Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przerażający obraz Rosji we władaniu służb specjalnych.
Jak to się stało, że Rosja wróciła w koleiny ZSRR? Jak doszło do tego, że Czeczeni, do niedawna uważani za szlachetny naród walczący o wolność, dziś są traktowani jak banda terrorystów? Jak to możliwe, że bezbarwny dyrektor Federalnej Służby Bezpieczeństwa został prezydentem? Autorzy tej zakazanej w Rosji książki dowodzą, że wszystko zaczęło się w 1994 r. od rozpętanej przez rosyjskie służby specjalne, a przypisywanej Czeczenom kampanii terrorystycznej, która poprzedziła pierwszą wojnę czeczeńską i wybory prezydenckie. I że seria ataków bombowych na budynki mieszkalne w 1999 r., przed drugą wojną w Czeczenii i kolejnymi wyborami, była dalszym ciągiem tego krwawego scenariusza, który doprowadził do sterroryzowania Rosjan i wyniósł do władzy ludzi dawnego KGB.
Autorzy, doświadczony oficer radzieckich i rosyjskich służb specjalnych oraz wybitny historyk, przytaczają na poparcie tej tezy rozliczne, mocne dowody. Ich świadectwo jest tym bardziej przekonujące, że jeden z nich za nie zginął.
Umierał dwadzieścia trzy dni. Jego silny, wysportowany organizm długo opierał się truciźnie zabić. Dopiero 13 listopada sprowadzono specjalistę, a ten stwierdził, że pacjent cierpi na chorobę popromienną. Przeniesiono go na specjalistyczny oddział szpitala uniwersyteckiego. Przez dziewięć godzin przesłuchiwał go, z pomocą tłumacza, inspektor Brent Hyatt ze Scotland Yardu. Gdy zapytał Litwinienkę, kogo on podejrzewa o zlecenie otrucia, usłyszał, że prezydenta Rosji”. – z posłowia Krystyny Kurczab-Redlich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Aleksander Litwinienko został otruty w listopadzie 2006 roku w Londynie. Lata po jego śmierci wciąż coś nie pozwala nam o nim zapomnieć, postawić kropki na końcu historii jego życia. Co to takiego?
To niewiarygodne, lecz prawdziwe, że kiedy Litwinienko żył, nie został wysłuchany. Udzielił mnóstwa wywiadów, z których większość była publikowana w rosyjskiej prasie emigracyjnej, ale nie zostały zauważone przez główne wydawnictwa na Zachodzie i przez ekspertów od spraw rosyjskich. Naszej książki Wysadzić Rosję, opublikowanej w specjalnym numerze „Nowej Gaziety” w sierpniu 2001 r. w Moskwie, nie dostrzegł żaden zagraniczny wydawca. Do dziś ukazała się jednak w każdym cywilizowanym kraju na świecie. I tak ci, którzy nigdy nie słyszeli o Litwinience za jego życia, ze szczegółami pamiętają historię jego śmierci. Dlaczego?
Wraz ze śmiercią Litwinienki zaczęło się otwierać wiele małych drzwiczek w tajemniczej szkatułce, o której pisał i mówił. To, co wielu uważało za fantazje, okazało się przykrą rzeczywistością i, po prawdzie, jedynie wierzchołkiem niebotycznej i przerażającej góry lodowej, jaką jest rosyjska służba bezpieczeństwa. Ten konglomerat, który pozostawał w cieniu rządów sowieckich, teraz ma w posiadaniu Rosję i zarządza nią niczym spółką akcyjną – „korporacją”, która wypłaca dywidendy, bazuje na procencie udziałów tego czy tamtego akcjonariusza i której akcje są rozdzielane między polityków i oficjeli – większość z nich to funkcjonariusze FSB i innych służb – lub nabywane przez rosyjskich miliarderów, z których wielu to byli pracownicy lub agenci służb bezpieczeństwa. Jest rzeczą oczywistą, że w takim systemie największym wpływem cieszy się głowa zarządu „korporacji” – prezydent Rosji Władimir Putin. Nie jest niespodzianką, że on również był funkcjonariuszem KGB w stopniu pułkownika oraz stał na czele Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB).
Taki właśnie jest pejzaż, na którego tle popełniono niespodziewane i tajemnicze morderstwo Litwinienki. To jednak nie było zwykłe zabójstwo, lecz rozdzierająca publiczna egzekucja na oczach całego świata.
W grudniu 2012 roku, podczas wstępnego wysłuchania poprzedzającego śledztwo związane ze śmiercią Litwinienki, prawnik Mariny Litwinienko, wdowy po Aleksandrze, stwierdził, że „pan Litwinienko przez wiele lat był regularnym oraz opłacanym agentem i pracownikiem MI6, miał również oficera prowadzącego o pseudonimie Martin”. Dodał też, że na polecenie MI6 Litwinienko pracował także dla hiszpańskiego wywiadu z oficerem o imieniu Uri. Litwinienko dostarczał Hiszpanom informacje o zorganizowanych grupach przestępczych oraz działalności rosyjskiej mafii w Hiszpanii. Emmerson stwierdził, że w śledztwie powinno się wziąć pod uwagę, czy MI6 zawiodło, jeśli chodzi o obowiązek ochrony Litwinienki w obliczu „realnego i bezpośredniego zagrożenia życia”. Zasugerował, że istniał „rozszerzony obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa podczas zlecanych niebezpiecznych zadań z udziałem agentów zagranicznych wywiadów, który to obowiązek spoczywał na brytyjskim rządzie” („Guardian”, 14 grudnia 2012).
Jeśli FSB zdobyła informacje, że Litwinienko nawiązał stałą współpracę z brytyjskim i hiszpańskim wywiadem, to dla Moskwy mógłby to być główny argument przemawiający za eliminacją Aleksandra. Dlatego nieistotne jest, czy Litwinienko naprawdę pracował dla MI6 i pobierał tam regularną pensję, czy tylko tak to wyglądało dla paranoicznej FSB. Moskwa przyjęła, że Litwinienko ją zdradził. Praca w Londynie dla zbiegłego oligarchy Bieriezowskiego to jedna sprawa. Całkiem inną sprawą zaś była praca dla służb bezpieczeństwa innych państw. Dla byłego funkcjonariusza KGB/FSB współpraca z obcym wywiadem była podstawą do wyroku śmierci. Dlaczego jednak rosyjski wywiad wybrał tak skomplikowany sposób zamordowania Litwinienki jak radioaktywna trucizna?
