzce do ciebie wzięłam go za leciwego bawidamka i nawet trochę się go przestraszyłam, zanim ty opowiedziałeś mi, że jest zupełnie niegroźny, a jego zdziwaczałe zachowanie wynika z faktu, że jest głuchawy i cierpi na demencję.

Westchnąłem i przybliżyłem się do niej o dwa kroki. Taksówka jeszcze nie podjechała, lecz wiedziałem, że na wszelkie wyjaśnienia – jakkolwiek byłyby żałosne – miałem coraz mniej czasu. Pan Harold był najstarszym mieszkańcem wieżowca i faktycznie cierpiał na pogłębiającą się demencję i głuchotę idącą w tym samym kierunku. Przez całe życie kochał tylko jedną kobietę, która – choć była rzekomo z nim już dawno po słowie – wyszła za mąż za innego, gdy Harold – jako wojskowy pilot walczący z Japończykami na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej – został uznany za zaginionego. Gdy po wojnie wrócił do domu, Margaret – jego miłość – zdążyła już dawno wyjść za mąż i bawiła właśnie raczkującego bobasa. Każdy mieszkaniec wieżowca na Avondale zdążył usłyszeć tę historię co najmniej kilka razy i mógł ją wyrecytować na pamięć w środku nocy, ale gdy Olivia i ja zamieszkaliśmy razem, stała się rzecz niezwykła. Harold któregoś dnia zjawił się na progu naszego mieszkania, padł na kolana i… oświadczył się mojej dziewczynie.

Zwracał się do niej „Margaret” i był święcie przekonany, że rozmawia właśnie ze swoją dawną oblubienicą. W dodatku zupełnie ignorował fakt, że zaintrygowany nagłym poruszeniem w przedpokoju wyszedłem spod prysznica i z ręcznikiem na biodrach obserwowałem całą scenę z zapartym tchem i wypisaną konsternacją na twarzy.

Pomogliśmy wtedy staruszkowi wstać z kolan – co nie było wcale łatwym zadaniem – i wytłumaczyliśmy, najdelikatniej jak tylko byliśmy w stanie, że doszło do kolosalnego nieporozumienia. Następnego dnia dopilnowałem osobiście, aby ktoś z opieki socjalnej zaglądał do pana Harolda częściej.

– To ty nie jesteś Margaret, panienko? – pytał jeszcze kilka razy Olivię, gdy zaprowadzaliśmy go oboje do jego mieszkania. Było mi go cholernie żal. Całe życie tęsknił za kobietą, która przyprawiła mu rogi przy pierwszej nadarzającej się okazji, a ja właśnie zrywałem z kochającym mnie nieprzytomnie marzeniem większości mężczyzn całego Chicago. Być może nawet całych Stanów. Że też życie musi być takie pokręcone.

Otrząsnąłem się ze wspomnień.

– Naprawdę, Filip, tak sobie myślę, że temu blokowi przydałoby się trochę renowacji. Gdyby tak na przykład…

Podszedłem do niej, chwyciłem ją za ramiona, choć bałem się, że będzie protestować, i tym samym sprawiłem, że wreszcie zakończyła swój monolog. Wiedziałem doskonale, co też takiego kryje się pod płaszczem udawanej obojętności. Olivia cierpiała. Podejrzewałem, że wróci teraz do rodzinnego domu i przez kilka dni dla odmiany nie odezwie się do nikogo ani słowem. Być może nawet sięgnie w nadmiarze po alkohol. Miałem tylko nadzieję, że nie zrobi sobie niczego złego, nie przeżyłbym tego. To, że – pomimo prób – nie mogłem wskrzesić w sobie żadnego głębszego do niej uczucia, to jedno, ale byłem pewien, że za rogiem będzie czekało na nią nowe, lepsze życie. Z kimś, kto pokocha ją bezwarunkowo i komu przesłoni cały świat. Nie mogła się załamać po tych cholernych dwóch latach ze mną wyciętych z jej życiorysu. Liczyłem na jej zdrowy rozsądek.

Zamknąłem oczy i poczułem wilgoć pod powiekami. To może znak, że mam jednak jakieś sumienie?

– Przepraszam cię, Olivia – wydukałem wreszcie.

– Za co?

– Za to, że nie potrafiłem dać tobie tego, co ty mi nieustannie dawałaś.

– Przestań. – Machnęła ręką. – Ludzie się rozstają. Tak to czasem już bywa.

– Jesteś naprawdę cudowną dziewczy…

Znów podniosła rękę i przerwała mi:

– Tylko bez utartych frazesów, Filip. Nie znoszę ich. Zresztą sam w nie nie wierzysz. Cudowną dziewczynę chciałbyś nosić na rękach. Chciałbyś z nią spędzać każdą chwilę. Wszystko z nią traktowałbyś jak najbardziej ekscytujące doświadczenie, nie ważne, czy byłaby to podróż na Malediwy, czy robienie naprędce jajecznicy przed pracą. A ze mną tak nie było. – Wzruszyła ramionami. – A teraz widzę swoją taksówkę. Trzymaj się, Filip.

– To nie była twoja wina, Olivia. Proszę cię tylko o to, żebyś tak nigdy nie myślała – krzyknąłem za nią, stojąc jak wryty w podłoże po jej słowach.

– Pozdrów ode mnie Polskę – powiedziała, odwracając się raz jeszcze w moją stronę. Babcia Olivii była Polką, a ona sama odwiedziła raz kraj swoich przodków jedynie jako dziecko i niewiele z tej wyprawy pamiętała. Niedługo mieliśmy pojechać razem. Zacisnąłem dłonie w pięści. Ależ ze mnie skończony dureń. – I powodzenia na egzaminie. Kto jak kto, ale z ciebie jest już od dawna stuprocentowy obywatel tego kraju.

Pokiwałem głową w niemym podziękowaniu.

– I życzę ci, abyś znalazł swoją Margaret – dodała bardzo cicho, zanim weszła do samochodu. Myślałem, że się przesłyszałem. Stałem jeszcze dobre dwadzieścia minut, patrząc w stronę, w którą odjechała, i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. W końcu odwróciłem się w stronę wejścia do bloku, wpisałem kod domofonu i czując się jak największy frajer na świecie, ruszyłem do mieszkania.

