Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wyglądałby nasz świat, gdyby w pełnym burzliwych wydarzeń XX wieku naprawdę żyli superbohaterowie i łotry o nadludzkich możliwościach?
Czterdzieści lat po pojawieniu się wirusa dzikiej karty Światowa Organizacja Zdrowia postanawia wysłać misję złożoną z asów, dżokerów, polityków i dziennikarzy. Misja zbada, jak kraje radzą sobie z wirusem, który zmienił oblicze ludzkości. Ekipą kieruje Gregg Hartmann, senator o prezydenckich aspiracjach, ukrywający w rękawie niebezpiecznego asa. Towarzyszy mu grupa, w której skład wchodzą niektórzy z najpopularniejszych bohaterów serii – doktor Tachion, asowie Sokolica i Złoty Chłopiec oraz dżokerzy Poczwarka, Troll i Ojciec Kałamarnica. Od dżungli Haiti i Peru po burzliwą scenę polityczną Egiptu, od klasztoru w Japonii po ulice największych metropolii Europy bohaterowie ujrzą wiele niezwykłych rzeczy. Niektórym dzikim kartom oddaje się cześć jako bogom, a pewne wydarzenia wydają się spełnieniem przepowiedni sprzed stuleci, która wywrze trwały wpływ na przyszłość całego świata…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 838
STEPHEN LEIGH
Migotliwy blask telewizora firmy Sony padał na kolację, którą Sara kupiła sobie na Dzień Dziękczynienia — paczkowanego indyka od Swansona, leżącego w folii na stoliku. Na ekranie tłum pokracznych dżokerów maszerował przez Nowy Jork prażący się w słońcu letniego popołudnia. Z ich poruszających się ust płynęły bezgłośne krzyki i przekleństwa. Obraz był niewyraźny, a ruchy postaci urywane, jak na starym filmie. Nagle kamera przesunęła się, ukazując przystojnego, trzydziestoparoletniego mężczyznę. Rękawy miał podwinięte, krawat luźno zawiązany, a marynarkę przerzucił sobie przez ramię — tak senator Gregg Hartmann wyglądał w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym. Przedostał się przez kordon policji zastępujący drogę demonstrantom, odpychając próbujących go powstrzymać ochroniarzy i krzycząc na policjantów. Potem stanął w pojedynkę między przedstawicielami władzy a nadciągającym tłumem, gestem nakazując dżokerom się cofnąć.
Następnie kamera przesunęła się na tłum demonstrantów, w którym doszło do zamieszania. Obraz był zamazany. Pośrodku znajdowała się aska prostytutka znana jako Sukub. Jej ciało sprawiało wrażenie zrobionego z rtęci, a wygląd zmieniał się nieustannie. Dzika karta dała jej klątwę seksualnej empatii. Sukub potrafił przybrać postać najbardziej przypadającą do gustu każdemu klientowi, ale obecnie ta zdolność wyrwała się spod kontroli. Otaczający Sukuba ludzie reagowali na tę moc, próbując go pochwycić. Na ich twarzach malowała się niezwykła żądza. Kobieta otwierała szeroko usta w błagalnym krzyku, ale tłum ścigających — zarówno policjanci, jak i dżokerzy — w końcu ją dopadł. Wyciągnęła ręce, prosząc o pomoc. Kamera cofnęła się nagle. Na ekranie znowu pojawił się Hartmann, gapiący się na ofiarę. To do niego wyciągała ręce, to jego błagała. Potem tłum ją przykrył. Na kilka sekund zniknęła całkowicie. Później tłuszcza cofnęła się z przerażeniem na twarzach. Kamera zrobiła zbliżenie na Hartmanna, który przedzierał się między otaczającymi Sukuba ludźmi, gniewnie odpychając ich na bok.
Sara sięgnęła po pilota i wcisnęła pauzę, zatrzymując odtwarzacz na tej chwili, która ukształtowała całe jej życie. Czuła gorące łzy spływające jej po twarzy.
Sukub leżał w kałuży krwi. Ciało kobiety było zmasakrowane, a zwrócona ku Hartmannowi twarz gapiła się z ekranu na Sarę, odbijając jej przerażenie niczym w lustrze.
Sara znała twarz, którą Sukub — kimkolwiek mógł być naprawdę — przybrał w chwili śmierci. Wspomnienie tego oblicza prześladowało ją od dzieciństwa. Sukub nosił oblicze Andrei Whitman.
Starszej siostry Sary, brutalnie zamordowanej w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym, w wieku trzynastu lat.
Sara wiedziała, kto na tak wiele lat zachował w pamięci młodzieńczą twarz Andrei. Wiedziała, kto nałożył jej rysy na nieskończenie plastyczne ciało Sukuba. Potrafiła sobie wyobrazić, że prostytutka mogłaby nosić tę twarz, kiedy z nią spał. Ta myśl bolała ją najbardziej.
— Ty skurwysynu — wyszeptała do senatora Hartmanna dławiącym się głosem. — Ty cholerny skurwysynu. Zabiłeś moją siostrę, ale nawet po śmierci nie dałeś jej spokoju.
Nazywam się Xavier Desmond i jestem dżokerem. Dżokerzy wszędzie są obcy, nawet na ulicy, przy której się urodzili, a ja mam odwiedzić cały szereg egzotycznych krajów. W ciągu pięciu najbliższych miesięcy zobaczę sawanny i góry, Rio i Kair, Przełęcz Chajberską i Cieśninę Gibraltarską, australijski busz i Champs-Élysées. Wszystko to są bardzo odległe miejsca dla człowieka, którego często zwano burmistrzem Dżokerowa. Rzecz jasna, Dżokerowo nie ma burmistrza. To tylko dzielnica, w dodatku getto, a nie prawdziwe miasto. Jest ono jednak czymś więcej niż miejscem. To sytuacja, stan umysłu. Być może w tym sensie zasłużyłem sobie na ów tytuł.
Byłem dżokerem od samego początku. Przed czterdziestu laty, gdy Śmig zginął na niebie nad Manhattanem, wypuszczając na świat dziką kartę, miałem dwadzieścia dziewięć lat, pracowałem w banku inwestycyjnym, miałem piękną żonę, dwuletnią córkę i czekała mnie świetlana przyszłość. Miesiąc później, gdy w końcu wypisano mnie ze szpitala, byłem monstrum z różową słoniową trąbą wyrastającą pośrodku twarzy zamiast nosa. Na końcu tej trąby mam siedem w pełni funkcjonalnych palców i z biegiem lat nauczyłem się bardzo sprawnie posługiwać tą swoją „trzecią ręką”. Jestem przekonany, że gdybym nagle odzyskał tak zwaną normalną ludzką postać, stałoby się to dla mnie przeżyciem równie traumatycznym jak amputacja kończyny. Jak na ironię, trąba czyni mnie czymś nieco lepszym od człowieka, a zarazem czymś nieskończenie gorszym.
Piękna żona opuściła mnie niespełna dwa tygodnie po moim wyjściu ze szpitala. Mniej więcej w tym samym czasie bank Chase Manhattan poinformował mnie, że nie będzie już potrzebował moich usług. Dziewięć miesięcy później przeniosłem się do Dżokerowa, gdyż eksmitowano mnie z mieszkania przy Riverside Drive „z powodów zdrowotnych”. Ostatni raz widziałem córkę w roku czterdziestym ósmym. Wyszła za mąż w czerwcu sześćdziesiątego czwartego, rozwiodła się w roku sześćdziesiątym ósmym i ponownie wyszła za mąż w czerwcu siedemdziesiątego drugiego. Wygląda na to, że lubi czerwcowe śluby. Nie zaprosiła mnie jednak na żaden z nich. Prywatny detektyw, którego wynająłem, poinformował mnie, że moja córka mieszka obecnie z mężem w Salem w stanie Oregon i że mam dwoje wnucząt, chłopca i dziewczynkę, po jednym z każdego małżeństwa. Szczerze wątpię, by któreś z nich wiedziało, że ich dziadek jest burmistrzem Dżokerowa.
Jestem założycielem i emerytowanym prezesem Dżokerskiej Ligi przeciw Zniesławieniu, czyli DLZ, najstarszej i największej organizacji walczącej o prawa obywatelskie ofiar wirusa dzikiej karty. DLZ poniosła kilka porażek, ale w sumie zrobiła wiele dobrego. Odniosłem również umiarkowany sukces w biznesie. Jestem właścicielem jednego z najsławniejszych i najbardziej eleganckich klubów nocnych w Nowym Jorku, Gabinetu Luster, w którym już od ponad dwóch dziesięcioleci dżokerzy, natole i asowie mogą wspólnie oglądać występy najlepszych dżokerskich artystów kabaretowych. Od pięciu lat Gabinet Luster regularnie przynosi straty, ale nie wie o tym nikt poza mną i moim księgowym. Nie zamykam lokalu, bo to w końcu Gabinet Luster i gdyby przestał funkcjonować, Dżokerowo stałoby się uboższe.
W przyszłym miesiącu skończę siedemdziesiąt lat.
Lekarz mówi mi, że nie dożyję do siedemdziesiątych pierwszych urodzin. Przerzuty pojawiły się, nim udało się rozpoznać raka. Jednakże nawet dżokerzy uparcie czepiają się życia. Już od pół roku poddaję się chemio- i radioterapii, ale nowotwór nie wykazuje oznak remisji.
Lekarz uważa, że wyprawa, na którą się wybieram, zapewne skróci moje życie o całe miesiące. Przepisano mi leki i będę skrupulatnie połykać tabletki, ale podróż dookoła świata wyklucza radioterapię. Pogodziłem się z tym.
Często rozmawialiśmy z Mary o takiej wyprawie w dniach przed dziką kartą, gdy byliśmy młodzi i zakochani. Nigdy by mi się nie śniło, że wyruszę w tę podróż bez niej, u schyłku życia, na koszt rządu, jako delegat uczestniczący w rozpoznawczej ekspedycji zorganizowanej i sfinansowanej przez Senacką Komisję do spraw Asów i Zasobów Analogicznych, oficjalnie sponsorowanej przez ONZ i Światową Organizację Zdrowia. Dotrzemy na każdy kontynent oprócz Antarktydy i odwiedzimy trzydzieści dziewięć różnych krajów, choć w niektórych zatrzymamy się tylko na kilka godzin. Naszym oficjalnym zadaniem jest zbadanie sposobów traktowania ofiar dzikiej karty w różnych kulturach na całym świecie.
W sumie jest dwudziestu jeden delegatów, w tym pięciu dżokerów. Przypuszczam, że ten wybór to wielki zaszczyt, wyraz uznania dla moich zasług oraz mojego statusu jako przywódcy naszej społeczności. Podejrzewam, że powinienem za to podziękować mojemu dobremu przyjacielowi doktorowi Tachionowi.
Ale z drugiej strony powinienem podziękować temu mojemu przyjacielowi za bardzo wiele rzeczy.
Zimny, suchy wiatr docierający na pokrytą żwirem i wulkanicznymi skałami pustynię Badiyat Ash-sham z gór Państwa Alawitów targał szczytami płóciennych namiotów skupionych wokół wioski. Z powodu wichury wszyscy ludzie na targowisku mocniej zacisnęli szarfy szat dla ochrony przed zimnem. Pod dwuspadzistym dachem największego z budynków z niewypalanej cegły płomień pod emaliowanym imbrykiem zamigotał pod wpływem nagłego powiewu.
Drobna kobieta opatulona w czador, czarny strój noszony przez muzułmanki, nalała herbaty do dwóch małych filiżanek. Nie nosiła żadnej biżuterii oprócz licznych jaskrawoniebieskich paciorków zdobiących stroik na jej głowie. Podała filiżankę drugiej osobie znajdującej się w pokoju — kruczowłosemu mężczyźnie średniego wzrostu. Pod lazurową szatą z grubego brokatu jego cało lśniło migotliwym, szmaragdowym blaskiem. Czuła ciepło promieniujące od niego.