Niestety, w sprawie Aleksandra Litwinienki nie ma nic niespodziewanego, nic zaskakującego i nic nowego. Mówiąc dokładniej: niespodziewane było to, że trzymał się życia dłużej niż inni – 23 dni – co umożliwiło nie tylko ustalenie przyczyny śmierci, ale również określenie natury substancji, którą został otruty; zaskakujące było to, że do morderstwa po raz kolejny doszło w Londynie, stolicy silnego i ważnego europejskiego kraju; nowe były sprawozdania telewizyjne z ostatnich dni Litwinienki, które obiegły cały świat. W rezultacie dzisiaj nawet dzieci, które nie uczyły się o układzie okresowym pierwiastków, znają polon 210.
Tal jest srebrzystym metalem, miękkim i plastycznym. Ta niezwykle toksyczna substancja chemiczna bywa nazywana „bronią morderców” w powieściach detektywistycznych i historii współczesnej. Tal nie ma smaku i zapachu, co czyni go użytecznym dla zabójców: to trucizna, której nie można wyczuć. Zatrucie talem jest jednym z bardziej niebezpiecznych, ponieważ jego objawy u ofiary przypominają infekcję, z którą lekarze umieją sobie radzić. Skutki jej działania zostają zdiagnozowane jako grypa lub zapalenie płuc. Zapisywane zazwyczaj w takim przypadku antybiotyki nie pomagają, a choroba postępuje. Tal zabija powoli, lecz nieuchronnie. Wszystko zależy od dawki. Jedynym znanym antidotum jest tak zwany błękit pruski.
By zrozumieć, jak FSB wykorzystuje trucizny w morderczych celach, należy zaznaczyć, że takie radioaktywne substancje jak polon 210, którym otruto Aleksandra Litwinienkę, wytwarzają tal jako produkt uboczny rozpadu. To właśnie tal wykrywają eksperci. Zazwyczaj nie dowiadujemy się, czy ofiara została otruta talem, czy użyto bardziej wyrafinowanej trucizny, jak np. polonu 210. W Rosji na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć jedynie FSB, która kontroluje tajne laboratoria produkujące toksyny, a w jej interesie nie leży upublicznianie takich informacji. Poza Rosją podejrzenia dotyczące użycia radioaktywnych substancji nie pojawiły się przed listopadem 2006 roku, nie było tam więc sprzętu do wykrywania ich obecności w organizmie.
Tymczasem sowieckie/rosyjskie służby używały radioaktywnych trucizn od dziesięcioleci. Pierwszy udokumentowany przypadek związany jest ze sprawą Nikołaja Chochłowa, kapitana sowieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego.
Chochłow urodził się w 1922 roku w Niżnim Nowogrodzie i pracował w wywiadzie zagranicznym. W 1943 roku w okupowanym przez Niemców Mińsku wziął udział w operacji mającej na celu zabicie Wilhelma Kubego, gauleitera Białorusi. Następnie stacjonował jako rezydent w Rumunii i Austrii. W marcu 1952 roku Chochłow przygotowywał się do kolejnego zadania: zabicia Aleksandra Kierenskiego, byłego szefa rosyjskiego Rządu Tymczasowego, mieszkającego wtedy za granicą. Jednak po śmierci Stalina w 1953 roku Chochłow został wezwany do Moskwy i poinformowany, że operacja została odwołana. Zamiast tego w 1954 roku został oddelegowany do zorganizowania zamachu na mieszkających we Frankfurcie Gieorgija Okołowicza i Władimira Poremskiego, członków Ludowo-Pracowniczego Związku Rosyjskich Solidarystów (NTS), emigracyjnej organizacji antykomunistycznej. Chochłow nie wykonał jednak tego zadania. Przyjechał do mieszkania Okołowicza i powiedział mu, że został przysłany, by zorganizować zabójstwo liderów NTS. Tak oto operacja wyeliminowania Okołowicza i Poremskiego zakończyła się fiaskiem.
Chochłow zdezerterował i został przez Moskwę skazany na śmierć za zdradę. 15 września 1957 roku, krótko po opublikowaniu swoich wspomnień, zemdlał podczas konferencji w Palmengarten we Frankfurcie, corocznie organizowanej przez NTS. Wypił odrobinę kawy z filiżanki przyniesionej na jego polecenie przez obsługę, usłyszał jednak, że rozpoczyna się interesująca mowa, i pobiegł na salę, nie dopiwszy napoju. Lekarz ze szpitala uniwersyteckiego, do którego Chochłow został przewieziony, podejrzewał zatrucie. Po pięciu dniach na twarzy i całym ciele Chochłowa pojawiły się brązowe pręgi, czarne plamy i niebieskie ślady. Z oczu zaczął się sączyć kleisty płyn, w porach ciała pojawiła się krew, jego skóra wyschła, napięła się i wdała się infekcja. Od najlżejszego nawet dotyku wypadały mu kępy włosów. Popękała mu skóra, a tam, gdzie jest wyjątkowo delikatna, jak za uszami i pod oczami, nieustannie się sączyła krew, więc Chochłow musiał ją ciągle ocierać chusteczkami. Nie mógł zostać zabandażowany, ponieważ opatrunki zrywały strupy i ponownie otwierały rany na ciele. Krew tak błyskawicznie się rozkładała, że lekarze nie potrafili tego zrozumieć. Badania przeprowadzone 22 września wykryły, że białe krwinki są szybko i nieodwracalnie niszczone, a ich poziom spadł z 7000 do 700. Przestały funkcjonować gruczoły ślinowe. Pobrano próbkę szpiku kostnego. Okazało się, że duża część komórek wytwarzających krwinki jest martwa. W błonę śluzową ust, gardła i przełyku wdała się martwica. Jedzenie, picie, a nawet mówienie stały się dla pacjenta bardzo trudne.
Chochłow został przeniesiony do amerykańskiego wojskowego szpitala we Frankfurcie. Leczyło go tam sześciu lekarzy. Otrzymywał zastrzyki kortyzonu, witamin, sterydów i eksperymentalnych leków, był utrzymywany przy życiu dzięki odżywianiu dożylnemu i praktycznie nieprzerwanym transfuzjom krwi. W pogotowiu zawsze był anestezjolog, żeby ulżyć cierpieniom Chochłowa. Usta, całkowicie pozbawione śliny, płukano mu specjalnymi roztworami. Różni specjaliści konsultowali jego przypadek. Do Frankfurtu szybko ściągano nowe leki. Po trzech tygodniach stan Chochłowa zaczął się poprawiać. Niedługo potem opuścił szpital, choć jeszcze przez wiele miesięcy był całkowicie łysy i pokryty bliznami. Wtedy została już ustalona diagnoza: zatrucie talem. Jakiś czas później sławny amerykański toksykolog z Nowego Jorku studiował historię choroby Chochłowa i doszedł do wniosku, że został on zatruty talem radioaktywnym. To była pierwsza wzmianka na temat wykorzystania radioaktywnych trucizn przez KGB.