 

*

 

– Która to już, odkąd się znamy, stary? A tej co brakowało? Myśmy się z Karoliną już prawie na jakieś wesele szykowali, a tu takie wieści. Kiedy ty zmądrzejesz? Jak można zrezygnować z takiej kobiety jak Olivia? Poczekaj jeszcze pół roku i wejdziesz w Nowe Milenium z tytułem największego durnia mijającego stulecia, jakiego poznałem w swoim niespełna czterdziestoletnim życiu. Od długiego czasu nie schodzisz z podium.

Hubert – mój wspólnik i starszy ode mnie o kilka lat całkiem dobry kumpel – nie szczędził epitetów pod moim adresem, gdy tylko powiedziałem mu o swojej decyzji. Kończyliśmy właśnie montowanie kuchni pracowniczej w jednym z biurowców dzielnicy The Loop, gdy obaj stwierdziliśmy, że być może warto zrobić sobie przerwę tuż przed samym końcem. Klimatyzacja szwankowała, a lipcowe temperatury sprawiały, że na przyokiennych termometrach zaczynało brakować skali. Czułem, jak pot leje mi się ciurkiem po plecach.

– Możesz przestać się nade mną pastwić?

Mijał właśnie tydzień od rozstania z Olivią. Tydzień, podczas którego dochodziłem do siebie prawdziwie żółwim tempem, schudłem dwa kilogramy, a w każdym kącie mieszkania co rusz znajdowałem dowody na to, że do niedawna oddychaliśmy tym samym powietrzem. A to gumki do włosów, zapisane listy zakupów, paragony… Olivia wypełniała mieszkanie życiem, śmiechem i planami na dalsze lata, które pewnego razu postanowiłem pokrzyżować. Czułem się tak podle pomimo tego, że to przecież ja podjąłem decyzję o rozstaniu, i krew mroziła mi się w żyłach, gdy tylko pomyślałem o tym, że być może ona znosi to jeszcze gorzej. Pewnego razu powiedziałem sobie dość. Muszę stawić czoła temu, co przecież przemyślałem i przeanalizowałem na wskroś. Postanowiłem, że od tego dnia stanę wreszcie na nogi. Tymczasem ani Hubert, ani lipcowy upał nie pomagali mi w tym ani trochę.

– Kto się pastwi? Że niby ja? – pytał dalej mój kumpel po tym, jak obaj usiedliśmy przy jednej ze ścian z butelkami lodowatej coca-coli w rękach i przyglądaliśmy się naszemu prawie już wykończonemu dziełu. – Sam się nad sobą pastwisz, stary. Zrywasz z kolejną dziewczyną. Piękną i mądrą. Karolina ją uwielbiała, a teraz to sam wiesz, że jakoś tak jej głupio do niej dzwonić. Mówi, że nie wypada. Jesteś idiotą, Filip, tyle ci powiem. Wiesz, co powiedziałaby Karolina, gdyby to jedna z jej koleżanek zachowywała się w taki sposób?

– W jaki sposób?

– No odrzucała kogoś, kto dawał jej na tacy serce, a ona plułaby na nie, śmiejąc się do rozpuku? Powiedziałaby, że szuka kwadratowych jaj. – Hubert nabrał spory łyk napoju, po chwili mówił dalej: – Wiesz, o co chodzi, nie? Czyli że szuka czegoś, co nie istnieje.

Przez moment miałem ochotę mu przywalić, nie zrobiłem tego jednak. Wstałem z podłogi i podszedłem do prawie zmontowanych mebli kuchennych, udając, że chcę się poprzyglądać im z bliska.

– Powiedz swojej żonie, żeby zachowała te wszystkie wyszukane pseudometafory dla siebie, bo mi od nich niedobrze – wypaliłem. – Nie szukam żadnych jaj, kwadratowych czy innych.

– Nie zrozumiałeś… nie szukasz jaj, bo jesteś facetem, ale wiesz, o co mi chodzi, szukasz czegoś, co nie istnieje i…

– Zamknij się, Hubert! Zrozumiałem. Niestety pudło, stary. Zapewniam cię też, że nie plułem na serce Olivii ani nie śmiałem się do rozpuku, bo w ogóle nie jest mi do śmiechu. Przemyślałem sprawę naszego związku i doszedłem do wniosku, że za dwadzieścia lat nie bylibyśmy ze sobą szczęśliwi. Siedzielibyśmy w dwóch osobnych pokojach, nie mając ze sobą o czym rozmawiać, wtedy jednak byłoby ciut późnawo, żeby nagle coś z tym zrobić. A nawet jeśli nie, to wolałem zrobić to teraz, gdy ona zdąży trafić na kogoś, kto faktycznie będzie ją nosił na rękach – dodałem, przypominając sobie naszą ostatnią rozmowę.

– No dobra, ale dlaczego tym kimś nie możesz być ty? – zapytał Hubert, odrobinę się rozchmurzając. – Co z nią jest nie tak? – Opróżnił butelkę do dna i postawił ją na jednej z niezamontowanych jeszcze szafek. – Piwa bym się napił, a nie tego słodkiego gówna. Ale to po robocie. Piszesz się? – Spojrzał na mnie wyczekująco.

– Nie dziś. – Wzruszyłem ramionami. – Ciotkę chcę odwiedzić.

– No dobra. Powiedz mi, dlaczego to ty nie możesz być szczęśliwy z Olivią i nosić jej na rękach czy coś tam i kończymy z tymi gratami, zanim się tu roztopimy jak masło w mikrofali.

Ze swojego miejsca przy meblach przyjrzałem mu się uważnie i pokiwałem głową z pobłażaniem. Ktokolwiek powiedział, że faceci nie plotkują, musiał być chyba obłąkany i nie znać życia. Wzrok mojego przyjaciela aż palił mnie na wskroś, bym mu powiedział, co takiego sprawiło, że nie chciałem być dłużej z Olivią. Pewnie aż go skręcało w środku, by móc powiedzieć o tym później Karolinie. Lubiłem tę dwójkę, ale bywali czasami męczący.