— Przez kilka następnych dni będzie zimniej, Nadżibie — powiedziała, popijając łyk straszliwie słodkiej herbaty. — Wreszcie poczujesz się lepiej.
Nadżib wzruszył ramionami, jakby jej słowa były pozbawione znaczenia. Zacisnął usta, przeszywając ją intensywnym spojrzeniem ciemnych oczu.
— To obecność Allaha lśni — oznajmił tonem nawykowej arogancji. — Nigdy nie słyszałaś, żebym się skarżył, Miszo, nawet w najgorętsze dni lata. Masz mnie za kobietę, wykrzykującą ku niebu swe daremne żale?
Misza przymrużyła widoczne nad zasłoną oczy.
— Jestem kahiną, jasnowidzącą, Nadżibie — odparła, pozwalając, by w jej głosie zabrzmiała nuta wyzwania. — Znam wiele ukrytych prawd. Wiem, że kiedy upał rozgrzewa kamienie, mój brat Nadżib wolałby nie nosić tytułu Nur al-Allah, Światło Allaha.
Nadżib uniósł gwałtownie rękę i uderzył siostrę w twarz grzbietem dłoni. Jej głowa odskoczyła na bok. Wrzątek oparzył jej rękę i nadgarstek, a filiżanka rozbiła się, gdy kobieta upadła na dywany. Oczy Nadżiba, nieprzeniknienie czarne na tle świetlistej twarzy, skierowały się na nią, gdy uniosła dłoń do piekącego policzka. Wiedziała, że nie ośmieli się powiedzieć nic więcej. Uklękła, nie odzywając się ani słowem, zebrała skorupy filiżanki i wytarła kałużę słodkiego płynu obrąbkiem szaty.
— Sajjid przyszedł do mnie dziś rano — oznajmił Nadżib, obserwując ją. — Znowu się na ciebie skarżył. Powiedział, że nie spełniasz obowiązków żony.
— Sajjid to tuczona świnia — odpowiedziała Misza, choć nie odważyła się unieść spojrzenia.
— Mówi, że jest zmuszony brać cię siłą.
— Jak dla mnie nie musi się trudzić.
Nadżib skrzywił się wściekle.
— Też coś! — burknął z niesmakiem. — Sajjid dowodzi moją armią. To jego strategia pozwoli zepchnąć kafirów do morza. Allah dał mu ciało boga i umysł zdobywcy. Co więcej, okazuje mi posłuszeństwo. Dlatego właśnie mu ciebie oddałem. Koran mówi, że mężczyźni mają władzę nad kobietami, ponieważ Allah uczynił ich doskonalszymi. Dobre kobiety są posłuszne. Drwisz z daru Nur al-Allaha.
— Nur al-Allah nie powinien był oddawać tego, co go dopełnia. — Tym razem uniosła wyzywająco wzrok, trzymając skorupy w maleńkich dłoniach. — Byliśmy razem w łonie matki, bracie. Tak właśnie stworzył nas Allah. Ciebie dotknął swym światłem i głosem, mnie zaś ofiarował dar swego wzroku. Jesteś jego ustami, prorokiem, ja zaś jestem jego wizją przyszłości. Postępujesz głupio, zamykając na to oczy. Duma przywiedzie cię do zguby.
— Zatem wysłuchaj słów Allaha i bądź pokorna. Ciesz się, że sajjid nie nalega na purdah dla ciebie. Wie, że jesteś kahiną, i dlatego nie zamyka cię w domu pod przymusem. Nasz ojciec popełnił błąd, wysyłając cię do Damaszku, byś zdobyła wykształcenie. Trucizna niewiernych jest podstępna. Miszo, postaraj się zadowolić sajjida. Wtedy ja również będę zadowolony. Moja wola jest wolą Allaha.
— Tylko czasami, bracie…
Przerwała. Jej spojrzenie skierowało się w dal. Zacisnęła palce i krzyknęła, gdy porcelana przecięła jej skórę. Z płytkich ran popłynęła krew. Misza zachwiała się z jękiem i jej oczy odzyskały klarowny wyraz.
Nadżib zbliżył się do niej o krok.
— Co to jest? Co zobaczyłaś?
Przycisnęła zranioną dłoń do piersi. Jej źrenice zrobiły się wielkie z bólu.
— Liczy się tylko to, co dotyka ciebie, Nadżibie. Nieważne, że ja czuję ból albo nienawidzę męża, ani że Nadżib i jego siostra Misza zatracili się w rolach, jakie przeznaczył im Allah. Liczy się tylko to, co kahina może powiedzieć Nur al-Allahowi.
— Kobieto… — zaczął Nadżib ostrzegawczym tonem. Tembr jego głosu nabrał nieodpartej głębi. Misza uniosła głowę i otworzyła usta, gotowa przemówić, okazać posłuch bez zastanowienia. Zadrżała, jakby dotknął jej dmący na dworze wicher.
— Nie używaj daru przeciwko mnie — rzekła z irytacją. W porównaniu z głosem jej brata jej własny głos brzmiał twardo i ochryple. — Nie jestem jedną z twoich wyznawczyń. Jeśli zbyt często będziesz mnie przymuszał za pomocą języka Allaha, możesz się przekonać, że utraciłeś jego oczy, odebrane ci moją własną ręką.
— Zatem bądź kahiną, siostro — odparł Nadżib, tym razem tylko własnym głosem. Misza podeszła do inkrustowanej skrzynki, wyjęła pasmo tkaniny i powoli obandażowała sobie dłoń. — Powiedz mi, co przed chwilą widziałaś. Czy to była wizja dżihadu? Czy ujrzałaś, jak trzymam w ręce berło kalifa?
Misza zamknęła oczy, przywołując wspomnienie krótkiego snu na jawie.
— Nie — zaprzeczyła. — To było coś nowego. Ujrzałam w oddali sokoła na tle tarczy słonecznej. Gdy ptak się zbliżył, zobaczyłam, że w jego szponach porusza się setka ludzi. Poniżej, na szczycie góry, stał olbrzym dzierżący w dłoniach łuk. Wystrzelił do ptaka i zraniony sokół zakrzyknął gniewnie. Ci, których trzymał w szponach, również krzyczeli. Olbrzym nałożył na cięciwę drugą strzałę, ale łuk wygiął się nagle w jego rękach i strzała wbiła się w pierś tego, kto ją wypuścił. Widziałam, jak olbrzym upadł… — Misza otworzyła oczy. — To wszystko.
Nadżib skrzywił się z niezadowoleniem i przesunął przed oczami świetlistą dłoń.
— Ale co to oznacza?
— Nie wiem. Allah zsyła mi sny, ale nie zawsze towarzyszy im zrozumienie. Może ten olbrzym to sajjid…
— To był tylko twój sen, nie Allaha. — Nadżib oddalił się od niej. Dostrzegła jego gniew. — Ja jestem sokołem, który trzyma w szponach wiernych — skwitował. — Ty jesteś olbrzymem, wielkim, ponieważ należysz do sajjida, który również jest wielki. Allah przypomina ci o konsekwencjach sprzeciwu. — Odwrócił twarz od siostry i zasunął żaluzje, odcinając jaskrawe promienie pustynnego słońca. Z wioskowego meczetu dobiegł głos muezina. „Allahu akbar. Aszhadu ana la ilaha illa’llah’ Allah jest wielki. Wyznaję, że nie ma Boga prócz Allaha”.
— Pragniesz tylko podbojów, spełnienia marzeń o dżihadzie — odparła Misza ze złośliwością w głosie. Nie zaakceptujesz żadnej innej interpretacji.
— Inszallah — odparł Nadżib. Jeśli Allah zechce. Nie chciał patrzeć na siostrę. — Na niektórych ludzi Allah spuścił swe straszliwe Plagi. Zgnilizna wypaczyła ich ciała, przypominając im o popełnionych grzechach. Innych, jak sajjida, wyróżnił, zsyłając im dary. Każdy otrzymał to, na co zasłużył. Wybrał mnie na przewodnika wiernych. Robię tylko to, co konieczne. Mam sajjida, który dowodzi moimi armiami, a także ukrytych wojowników, takich jak al-Muezzin. Ty również dowodzisz. Jesteś kahiną, a także fqihas, tą, do której kobiety zwracają się z prośbą o przewodnictwo.
Człowiek zwany Światłem Allaha ponownie zwrócił się twarzą ku wnętrzu pokoju. W półmroku za zasuniętymi żaluzjami wyglądał jak widmo.
— Jak ja spełniam wolę Allaha, tak ty musisz spełniać moją.
Na konferencji prasowej zapanował chaos.
Senator Gregg Hartmann zdołał wreszcie skryć się w pustym kącie za jedną z choinek. Jego żona, Ellen, i jego asystent, John Werthen, podążyli za nim. Gregg rozejrzał się po pomieszczeniu z wyraźnym marsem na czole. Potrząsnął głową, spoglądając na asa z Departamentu Sprawiedliwości, Billy’ego Raya — Carnifexa — a potem na rządowego ochroniarza, który również chciał do nich dołączyć, a potem machnął ręką, każąc obu się oddalić.
Gregg ostatnią godzinę poświęcił na odpieranie ataków reporterów, uśmiechanie się bez wyrazu do kamer i mruganie pośród nieustannych błysków fleszy. Salę wypełniał hałas wykrzykiwanych pytań oraz furkot szybko strzelających nikonów. Z sufitowych głośników płynęły bożonarodzeniowe melodyjki.
Największa grupa dziennikarzy skupiała się obecnie wokół doktora Tachiona, Poczwarki i Sokolicy. Szkarłatne włosy Takizjanina odbijały się od tłumu swym blaskiem, a Sokolica i Poczwarka zdawały się rywalizować o to, która przybierze bardziej prowokacyjną pozę przed kamerami. Stojącego nieopodal Jacka Brauna — Złotego Chłopca, Asa Judasza — ostentacyjnie ignorowano.
Tłum przerzedził się nieco, gdy personel Hirama Worchestera z Wieży Asów rozstawił stoły bufetowe. Niektórzy dziennikarze zagarnęli porządnie wypełnione tace wyłącznie dla siebie.
— Przykro mi, szefie — odezwał się stojący obok Gregga John. Choć w sali było chłodno, asystent się pocił. W kropelkach potu perlących się na jego czole odbijały się migoczące bożonarodzeniowe światła: czerwone, potem niebieskie, a następnie zielone. — Któryś z pracowników lotniska wszystko wygadał. — To nie miało tak wyglądać. Powiedziałem im, że chcę, by dziennikarzy wprowadzono do środka, gdy już wszyscy zajmiecie miejsca. Zadaliby kilka pytań, a potem… — Wzruszył ramionami. — Winę biorę na siebie. Powinienem był się upewnić, że wszystko zrobiono jak trzeba.
Ellen przeszyła Johna pełnym złości spojrzeniem, ale nic nie powiedziała.
— Jeśli John przeprasza, każ mu błagać o wybaczenie, senatorze. Cóż za bajzel — rozległ się szept w uchu Gregga. Druga z jego wieloletnich asystentów, Amy Sorenson, krążyła w tłumie jako jeden z ochroniarzy. Jej nadajnik radiowy łączył się bezpośrednio z odbiornikiem w uchu senatora. Amy przekazywała mu informacje, podawała nazwiska ludzi, których spotykał, oraz ważne dane na ich temat. Gregg miał niezłą pamięć do nazwisk i twarzy, ale wsparcie Amy było bardzo cenne. Wspólnymi siłami zapewniali, że prawie nigdy się nie zdarzało, by zapomniał przywitać kogoś ważnego.