Dezercja Chochłowa i nieudana próba jego otrucia nie były jedynymi niepowodzeniami KGB za granicą. Właściwie praca zagranicznych placówek KGB zawsze była kombinacją sukcesów i porażek. 9 października 1957 roku w Monachium Bohdan Staszynski wystrzelił, za pomocą specjalnie zaprojektowanej rurki, kapsułkę z trucizną – kwasem cyjanowodorowym – w twarz jednego z liderów ukraińskiej społeczności emigracyjnej, Łwa Rebeta, w budynku, w którym mieszkała ofiara. Rebet zmarł na miejscu. Autopsja wykazała, że przyczyną śmierci był atak serca. Dwa lata później, 15 października 1959 roku, w Monachium, Staszynski powtórzył tę operację, strzelając wypełnioną cyjanowodorem kapsułką w twarz lidera ukraińskich nacjonalistów Stepana Bandery. On również zginął na miejscu. Jednak po kolejnych dwóch latach Staszynski zakochał się w Niemce, zdezerterował, zatrudnił się w zachodnioniemieckim kontrwywiadzie i wszystko wyznał.
3 listopada 1961 roku w Buenos Aires został otruty emigracyjny dziennikarz i pisarz Michaił Bajkow. We wrześniu 1978 roku zmarł w Londynie czterdziestodziewięcioletni bułgarski dysydent Georgi Markow. Otruto go rycyną, którą wytworzono w sławnym „Laboratorium nr 12” w ZSRR. Razem z tą toksyczną substancją sowieccy agenci dali swoim bułgarskim kolegom specjalnie zaprojektowane parasole, z których wystrzeliwano kapsułki z trucizną. Kilka tygodni przed morderstwem Markowa bułgarscy agenci próbowali wyeliminować innego dysydenta, Władimira Kostowa, któremu udzielono politycznego azylu we Francji. Zjeżdżając ruchomymi schodami w metrze, Kostow poczuł niewielki ból w pośladku. Wieczorem nagle podniosła mu się temperatura. Następnego dnia miał gorączkę, która się utrzymywała. Kostow poszedł do lekarza, który jednak nie potrafił postawić diagnozy. Dopiero gdy do Paryża dotarły informacje o nagłej śmierci Markowa, został ponownie przebadany. Tym razem lekarz odkrył oraz usunął z jego ciała mikroskopijną kapsułkę, podobną do tej, którą znaleziono w nodze Markowa. Jej powłoka była zrobiona w 90 procentach z platyny i w 10 procentach z irydu. Wypełniono ją rycyną.
W 1980 roku Boris Korzak, obywatel radziecki i podwójny agent CIA, kupując coś w sklepie w Wirginii, poczuł jakby ukłucie szpilki lub ukąszenie komara. Dostał wysokiej gorączki. Kilka dni później doszły do tego krwotok wewnętrzny i arytmia. Lekarz z miejsca „ukąszenia komara” wyciągnął kapsułkę. Tak jak w Paryżu i Londynie, miała ona dwa otworki zalane woskiem. W ciele wosk się rozpuszczał i trucizna wnikała do organizmu. Ani Kostow, ani Korzak nie wiedzieli, jak kapsułki znalazły się w ich ciałach. Mijały lata. Związek Radziecki upadł. Uczestnicy dawno przebrzmiałych już akcji zaczęli mówić. Dziś znamy wszystkie szczegóły morderstwa Markowa oraz prób zabójstwa Kostowa i Korzaka.
Lata dziewięćdziesiąte przyniosły nowe tendencje w pracy rosyjskich służb bezpieczeństwa. FSB używa trucizn – klasycznej broni morderców – nie po to, żeby zwalczać wrogów ideologicznych, jak za czasów radzieckich, lecz przeciwko krytykom swoim i rosyjskiego rządu. Na liście ofiar z tej kategorii znajduje się Jurij Szczekoczichin, deputowany Dumy Państwowej oraz redaktor naczelny „Nowej Gaziety” – jej reporterką była Anna Politkowska – oraz były podpułkownik FSB Aleksander Litwinienko.
Następna kategoria ofiar to wrogowie państwa rosyjskiego nieuznający jego roszczeń do terytoriów, które traktuje jako swoje lenno. Do tej grupy należy były prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko.
Wreszcie FSB do swoich śmiertelnych wrogów zalicza wszystkich tych, którzy wspięli się po szczeblach kariery zbyt szybko i przeszedłszy do innej sfery, zaczęli zgłaszać obiekcje w związku z redystrybucją wpływów rosyjskiego rządu. Do nich możemy włączyć biznesmena-polityka Iwana Kiwilidiego oraz innych, którzy wiedzą zbyt dużo i mogliby skompromitować Kreml, jak na przykład Roman Cepow, były szef ochrony Putina w Petersburgu.
Jedyną rzeczą, która łączyła ofiary, było to, że stanowiły zagrożenie dla FSB. Dlatego to oczywiste, że właśnie FSB podjęła decyzję o wyeliminowaniu tych osób za pomocą silnych trucizn produkowanych w jej laboratoriach, przechowywanych w jej sejfach i aplikowanych przez jej profesjonalnie wyszkolonych agentów.
Jeśli dodatkowo weźmiemy pod uwagę, że rosyjskie organa sprawiedliwości – biuro prokuratora generalnego, policja, sama FSB oraz sądy – chronią profesjonalnych zabójców i superprofesjonalnych trucicieli za wszelką cenę, jakby byli ich największym narodowym skarbem, to nic dziwnego, że żadna z tych spraw nie została ani nie zostanie rozwiązana. Nietykalność agentom mordercom zapewniają ci sami ludzie, którzy wydają rozkazy eliminacji ofiar.
I tak 1 sierpnia 1995 roku Iwan Kiwilidi – prezes Russian Business Round Table, szef zarządu Rady Przedsiębiorców, prezes Rosbiznesbanku, lider Wolnej Partii Pracy – zmarł w Centralnym Szpitalu Klinicznym w Moskwie od bardzo rzadkiej toksyny, która została umieszczona w głośniku jego telefonu komórkowego. 1 sierpnia Kiwilidi został przewieziony do szpitala w stanie śpiączki. Nie wybudził się z niej – zmarł 4 sierpnia. 2 sierpnia sekretarka Kiwilidiego, Zara Ismałowa, która spędziła cały poprzedni dzień na odbieraniu telefonu komórkowego szefa, dostała ataku i została przewieziona do szpitala miejskiego. 3 sierpnia zmarła. Przez dziesięć dni ciała były badane w Centralnym Szpitalu Klinicznym i Szpitalu Wojskowym im. Burdenki. W aktach zgonu jako przyczynę śmierci wpisano ostrą niewydolność serca. Mimo to 18 sierpnia prasa podała, że Kiwilidi i jego sekretarka zostali otruci substancją radioaktywną.