– Pamiętasz ten film z Eddiem Murphym, Książę w Nowym Jorku? – zapytałem.

Hubert popatrzył na mnie, jakbym nagle zaczął mówić po marsjańsku.

– A co to ma do rzeczy?

– Tam była taka scena – kontynuowałem – w której Murphiemu, czyli temu księciu, zostaje przedstawiona jego przyszła żona, gdyż wszyscy uznali, że najwyższy czas, aby się ożenił. Dziewczyna jest piękna, twarz ma idealną a figurę jak marzenie. – Widziałem, jak z każdym moim słowem Hubert podnosi wyżej brwi, aż praktycznie zlewają mu się z linią włosów. Niestrudzony mówiłem dalej: – Eddie Murphy, czyli nasz książę, pyta się jej, czy mogą zamienić ze sobą kilka słów. No i wtedy pyta ją, co lubi robić. Kobieta odpowiada, że dokładnie to, co on. Pyta dalej, co lubi jeść. Laska, że wszystko to, co on. Eddie nie daje za wygraną i pyta ją o ulubioną potrawę. Czy wiesz, jaka była odpowiedź przyszłej księżniczki? Tak, dokładnie taka – odpowiadam, zanim zrobi to mój zastygły ze zdumienia kumpel. – Powiedziała, że jej ulubioną potrawą jest ta, którą najbardziej lubi on. Czaisz?

Hubert pokręcił głową. Odnosiłem wrażenie, że mój przyjaciel na dłuższą chwilę przestał oddychać. W związku z tym, że zacząłem się o niego obawiać, postanowiłem szybko zakończyć swoją wypowiedź i przejść do sedna: – Następnie kazał jej szczekać jak pies, a ona to posłusznie wykonała. Teraz już czaisz, Hubert, co?

– Jakim cudem ma to mieć cokolwiek wspólnego z tobą i Olivią? – zapytał w końcu, gdy odzyskał funkcje życiowe.

Westchnąłem i wróciłem na zajmowane wcześniej miejsce przy ścianie.

– Olivia zgadzała się ze mną w każdej sprawie. W restauracji zamawiała to, co ja, a gdy wybieraliśmy się do kina, zawsze mówiła, że zdaje się na mój gust. Nie robiła mi wyrzutów, gdy wyleciała mi z głowy jakaś ważna rocznica i gdy zamiast spędzić z nią wieczór wybrałem browarki z tobą. Ani wtedy, gdy pewnego razu wziąłem zbyt wiele zleceń i zapomniałem o tym, że mieliśmy pojechać na imieniny do jej matki, która zapraszała nas na nie od miesięcy. Nigdy się nie pokłóciliśmy, by móc potem się żarliwie pogodzić, nigdy nie mieliśmy żadnej różnicy zdań.

– Gdyby Karolina taka była – mój przyjaciel wyraźnie się rozmarzył – myślałbym, że umarłem i trafiłem do nieba. No może oprócz tego „żarliwego pogodzenia”.

– Gówno prawda. Znudziłoby ci się to i poczułbyś się jak w złotej klatce. Jak zagłaskiwany na śmierć kotek, któremu marzy się zejście choć na chwilę z ciepłej kanapy i wspięcie się na wysokie drzewo. Nawet jeśli miałoby się to skończyć wzywaniem straży pożarnej. Olivia pozostała spokojna i pobłażająca, nawet gdy się rozstawaliśmy. Po cichu liczyłem trochę na to, że się wkurzy. Rzuci paroma przekleństwami albo chociaż talerzem. Że da mi w mordę.

– Możemy coś z tym zrobić, jeśli nadal tego pragniesz. – Mój kumpel rzucił w moją stronę sarkastycznym uśmiechem.

– Przestań, Hubert. Bądź poważny. Choć przemyślałem temat naszego rozstania dogłębnie, to właśnie jej reakcja wytrąciła mnie kompletnie z równowagi. Nie mogłem funkcjonować przez wyrzuty sumienia, które mnie gnębiły. Ale koniec już tego, wiesz? Nie bylibyśmy ze sobą szczęśliwi. I nie jest to niczyja wina. Nie potrzebnie jedynie rzucałem słowem „kocham”, naiwnie myśląc, że miłość w końcu przyjdzie. Nie przyszła. W naszym związku brakowało soli i pieprzu. I kilku innych przypraw, które dodałyby pikanterii do prozy dnia codziennego. Był tylko ryż, ewentualnie ziemniak lub awokado, którego nie mogę znieść. Coś, co dodane do potrawy nie zmienia jej smaku, a jedynie sprawia, że człowiek bardziej się zapycha i przez moment myśli, że jest syty i szczęśliwy.

– Zrobiłem się głodny od tych twoich kulinarnych porównań.

– Ale rozumiesz mnie wreszcie?

– Tak – przyznał szczerze. – I nie pytam o nic więcej, stary. Życzę ci, abyś znalazł kobietę z milionem wad, którą pokochasz na zabój. Byś mógł się z nią posprzeczać o wybór filmu. I byś nie jadł awokado, skoro go nie znosisz.

– Nie prędko – przyznałem, wstając i znów ruszając w stronę niedokończonych mebli. Hubert zrobił to samo. – Jest mi dobrze samemu i mam na razie dość związków. – Nie wykluczałem znalezienia sobie kogoś jedynie w celach łóżkowo-rozrywkowych, ale akurat o tym nie czułem się zobowiązany informować Huberta. – Muszę się skupić na egzaminie i wyjeździe do Polski.

Dokończyliśmy pracę w milczeniu. Na szczęście, zrobiło się odrobinę chłodniej, choć może były to jedynie moje skumulowane emocje, które wreszcie postanowiły wyparować.

 

*

 

Gdy godzinę później próbowałem wcisnąć swoją hondę pomiędzy pozostałe samochody na parkingu, przemknęła mi przez głowę myśl, że gdybym odwiedzał ciotkę w innym miejscu i okolicznościach, byłaby ona jedyną osobą, która pogratulowałaby mi zakończenia związku z Olivią w odpowiednim momencie. Przecież sama zawsze powtarzała, że życie posiada cały wachlarz rozmaitych smaków, a godząc się jedynie na te mdłe, nie wykorzystujemy w pełni swoich kubków smakowych. Nie warto umierać, nie poznawszy wcześniej ich potencjału. A akurat na smakach – z racji zawodu – znała się jak nikt inny.