John bał się gniewu Gregga. Ten strach był jak jaskrawofioletowa plama pulsująca pośród jego innych emocji. Senator wyczuwał też spokojną, tępą akceptację Ellen, zabarwioną lekką nutą irytacji.
— Wszystko w porządku, John — uspokoił asystenta, choć pod powierzchnią kipiał w nim gniew. Ta część jego jaźni, którą zwał Lalkarzem, szarpała się niespokojnie, błagając o pozwolenie na zabawę z wypełniającymi salę emocjami. Połowa z nich to nasze lalki, możemy nad nimi zapanować. Popatrz, tam przy drzwiach Ojciec Kałamarnica próbuje uciec przed tą reporterką. Łatwo zobaczyć jego szkarłatne skrępowanie, mimo że się uśmiecha. Chciałby odpełznąć, ale jest na to zbyt uprzejmy. Moglibyśmy rozpalić jego frustrację, zmienić ją w gniew, spowodować, że przeklnie dziennikarkę. Moglibyśmy się tym nakarmić. Wystarczyłoby lekko trącić…
Gregg jednak nie mógł tego zrobić, nie w obecności tych wszystkich asów, tych, z których nie odważy się zrobić swoich lalek, ponieważ mieli własne mentalne talenty albo po prostu dlatego, że byłoby to zbyt ryzykowne: Złotego Chłopca, Fantazji, Mistral, Poczwarki. I tego, którego bał się najbardziej ze wszystkich, Tachiona. Jeśli zaczną podejrzewać, że Lalkarz istnieje, jeśli się dowiedzą, co robię, by go nakarmić, Tachion zwoła stado i załatwi mnie tak samo jak masonów.
Gregg odetchnął głęboko. Kąt wypełniał przemożny zapach choinki.
— Dziękuję, szefie — mówił John. Jego liliowy strach bladł już. Senator zauważył, że Ojciec Kałamarnica wreszcie uwolnił się od reporterki i powlókł się smętnie na swych mackach do bufetu Hirama. W tej samej chwili reporterka zauważyła Gregga i wlepiła w niego dziwnie przeszywające spojrzenie. Ruszyła w jego stronę.
Amy również to zauważyła.
— Sara Morgenstern, korespondentka „New York Post” — wyszeptała do ucha Gregga. — Nagroda Pulitzera w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym, za relację z Wielkich Zamieszek w Dżokerowie. Współautorka tego wrednego artykułu o SKAZA w lipcowym „Newsweeku”. Zmieniła makijaż. Wygląda teraz zupełnie inaczej.
Ostrzeżenie Amy zaskoczyło Gregga. Nie rozpoznał dziennikarki. Pamiętał ten artykuł. Był bardzo bliski zniesławienia. Sugerował, że Gregg i asowie ze SKAZA współdziałali z rządem w wysiłkach mających na celu ukrycie faktów dotyczących ataku Matki Roju. Pamiętał Sarę Morgenstern z różnych konferencji prasowych. Zawsze zadawała agresywne pytania, a w jej głosie pobrzmiewała ostra nuta. Mógłby z niej zrobić lalkę, po prostu z czystej złości, ale nigdy nie podchodziła do niego blisko. Gdy byli razem na sali, zawsze zachowywała dystans.
Teraz jednak szła prosto ku niemu. Na moment zamarł w bezruchu. Rzeczywiście się zmieniła. Zawsze miała szczupłą, chłopięcą budowę, ale dziś wieczorem jeszcze to podkreśliła. Włożyła czarne, obcisłe spodnie i przylegającą do ciała bluzkę. Włosy ufarbowała sobie na blond, a makijaż podkreślał kości policzkowe i wielkie, jasnoniebieskie oczy. Wyglądała niepokojąco znajomo.
Gregga nagle wypełniły chłód i strach.
Wewnątrz jego jaźni Lalkarz zawył, przypominając sobie, co stracili.
— Gregg, nic ci nie jest?
Dłoń Ellen spoczęła na jego barku. Gregg zadrżał, czując dotyk żony, i potrząsnął głową.
— Wszystko w porządku — zapewnił obcesowo. Rozciągnął usta w profesjonalnym uśmiechu i opuścił kąt. Ellen i John szli u jego boków w ramach wyćwiczonej choreografii.
— Pani Morgenstern — rzekł ciepło, narzucając swemu głosowi spokój, którego nie czuł. Wyciągnął rękę. — Zapewne zna pani Johna, a to moja żona Ellen…
Sara Morgenstern skinęła od niechcenia głową, lecz nie spuszczała spojrzenia z Gregga. Na jej twarzy malował się dziwny, nerwowy uśmieszek, który zdawał się w połowie wyzwaniem, a w połowie zaproszeniem.
— Senatorze, mam nadzieję, że cieszy się pan na tę podróż równie mocno jak ja.
Uścisnęła jego rękę. Lalkarz wykorzystał chwilę kontaktu. Podobnie jak w przypadku wszystkich nowych lalek, prześledził ścieżki nerwów aż do mózgu, otwierając drzwi, które potem będą go wpuszczały z oddali. Odnalazł zamknięte bramy jej emocji, burzliwe kolory kłębiące się za nimi, a potem ich dotknął, chciwie i zachłannie. Otworzył zamki, odsunął zasuwy i otworzył szeroko drzwi.
Wylała się zza nich czerwono-czarna nienawiść. Zatoczył się do tyłu. Cała ta wrogość była skierowana przeciwko niemu. Furia tego zupełnie niespodziewanego uczucia nie przypominała niczego, z czym do tej pory się spotkał. Lalkarz westchnął w jego umyśle, ale Gregg maksymalnym wysiłkiem woli zdołał niczego po sobie nie okazać. Puścił jej rękę, słysząc pod czaszką jęki Lalkarza. Strach, który dotknął go przed chwilą, stał się dwakroć silniejszy.
Wygląda jak Andrea, jak Sukub. Podobieństwo jest zdumiewające. I nienawidzi mnie. Boże, cóż to za furia.
— Senatorze? — powtórzyła Sara.
— Tak, bardzo się cieszę — potwierdził machinalnie. — W ostatnim roku podejście naszego społeczeństwa do ofiar wirusa dzikiej karty zmieniło się na niekorzyść. Ludzie tacy jak wielebny Leo Barnett chcieliby, abyśmy wrócili do opresji z lat pięćdziesiątych przynajmniej pod niektórymi względami. A w mniej oświeconych krajach sytuacja jest nieporównanie gorsza. Możemy zaofiarować im zrozumienie, nadzieję i pomoc. I sami przy tym się czegoś nauczymy. Obaj z doktorem Tachionem podchodzimy do tej podróży z wielkim optymizmem. W przeciwnym razie nie zabiegalibyśmy tak mocno o jej urzeczywistnienie.
Słowa wypływały z jego ust z dobrze wyćwiczoną gładkością, pozwalając mu odzyskać równowagę. Słyszał przyjazny, niezobowiązujący ton własnego głosu, poczuł, że jego usta rozciągają się w dumnym uśmiechu. Ale nic z tego nie wpływało na jego jaźń. Ledwie mógł się powstrzymać przed bezczelnym gapieniem się na Sarę. Na tę kobietę, która tak bardzo przypominała mu Andreę Whitman i Sukuba.
Kochałem ją. Nie mogłem jej uratować.
Sara najwyraźniej wyczuła jego fascynację. Przechyliła głowę na bok z tym samym wyrazem dziwnego wyzwania.
— To zarazem całkiem niezła chałtura. Trzymiesięczna podróż dookoła świata na koszt podatnika. Towarzyszy panu żona, a także pana kumple, tacy jak doktor Tachion i Hiram Worchester…
Gregg poczuł irytację stojącej u jego boku Ellen. Miała zbyt wiele wprawy jako żona polityka, żeby zareagować, wyczuł jednak jej nagłą uwagę, jak u pantery wypatrującej słabych punktów ofiary. Wytrącony z równowagi senator zmarszczył brwi o chwilę za późno.
— Dziwi mnie, że tak doświadczona dziennikarka wierzy w podobne bzdury, pani Morgenstern. Wyprawa oznacza rezygnację z wakacji. Normalnie po zakończeniu sesji Kongresu wróciłbym do domu. Oznacza odwiedziny w miejscach, których raczej nie polecają przewodniki Fodora. Oznacza spotkania, odprawy oraz tonę papierkowej roboty, bez której z pewnością mógłbym się obejść. Zapewniam, że to nie wycieczka dla przyjemności. Mam ciekawsze zajęcia niż śledzenie obrad i codzienne przesyłanie do domu tysiąca słów.
Poczuł, że czarna nienawiść znowu w niej wzbiera. Ukryta w nim moc domagała się użycia. Pozwól mi ją wziąć. Pozwól mi ugasić ten ogień. Zabierz jej tę nienawiść, a powie ci wszystko, co wie. Rozbrój ją.
Jest twoja — zgodził się Gregg. Lalkarz rzucił się do ataku. Gregg nieraz już spotykał się z nienawiścią, ale nigdy nie była ona skierowana osobiście przeciwko niemu. Kontrola nad tym uczuciem wymykała mu się z rąk, nienawiść Sary stawiała mu opór niczym żywe, dotykalne stworzenie, odpierając ataki Lalkarza.
Co ona ukrywa, do licha? Jaki jest powód tej wściekłości?
— Próbuje się pan tłumaczyć, senatorze — stwierdziła Sara. — Jako dziennikarka nie mogę się jednak powstrzymać przed myślą, że głównym celem tej wyprawy, zwłaszcza dla potencjalnego kandydata w wyborach prezydenckich w osiemdziesiątym ósmym, może być wymazanie pamięci o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat.
Gregg nie mógł się powstrzymać przed nagłym wciągnięciem oddechu. Andrea, Sukub. Sara odsłoniła zęby w uśmiechu drapieżnika. Przygotował się do kolejnego ataku na jej nienawiść.
— Mam wrażenie, że Wielkie Zamieszki w Dżokerowie stały się obsesją dla nas obojga, senatorze — ciągnęła zwodniczo lekkim tonem. — Uświadomiłam to sobie, gdy skończyłam pisać artykuł o nich. A pańskie zachowanie po śmierci Sukuba kosztowało pana utratę nominacji Partii Demokratycznej. Ale w końcu to była tylko dziwka, nieprawdaż, senatorze? Niewarta pańskiego… hmm… drobnego załamania. — Zaczerwienił się na to wspomnienie. — Idę o zakład, że oboje codziennie myślimy o tej chwili — ciągnęła Sara. — Minęło dziesięć lat, a ja nadal pamiętam.
Lalkarz wycofał się z głośnym wrzaskiem. Zaskoczony Gregg milczał. Mój Boże, co ona wie? Co daje do zrozumienia?
Nie miał czasu sformułować odpowiedzi. W jego uchu znowu rozległ się głos Amy.
— Senatorze, pędzi tu kłusem Kopacz Downs. Pracuje dla magazynu „Aces!”. Pisze o celebrytach. Okropna hiena, jeśli mnie pan o to pyta. Pewnie zobaczył Sarę Morgenstern i pomyślał sobie, że podsłucha prawdziwą dziennikarkę…
— Hej, kochani — głos Downsa przerwał Amy, nim zdążyła skończyć. Gregg odwrócił na moment wzrok od Sary i zobaczył niskiego, bladego młodzieńca. Downs wiercił się nerwowo i pociągał nosem, jakby był przeziębiony. — Droga Saro, czy nie masz nic przeciwko temu, że drugi reporter się wtrąci?
Ingerencja Downsa była straszliwie irytująca. Był chamski i fałszywie przyjazny. Najwyraźniej wyczuł zaniepokojenie Gregga, bo uśmiechnął się i odwrócił wzrok od Sary, spoglądając na niego. Ellen i Johna ignorował całkowicie.