17 stycznia 2001 roku rosyjskie Ministerstwo Sprawiedliwości triumfalnie obwieściło, że przeprowadziło analizy z zakresu medycyny sądowej w sprawie śmierci Kiwilidiego. Prawdą jest jednak, że Aleksander Kaledin, szef Federalnego Centrum Dochodzeniowego Medycyny Sądowej w Ministerstwie Sprawiedliwości, odmówił określenia konkretnej przyczyny śmierci bankiera, twierdząc, że to najwyższe organy decydują, czy takie informacje mogą być upubliczniane. Kaledin wyjawił jednak, że substancja, którą został otruty Kiwilidi, miała „niespotykany skład i wysoce poufną nazwę”.
Ostatecznie 9 października 2006 roku moskiewski prokurator Jurij Siomin powiedział w wywiadzie, że śledczy ustalili mechanizm morderstwa Kiwilidiego. „Został otruty substancją, która po prostu nie ma żadnych odpowiedników”.
3 lipca 2003 roku, po kilku dniach męczarni, zmarł Jurij Szczekoczichin. Był deputowanym Dumy Państwowej z ramienia partii Jabłoko, szefem Komitetu Bezpieczeństwa Dumy, członkiem komisji antykorupcyjnej, dziennikarzem i redaktorem naczelnym „Nowej Gaziety”. W lipcu 2001 roku w Zagrzebiu dałem Szczekoczichinowi maszynopis książki Wysadzić Rosję, by opublikował ją w swojej gazecie. W sierpniu 2001 roku kilka jej kluczowych rozdziałów ukazało się w specjalnym wydaniu gazety. To właśnie Szczekoczichin próbował doprowadzić do wszczęcia przez Dumę śledztwa nad przestępstwami FSB, które są opisane w tej książce.
Zachorował 16 czerwca 2003 roku. Tego dnia był w Riazaniu na otwarciu prac komisji antykorupcyjnej i brał udział w konferencji prasowej. 18 czerwca jego stan się pogorszył. Nocą z 19 na 20 czerwca zaczęła mu schodzić skóra, jak po poważnym poparzeniu. 21 czerwca został przeniesiony do Centralnego Szpitala Klinicznego w Moskwie w stanie ciężkim. Według wyników badań z zakresu medycyny sądowej bezpośrednią przyczyną śmierci Szczekoczichina była ogólna ostra toksykoza – zespół Lyella (toksyczna nekroliza naskórka) – ostra reakcja alergiczna, która zazwyczaj rozwija się w odpowiedzi na leki. Zespół Lyella występuje bardzo rzadko: raz na milion. Objawy systemowej reakcji toksyczno-alergicznej u Szczekoczichina były ewidentne. Został przyjęty do szpitala z wysoką temperaturą, zanikiem błon śluzowych i naskórka, osłabioną pracą nerek i narastającymi problemami oddechowymi, przez które został później podłączony do respiratora. Nie wykluczano, że tak „rzadka reakcja alergiczna” mogła zostać sprowokowana przez „nieznany czynnik”, to znaczy przez truciznę o nieznanej naturze. Nigdy nie stwierdzono, jak trucizna („nieznany czynnik”) przeniknęła do ciała ofiary, ponieważ nie przeprowadzono żadnych badań, a dokumenty sądowe nie zostały upublicznione. Przeciwnie, wyniki autopsji Szczekoczichina oraz historię jego choroby objęto „tajemnicą lekarską”. Pozostały tajemnicą również dla jego rodziny. Krewni nigdy nie otrzymali raportu z autopsji. Kiedy próbowali doprowadzić do wszczęcia postępowania w związku z prawdopodobnym morderstwem, ich prośba została odrzucona.
Anna Politkowska prawie zginęła na początku września 2004 roku, kiedy próbowano ją otruć na pokładzie samolotu lecącego do Osetii Północnej. Politkowska zamierzała wesprzeć zakładników w czasie kryzysu w Biesłanie, który rozpoczął się 1 września. Wierzono, że dziennikarka, która cieszyła się wielkim autorytetem wśród Czeczenów, będzie mogła wziąć udział w negocjacjach z terrorystami i uzyskać zwolnienie zakładników. Zamierzała również spróbować nawiązać kontakt z Asłanem Maschadowem, prezydentem Republiki Czeczeńskiej, oraz prosić go, by zaryzykował życie i przyjechał do Biesłanu, żeby negocjować z terrorystami. Rosyjskim służbom bezpieczeństwa nie w smak był jej przylot do Osetii Północnej, z uwagi na zaufanie i wpływ, jakie zyskaliby Politkowska i Maschadow – dziennikarka i prezydent nieuznawany przez Moskwę – po zakończeniu kryzysu i uratowaniu dzieci. Na pokładzie samolotu Politkowska rozsądnie odmówiła jedzenia, poprosiła jednak personel o filiżankę herbaty. Zemdlała, zapadła w śpiączkę i obudziła się w szpitalu. Przeżyła, ale było już za późno na negocjacje z terrorystami w Biesłanie, ponieważ najtragiczniejsze dni spędziła na oddziale intensywnej terapii.
Roman Cepow był szefem ochrony Putina w Petersburgu, a jednocześnie agentem i pracownikiem kilku różnych służb i organów ścigania: FSB, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz Służby Wywiadu Zagranicznego. Miał pięć różnych dokumentów tożsamości. Sfera jego działalności stopniowo się rozszerzała. Włączono do niej ochronę i biznes farmaceutyczny, porty, turystykę, transport morski, ubezpieczenia, a nawet media. Po tym, jak Putin przeprowadził się do Moskwy i został prezydentem, Cepow nawiązał bliskie kontakty z wieloma siłowikami – od ministra spraw wewnętrznych Raszyda Nurgalijewa, do szefa prezydenckiej ochrony Władimira Zołotowa. Dodatkowo miał wpływ na mianowanie funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz FSB, był w bliskich stosunkach z Igorem Sieczinem, szefem prezydenckiej administracji, a nawet z samym Władimirem Putinem.
24 września 2004 roku Cepow zmarł. Inaczej niż w przypadku Szczekoczichina natychmiast postawiono diagnozę: otrucie substancją radioaktywną. Lekarz wskazał na zniszczenie szpiku kostnego w kręgosłupie, które towarzyszyło wyraźnym objawom radioaktywnego zatrucia.