Otrząsnąłem się z myśli powracających wbrew mojej woli do byłej dziewczyny. Miałem przecież już nie gnębić samego siebie absurdalnym poczuciem winy. Sięgnąłem po bukiet ulubionych kwiatów ciotki, który leżał na tylnym siedzeniu samochodu, i żwawym krokiem ruszyłem przed siebie.

Niedawno minął siódmy rok mojego pobytu w Stanach. Niby nie dużo, a odnosiłem wrażenie, że to cała wieczność. Miałem dokładnie dwadzieścia pięć lat, gdy pewnego razu trzymałem w ręce list gratulacyjny informujący mnie, że właśnie stałem się szczęśliwym posiadaczem zielonej karty i mogę legalnie wylecieć do Ameryki. Nie do końca wiedziałem wtedy, co mam z tym fantem zrobić. Zdążyłem już zapomnieć o tym, że w ogóle w jakiejkolwiek loterii brałem udział, a że w życiu niczego nie wygrałem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę znaleźć się wśród wylosowanych szczęśliwców. Gdyby nie pieczątka i oficjalne podpisy ambasady, pomyślałbym nawet, że ktoś robi sobie ze mnie żarty.

Niedawno skończyłem studia, również niedawno moja pierwsza poważna miłość postanowiła przespać się z moim najlepszym wtedy kumplem i oświadczyć mi, że w zasadzie to nic już do mnie nie czuje. Może faktycznie byłem w dobrym życiowym momencie, by wylecieć daleko, za ocean, i nie oglądać się za siebie? W dodatku nie musiałem tego robić „na czarno”, więc nad czym tu się było zastanawiać?

– Leć. – Moja mama skwitowała jednym słowem przekazywaną jej przeze mnie wiadomość, po czym oddała mi list, a sama wróciła do krojenia jabłek na kompot.

Spojrzałem najpierw na nią osłupiały jej reakcją, następnie rozejrzałem się po znanej mi od lat niewielkiej kuchni mieszkania w jednym z rzeszowskich osiedli, gdzie spędziłem większą część swojego dotychczasowego życia. Odkąd wyprowadziłem się z domu rodzinnego jeszcze na początku studiów, nic się w nim nie zmieniło. Odnosiłem wrażenie, że nawet drewniane, kuchenne łyżki postawione są dokładnie w taki sam sposób, a na wieszaku w przedpokoju wiszą wciąż te same kurtki. Dałbym sobie głowę uciąć, że była wśród nich również kurtka taty. Mijał rok od jego śmierci, a mama wcale nie wyglądała na osobę, która miałaby się w najbliższej przyszłości z nią pogodzić. Zastanowiłem się, czy jak zechcę wreszcie wrócić zza Wielkiej Wody, zastanę w jej życiu jakiekolwiek zmiany.

W głębi serca podjąłem już decyzję. Podświadomie czekałem tylko na bodziec, bym jednak tego nie robił.

– Tak po prostu? – zapytałem.

– Ano po prostu. Ciocia Anastazja ucieszy się, gdy cię zobaczy.

– Czy to wystarczający powód, aby zostawić wszystko i wyjechać tak daleko na nie wiadomo ile? – zapytałem tym razem bardziej samego siebie i spojrzałem dla odmiany za okno.

Z czwartego piętra kamienicy miałem niezły widok na próbkę wieczornego życia z samego początku lat dziewięćdziesiątych. Po latach szaroburego, opresyjnego systemu Polacy zapragnęli poeksperymentować z wizerunkiem. Grupa dziewczyn ubranych w krzykliwe kolory zmierzała właśnie w stronę otwartej niedawno dyskoteki, na której przez całą noc królować będzie techno. Wśród nich mogła być Weronika. Robiła wiele, aby choć na chwilę wyrwać się ze szponów swojej matki, która gotowa była sprzedać duszę samemu diabłu, by jej jedyna córka – śladem swojego ojca – poszła na medycynę. W tamtym czasie ów ojciec już od dawna był związany z jakąś nieopierzoną dziunią, a rodzice Weroniki byli po rozwodzie, jednak marzenia o tym, by latorośl została wziętym chirurgiem, wciąż pozostawały na swoim miejscu. Weronika robiła wszystko, by udowodnić matce, że nie mają szans na spełnienie.

Chciałem przyjrzeć im się uważniej, ale dziewczyny zdążyły już zniknąć za zakrętem.

– Ponoć Mirek od Nowaków się obok niej kręci. Ładna para by z nich była – powiedziała mama, nie odrywając wzroku od jabłek i chyba jakimś szóstym zmysłem odczytując moje myśli.

– Taa, piękna! Obiecaj mi, że będziesz miała na nią oko, gdy zdecyduję się pojechać. – Zawsze interesował mnie los tej dziewczyny i czułem się niczym bodyguard chcący ochronić ją przed złem tego świata. Wiedziałem, że wylatując za ocean, sam siebie pozbawię tej roli.

Wzruszyła ramionami.

– Weronika jest dorosła, synu, i to normalne, że chce się wyszumieć. Ty też powinieneś. Poza tym ma rodziców, a ja nie zamierzam jej matkować.

– Nie interesują mnie takie rozrywki. A Mirek Nowak to młody żul i obibok. Lepiej, żeby Nika nie zadawała się z takim towarzystwem!

– Ciszej, Filip – skarciła mnie rodzicielka. – Twój brat już od dawna śpi.

Damian miał wówczas dziesięć lat i był klasycznym przykładem wpadki dwojga dorosłych ludzi, którzy myśleli, że rozrodczość mają już dawno za sobą. Długo byłem święcie przekonany, że to żart, gdy pewnego razu dowiedziałem się, że za kilka miesięcy zostanę starszym bratem. Gdy minął pierwszy szok, ucieszyłem się całkiem szczerze. Oczami wyobraźni widziałem mojego młodszego klona – bo jakoś tak od początku przeczuwałem, że będzie to chłopiec – którego powoli wprowadzam w tajniki męskiego świata. Weronikę traktowałem jak siostrę, ale to przecież dopiero z bratem połączy mnie najprawdziwsza, nierozerwalna więź. Rzeczywistość bardzo szybko sprowadziła mnie na ziemię.