— Chyba już powiedziałam wszystko, co chciałam powiedzieć — odparła Sara. — Na razie.
Nie odrywała od Gregga spojrzenia jasnoniebieskich oczu, a na jej twarzy widniał dziecinny wyraz fałszywej niewinności. Odwróciła się zgrabnie i ruszyła ku Tachionowi. Gregg śledził ją wzrokiem.
— Laseczka nieźle dziś wygląda, zgadza się pan, senatorze? — Downs znowu się uśmiechnął. — Proszę o wybaczenie, pani Hartmann. Hej, pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Kopacz Downs z magazynu „Aces!” i będę wam towarzyszył podczas tej małej wyprawy. Będziemy się widywali bardzo często.
Gregg, przyglądający się, jak Sara znika w tłumie otaczającym Tachiona, zorientował się, że Downs dziwnie się na niego gapi. Wysiłkiem woli oderwał spojrzenie od dziennikarki.
— Miło mi pana poznać — rzekł.
Od sztucznego uśmiechu rozbolały go mięśnie twarzy.
Podróż zaczęła się pechowo. Już całą godzinę czekamy na pasie startowym lotniska Tomlin International na pozwolenie na start. Poinformowano nas, że do problemów doszło nie tutaj, ale w Hawanie, czekamy więc cierpliwie.
Nasz samolot to wykonany na zamówienie boeing 747, przezwany przez prasę „Ułożoną Talią”. Całą centralną kabinę przebudowano stosownie do naszych potrzeb, siedzenia ustąpiły miejsca małemu laboratorium medycznemu, sali redakcyjnej dla dziennikarzy z prasy oraz miniaturowemu studiu telewizyjnemu dla ich odpowiedników z mediów elektronicznych. Samych dziennikarzy zakwaterowano w tylnej części. Poczuli się tam jak w domu. Zajrzałem do ich pomieszczenia przed dwudziestoma minutami i zauważyłem, że już zaczęli grać w pokera. W kabinie klasy biznesowej siedzi cała zgraja asystentów, sekretarek, rzeczników prasowych oraz ochroniarzy. Pierwsza klasa miała być przeznaczona wyłącznie dla delegatów.
Ponieważ jest nas tylko dwudziestu jeden, ludzie co chwila zmieniają miejsca. Nawet tu utrzymują się jednak getta. Dżokerzy siedzą z dżokerami, natole z natolami, a asowie z asami.
Hartmann jest jedynym człowiekiem na pokładzie, który czuje się w pełni swobodnie w towarzystwie wszystkich trzech grup. Na konferencji prasowej przywitał mnie serdecznie, a parę chwil po wejściu na pokład przysiadł się do mnie i do Howarda, żeby opowiedzieć nam z powagą o nadziejach, jakie wiąże z tą podróżą. Trudno byłoby nie lubić senatora. Wygrywał w Dżokerowie przygniatającą większością głosów podczas wszystkich swych kampanii, nawet wtedy, gdy był jeszcze burmistrzem. Nic w tym dziwnego, bo żaden inny polityk nie zrobił tak wiele dla obrony praw dżokerów. Hartmann daje mi nadzieję. Jest żywym dowodem na to, że między dżokerami a natolami mogą istnieć zaufanie i wzajemny szacunek. To porządny, honorowy człowiek, a w obecnych czasach, gdy fanatycy tacy jak Leo Barnett ożywiają stare nienawiści i uprzedzenia, dżokerzy bardzo potrzebują przyjaciół w sferach władzy.
Doktor Tachion i senator Hartmann współprzewodniczą delegacji. Tachion przybył ubrany jak zagraniczny korespondent z jakiegoś klasycznego filmu noir: trencz pełen pasów, guzików i epoletów, a na głowie zawadiacko przekrzywiona fedora z zawiniętym rondem. Ale ten kapelusz zdobi długie czerwone pióro, a nie potrafię sobie wyobrazić, gdzie można kupić jasnoniebieski trencz z gniecionego weluru. Szkoda, że te wszystkie filmy o zagranicznych korespondentach były czarno-białe.
Tachion lubi sobie wyobrażać, że jest równie wolny od uprzedzeń wobec dżokerów jak Hartmann, ale nie jest to do końca prawda. Trudzi się bezustannie w swej klinice i nikt nie może wątpić, że jest głęboko zaangażowany w swoją pracę… wielu dżokerów uważa go za świętego, za bohatera… ale gdy ktoś zna doktora tak długo jak ja, na jaw wychodzą głębiej ukryte prawdy. W jego umyśle skrywa się nigdy nie ubrane w słowa przekonanie, że jego praca w Dżokerowie stanowi pokutę. Ze wszystkich sił stara się to ukryć, ale nawet po tylu latach wciąż można dostrzec w jego oczach odrazę. Jesteśmy z doktorem Tachionem „przyjaciółmi”, znamy się od dziesięcioleci i wierzę z całego serca, że szczerze mnie lubi, ale nigdy, nawet na sekundę, nie poczułem, że uważa mnie za równego sobie, tak jak Hartmann. Senator traktuje mnie jak człowieka, i to wpływowego, zabiega o moje względy, jak o względy każdego polityka, który może zapewnić mu głosy. Dla doktora Tachiona zawsze będę tylko dżokerem.
Czy to jego tragedia, czy moja?
Tachion nic nie wie o raku. Czy to znak świadczący, że nasza przyjaźń jest równie chora jak moje ciało? Być może. Nie jest moim osobistym lekarzem już od wielu lat. Mój lekarz jest dżokerem, tak samo jak mój księgowy, mój adwokat, mój makler, a nawet mój bankier. Świat zmienił się od czasów, gdy zwolniono mnie z Chase Manhattan, a jako burmistrz Dżokerowa mam obowiązek brać udział we własnej wersji akcji afirmacyjnej.
♥♦♠♣
Właśnie otrzymaliśmy zezwolenie na start. Skończyło się przesiadanie z fotela na fotel i wszyscy zapięli pasy. Wygląda na to, że wszędzie, dokąd się udam, towarzyszy mi Dżokerowo, jako że najbliżej mnie siedzi Howard Mueller. Jego fotel przebudowano, by pomieścił wysoką na blisko trzy metry postać o długich ramionach. Jest powszechnie znany jako Troll i pracuje jako szef ochrony w szpitalu Tachiona, zauważyłem jednak, że nie usiadł razem z doktorem wśród asów. Pozostała trójka dżokerskich delegatów — Ojciec Kałamarnica, Poczwarka i poeta Dorian Wilde — również zajęła miejsca w środkowej części kabiny pierwszej klasy. Czy to przypadek, przesądy, czy wstyd sprawił, że usiedliśmy tutaj, na miejscach najbardziej oddalonych od okien? Obawiam się, że dżokerzy wykazują na tym punkcie lekką paranoję. Politycy zarówno krajowi, jak i z ONZ, skupili się po prawej stronie, a asowie z przodu (asowie do przodu, no jasne) i z lewej. Muszę przestać pisać, bo stewardesa poprosiła mnie, żebym złożył stolik.
Lecimy. Nowy Jork i lotnisko Tomlin International zostały daleko za nami. Czeka na nas Kuba. Sądząc z tego, co słyszałem, nasz pierwszy postój będzie łatwy i przyjemny. Hawana jest prawie tak samo amerykańska jak Las Vegas czy Miami Beach, choć jest tam zdecydowanie więcej dekadencji i występku. Niewykluczone, że mam tam przyjaciół, bo niektórzy z czołowych dżokerskich artystów, którzy rozpoczynali karierę w Gabinecie Luster albo w klubie „Chaos”, występują potem w kasynach Hawany. Muszę jednak pamiętać, by trzymać się z dala od hazardu, bo dżokerzy słyną z braku szczęścia.
♥♦♠♣
Gdy tylko zgasł napis nakazujący zapiąć pasy, grupka asów udała się na górę, do baru pierwszej klasy. Słyszę ich śmiech dobiegający ze szczytu spiralnych schodów: Sokolica, młoda ładna Mistral — gdy zdejmie swój strój do latania, wygląda jak studentka college’u, którą faktycznie jest — hałaśliwy Hiram Worchester oraz Asta Lenser, tancerka z Amerykańskiego Teatru Baletowego, która jako aska nosi imię Fantazja. Zdążyli już stworzyć grupę „rozrywkowych” osób, których nie może spotkać nic złego. Złoci ludzie, a Tachion bardzo do nich pasuje. Zastanawiam się, czy przyciągają go asowie czy kobiety? Nawet moja droga przyjaciółka Angela, która po dwudziestu paru latach nadal bardzo go kocha, przyznaje, że gdy w grę wchodzą kobiety, doktor Tachion myśli głównie penisem.
Jednakże i wśród asów zdarzają się outsiderzy. Jones, czarny siłacz z Harlemu (podobnie jak Troll, Hiram W. i Sokolica, potrzebuje specjalnego fotela, w jego przypadku z powodu olbrzymiego ciężaru), siedzi sobie z piwem w ręku, czytając „Sports Illustrated”. Radha O’Reilly również jest sama i wygląda przez okno. Robi wrażenie bardzo cichej. Billy Ray i Joanne Jefferson, dwoje asów z Departamentu Sprawiedliwości, którzy dowodzą naszą grupą ochrony, nie są delegatami i w związku z tym siedzą w drugiej sekcji.
Jest jeszcze Jack Braun. Otaczające go napięcie jest niemal dotykalne. Większość pozostałych delegatów traktuje go uprzejmie, ale nikt nie okazuje mu przyjaźni, a niektórzy otwarcie go unikają, na przykład Hiram Worchester. Dla doktora Tachiona Braun najwyraźniej nie istnieje. Zastanawiam się, kto wpadł na pomysł, żeby zrobić go delegatem? Z pewnością nie Tachion, wydaje się też, że to zbyt politycznie niebezpieczne, żeby odpowiedzialny mógł być Hartmann. Być może to gest mający udobruchać konserwatystów ze SKAZA. A może w grę wchodzą jakieś inne czynniki, których nie uwzględniłem?
Braun od czasu do czasu spogląda na schody do baru, jakby gorąco pragnął dołączyć do spędzającej tam przyjemnie czas grupy. Nie rusza się jednak z miejsca. Trudno uwierzyć, że ten chłopak o gładkiej twarzy i blond włosach ubrany w szytą na zamówienie kurtkę w stylu safari naprawdę jest osławionym Asem Judaszem z lat pięćdziesiątych. Jest w moim wieku albo niewiele młodszy, ale wygląda najwyżej na dwadzieścia lat… taki chłopak mógłby przed paru laty zaprowadzić młodą, ładną Mistral na pierwszy bal, a potem odprowadzić ją do domu długo przed północą.
Jeden z reporterów, człowiek nazwiskiem Downs z magazynu „Aces”, był tu niedawno i próbował namówić Brauna na udzielenie wywiadu, ale ten stanowczo odmówił i po pewnym czasie Downs dał za wygraną. Rozdał tylko obecnym egzemplarze najnowszego numeru „Aces” i poszedł do baru, z pewnością zawracać głowę komuś innemu. Nie jestem stałym czytelnikiem tego pisma, ale przyjąłem numer i zasugerowałem Downsowi, że jego wydawca powinien rozważyć pomysł założenia siostrzanego magazynu pod nazwą „Jokers”. Nie wyglądał na zbytnio zachwyconego tym pomysłem.