Cepow źle się poczuł 11 września. Rankiem zjadł śniadanie w swojej daczy. Następnie pojechał do biura FSB w Petersburgu, na Litiejnyj Prospiekt 4. Tam wypił herbatę. Następnie pojechał do Zarządu Spraw Wewnętrznych, gdzie spotkał się z szefem i zjadł lody. O 16.00 jego samopoczucie się pogorszyło. Lekarze nie mogli jednak postawić diagnozy. Objawy przypominały ostre zatrucie pokarmowe. Cepow został przewieziony w stanie krytycznym do jednej z prywatnych klinik w Petersburgu. Dwa dni przed śmiercią został przeniesiony do Ośrodka Zaawansowanych Technik Medycznych (wcześniej Szpital Swierdłowa). Były plany, żeby przewieźć go do Niemiec na leczenie doraźne. Choroba postępowała jednak zbyt szybko i zanim zorganizowano transport, Cepow już nie żył.
Wstępne badania z zakresu medycyny sądowej ujawniły, że w krwi Cepowa było duże stężenie środka, który stosuje się w leczeniu białaczki. Nieboszczyk jednak nie miał raka. Według lekarzy śmiertelna dawka leku – w postaci roztworu lub pokruszonych tabletek – mogła zostać dodana do jedzenia. Eksperci są innego zdania: radioaktywne izotopy, nieznana trucizna, sole metali ciężkich.
W nabożeństwie pogrzebowym uczestniczyli Wiktor Zołotow, szef prezydenckiej ochrony; Konstantin Romodanowski, szef Zarządu Bezpieczeństwa Wewnętrznego; Andriej Nowikow, w tym czasie szef Zarządu Głównego Spraw Wewnętrznych dla Północno-Zachodniego Okręgu Federalnego oraz obecny minister; Michaił Waniczkin, szef petersburskiego Zarządu Spraw Wewnętrznych, oraz Dmitrij Jakubowski, prawnik i generał FSB. Oddział policjantów uczcił pamięć Cepowa salwą honorową (zgodnie z regułami w ten sposób można uczcić jedynie funkcjonariuszy w randze pułkownika lub wyższej). Cepow został pochowany w Petersburgu na sławnym Cmentarzu Serafimowskim. Postępowanie śledcze w sprawie jego śmierci wszczęto na mocy artykułu 105 rosyjskiego kodeksu karnego (morderstwo). Wyniki śledztwa nie zostały podane do wiadomości publicznej.
5 września 2004 roku, w szczytowym momencie kampanii wyborczej, kandydat na prezydenta Ukrainy Wiktor Juszczenko jadł obiad i prowadził negocjacje w swojej daczy z byłym szefem Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) Wołodymyrem Saciukiem. Był tam również Taras Zaleski, inny wysoki funkcjonariusz USB, który przyniósł talerze z pilawem do stołu Juszczenki. Potrawa przyszłego prezydenta była zatruta. Po obiedzie Juszczenko źle się poczuł. 10 września został hospitalizowany w klinice Rudolfinerhaus w Austrii. Tam zdiagnozowano u niego ostre zapalenie trzustki z komplikacjami po zatruciu toksyczną substancją. Czas zatrucia: około pięciu dni przed hospitalizacją.
Substancje chemiczne, które zidentyfikowano w organizmie Juszczenki, nie znajdują się zazwyczaj w produktach spożywczych. Grupa amerykańskich lekarzy odkryła w jego krwi dioksyny. Wiedziano, że jedno z rosyjskich tajnych laboratoriów z sukcesem pracowało nad dioksyną kilka lat wcześniej.
21 września Prokuratura Generalna na Ukrainie rozpoczęła postępowanie śledcze w sprawie próby otrucia Juszczenki. Podejrzani byli Wołodymyr Saciuk, Taras Zaleski i Aleksiej Poletucha. Ten ostatni to stary znajomy Saciuka, z którym pracował w wielu komercyjnych organizacjach, zanim Saciuk został szefem USB. W 2001 roku Poletucha został umieszczony na liście osób poszukiwanych w związku z przestępstwami finansowymi, których dopuścił się jako prezes Banku Ukraina, i opuścił kraj. Według ukraińskiego biura Interpolu do dzisiaj jest na liście poszukiwanych i prawdopodobnie ukrywa się gdzieś w Rosji. Został uznany za podejrzanego w sprawie otrucia Juszczenki, ponieważ przypuszczano, że to właśnie on zajął się przewiezieniem dioksyny z Rosji na Ukrainę.
Sam prezydent Juszczenko wielokrotnie twierdził, że wie, kto próbował go otruć, że dioksyna, której użyto, została wyprodukowana w Rosji, że wie, kto i jak przywiózł truciznę na Ukrainę, i że osoby za to odpowiedzialne ukrywają się w Rosji.
24 listopada 2006 roku Jegor Gajdar, były premier pierwszego demokratycznego rządu Rosji, pełniący później funkcję dyrektora Instytutu Gospodarki Stanu Przejściowego, przemawiał na konferencji na National University of Ireland. Tematem konferencji było „Irlandia i Rosja: historia, prawo i zmieniające się stosunki międzynarodowe”. Gajdar źle się poczuł już rano po śniadaniu. Według jego córki, Marii, śniadanie było proste – sałatka owocowa i filiżanka herbaty. Jekatierina Ganiewa, organizatorka konferencji, przypomniała sobie, że Gajdar zjadł je w kawiarni w Maynooth College, gdzie została zakwaterowana delegacja z Moskwy. Spośród dziesięciu osób, z którymi Gajdar jadł śniadanie, tylko on zachorował.
Podczas swojej prezentacji Gajdar źle się poczuł, wyszedł z sali wykładowej i zemdlał. Leżał na podłodze, nieprzytomny, z nosa i ust tryskała mu krew. Był w takim stanie ponad pół godziny. Potem został przewieziony na oddział intensywnej terapii do James Connolly Memorial Hospital w Blanchardstown. Były premier spędził trzy godziny pod intensywną opieką lekarską, nie odzyskawszy przytomności. Gdy się ocknął, okazało się, że nie może się ruszyć, i przez następny dzień jego życie wisiało na włosku.