Owszem, na swój sposób kochałem Damiana mocno, ale z upływem lat jego zaburzenia i wynikające z niego problemy stały się dla mnie zbyt wysokim murem do przeskoczenia. Nie rozumiałem ich. Nie rozumiał ich również ojciec, on jednak nie musiał się już z nimi mierzyć. Pomimo szczerych chęci coraz mniej rozumiała je też mama. I ja teraz miałbym ją z tym wszystkim zostawić samą? Nachodziły mnie coraz większe wątpliwości dotyczące wyjazdu pomimo tego, że kilka chwil wcześniej już prawie widziałem się na pokładzie samolotu.

– Boję się zostawić ciebie samą z tym bałaganem, mamo – powiedziałem, a ona popatrzyła tak, jakby do końca nie wiedziała, czy mówię o co rusz rzucającym jej kłody pod nogi życiu, czy jedynie o wypadających z plastikowego półmiska obierkach z jabłek.

– Dam sobie radę – odpowiedziała stanowczo. – A ty jedź, pókiś młody. Z zieloną kartą możesz przecież mnie odwiedzać, bylebyś na bilet miał. I nie siedź ciotce Nastce zbyt długo na głowie.

– No gdzie bym siedział? Nie znasz mnie? – odezwałem się oburzony. – Zaraz zacznę szukać pracy, by się jakoś urządzić.

– No pewnie. Wykształcony jesteś, język znasz. Nie na darmo żeśmy cię z ojcem posyłali do korepetytora. A jak ci będzie źle, to po prostu wróć kiedyś, dziecko.

Idąc w stronę grobu ciotki Anastazji i taszcząc ze sobą ogromny bukiet bladoróżowych pelargonii, uświadomiłem sobie, że w ciągu tych siedmiu lat mogłem wiele razy polecieć do Polski, jednak zawsze wydawało mi się, że tu na miejscu trzymało mnie coś pilniejszego. Czas zleciał zdecydowanie zbyt szybko.

– Cześć, ciociu – powiedziałem, siląc się na wesołość, i położyłem kwiaty na płycie nagrobka. – Widzisz, tobie też obiecywałem, że kiedyś polecimy razem do kraju, a nigdy do tego nie doszło. Jeśli cię to w jakiś sposób pocieszy, to wiedz, że za miesiąc wreszcie wyjeżdżam. I już nigdy nie będę wiódł mdłego życia bez przypraw, obiecuję.

 

*

 

Otworzyłem drzwi do klatki, gdy na progu dosłownie wpadłem na Harolda. Był ubrany w odświętny garnitur, najpewniej skropił się dość hojnie perfumami, gdyż ich zapach uderzył we mnie niczym podmuch halnego wiatru, a w dłoniach trzymał bukiet kwiatów podobnych do tych, które przed godziną zostawiłem na grobie ciotki Nastki.

– Wybierasz się gdzieś, Haroldzie? – zapytałem zdezorientowany.

– Czy widziałeś może Margaret, młodzieńcze? – zadał pytanie, jednocześnie ignorując moje, i zwrócił się do mnie, jak przystało na dobrze wychowanego, przedwojennego dżentelmena, którym bez wątpienia był.

Westchnąłem i zacząłem gorączkowo zastanawiać się nad odpowiedzią. Wiedziałem, że jeszcze przed wyjazdem będę musiał znów upewnić się, że opieka socjalna zajmie się nim należycie.

– Gdy ją spotkasz, powiedz jej, że wróciłem, młodzieńcze – Harold mówił dalej, wykorzystując ciszę z mojej strony. – Wojna się skończyła. Wygraliśmy, a moja biedna Margaret myśli, że ja nie żyję. Chcę się jej oświadczyć, a w niedługim czasie wziąć z nią ślub.

No tak. Pokiwałem głową. Stąd też ten galowy strój i kwiaty w dłoniach staruszka.

– Wojna się skończyła już dawno temu, Haroldzie – odpowiedziałem powoli. – Mamy rok dwutysięczny. Chodź – wskazałem ręką na schody – odprowadzę cię do twojego mieszkania.

Popatrzył na mnie, jakbym nie wiedział, o czym mówię, i chyba faktycznie tak było.

– Jak ją spotkasz, młodzieńcze, to pamiętaj, aby mnie o tym poinformować.

– Jasne… – odpowiedziałem niemrawo, gdy przekraczaliśmy próg jego mieszkania.

W najbliższym czasie czekała mnie jeszcze jedna ważna sprawa, ale w zasadzie była ona tylko formalnością. Myślami byłem już w Polsce, z ludźmi, których zostawiłem przed siedmioma laty. Niecały miesiąc i czas do domu.

 

Przylasek, 1936

 

Nawet długość ich kroków była identyczna. Równo odmierzane, stawiane ostrożnie stopa za stopą, by przypadkiem nie zatrząść się gdzieś na nierównościach chodnika i nie wylać zawartości blaszanego wiadra po raz czwarty tachanego już przez dziewczynki z pobliskiej studni.

Raz, dwa, trzy, cztery… – Bogna odliczała w myślach. Jeszcze może dwie rundy i wodę będzie można podgrzać, przelać do wielkiego baniaka i szykować się do wieczornej kąpieli. Gdyby ich brat, Janek, zamierzał nocować dzisiaj w domu, to musiałyby przejść się tak jeszcze co najmniej z pięć razy.

– Biedy sobie napytasz tymi nocnymi hulankami! – krzyczała mama, stojąc nad nim ze wspartymi na biodrach rękami, gdy Janek kończył właśnie w pośpiechu kolację.

– Jakiej biedy? Niech mama nie przesadza – odpowiedział, po czym mrugnął porozumiewawczo do dziewczyn, zwłaszcza do Bogny. Od zawsze czuł nić porozumienia szczególnie z jedną z bliźniaczek. – Z Władkiem Wyrzykiem i Kazikiem Kogutem chcę przy rzece posiedzieć, jak już dzień zakończony i wszystko przy obejściu zrobione. Wielka mi zbrodnia. Nie czekajcie na mnie, bo późno wrócę.