Na okładce jest przyciągające wzrok zdjęcie skorupy Żółwia, widocznej na tle czerwono-pomarańczowego zachodu słońca. Napis głosi: „Żółw — martwy czy żywy?”. Nikt nie widział Żółwia od września, od Dnia Dzikiej Karty, kiedy rzucono na niego napalm i wpadł do Hudson River. Na dnie rzeki odkryto później spalone i powykręcane fragmenty skorupy, ale nie udało się odnaleźć ciała. Kilkuset ludzi rzekomo widziało Żółwia przed świtem następnego dnia, jak leciał w starszej skorupie nad Dżokerowem, ale ponieważ od tego czasu już się nie pojawił, niektórzy uważają, że była to tylko zbiorowa histeria i pobożne życzenia.
Nie mam żadnego zdania w tej sprawie, choć bardzo bym się zmartwił, gdyby Żółw naprawdę zginął. Wielu dżokerów wierzy, że to jeden z nas, a jego skorupa ukrywa jakąś straszliwą dżokerską deformację. Bez względu na to, czy to prawda, czy nie, przez bardzo wiele lat był dobrym przyjacielem Dżokerowa.
Nasza wyprawa ma jednak pewien aspekt, o którym nikt nie wspomina, choć artykuł Downsa odnosi się do tej sprawy. Być może to mnie przypadnie w udziale poruszyć temat tabu. Prawda wygląda tak, że cały ten śmiech dobiegający z baru brzmi nieco nerwowo i nie jest przypadkiem, że naszą podróż, o której mówiono już od wielu lat, zorganizowano tak szybko w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Chcą się nas pozbyć z miasta na pewien czas. Nie tylko dżokerów, lecz również asów. Można by nawet powiedzieć, że zwłaszcza asów.
Ostatni Dzień Dzikiej Karty był katastrofą dla Nowego Jorku i dla wszystkich ofiar wirusa na całym świecie. Przemoc sięgnęła szokujących rozmiarów. Gazety w całym kraju pisały tylko o tym. Nadal nierozwiązana sprawa zabójstwa Wyjca, rozszarpanie na strzępy młodocianego asa pośrodku wielkiego tłumu pod Mauzoleum Śmiga, atak na Wieżę Asów, zniszczenie Żółwia (a przynajmniej jego skorupy), masowa rzeź w Cloisters Park, gdzie znaleziono kilkanaście poćwiartowanych ciał, poprzedzająca świt bitwa powietrzna, której blask padł na całą East Side. Po wielu dniach, a nawet tygodniach władze nadal nie były pewne, czy znają pełną liczbę ofiar.
Pewnego staruszka znaleziono dosłownie wtopionego w gruby ceglany mur. Kiedy zaczęto go stamtąd wykuwać, okazało się, że nie sposób stwierdzić, gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna ściana. Sekcja wykazała, że wewnątrz również panował makabryczny chaos. Narządy wewnętrzne stopiły się w jedną całość z cegłami, które je przeniknęły.
Reporterowi „New York Post” udało się zrobić zdjęcie uwięzionego w murze staruszka. Wyglądał tak słodko i niewinnie. Policja ogłosiła później, że on także był asem, a co więcej — osławionym przestępcą odpowiedzialnym za zabójstwo Dinochłopca i Wyjca, usiłowanie zabójstwa Żółwia, zaatakowanie Wieży Asów, bitwę nad East River, makabryczne krwawe rytuały odprawione w Cloisters oraz cały szereg pomniejszych przestępstw. Grupa asów potwierdziła tę relację, ale opinia publiczna chyba nie dała się przekonać. Sondaże wskazują, że większość ludzi wierzy w teorię spiskową wysuniętą przez „National Informer”. Mówi ona, że zabójstwa były niepowiązanymi ze sobą incydentami, a winnymi są potężni asowie, znani i nieznani, którzy wykorzystali okazję do załatwienia prywatnych porachunków, używając swych mocy z pełnym lekceważeniem dla prawa i bezpieczeństwa publicznego. Ci sami asowie mieli później na spółkę z policją zatuszować swe zbrodnie, zwalając całą winę na kalekiego staruszka, który szczęśliwym dla nich zbiegiem okoliczności również zginął, z pewnością z rąk jakiegoś asa.
Zapowiedziano już wydanie kilku książek na ten temat, a każda z nich ma rzekomo ujawniać całą prawdę o wydarzeniach. Niemoralny oportunizm wydawców nie zna granic. Koch, jak zwykle świadomy, skąd wieje wiatr, rozkazał wznowić śledztwo w kilku sprawach i polecił IAD zbadać rolę policji.
Dżokerzy są żałośni i wstrętni. Asowie dysponują wielką mocą i po raz pierwszy od wielu lat znaczna część społeczeństwa zaczęła się ich obawiać i nie ufać ich możliwościom. Nic dziwnego, że demagodzy w rodzaju Leo Barnetta zdobyli ostatnio tak silną pozycję.
Jestem więc przekonany, że nasza wyprawa ma również ukryty cel: zmycie krwi odrobiną „dobrego atramentu”, jak to mówią, złagodzenie obaw, odzyskanie zaufania i sprawienie, że ludzie zapomną o Dniu Dzikiej Karty.
Przyznaję, że mam mieszane uczucia co do asów. Niektórzy z nich z pewnością nadużywają swych mocy. Niemniej jednak jako dżoker żywię rozpaczliwą nadzieję, że nam się uda… i rozpaczliwie obawiam się konsekwencji niepowodzenia.
JOHN J. MILLER
Od zawiści, nienawiści i niechęci, od wszelkich złych pragnień, ocal nas, dobry Boże.
— Litania, Modlitewnik powszechny
Jego szczątkowe organy płciowe nie były funkcjonalne, ale wierzchowce zawsze uważały, że jest płci męskiej, być może dlatego, że jego skarłowaciałe, wyniszczone ciało przypominało raczej mężczyznę niż kobietę. On sam uważał się za zamkniętą książkę. Nigdy nie przekazywał komunikatów o takich sprawach.
Nie miał imienia, poza pożyczonym z folkloru przez jego wierzchowce — Ti Malice — i właściwie nie obchodziło go, jak się do niego zwracają, dopóki traktowały go z szacunkiem. Lubił ciemność, ponieważ jego słabe oczy były nadmiernie wrażliwe na światło. Nigdy nie jadł, nie miał bowiem zębów, którymi mógłby rozdrabniać pokarmy, ani języka, którym czułby smak. Nie pił alkoholu, gdyż prymitywny worek, jakim był jego żołądek, nie mógłby go strawić. Seks nie wchodził w grę.
Mimo to mógł się cieszyć wyszukanymi potrawami, najlepszymi winami, drogimi trunkami oraz wszelkimi możliwymi rodzajami seksu. Miał od tego wierzchowce.
I cały czas szukał nowych.
I
Poczwarka mieszkała w slumsach w Dżokerowie, gdzie miała swój bar, była więc przyzwyczajona do widoku nędzy i cierpienia. Dżokerowo było jednak slumsem w najbogatszym kraju na świecie, a Bolosse, slumsowa dzielnica Port-au-Prince, bezładnego skupiska, jakim była położona na brzegu morza stolica Haiti, leżało w jednym z najuboższych.
Widziany z zewnątrz, szpital wyglądał jak scenografia na planie horroru klasy B opowiadającego o osiemnastowiecznym domu dla obłąkanych. Otaczał go kruszący się kamienny mur, na prowadzącym do niego chodniku leżały zmurszałe betonowe płyty, na murach budynków nagromadziły się zaś wieloletnie warstwy ptasich odchodów oraz brudu. W środku wyglądał gorzej.
Ściany były pokryte abstrakcyjnymi plamami odłażącej farby oraz pleśni. Nagie deski skrzypiały złowrogo pod stopami, a w pewnej chwili fragment jednej z podłóg załamał się pod ciężarem Mordecaia Jonesa, ważącego dwieście kilogramów asa zwanego Młotem Harlemu. Jones spadłby na niższe piętro, gdy Hiram Worchester nie wykazał się przytomnością umysłu i nie zmniejszył jego ciężaru do jednej dziesiątej. Smrodu unoszącego się w korytarzach nie sposób było opisać, w przeważającej części składał się jednak z rozmaitych odorów śmierci.
Poczwarka doszła do wniosku, że najgorsi są pacjenci, a zwłaszcza dzieci. Leżały bez słowa skargi na nagich, brudnych materacach, cuchnących potem, moczem i pleśnią, a ich rozdęte z głodu ciała trawiły choroby dawno już wytępione w Ameryce. Gapiły się na grupę gości bez zainteresowania i zrozumienia. Ich oczy wypełniał spokój pogodzenia się z losem.
Lepiej być dżokerem, pomyślała, choć nienawidziła tego, co wirus dzikiej karty uczynił z jej pięknym ongiś ciałem.
Nie była już w stanie dłużej znosić widoku cierpienia, na które nic nie można było poradzić. Opuściła szpital po przejściu przez pierwszy oddział i wróciła do czekającej kolumny samochodów. Kierowca dżipa, do którego przydzielono Poczwarkę, obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Kiedy czekali na pozostałych, nucił skoczną melodyjkę, od czasu do czasu śpiewając fałszywie po kreolsku kilka kluczowych fraz.
Tropikalne słońce mocno prażyło. Poczwarka, opatulona w płaszcz z kapturem, chroniący jej delikatne ciało i skórę przed palącymi promieniami, obserwowała grupkę dzieci bawiących się po drugiej stronie ulicy. Po jej plecach spływały strumienie potu i niemalże zazdrościła prawie gołym dzieciakom chłodu oraz swobody. Najwyraźniej próbowały coś wyłowić w głębinach biegnącego pod ulicą kanału. Minęła chwila, nim Poczwarka zrozumiała, co właściwie robią, ale gdy już to się stało, zazdrość ulotniła się bez śladu z jej myśli. Wyciągały wodę z kanału i wlewały ją do poobtłukiwanych, zardzewiałych garnków albo pudełek. Czasami przerywały na chwilę, by wypić mały łyczek.
Odwróciła wzrok, zadając sobie pytanie, czy nie popełniła błędu, przyłączając się do wędrownej trupy Tachiona. Gdy ją zaprosił, wydało się to jej dobrym pomysłem. Miała szansę wyruszyć w podróż dookoła świata na koszt rządu, a w dodatku nawiązać kontakty z wieloma ważnymi i wpływowymi ludźmi. Nie sposób przewidzieć, jakie interesujące informacje zbierze po drodze. Tak jest, pomyślała wtedy, że to świetny pomysł…
— No cóż, moja droga, gdybym nie widział go na własne oczy, powiedziałbym, że masz za słaby żołądek na takie rzeczy.
Uśmiechnęła się bez śladu wesołości, gdy Dorian Wilde wdrapał się do dżipa i usiadł obok niej. Nie miała nastroju na słuchanie sławnych powiedzonek poety.
— Nie spodziewałam się takiego traktowania — odparła z wypracowanym brytyjskim akcentem. Doktor Tachion, senator Hartmann, Hiram Worchester, wraz z grupą towarzyszących im ważnych i wpływowych polityków oraz asów, szli ku czekającym na nich limuzynom, podczas gdy Poczwarka, Wilde i inni ewidentni dżokerzy uczestniczący w podróży musieli siedzieć w brudnych, poobtłukiwanych dżipach podążających z tyłu kolumny.
— A powinnaś — rzekł Wilde. Był masywnym mężczyzną o delikatnych rysach twarzy tracących stopniowo atrakcyjność z powodu nadmiaru tłuszczu. Miał na sobie garnitur w stylu edwardiańskim, stanowczo potrzebujący wyprania i wyprasowania, zużył też tyle żelu pod prysznic o kwiatowym zapachu, że Poczwarka bardzo się cieszyła, że jadą otwartym samochodem. Mówiąc, machał ospale lewą ręką, a prawą trzymał w kieszeni marynarki. — W końcu dżokerzy są Murzynami świata. — Wydął usta i zerknął na kierowcę, który był czarny, podobnie jak dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców Haiti. — Na tej wyspie brzmi to ironicznie.