Gajdar przeszedł pełną wstępną detoksykację – standardową terapię dla pacjentów z objawami zatrucia pokarmowego. Objawy były tak niejednoznaczne, że lekarze wahali się z postawieniem diagnozy. Gajdar został wypisany ze szpitala w niedzielę 26 listopada. W opinii lekarzy jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo, a i on sam lepiej się czuł. Po opuszczeniu szpitala zatelefonował do rosyjskiej ambasady z prośbą, by pozwolono mu spędzić tam noc. „Tak będzie bezpieczniej” – powiedział. Ambasada zgodziła się. W poniedziałek ciągle był blady, narzekał na mdłości, osłabienie i zdenerwowanie. Mimo to bezzwłocznie wyjechał do Moskwy, gdzie natychmiast został hospitalizowany. W czasie podróży Gajdar próbował zrozumieć, co właściwie się stało, i przypomniał sobie, że „herbata nie smakowała zbyt dobrze…”
Lekarze, którzy badali Gajdara, jednomyślnie orzekli, że podano mu truciznę. I mimo że trucizny nie rozpoznano, było jasne, że zamierzano go otruć, że nie doszło do zwykłego zatrucia pokarmowego. Innymi słowy – to był zamach na jego życie. To właśnie z tego powodu pobyt Gajdara w moskiewskim szpitalu był początkowo utrzymywany w tajemnicy. Jego krewni nie wykluczali, że próba otrucia może się powtórzyć. Zmarł 16 grudnia 2009 roku w Moskwie.
Nie wiemy, kto w tym czasie zapewniał Gajdarowi ochronę. Wiemy jedynie, kim był szef jego ochrony w czasie, gdy Gajdar był premierem Rosji. Andriej Ługowoj, ten sam człowiek, który otruł Aleksandra Litwinienkę.
Gajdarowi podano truciznę 24 listopada. Litwinienko zmarł wieczorem 23 listopada. To pierwszy z kątów tego wielokąta. Andriej Ługowoj był szefem ochrony Gajdara i Borisa Bieriezowskiego i brał udział w otruciu Litwinienki. To drugi kąt. Istnieje pewien związek między październikowym morderstwem Anny Politkowskiej a listopadowym zabójstwem Litwinienki. To trzeci kąt wielokąta. W 2006 roku wielokąt morderstw znany był jedynie tym, którzy owe zabójstwa zaplanowali.
„Pogratuluj mi. Właśnie zostałem obywatelem brytyjskim. Teraz nie odważą się mnie tknąć. Nikt nie będzie próbował zabić obywatela Wielkiej Brytanii”.
Tymi słowami powitał mnie Aleksander Litwinienko 13 października 2006 roku w Londynie, podczas nabożeństwa żałobnego za Annę Politkowską, która właśnie została zamordowana. Dziewiętnaście dni później, 1 listopada, Litwinienko został otruty.
Tego dnia spotkał się z kilkoma osobami, które przyjechały do Londynu z innych krajów. Byli to: agent FSB Andriej Ługowoj, agent FSB Dmitrij Kowtun, agent FSB Wiaczesław Skolenko i najwyraźniej jeszcze jeden – nieznany i niezidentyfikowany agent FSB (choć może Litwinienko wcale nie spotkał się z nim tego dnia, lecz człowiek ten był już wtedy w Londynie i wziął udział w spotkaniu bez wiedzy Litwinienki). Były podpułkownik FSB Aleksander Litwinienko pił ze swoimi byłymi kolegami zieloną herbatę.
Wieczorem źle się poczuł. Miał mdłości i zaczęły się wymioty. Zrozumiał, że to zatrucie. Rozpuścił w wodzie trochę nadmanganianu potasu – powszechnego w Rosji lekarstwa, które znał z wojska – i zaczął pić, od czasu do czasu wymiotując. Miał skurcze żołądka i trudności z oddychaniem, dostał gorączki, a puls stał się nieregularny. Tak Litwinienko spędził pierwszy dzień po podaniu trucizny.
2 listopada wezwano karetkę. Lekarz stwierdził sezonową infekcję. Pacjentowi kazano pić wodę. Znów wymiotował, ale średnio co dwadzieścia minut zamiast wymiocin z jego ust wydobywał się pienisty płyn. Dostał skurczów żołądka i ostrej krwawej biegunki.
3 listopada wezwano innego lekarza. Stwierdził, że Litwinienko cierpi z powodu infekcji, ale nie wykluczył zatrucia (nikt nie podejrzewał jednak, że celowego). Wezwano karetkę i Litwinienko został przewieziony do szpitala. Podłączono go do kroplówki i pobrano krew. Wyniki badań krwi nie były złe. Lekarze jednak stwierdzili, że powinien zostać w szpitalu. Obiecano Aleksandrowi, że będzie mógł wrócić do domu za trzy lub cztery dni. Jego żona, Marina, uważała, że powinni zatrzymać go w szpitalu tak długo, aż znajdą przyczynę dolegliwości. Przez cały ten czas Litwinienko utrzymywał swój stan w tajemnicy. Ani przyjaciele, ani policja nic o tym nie wiedzieli. Nie chciał, żeby ludzie się dowiedzieli, że przechodzi zatrucie pokarmowe. Kto wie, może za jakiś czas ktoś naprawdę poda mu truciznę, a wtedy wszyscy będą myśleć, że to znów zatrucie pokarmowe, tak jak wtedy, w listopadzie 2006 roku.
Przez ten czas Aleksander nie mógł jeść ani pić. Stracił na wadze 33 funty. Wierzył jednak, że to przetrwa. Pod koniec pierwszego tygodnia choroby miał już pewność, że chciano go otruć, ale myślał, że zdołał się uratować dzięki płukaniu żołądka nadmanganianem potasu, tak jak go uczono w wojsku.
„Wiesz, gdyby dali mi do wyboru: przejść przez to wszystko jeszcze raz albo spędzić rok w rosyjskim więzieniu, wybrałbym rok w więzieniu. Naprawdę. Nie wyobrażasz sobie, jak źle się czuję” – powiedział mi.
Jednak nie dano mu możliwości spędzenia roku w więzieniu – pozostało mu jedynie 15 dni cierpienia.
W jego gardle pojawiły się ropnie. Lekarze sądzili, że to reakcja na antybiotyki – flora bakteryjna została zniszczona i doszło do podrażnienia. Po kilku kolejnych dniach pacjent nie mógł już otworzyć ust. We wszystkie błony śluzowe wdało się zapalenie, język nie mieścił się w ustach. Zaczęły mu wypadać włosy. Wówczas lekarze pomyśleli, że został uszkodzony szpik kostny. Litwinienkę przeniesiono na oddział onkologiczny. Pojawiła się wstępna teoria o zatruciu talem. Do śledztwa została włączona policja. Litwinience przepisano antidotum na tal, tak zwany błękit pruski. Jednak było już bezużyteczne, ponieważ działa jedynie w czasie pierwszych 48 godzin po zażyciu trucizny. Tymczasem minął tydzień. Co więcej, błękit pruski to odtrutka na tal. Aleksander zaś został otruty polonem 210, który wykryto u niego dopiero 23 listopada, kilka godzin przed śmiercią, gdy jego mocz został wysłany na badania do Atomic Weapons Establishment w Aldermaston – jedynego laboratorium w Wielkiej Brytanii, które może wykryć toksynę emitującą promienie alfa. I gdyby Litwinienko zmarł „tak jak wszyscy inni”, dwa lub trzy tygodnie po otruciu, a nie trzymał się życia do 23 listopada, to nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że został otruty polonem, że brała w tym udział grupa agentów FSB, że trucizna pochodziła z Moskwy i że uczestnicy akcji właśnie tam odlecieli. Nadal myślelibyśmy, że ze śmiercią Litwinienki wiąże się więcej pytań niż odpowiedzi i że możliwe, iż zmarł z powodu zatrucia pokarmowego albo alergii na sushi, które jadł w restauracji 1 listopada o 15.00.