– A nie będzie tam czasem Marysi Krugieszówny z wami przy tej rzece? – mama zaintonowała pytanie w taki sposób, jakby faktycznie pytała z czystej ciekawości, po czym jeszcze mocniej zacisnęła ręce na biodrach i przyjrzała się synowi z bliska. Podczas gdy Nela jak zwykle zdawała się być myślami w swoim własnym, dla nikogo niedostępnym świecie, Bogna zagryzła wnętrza policzków, by się nie roześmiać.

– A cóżby to miała tam z nami robić, po ciemku? – zapytał Janek zuchwale.

– Z wami to może nie, ale z tobą!

Jankowi oczywiście udało się wymknąć tego wieczoru, rzekomo do kolegów, jak mu się udawało zawsze, gdyż mama – pomimo zachowywanych pozorów przyzwoitości – udawała, że nie zna prawdy, albo też nie chciała jej znać. Chyba wszystko wybaczyłaby Jankowi. Po śmierci ojca był jej największą podporą. Niespełna osiemnastoletni chłopak w mig ogarniał obowiązki związane z gospodarstwem, rąbał drzewa na opał, nierzadko od świtu do nocy dopilnowywał zbiorów, by później sprzedawać część z nich miastowym i podreparować domowy budżet. A w tym wszystkim znajdywał jeszcze czas na pracę w piekarni u starego Jakuba – żydowskiego właściciela tegoż miejsca. Sama Bogna wiele razy kryła brata, gdy ten wymykał się po nocach do dziewczyny, udawała jednak – całkiem nieudolnie zresztą – że nie jest tym pomysłem zachwycona.

– Mamcia mówi, że nie będzie ci dzieciaka bawić.

– Jakiego dzieciaka, na miłość boską? – pytał, gdy pod osłoną nocy odchodził w coraz bardziej znanym sobie kierunku.

– Tego, co go z Maryśką zmajstrujecie – odpowiadała dobitnie.

– Tyś nie za młoda na takie rzeczy, Bognuś? – odwracał sprytnie kota ogonem Janek. – Ledwoś od ziemi odrosła. Wracaj lepiej do domu.

– Za młoda? Na rozum ci padło? Ja i Nela tylko trzy lata jesteśmy od ciebie młodsze. Mamcia mówi – kontynuowała Bogna niestrudzenie – że nie będzie przy babach w kościele oczami świeciła, jak Maryśka zaciąży przed ślubem. Od razu wszyscy będą wiedzieć, że to twoje.

– Ty się o nic nie martw. – Janek zatrzymał się wpół kroku i oparł dłonie na ramionach siostry. – Jeszcze trochę i zarobię u starego Jakuba na ślub i mamcia o nic nie będzie musiała się martwić. I pierścionek kupię. U miastowego jubilera, z największym oczkiem. I powiedz mamie, że nawet jakby Marysia i ja… to zdążymy ze ślubem, zanim ów brzuch się pojawi.

– Chcesz, żebym takie świństwa matce opowiadała? – Bogna udała oburzenie.

Janek roześmiał się szczerze.

– Krew nie woda, siostrzyczko. Sama się o tym przekonasz. Wspomnisz moje słowa. A teraz uciekaj do domu, bo cię tu wilki zjedzą.

– W naszej wsi nie ma wilków – odparła, udając lekko obrażoną. Kochała jednak Janka na zabój. Nie umiałaby się na niego długo gniewać.

Bogna w jednej chwili wróciła z myślowej podróży, gdyż oto przed oczami dziewcząt dosłownie spod ziemi wyrosła ich przyjaciółka. Obie siostry wiedziały doskonale, co zaraz nastąpi. Nela przewróciła oczami i westchnęła ze zniecierpliwienia, co nie uszło uwadze Bogny. Postawiły jednak zgodnie wiadro z wodą na ziemi i stanęły prawie bez ruchu.

– Cześć, Ryfka – wyrwało się Bognie, jednak przyjaciółka już zdążyła ją uciszyć.

– Ani słowa, bo po głosie przecież też was mogę rozpoznać – roześmiała się Rebeka zwana przez większość mieszkańców wsi Ryfką, a następnie obeszła dziewczyny dookoła. I później jeszcze raz. Przyjrzała się im z odległości, następnie z bliska każdej z osobna. Chwilę później postanowiła zaryzykować: – No dobrze, zgaduję. Po lewej Petronela, po prawej Bogna.

– To prawda! Zgadłaś! – krzyknęła Bogna. Nela w tym czasie znów zrobiła zniecierpliwioną minę i nie odezwała się ani słowem.

– Coraz lepiej mi idzie – odpowiedziała Ryfka z dumą. – Przyjdźcie do mnie jutro na śniadanie – dodała po chwili, zmieniając temat. – Wasz brat tyle jagodzianek narobił, że aż trudno będzie przejeść. Pomimo tego, że sprzedał dużo, to i tak trochę zostało. Czy on chce na piekarza iść? Tata bardzo z niego zadowolony.

– Gdzie tam na piekarza – odpowiedziała Bogna, machając ręką. – Janek chce być rolnikiem, tak jak nasz tatuś, świętej pamięci. Tylko tak teraz najchętniej na cztery etaty by robił, odkąd postanowił się z Marysią ożenić.

Ryfka pokiwała głową.

– Mama mu w życiu nie pozwoli – dodała po chwili Nela, a zarówno Bogna, jak i Ryfka popatrzyły na nią ze zdumieniem.

– A to niby dlaczego? – zapytała Bogna. – Mama tak się tylko z nim droczy, a na pewno pobłogosławi temu związkowi. Ty już się, Nelka, o nic nie martw.

– Ja się nie martwię, tylko wiem, co mama mówi. Janek jest za młody na żeniaczkę. I za kilka lat też będzie. A ojciec jeszcze w grobie ciepły, pracy przy gospodarce trzeba pilnować, żeby z głodu nie paść, a nie nową gębę do wyżywienia sprowadzać.