Poczwarka złapała za oparcie fotela kierowcy, gdy dżip zjechał nagle z krawężnika, podążając za resztą oddalającej się od szpitala kolumny. Ukrytą głęboko pod kapturem twarz dżokerki muskał chłodny powiew, ale resztę jej ciała zlewał pot. Przez całą, trwającą godzinę drogę przez wąskie, kręte ulice Port-au-Prince marzyła o zimnym drinku i długotrwałej, chłodnej kąpieli. Gdy wreszcie dotarli do Royal Haitian Hotel, wysiadła na ulicę, nim dżip zdążył się do końca zatrzymać, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w chłodnym holu. Niemal natychmiast otoczyło ją jednak morze ludzi gadających coś po kreolsku z błaganiem malującym się na twarzach. Nie rozumiała, co mówią żebracy, ale nie musiała znać ich języka, by dostrzec niedostatek i desperację w ich oczach, podartych ubraniach oraz wychudłych ciałach.
Tłum żebraków przycisnął ją do drzwi dżipa. Litość, którą w pierwszej chwili poczuła na widok ich nędzy, ustąpiła miejsca strachowi przywołanemu przez żałosne, błagalne głosy oraz dziesiątki wyciągających się ku niej chudych jak patyki rąk.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć albo zrobić, kierowca sięgnął do skrytki i wyciągnął z niej cienki kij, przypominający skrócony kij od miotły. Następnie wysiadł i zaczął okładać nim żebraków, wykrzykując krótkie, ostre frazy po kreolsku.
Poczwarka usłyszała i zobaczyła, jak chude ramię młodego chłopaka złamało się po pierwszym uderzeniu. Drugie rozcięło skórę na głowie staruszka, trzecie zaś okazało się niecelne, ponieważ ofiara zdążyła się uchylić.
Kierowca uniósł kij, by uderzyć raz jeszcze. Poczwarką, zwykle pełną ostrożnej rezerwy, zawładnął nagły gniew.
— Przestań! Przestań natychmiast! — zawołała, zwracając się ku niemu. Kaptur spadł z jej głowy pod wpływem nagłego ruchu, po raz pierwszy odsłaniając twarz dżokerki. A przynajmniej tę jej część, która była widoczna.
Skóra i ciało Poczwarki były przezroczyste jak szkło najwyższej jakości, pozbawione skaz i pęcherzyków. Poza mięśniami przylegającymi do czaszki i żuchwy widoczne były jedynie wargi — ciemnoczerwone plamy na tle błyszczącej czaszki. Oczy, unoszące się w pustych oczodołach, były błękitne jak skrawki nieba.
Kierowca wlepił w nią spojrzenie. Żebracy, których błagania przed chwilą zmieniły się w jęki strachu, umilkli jak jeden mąż, jakby niewidzialna ośmiornica zamknęła im usta swymi mackami. Cisza trwała przez kilka dobrych uderzeń serca.
— Madame Brigitte — wyszeptał wreszcie jeden z nich cichym, przepojonym bojaźnią głosem.
To imię szerzyło się w tłumie niczym szeptana inwokacja, aż wreszcie nawet ci, którzy tłoczyli się wokół innych pojazdów z kolumny, zaczęli wyciągać czyje, chcąc ją zobaczyć. Wcisnęła się w drzwi dżipa. Spojrzenia tłumu żebraków, pełne strachu, bojaźni i zachwytu, budziły w niej lęk. Żywy obraz trwał przez chwilę, nim kierowca rzucił ostrym tonem jakieś zdanie i machnął kijem. Tłum rozproszył się natychmiast, ale część nędzarzy obrzuciła jeszcze Poczwarkę pożegnalnymi spojrzeniami, w których lęk mieszał się z uniesieniem.
Poczwarka spojrzała na kierowcę. Był wysokim, czarnoskórym chudzielcem, miał na sobie tani, niedopasowany garnitur z niebieskiej serży oraz rozpiętą pod szyją koszulę. Gapił się ponuro na dżokerkę, ale ciemne okulary uniemożliwiały jej odczytanie wyrazu jego twarzy.
— Mówisz po angielsku? — zapytała.
— Oui. Trochę.
Usłyszała ostrą nutę strachu w jego głosie i zadała sobie pytanie, skąd się tam wzięła.
— Dlaczego ich biłeś?
Wzruszył ramionami.
— To wieśniacy. Hołota z prowincji. Przybywają do Port-au-Prince, by żerować na łaskawości osób takich jak pani. Kazałem im odejść.
— Mów głośno i miej przy sobie gruby kij — odezwał się z ironią w głosie siedzący na tylnym siedzeniu dżipa Wilde.
Poczwarka przeszyła go wściekłym spojrzeniem.
— Bardzo mi pomogłeś.
Ziewnął.
— Nie mam zwyczaju uczestniczyć w ulicznych bijatykach. To wulgarne.
Prychnęła pogardliwie i ponownie zwróciła się w stronę kierowcy.
— Kim jest „Madame Brigitte”? — zapytała.
Kierowca wzruszył ramionami w wyraźnie francuskim geście. Choć Haiti było politycznie niezależne od blisko dwóch stuleci, więzy kulturowe łączące je z Francją nadal się utrzymywały.
— To loa, żona Barona Samediego.
— Barona Samediego?
— To najpotężniejszy z loa. Pan i strażnik cmentarza. Władca skrzyżowania dróg.
— A co to są loa?
Zmarszczył brwi i ponownie wzruszył ramionami, tym razem niemal gniewnie.
— Loa to duch, fragment Boga, bardzo potężny i nadprzyrodzony.
— A ja jestem podobna do tej Madame Brigitte?
Nie odpowiedział, lecz nadal gapił się na nią zza ciemnych okularów. Pomimo tropikalnego upału Poczwarka poczuła, że po jej plecach przebiegł dreszcz. Czuła się naga, choć miała na sobie obszerny płaszcz. To nie była cielesna nagość. W gruncie rzeczy często pokazywała się publicznie półnago. To był jej prywatny obsceniczny gest pod adresem świata. Chciała się upewnić, że ci, którzy na nią patrzą, zobaczą to, co sama widziała, przeglądając się w lustrze. Miała poczucie duchowej nagości, jakby wszyscy gapiący się na nią ludzie starali się odkryć, kim jest, przeniknąć drogocenne tajemnice będące dla niej jedynymi maskami. Rozpaczliwie pragnęła skryć się przed tymi wścibskimi spojrzeniami, ale nie zamierzała od nich uciekać. Potrzebowała całej swej odwagi, całego spokoju, który mogła w sobie zebrać, by dojść do drzwi hotelu nienerwowym, miarowym krokiem.
Wewnątrz było chłodno i ciemno. Poczwarka przystanęła przy krześle o wysokim oparciu, wyglądającym, jakby wykonano je w ubiegłym stuleciu i odkurzono jakieś dziesięć lat temu. Zaczerpnęła głęboki, uspokajający oddech i wypuściła powoli powietrze z płuc.
— O co w tym wszystkim chodziło?
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Sokolica przygląda się jej z zatroskaniem w oczach. Skrzydlata kobieta jechała w jednej z limuzyn na czele kolumny, ale najwyraźniej widziała przedstawienie, które rozegrało się wokół dżipa Poczwarki. Piękne skrzydła o atłasowych piórach dodawały tylko egzotyki jej gibkiemu, opalonemu ciału. Poczwarka pomyślała, że powinno być łatwo jej zazdrościć. Wirus dzikiej karty dał Sokolicy sławę, popularność, a nawet własny program telewizyjny. Aska sprawiała jednak wrażenie szczerze zatroskanej i zaniepokojonej, a Poczwarka potrzebowała czyjegoś zrozumienia.
Nie mogła jednak wyjaśnić Sokolicy czegoś, co sama rozumiała tylko częściowo. Wzruszyła ramionami.
— O nic. — Rozejrzała się po holu, szybko wypełniającym się personelem towarzyszącym ich wyprawie. — Przydałoby mi się parę chwil spokoju. I coś do picia.
— Mnie też — zabrzmiał męski głos, zanim Sokolica zdążyła odpowiedzieć. — Znajdźmy jakiś bar, a zapoznam cię z niektórymi szczegółami dotyczącymi życia na Haiti.
Obie kobiety odwróciły się w stronę mężczyzny, który przemówił. Miał mniej więcej metr osiemdziesiąt i był silnie zbudowany. Wdział na siebie garnitur z cienkiej tkaniny, nieskazitelnie czysty i pięknie wyprasowany. Jego twarz miała w sobie coś dziwnego. Jej rysy nie pasowały do siebie. Podbródek był za długi, a nos zbyt szeroki. Oczy były różnobarwne i błyszczały za mocno. Poczwarka znała go wyłącznie z reputacji. Był asem Departamentu Sprawiedliwości, członkiem ekipy ochroniarzy przydzielonej przez Waszyngton do wyprawy Tachiona. Jakiś znający łacinę mądrala z Departamentu Sprawiedliwości nadał mu przydomek Carnifex. To spodobało się Billy’emu Rayowi. Był z niego prawdziwy twardziel.
— Nie rozumiem — odparła Poczwarka. Ray rozejrzał się po holu, poruszając nerwowo ustami.
— Znajdźmy bar i pogadajmy. Na osobności.
Poczwarka zerknęła na Sokolicę. Skrzydlata kobieta odczytała prośbę w jej oczach.
— Mogę wam towarzyszyć? — zapytała.
— Hej, oczywiście — odparł Ray, spoglądając z nieskrywanym podziwem na gibkie, opalone ciało Sokolicy oraz na letnią sukienkę w czarno-białe pasy, odsłaniającą tak znaczną jego część. Oblizał wargi. Poczwarka i Sokolica wymieniły pełne niedowierzania spojrzenia.
O tej porze dnia ruch w hotelowym barze nie był zbyt wielki. Znaleźli pusty stolik, otoczony innymi pustymi stolikami, i przekazali zamówienie odzianemu w czerwony uniform kelnerowi, który nie był w stanie zdecydować, na którą z kobiet się gapić. Wszyscy czekali w milczeniu do chwili, gdy wrócił z drinkami i Poczwarka wypiła odrobinę amaretto, które jej przyniósł.
— Wszystkie turystyczne broszury zapewniają, że Haiti to cholerny tropikalny raj — oznajmiła tonem wskazującym, że jej zdaniem broszury kłamią.
— Kochanie, zabiorę cię do raju — odparł Carnifex.
Poczwarka lubiła, gdy mężczyźni zwracali na nią uwagę. Czasami aż za bardzo. Uświadomiła sobie, że często wchodzi w związki z niewłaściwych powodów. Nawet Brennan (Yeoman, powiedziała sobie, Yeoman. Musi pamiętać, że nie powinna znać jego prawdziwego nazwiska) stał się jej kochankiem dlatego, że go do tego zmusiła. Była przekonana, że po prostu lubi poczucie władzy, panowania nad sytuacją, jakie ją ogarniało, gdy to mężczyźni przychodzili do niej. Dzięki swemu nawykowi nieustannej autoanalizy uświadamiała też sobie, że skłanianie ich do uprawiania miłości z jej ciałem było dla niej kolejnym sposobem na ukaranie czującego do niej odrazę świata. Ale Brennan (Yeoman, do cholery) nigdy nie uważał jej za odrażającą. Nigdy nie kazał jej gasić światła, zanim ją pocałował, i zawsze kochał się z nią z otwartymi oczami, patrzył, jak jej serce bije, płuca się poruszają, a oddech gromadzi się za zaciśniętymi mocno zębami…
Ray poruszył stopą pod stołem, dotykając jej stopy. To wyrwało ją z myśli o tym, co minęło. Uśmiechnęła się do niego leniwie, jej zęby błyszczały w równie błyszczącej czaszce. Ray miał w sobie coś niepokojącego. Za głośno mówił, zbyt często się uśmiechał, a jakaś część jego ciała — dłonie, stopy albo usta — zawsze się poruszała. Słynął z tego, że jest skłonny do przemocy. Poczwarka nie miała nic przeciwko przemocy, pod warunkiem że nie była ona skierowana przeciwko niej. Nie potrafiła już zliczyć, ilu ludzi Yeoman wysłał na tamten świat, odkąd przybył do miasta. Ale Yeoman — paradoksalnie — nie był gwałtownym człowiekiem, natomiast Ray ponoć miał skłonności do wpadania w szał. W porównaniu z Brennanem był egocentrycznym nudziarzem. Zadała sobie pytanie, czy od tej pory będzie porównywała wszystkich mężczyzn, których spotka, do swojego łucznika, i poczuła nagły przypływ irytacji połączonej z żalem.