Na podstawie biletu autobusowego na miejską linię 134, który został znaleziony w jego kieszeni, brytyjscy śledczy dowodzą, że Litwinienko nie był jeszcze skażony polonem 210, gdy zmierzał na spotkanie z Ługowojem i jego kolegami, oraz że miejscem otrucia był hotel Millenium. Bilet został zakupiony niedaleko domu Litwinienki w północnym Londynie. To stamtąd udał się on na spotkanie z agentami z FSB w Millenium. Hotel ten był pierwszym miejscem, do którego skierował się Litwinienko po wyjściu z autobusu. Ślady polonu 210 znaleziono na spodku i filiżance, z której Litwinienko pił zieloną herbatę z rosyjskimi agentami. To wszystko dowodzi, że to nie on przyniósł polon 210 na spotkanie z Ługowojem i towarzystwem, lecz grupa agentów FSB z Moskwy przyniosła polon na spotkanie z Litwinienką.
Andrieja Ługowoja poznałem w tym samym czasie co Litwinienkę – w 1998 roku w Moskwie. Pamiętam dobrze również nasze ostatnie spotkanie: wieczorem, 12 listopada 2006 roku, przypadkowo wpadłem na Ługowoja i nieznanego mi mężczyznę na ulicy Picadilly w centrum Londynu. Zatrzymaliśmy się i rozmawialiśmy przez kilka minut. Szedłem w stronę Picadilly Circus, a oni w stronę Park Lane. Dopiero później odkryłem, że mężczyzną, którego nie znałem, był Dmitrij Kowtun.
By dojść do wniosku, że Ługowoj i Kowtun byli zamieszani w zlecone przez FSB otrucie Litwinienki, nie trzeba już dziś koniecznie prześledzić wszystkich faktów dotyczących samego morderstwa. Wystarczy sprawdzić, kim Ługowoj był przed 23 listopada 2006 roku oraz kim został później.Wcześniej Ługowoj był eksfunkcjonariuszem KGB/FSB, byłym szefem ochrony Borisa Bieriezowskiego, skazanym kryminalistą, który (według oficjalnych źródeł) odsiedział 14 miesięcy za zorganizowanie (nieudanej) ucieczki z więziennego szpitala Nikołaja Głuszkowa, byłego szefa Aerofłotu i partnera Borisa Bieriezowskiego – zbiegłego oligarchy mieszkającego w Londynie, oskarżonego przez rosyjską prokuraturę o liczne przestępstwa finansowe. Naturalne są podejrzenia, że gdyby Ługowoj nie był zamieszany w zabicie Litwinienki i gdyby teorie Scotland Yardu były – dla odmiany – wynikiem nieporozumienia, rosyjskie władze i służby, które od wielu lat próbują wyrównać rachunki z Bieriezowskim i wszystkimi jego współpracownikami, mogłyby być zachwycone: oto były szef ochrony Bieriezowskiego podejrzewany jest przez brytyjskich śledczych o udział w morderstwie innego byłego współpracownika Bieriezowskiego, Litwinienki. Można by sobie wyobrazić, że rosyjskie władze, które nie słyną ze szczególnej skrupulatności, mogłyby po prostu aresztować Ługowoja w Moskwie i nakazać przesłuchanie, w efekcie którego okazałoby się, że to on otruł Litwinienkę na zlecenie swojego byłego szefa, Bieriezowskiego. Ługowoj ponownie zostałby osadzony w więzieniu, tym razem za morderstwo. Rosyjska prokuratura znowu zażądałaby od Londynu ekstradycji Bieriezowskiego, tym razem nie pod zarzutem przestępstw gospodarczych, lecz zlecenia morderstwa Litwinienki na terenie Wielkiej Brytanii. Wszystko zostałoby załatwione: Litwinienko by nie żył, Bieriezowski zostałby wydalony do Rosji, jego były szef ochrony Andriej Ługowoj ponownie siedziałby w więzieniu, a właściwi uczestnicy operacji wyeliminowania Litwinienki – agenci FSB – pozostaliby poza podejrzeniami. Wszyscy uczestnicy tej skomplikowanej tajnej operacji zostaliby nagrodzeni i awansowani, a akcja wyeliminowania Litwinienki otworzyłaby (choć ciągle w sekrecie) nowy rozdział w historii rosyjskiego wywiadu jako jego najbardziej błyskotliwe osiągnięcie.
Tak właśnie by się stało, gdyby Ługowoj nie był aktywnym funkcjonariuszem FSB i nie był zamieszany w morderstwo Litwinienki.
Zamiast tego człowiek podejrzewany przez brytyjską policję o udział w morderstwie, skazaniec, który odsiedział 14 miesięcy jako wspólnik Bieriezowskiego, z jakiegoś powodu został członkiem Dumy Państwowej. Wszystkie rosyjskie media są do jego dyspozycji – telewizja, prasa, radio – tak aby mógł pojawić się na żywo w niemal wszystkich głównych kanałach i powiedzieć całemu światu, że nie zabił Litwinienki (choć, bądźmy szczerzy, skoro nie zabił Litwinienki, skąd dla niego tyle honorów w Rosji?). Co interesujące, Ługowoj w ciągu kilku dni stał się właścicielem całej sieci firm ochroniarskich, które mają koncesję na wszystkie sprawy prowadzone przez FSB, a przecież jest oczywiste, że Ługowoj, były więzień i były współpracownik Bieriezowskiego, nie mógł dostać takiej koncesji ot, tak. Innymi słowy, rosyjski rząd robi wszystko, co w jego mocy, żeby pokazać i udowodnić całemu światu, że Andriej Ługowoj jest jednym z cenniejszych agentów centrali FSB, z którego Moskwa nigdy nie zrezygnuje (tak jak nie zrezygnowała z morderców prezydenta Czeczenii Jandarbijewa, którzy zostali złapani i uznani winnymi w Katarze, a wrócili do Rosji dzięki uporowi Putina).