Bogna rzuciła Ryfce porozumiewawcze spojrzenie. Bliźniaczki, choć identyczne z wyglądu, jeśli chodzi o usposobienie to różniły się chyba pod każdym względem. Optymistyczna Bogna z każdej sytuacji widziała jakieś wyjście, a w każdym człowieku dopatrywała się dobra i takich samych intencji. To z nią lepiej dogadywał się ich brat, choć twierdził, że kocha siostry jednako. Czyżby Nela była zazdrosna o jego uwagę? Drugą siostrę cechował wieczny pesymizm. Nikt nie rozumiał, dlaczego ta piękna młoda dziewczyna snuje się po wsi z wiecznie spuszczonym nosem na kwintę, odrzucając każdego, kto chciałby ją powitać dobrym słowem. Nie pozwalała też sobie na porywy serca. Zresztą młodzi chłopcy powoli przestawali zwracać już na nią uwagę, bo po co mieliby to robić, skoro nigdy nie obdarowała ich nawet uśmiechem. Nela była tylko ładna. Jej siostra bliźniaczka zarówno ładna, jak i miła. Wydawało się zatem naturalne, że wybierali tę drugą.

– Może przyjdziemy – odrzekła w końcu Nela, odpowiadając wpatrującej się w nią przyjaciółce – jeśli tylko mama nie będzie potrzebowała pomocy. I na pewno po kościele. Wprawdzie jutro niedziela, ale nie wiadomo, co przyniesie nowy dzień.

– Ja będę na pewno i to z samego rana – szepnęła Bogna konspiracyjnie, a Ryfka uśmiechnęła się promiennie, pokazując szereg białych zębów, które na tle kruczoczarnych włosów wyglądały niczym ozdobny naszyjnik z najprawdziwszych pereł.

 

Weronika

 

Zaczęłam się nerwowo bawić klamerką torebki, którą wcześniej rzuciłam niedbale na krzesło obok. Zerknęłam też na zegarek, ale staruszka chyba zauważyła, że na moment spuściłam wzrok z jej twarzy.

– Wiem, że powinnyśmy już kończyć. Przepraszam, że przedłużyłam nasze spotkanie – powiedziała ze skruchą. – Chcę, byś wiedziała, że bardzo zależy mi na twojej rzetelnej pracy i na tym, że niczego tam nie przekręcisz. – Wskazała ręką na wciąż włączony dyktafon.

Już miałam powiedzieć, że to sprytne urządzenie po prostu nagrywa całą rozmowę, więc nie da się w nim niczego przekręcić, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.

– Mam nadzieję, że do czasu napisania artykułu będziemy spotykać się regularnie i że nic nam w naszych spotkaniach nie przeszkodzi – mówiła dalej staruszka, a ja poczułam, jakby krzesło dosłownie zaczęło mnie palić. – Jest to opowieść o bardzo odważnej kobiecie – dodała po chwili milczenia, spuściła wzrok na stół i na położoną na nim serwetę w czerwone grochy – o mojej siostrze.

Poczułam się niezręcznie. Wiedziałam, że spotkania ze staruszką nie będą należały do najłatwiejszych ani że nie jest to też szczyt moich dziennikarskich marzeń, nie wiedziałam jednak, że przyjdzie mi ją pocieszać z powodu jakichś wspomnień sprzed lat. Skoro zdecydowała się na opowiedzenie tej historii, byłam święcie przekonana, że wszelkie sentymenty pozostawiła już dawno za sobą.

– Będzie tak, jak pani zechce. Proszę się nie martwić – odpowiedziałam, choć wewnątrz cała aż się gotowałam. Powinnam już być w drodze na lotnisko. Nie czułam się Bóg wie jak świetnie za kierownicą, dlatego zaplanowałam wyjazd na Balice na tyle wcześniej, aby się nie denerwować. Tymczasem już od prawie dwóch godzin ślęczałam w domu niejakiej Petroneli Majewskiej i nagrywałam na dyktafon jej słowa, by później móc z nich zrobić jakikolwiek użytek. Jaki? Na ten temat nie miałam jeszcze bladego pojęcia.

Gdy redaktor naczelny dwutygodnika „Na czasie” – w którym od dwóch lat dwoiłam się i troiłam, by moje nazwisko nie zdobiło jedynie stron z poradami domowymi – zaproponował mi wreszcie, jak to sam określił „nieźle angażujące zadanie”, nie mogłam się doczekać, by poznać jego tematykę. Nerwowo machałam nogą pod biurkiem, naprzeciwko którego usiadłam, próbując ze wszystkich sił opanować rozsadzające mnie emocje. Cóż to takiego mogło być? Ciekawość zżerała mnie od wewnątrz i nie pozwalała zmrużyć oka prawie do rana.

– To musi być wywiad z kimś z zagranicy – mówiłam godzinę wcześniej do Marcina, który właśnie postawił przede mną mocną kawę. – Nie na darmo ostatnio się mnie pytali, jak u mnie z angielskim. Może jakiś aktor. Ty, jakie filmy ostatnio wyszły?

Marcin przeciągnął się ospale i chyba próbował coś odpowiedzieć, ale mu nie pozwoliłam.

– A może to jakiś naukowiec? – kontynuowałam. Może ktoś przyjeżdża do Polski na jakieś sympozjum naukowe i redaktor wybrał mnie, bym zrobiła z nim wywiad?

– Od kiedy to „Na Czasie” zajmuje się naukowymi tematami? – zapytał Marcin trzeźwo, sprowadzając mnie na ziemię.

Wzruszyłam ramionami.

– Może wreszcie zaczęli? I na pierwszy wywiad wybrali akurat mnie.

Rozmarzyłam się. Mogłabym wreszcie być z siebie dumna. Moje nazwisko nie kojarzyłoby się tylko – jeśli w ogóle komukolwiek się z czymś kojarzy – z poradami dotyczącymi segregowania kolorów do prania i odpowiedziami na listy nastolatek ze złamanym sercem. Moi rodzice wreszcie mogliby się pochwalić córką, która – choć nie poszła na wymarzoną przez nich medycynę – coś zaczyna w życiu osiągać.

A przyszli teściowie? Może na rodzinnych wigiliach sukcesy adwokackie mojego narzeczonego i jego co rusz wygrane sprawy nie byłyby jedynym tematem do rozmów?