— Mój drogi chłopcze, wątpię, byś potrafił mnie zabrać do najpaskudniejszej nory w najbiedniejszej części Dżokerowa, nie wspominając już o raju.
Sokolica stłumiła ironiczny uśmieszek i odwróciła wzrok. Poczwarka poczuła, że Billy cofnął stopę. Następnie wlepił w nią twarde, groźne spojrzenie. Miał już zamiar powiedzieć coś wrednego, ale przerwał mu doktor Tachion, który klapnął nagle na wolne krzesło obok Sokolicy. Poczwarka wyczytała z oczu Raya, że mężczyzna z pewnością nie zapomni jej tych słów.
— Moja droga.
Takizjanin pochylił się nad dłonią Sokolicy, ucałował ją i pozdrowił pozostałych skinieniem głowy. Powszechnie wiedziano, że podoba mu się skrzydlata celebrytka, ale przecież to samo dotyczyło większości mężczyzn. Tachion miał jednak wystarczająco wiele pewności siebie, by kontynuować swe wysiłki, a także uporu potrzebnego, by nie dać za wygraną pomimo licznych uprzejmych odmów Sokolicy.
— Jak się udało spotkanie z doktorem Tessierem? — zapytała skrzydlata kobieta, wysuwając delikatnie dłoń z uścisku Takizjanina, który wyraźnie nie miał ochoty jej puścić.
Tachion zmarszczył brwi — Poczwarka nie potrafiła określić, czy z powodu rozczarowania uporczywym chłodem Sokolicy, czy na wspomnienie wizyty w haitańskim szpitalu.
— To było okropne — wyszeptał. — Po prostu okropne. — Zauważył kelnera i przywołał go skinieniem. — Proszę mi przynieść coś chłodnego z mnóstwem rumu. — Rozejrzał się wokół. — Ktoś jeszcze coś chce?
Poczwarka stuknęła pociągniętym czerwonym lakierem paznokciem — wyglądał jak płatek róży unoszony na kości — o pusty kieliszek po likierze.
— Tak. Więcej czego?
— Amaretto.
— Amaretto dla pani.
Kelner podszedł ostrożnie do Poczwarki i podniósł stojący przed nią kieliszek, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Wyczuwała jego strach. Było na swój sposób zabawne, że ktoś mógł się jej bać, ale gniewało to ją w niemal równym stopniu, jak poczucie winy, które widziała w oczach Tachiona, gdy tylko na nią spojrzał.
Takizjanin teatralnym gestem przeczesał palcami długie, rude włosy.
— Nie zauważyłem zbyt wielu przypadków zarażenia wirusem dzikiej karty. — Przerwał i westchnął głośno. — Sam Tessier również nie przejmował się tym zbytnio. Ale cała reszta… na Ideał, cała reszta…?
— Co masz na myśli? — zapytała Sokolica.
— Byłaś tam. Szpital był zatłoczony jak bar w Dżokerowie w sobotni wieczór. Warunki sanitarne również były podobne. Chorzy na tyfus leżeli obok chorych na gruźlicę, słoniowacinę i AIDS, a także pacjentów cierpiących na pół setki innych chorób, których w całym cywilizowanym świecie od dawna już się nie spotyka. Podczas mojej prywatnej rozmowy z administratorem szpitala dwukrotnie wyłączono prąd. Próbowałem zadzwonić do hotelu, ale telefony nie działały. Doktor Tessier powiedział mi, że brakuje im krwi, antybiotyków, środków przeciwbólowych i właściwie prawie wszystkich leków. Na szczęście Tessier i inni lekarze po mistrzowsku opanowali sztukę wykorzystywania leczniczych właściwości haitańskiej flory. Tessier pokazał mi parę rzeczy, których potrafi dokonać za pomocą wyciągów ze zwykłych ziół. To było naprawdę nadzwyczajne. Ktoś powinien napisać artykuł o lekach, które udało im się wyprodukować. Niektóre z ich odkryć zasługują na uwagę szerokiego świata. Jednakże mimo swych wysiłków i poświęcenia nadal przegrywają tę walkę. — Kelner przyniósł Tachionowi drinka w wysokim, smukłym kieliszku, ozdobionego plasterkami świeżych owoców oraz papierową parasolką. Takizjanin wyrzucił wszystkie dodatki i przełknął połowę zawartości kieliszka jednym haustem. — Nigdy nie widziałem tak wiele nędzy i cierpienia.
— Witaj w Trzecim Świecie — rzekł Ray.
— W rzeczy samej.
Tachion dopił drinka i wlepił w Poczwarkę spojrzenie liliowych oczu.
— Co to było za zamieszanie przed hotelem?
Dżokerka wzruszyła ramionami.
— Kierowca zaczął okładać żebraków kijem…
— Cocomacaque.
— Słucham? — zapytał Tachion, zwracając się w stronę Raya.
— To się nazywa coco macaque. Naoliwiona laska, twarda jak żelazna sztaba. Paskudna broń. — W głosie Carnifexa pobrzmiewała aprobata. — Tonton Macoute takie noszą.
— Kto? — zapytały trzy głosy jednocześnie.
Ray rozciągnął usta w uśmiechu, dumny z tego, że przerasta ich wiedzą.
— Tonton Macoute. Tak ich nazywają chłopi. To znaczy mniej więcej „straszydła”. Oficjalna nazwa brzmi VSN, Volontaires de la Securitate Nationale. — Miał okropny akcent. — To tajna policja Duvaliera. Dowodzi nimi człowiek znany jako Charlemagne Calixte. Jest czarny jak wnętrze kopalni węgla o północy i brzydki jak grzech. Ktoś próbował go kiedyś otruć. Przeżył, ale na twarzy pozostały mu straszliwe blizny. Tylko dzięki niemu Baby Doc nadal pozostaje u władzy.
— Duvalier wyznaczył agentów swej tajnej policji na naszych szoferów? — zdumiał się Tachion. — A w jakim celu?
Ray spojrzał na niego jak na dziecko.
— Żeby mogli nas obserwować. Oni śledzą wszystkich. Na tym polega ich praca. — Parsknął nagłym, warkliwym śmiechem. — Łatwo ich rozpoznać. Wszyscy noszą ciemne okulary i niebieskie garnitury. To poniekąd symbol ich urzędu. Jeden z nich tam siedzi.
Carnifex wskazał na przeciwległy kąt sali. Tonton Macoute siedział sam za stolikiem. Przed nim stały butelka rumu i wypełniony do połowy kieliszek. Choć pomieszczenie było słabo oświetlone, mężczyzna miał na nosie ciemne okulary. Jego niebieski garnitur był równie niechlujny jak stroje noszone przez Doriana Wilde’a.
— Zajmę się tym — odezwał się Tachion pełnym oburzenia głosem. Zaczął się podnosić, ale opadł z powrotem na krzesło, gdy potężnie zbudowany, łypiący groźnie spode łba mężczyzna wszedł do baru i ruszył wprost do ich stolika.
— To on — wyszeptał Ray. — Charlemagne Calixte.
Nie musiał im tego mówić. Calixte miał bardzo ciemną skórę i był wyższy oraz szerszy w barach niż większość Haitańczyków, jakich Poczwarka do tej pory widziała. A także brzydszy. Jego krótkie, wełniste włosy upstrzyły plamki bieli, oczy ukrywał za ciemnymi okularami, a większą część prawej połowy jego twarzy pokrywała pomarszczona tkanka bliznowata. Jego postawa i zachowanie wyrażały władzę, pewność siebie i bezlitosną skuteczność.
— Bonjour — przywitał ich z płytkim, precyzyjnym ukłonem. Głos miał niski i obrzydliwie chrapliwy, jakby trucizna, która pożarła mu połowę twarzy, uszkodziła również język i podniebienie.
— Bonjour — odparł Tachion w imieniu ich wszystkich, kłaniając się o milimetr płycej, niż zrobił to Calixte.
— Nazywam się Charlemagne Calixte — przedstawił się mężczyzna chropawym głosem odrobinę głośniejszym od szeptu. — Dożywotni prezydent Duvalier nakazał mi zapewnić wam bezpieczeństwo podczas waszego pobytu na tej wyspie.
— Niech pan do nas dołączy — zasugerował Tachion, wskazując puste krzesło.
Calixte potrząsnął głową z taką samą precyzją, z jaką się ukłonił.
— Niestety, nie mogę, msie Tachion. Mam po południu ważne spotkanie. Wpadłem tylko na chwilę, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku po tym niefortunnym incydencie przed hotelem.
Mówiąc te słowa, patrzył prosto na Poczwarkę.
— Absolutnie wszystko — zapewnił Tachion, zanim zdążyła mu odpowiedzieć. — Chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, dlaczego Tomtom…
— Tonton — poprawił go Ray.
Takizjanin zerknął na niego.
— Oczywiście. Tonton, czy jak ich tam zwał, to znaczy pańscy ludzie, nas obserwują.
Calixte obrzucił go spojrzeniem pełnym uprzejmego zdumienia.
— Ależ po to, by uchronić was przed takimi zajściami jak to dzisiejsze.
— Uchronić? — obruszyła się Poczwarka. — On mnie nie chronił, tylko bił żebraków.
Calixte wlepił w nią spojrzenie.
— Ci ludzie mogli wyglądać jak żebracy, ale do miasta przybyło ostatnio wiele niepożądanych elementów. — Rozejrzał się po niemal pustej sali. — No wiecie, chodzi mi o komunistyczne elementy — dodał ledwie słyszalnym szeptem. — Komuniści są niezadowoleni z postępowych rządów dożywotniego prezydenta Duvaliera i grożą, że je obalą. Ci „żebracy” z pewnością byli komunistycznymi agitatorami próbującymi wywołać incydent.
Poczwarka milczała, zdając sobie sprawę, że jej słowa i tak niczego by nie zmieniły. Tachion również miał niezadowoloną minę, ale postanowił nie drążyć tematu. W końcu spędzą tu tylko jeden dzień, zanim wyruszą do Dominikany, położonej na drugim końcu wyspy.
— Mam także was poinformować, że na dzisiejszej kolacji w Palais National obowiązują stroje wieczorowe.
— A po kolacji? — zapytał Ray, wlepiając w Calixte’a szczere spojrzenie.
— Słucham?
— Czy przewidziano też coś na po kolacji?
— Ależ oczywiście. Przygotowano kilka atrakcji. Zakupy wyrobów miejscowego rękodzielnictwa na Marché de Fer, Żelaznym Rynku. Musée National będzie otwarte do późna dla tych, którzy zechcą zapoznać się z naszym dziedzictwem. Mamy tam kotwicę „Santa Marii”, która przybiła do naszych brzegów podczas pierwszej wyprawy Kolumba do Nowego Świata. Oczywiście, odbędą się też gale w kilku naszych sławnych na całym świecie klubach nocnych. A osobom zainteresowanym naszymi bardziej egzotycznymi zwyczajami możemy zaproponować wycieczkę do hounfour.