– A może to jakiś piosenkarz? – zastanawiałam się po cichu, pytając już teraz jedynie samą siebie, gdyż Marcin właśnie wiązał krawat przed lustrem w przedpokoju i pewnie mnie nie słyszał. – No, oczywiście że tak! Przecież niedługo festiwal w Sopocie! Tylko kto w tym roku przyjeżdża z zagranicy? Jezus Maria! – krzyknęłam i oblałam się na szczęście już nie gorącą kawą.

– Wszystko w porządku? – zapytał zatroskany, wracając do kuchni. Był już prawie całkiem gotowy na wyjście do kancelarii. Biała koszula, którą wczoraj prasowałam, zastanawiając się wciąż nad tym samym tematem, lśniła na nim niczym zbroja.

– Nic się nie stało, po prostu nagle mnie olśniło.

– To znaczy?

– To znaczy, że już wiem. Na festiwal w Sopocie przyjeżdża w tym roku Bryan Adams. To już wiem, dlaczego redaktor tak niby mimochodem pytał o ten angielski. Na pewno chce, żebym zrobiła z nim wywiad. Rozumiesz? Wywiad z Bryanem Adamsem! Marcin! Ja wreszcie przestanę być anonimową dziennikarką. Wreszcie zrobię jakiś duży krok na przód.

– Mówiłaś wcześniej, że redakcja dba po prostu o rozwój pracowników i dlatego wysyła niektórych z nich na kurs językowy – odpowiedział mój narzeczony, odrobinę gasząc mój entuzjazm.

– No… niby tak… ale Marcin… ja czuję, że to jest coś dużego. Oni po prostu wreszcie mnie docenili!

– Poza tym wiesz dobrze – usiadł obok mnie z zatroskanym wyrazem twarzy, a ja poczułam się niepewnie, bo domyślałam się, co takiego chce powiedzieć dalej – że pozwolę na to, byś pojechała gdzieś daleko, tylko wtedy, gdy będę mógł jechać z tobą.

– No, ale dla ciebie to przecież żaden problem, prawda? – zapytałam, przełykając ślinę i siląc się na uśmiech. Marcin był dobry, troskliwy, kochający, chcący przychylić mi nieba, niestety był też strasznie przewrażliwiony na punkcie tego, że coś złego może się stać. Od początku naszego związku starałam się zebrać w sobie wszystkie możliwe pokłady sił, by móc spojrzeć na to przychylnym wzrokiem. Jest, jaki jest. Za to kocha mnie nad życie. On jeden, zupełnie bezwarunkowo.

– Problem czy nie – mówił dalej, znów udając się w stronę lustra – to już zależy od tego, czy nie będę mieć jakichś pilnych spraw w tym czasie. No, ale nie dzielmy skóry na niedźwiedziu. Tak czy inaczej życzę ci dzisiaj powodzenia.

Tak więc siedziałam przy biurku redaktora naczelnego, czekając, aż z jego ust padnie propozycja mająca pomóc mi przyspieszyć na mojej dłużącej się monotonnie ścieżce kariery.

– Pojedź, Werka, do takiej jednej pani… – zaczął, po czym przystąpił do przewalania góry papierów wiecznie piętrzących się na jego biurku w poszukiwaniu tego właściwego.

Pani? – zapytałam samą siebie w myślach. No okej, nie jest to Bryan Adams. Wciąż mamy jednak cały wachlarz przeróżnych możliwości, które pozwolą mi odkleić łatkę „cioci dobrej rady”.

– O mam! – zawołał zadowolony z siebie, kładąc przede mną jakiś świstek papieru z adresem: Kraków, Podgórze. – Petronela Majewska, osiemdziesiąt sześć lat. To nie jest pilna sprawa, artykuł może ukazać się nawet za pół roku. – Już czułam, że przestaje mi się to podobać, starałam się jednak, by mój wyraz twarzy nie zdradził żadnych emocji. – Poopowiada ci trochę o wojnie.

– O… o wojnie? – zapytałam, jakbym pierwszy raz słyszała takie słowo.

– Tak. Nie uwierzysz, ale w dodatku światowej. I to drugiej. – Zaśmiał się, myśląc chyba, że właśnie rzucił udanym żartem.

Uśmiechnęłam się krzywo i tym razem moje rozczarowanie było zapewne widoczne jak na dłoni. Kiepska była ze mnie aktorka. Dziennikarka najwyraźniej również, bo w czasie gdy inni non stop otrzymywali propozycje wywiadów z ciekawymi, w dodatku sławnymi ludźmi, ja co najwyżej mogłam liczyć na pogawędkę o historii. Nie to, żeby ta ostatnia nie była interesująca, wiedziałam jednak, jak to będzie wyglądać, gdy w końcu napiszę ten artykuł. Będzie on pewnie długi i tylko nieliczni skupią na nim uwagę. Przewertują wywiad z niejaką – spojrzałam na karteczkę – Majewską, po czym skoncentrują się na bardziej intrygujących i przede wszystkim bieżących tematach.

Podziękowałam, obiecałam wkrótce się tym zająć i wychodziłam właśnie z gabinetu redaktora lekko podłamana.

– Oczywiście porady wciąż pisz! – zawołał jeszcze za mną. – Moja żona mówi, że dzięki tobie wreszcie pozbyliśmy się z domu muszek owocówek.

Wróciłam myślami z mojej mentalnej, niedawnej rozmowy z redaktorem, dopiłam herbatę z filiżanki w czerwone róże, wstałam z krzesła i wyciągnęłam dłoń w kierunku Petroneli Majewskiej.

– Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas.

– Po co ta oficjalność, moja droga? – zapytała, ściskając jednak moją dłoń. – Będziemy się widzieć jeszcze wiele razy. Staniemy się niemalże rodziną.

Przytaknęłam, zastanawiając się, co też mogę na to odpowiedzieć.

Gdy jakiś czas później ze zniecierpliwieniem przemierzałam któryś już raz halę lotniska Kraków-Balice, nie myślałam w ogóle o Petroneli Majewskiej.

 

 

Ciąg dalszy w wersji perłowych