— Hounfour? — zapytała Sokolica.
— Oui. Świątyni. Kościoła. Kościoła voodoo.
— To brzmi interesująco — przyznała Poczwarka.
— Z pewnością będzie ciekawsze niż oglądanie kotwic — poparł ją z dezynwolturą Ray.
Calixte uśmiechnął się, ale jego wesołość kończyła się na ustach.
— Jak pan uważa, msie. Muszę już iść.
— A co z tymi policjantami? — zapytał Tachion.
— Nadal będą was strzegli — odparł lekceważącym tonem Calixte i oddalił się.
— Nie musicie się nimi przejmować, dopóki jestem przy was — zapewnił Ray, przybierając świadomie heroiczną pozę. Zerknął na Sokolicę, która wpatrywała się w drinka.
Poczwarka żałowała, że nie może się czuć tak pewna siebie jak Ray. Tonton Macoute, siedzący w kącie sali, przyglądał się im zza ciemnych okularów ze spokojną cierpliwością węża. Spokojną i złowrogą. Poczwarka nie uwierzyła, że jest tu po to, by ich ochraniać. Nawet przez jedną sekundę.
♥♦♠♣
Ti Malice szczególnie lubił wrażenia związane z seksem. Gdy miał ochotę na podobne doznania, z reguły dosiadał kobiety, ponieważ potrafiły one — zwłaszcza te wprawione w sztuce samozaspokajania — podtrzymywać stan przyjemności znacznie dłużej niż jego wierzchowce płci męskiej. Rzecz jasna, istniały odcienie i niuanse seksualnych wrażeń, niekiedy delikatne jak pociągnięcie jedwabiu po wrażliwej sutce, w innych zaś chwilach dobitne jak eksplozja orgazmu u duszonego mężczyzny. Różne wierzchowce były biegłe w rozmaitych praktykach.
Tego popołudnia nie miał ochoty na nic szczególnie egzotycznego, przytwierdził się więc do młodej kobiety obdarzonej szczególnie wrażliwym dotykiem. Gdy cieszył się tym, jak ona cieszyła się sobą, przyszedł jego wierzchowiec z meldunkiem.
— Wszyscy zjedzą dziś kolację, a potem grupa się podzieli, by obejrzeć rozmaite atrakcje. Nie powinno być trudno zdobyć jednego z nich. Albo i więcej.
Całkiem dobrze rozumiał słowa wierzchowca. W końcu to był ich świat i musiał się przystosować do niektórych jego aspektów, na przykład nauczyć się przypisywać znaczenie słowom płynącym z ich ust. Rzecz jasna, nie mógł odpowiedzieć słownie, nawet gdyby chciał. Po pierwsze, jego wargi, język i podniebienie nie były odpowiednio ukształtowane, a po drugie jego usta były i zawsze musiały być przytwierdzone do boku szyi wierzchowca, a wąska, pusta rura języka wnikała do tętnicy szyjnej.
Dobrze jednak znał swoje wierzchowce i z łatwością potrafił odczytać ich potrzeby. Na przykład ten, który przyniósł wiadomość, miał dwie. Jego oczy skupiły się na nagości gibkiej kobiety zajętej sprawianiem sobie przyjemności, ale pragnął również jego pocałunku.
Ti Malice machnął bladą, chudą rączką. Wierzchowiec zbliżył się z radością, ściągnął spodnie i wlazł na kobietę. Kiedy w nią wszedł, stęknęła gwałtownie.
Wzdłuż języka dżokera spłynął strumień śliny, który wniknął do tętnicy szyjnej wierzchowca, zamykając otwór. Ti Malice wdrapał się ostrożnie na plecy mężczyzny na podobieństwo kruchej, białoskórej małpy, objął jego ramiona i wsunął język na miejsce tuż poniżej skupiska tkanki bliznowatej z boku szyi.
Mężczyzna chrząknął z przyjemnością większą niż seksualna, gdy dżoker wprowadził trochę jego krwi do swego ciała, by zdobyć potrzebny mu do życia tlen i substancje odżywcze. Jechał na grzbiecie mężczyzny, gdy ten ujeżdżał kobietę. Wszystkich troje połączyły łańcuchy niewysłowionej rozkoszy.
Wtem tętnica szyjna żeńskiego wierzchowca eksplodowała niespodziewanie, co niekiedy się zdarzało. Wszystkich troje zalała pulsująca fontanna krwi — ciepłej, lepkiej i czerwonej. Nie przerwali jednak. To było nadzwyczaj ekscytujące i przyjemne doświadczenie. Gdy było już po wszystkim, uświadomił sobie, że będzie mu brakowało żeńskiego wierzchowca, który miał niewiarygodnie wrażliwą skórę. Żal złagodziła jednak niecierpliwość.
Niecierpliwość na myśl o nowych wierzchowcach, obdarzonych nadzwyczajnymi umiejętnościami.
II
Palais National dominował nad północnym końcem wielkiego placu położonego nieopodal centrum Port-au-Prince. Architekt oparł projekt na założeniach waszyngtońskiego Kapitolu. Zaprojektowany przez niego budynek miał taki sam portyk z kolumnami, długą białą fasadę oraz centralną kopułę. Naprzeciwko, na południowym końcu placu, znajdowało się coś, co wyglądało na koszary, i rzeczywiście nimi było.
Wnętrze pałacu ostro kontrastowało ze wszystkim, co Poczwarka widziała w Haiti. Można je było opisać tylko jako bogate. Na podłogach leżały grube dywany o długim, gęstym włosiu, wszystkie meble i ozdoby w korytarzu, którym prowadzili ich gwardziści w zdobnych mundurach, były autentycznymi antykami, a żyrandole pod wysokimi kopułami sufitów wykonano z pięknie ciętego kryształu.
Dożywotni prezydent Jean Claude Duvalier i jego żona, madame Michele Duvalier, czekali, gotowi ich przywitać, razem z innymi haitańskimi dygnitarzami i urzędnikami rządowymi. Baby Doc Duvalier, który odziedziczył władzę nad Haiti w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym, gdy umarł jego ojciec, François „Papa Doc” Duvalier, wyglądał jak gruby chłopak, który wyrósł z za ciasnego smokingu. Poczwarce wydał się raczej naburmuszony niż inteligentny, raczej chciwy niż sprytny. Trudno było sobie wyobrazić, w jaki sposób utrzymuje władzę w kraju ewidentnie stojącym na skraju całkowitej ruiny.
Tachion, odziany w absurdalny brzoskwiniowy smoking z gniecionego weluru, stanął po prawej stronie Duvaliera, by przedstawić go swym towarzyszom podróży. Gdy przyszła kolej na Poczwarkę, Baby Doc ujął ją za rękę i wpatrzył się w nią jak mały chłopiec zafascynowany nową zabawką. Wyszeptał uprzejmie coś po francusku i nie przestawał się na nią gapić, gdy przesuwała się wzdłuż kolejki.
Obok prezydenta stała Michele Duvalier, cechująca się wystudiowanym wyglądem supermodelki. Była wysoka, szczupła i miała bardzo jasną cerę. Nosiła nieskazitelny makijaż, a jej suknia była najnowszym dziełem któregoś ze sławnych projektantów mody. W uszach, na szyi i na nadgarstkach kobieta miała mnóstwo drogiej, krzykliwej biżuterii. Sumy, jakie wydawała na stroje, wzbudziły podziw Poczwarki, lecz z pewnością nie można było tego powiedzieć o jej guście.
Gdy dżokerka podeszła bliżej, Michele Duvalier cofnęła się o krok i skinęła głową w zimnym, precyzyjnym co do milimetra geście. Nie podała jej ręki. Poczwarka odpowiedziała skróconym dygnięciem i ruszyła w dalszą drogę. Suka — pomyślała.
Następny był Calixte, demonstrujący w ten sposób swą wysoką pozycję w reżimie Duvaliera. Nic nie powiedział Poczwarce i w żaden sposób nie okazał, że w ogóle ją dostrzega, czuła jednak na sobie jego spojrzenie aż do końca kolejki. To było bardzo niepokojące wrażenie, kolejny przykład władzy i charyzmy Calixte’a. Zastanawiała się, dlaczego tolerował obecność marionetki, jaką był Duvalier.
Reszta kolejki połączyła się dla niej w dezorientujący chaos twarzy oraz uścisków dłoni. Na koniec Poczwarka dotarła do drzwi prowadzących do ogromnej sali jadalnej. Długie, drewniane stoły nakryto płóciennymi obrusami, sztućce były srebrne, a pośrodku ustawiono wazony z wonnymi orchideami i różami. Gdy już zaprowadzono ją do przydzielonego jej krzesła, przekonała się, że razem z innymi dżokerami — Xavierem Desmondem, Ojcem Kałamarnicą, Trollem i Dorianem Wilde’em — siedzi u samego końca stołu. Szeptano, że madame Duvalier zażądała, by posadzono ich jak najdalej od niej, żeby widok dżokerów nie popsuł jej apetytu.
Jednakże gdy podano wino oraz rybę („płazą ruż”, jak mówił kelner, lucjana czerwonego ze świeżą fasolką szparagową i smażonymi ziemniakami), Dorian Wilde wstał i wyrecytował improwizowaną, w wykalkulowany sposób przesadną odę na cześć madame Duvalier, cały czas gestykulując masą drżących, wijących się, ociekających śluzem macek, jaką była jego prawa dłoń. Twarz prezydentowej przybrała barwę zieleni tylko nieco mniej jadowitej niż maź skapująca z witek Wilde’a. Zauważono, że od tej chwili Michele Duvalier jadła bardzo niewiele. Gregg Hartmann, siedzący razem z innymi VIP-ami obok Duvalierów, kazał swemu dobermanowi, Billy’emu Rayowi, zaprowadzić Wilde’a z powrotem na miejsce. Od tej chwili kolacja przebiegała w spokojniejszy, bardziej nudny sposób.
Po ostatnim daniu podano alkohole i goście podzielili się na małe, pogrążone w rozmowie grupki. Kopacz Downs podszedł do Poczwarki, podsuwając jej aparat fotograficzny pod samą twarz.
— Mogę cię prosić o uśmiech, Poczwarko? Czy może raczej powinienem powiedzieć Debro-Jo? Czy zechciałabyś opowiedzieć moim czytelnikom, jak to się stało, że rodowita mieszkanka Tulsy w stanie Oklahoma mówi z brytyjskim akcentem?
Poczwarka uśmiechnęła się nerwowo, ukrywając szok i gniew, które poczuła. Znał jej tożsamość! Wniknął w jej przeszłość, poznał jej najstaranniej skrywaną, choć nie najważniejszą tajemnicę. Jak tego dokonał? — zadała sobie pytanie. Co jeszcze wie? Rozejrzała się wokół, ale najwyraźniej nikt nie poświęcał im najmniejszej uwagi. Najbliżej stali Billy Ray i Asta Lenser, aska-baletnica zwana Fantazją, oboje jednak sprawiali wrażenie zaabsorbowanych swą małą konfrontacją. Billy położył dłoń na jej chudym boku i przyciągnął ją do siebie. Fantazja rozciągnęła powoli usta w enigmatycznym uśmieszku. Poczwarka ponownie przeniosła swą uwagą na Kopacza.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparła, z wysiłkiem maskując gniew.
Kopacz uśmiechnął się do niej. Był niechlujnym mężczyzną o pożółkłej cerze. Poczwarka kontaktowała się z nim w przeszłości i wiedziała, że gdy raz coś zwęszy, nigdy nie daje za wygraną, zwłaszcza gdy chodziło o sensacyjny bądź skandalizujący materiał.
— Spokojnie, panno Jory. Wszystko to jest w twoim wniosku paszportowym.