Moskwa naprawdę chroniła Ługowoja – w tej materii musimy oddać honor Putinowi. Jedyną osobą uczczoną w Moskwie w ten sposób był – po dwudziestu latach od morderstwa, którego dokonał – Ramón Mercader, który spędził dwadzieścia lat w meksykańskim więzieniu za zabicie Lwa Trockiego.
Jurij Felsztinski
styczeń 2013, Boston
przełożyła Julia Sworowska
Nie odrzuciliśmy swojej przeszłości. Powiedzieliśmy uczciwie:
„Historia Łubianki w dwudziestym stuleciu jest naszą historią…”
Nikołaj Płatonowicz Patruszew, dyrektor FSB
„Komsomolskaja Prawda”, 20 grudnia 2000
Rodowód Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej (FSB) w zasadzie nie wymaga komentarza. Od najwcześniejszych lat sowieckiej państwowości aparat przymusu stworzony przez partię komunistyczną znany był z bezwzględności. Działania jego funkcjonariuszy nigdy nie miały wiele wspólnego z wartościami i zasadami człowieczeństwa. Począwszy od rewolucji roku 1917, tajna policja sowieckiej Rosji, a później ZSRR, funkcjonowała niezawodnie jako mechanizm służący likwidacji milionów ludzi. W istocie jej struktury nigdy nie podejmowały działań innego rodzaju, ponieważ władze nie wyznaczyły im żadnych innych praktycznych czy politycznych celów, nawet w okresach względnej liberalizacji ustroju. Żaden cywilizowany kraj nie stworzył nigdy czegoś, co można by porównać z państwowymi siłami bezpieczeństwa ZSRR. Nigdy też – wyjąwszy Gestapo w nazistowskich Niemczech – żadna tajna policja nie dysponowała własnymi oddziałami operacyjnymi i śledczymi oraz ośrodkami dla zatrzymanych, takimi jak więzienie FSB w Lefortowie.
Wydarzenia z sierpnia 1991 roku, kiedy to spiętrzona fala społecznego niezadowolenia zmyła system komunistyczny, ukazały bardzo wyraźnie, że nieuniknionym skutkiem liberalizacji struktur politycznych w Rosji będzie osłabienie – a może nawet zawieszenie – Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli organizacyjnego parasola, pod którym działały tajne służby o charakterze policyjnym i wywiadowczym, znanego w świecie pod szyldem KGB. Panika, która wybuchła wówczas wśród szefów owych agencji, zaowocowała serią – niekiedy niezrozumiałych – zmian: rozwiązano wiele starych służb specjalnych, tylko po to, by w ich miejsce powołać nowe. Już 6 maja 1991 roku rozpoczął działalność rosyjski KGB, niejako dublując stary, ogólnozwiązkowy. Zgodnie z protokołem podpisanym przez prezydenta Borisa Jelcyna oraz przewodniczącego KGB ZSRR, Władimira Kriuczkowa, kierownictwo rosyjskiego KGB objął Wiktor Iwanienko. Następnie, 26 listopada, rosyjski KGB został przekształcony w Federalną Agencję Bezpieczeństwa (AFB), a ledwie tydzień później, 3 grudnia, prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow podpisał dekret O reorganizacji organów bezpieczeństwa państwowego. Na mocy tego prawa powstała Międzyrepublikańska Służba Bezpieczeństwa (MSB) Związku Radzieckiego, a będący jej bazą KGB przestał istnieć.
Jednak niczym hydra dał on początek licznym nowym strukturom. I Zarząd Główny KGB, odpowiedzialny za wywiad zagraniczny, wydzielił się i przekształcił w Centralną Służbę Wywiadowczą, przemianowaną później na Służbę Wywiadu Zagranicznego (SWR). VIII Zarząd Główny i XVI Zarząd, odpowiedzialne za łączność rządową, szyfrowanie i wywiad elektroniczny, przekształcono w Komitet Łączności Rządowej (przyszłą Federalną Agencję Łączności i Informacji Rządowej, czyli FAPSI). Zarząd Główny Wojsk Ochrony Pogranicza stał się Federalną Służbą Graniczną. Dawny IX Zarząd zmieniono w Biuro Ochrony Prezydenta Rosji. Były XV Zarząd stał się Rządową Służbą Bezpieczeństwa i Ochrony. Te dwie struktury dały później początek Służbie Ochrony Prezydenta (PBS) oraz Federalnej Służbie Ochrony (FSO). Z dawnego XV Zarządu KGB wyodrębniono jeszcze jedną, supertajną służbę: Główny Zarząd Programów Specjalnych Prezydenta.
24 stycznia 1992 roku Jelcyn podpisał dekret o utworzeniu na bazie AFB i MSB nowego Ministerstwa Bezpieczeństwa (MB). W tym samym czasie pojawiło się Ministerstwo Bezpieczeństwa i Spraw Wewnętrznych, którego żywot był jednak bardzo krótki. W grudniu 1993 roku MB przemianowano na FSK – Federalną Służbę Kontrwywiadu, a następnie, 3 kwietnia 1995 roku, mocą kolejnego dekretu Jelcyna, O utworzeniu Federalnej Służby Bezpieczeństwa w Federacji Rosyjskiej, FSK została przekształcona w FSB.
Cała ta długa sekwencja przekształceń i przemianowań służyła jednemu celowi: uchronieniu struktury organizacyjnej państwowych służb bezpieczeństwa – choćby i w zdecentralizowanej formie – przed atakami demokratów. Ocalono tym sposobem także personel, archiwa oraz agentów.
Ważną rolę w ratowaniu struktur KGB przed zniszczeniem odegrali Jewgienij Sawostjanow (w Moskwie) oraz Siergiej Stiepaszyn (w Leningradzie). Obaj zyskali sobie opinię demokratów i właśnie im powierzono zadanie zreformowania i sprawowania nadzoru nad KGB. W rzeczywistości jednak na rozkaz państwowych służb bezpieczeństwa infiltrowali oni ruch demokratyczny, by zapobiec zniszczeniu KGB przez demokratów. Choć z biegiem lat wielu etatowych funkcjonariuszy i okresowych współpracowników tajnych służb znalazło sobie miejsce w świecie biznesu i polityki, cała struktura przetrwała – dzięki staraniom Sawostjanowa i Stiepaszyna. Wcześniej polityczną kontrolę nad KGB sprawowała Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego, która była w pewnej mierze hamulcem dla działań tajnych służb, jako że żadne poważne operacje nie były możliwe bez aprobaty Politbiura. Po roku 1991 dawny KGB mógł działać w Rosji z całkowitą swobodą i niezależnością; jedyny nadzór nad poczynaniami jego funkcjonariuszy i agentów sprawowali ich przełożeni. Z natury drapieżna i wszechobecna struktura nie miała już żadnych ograniczeń, ani prawnych, ani ideologicznych.
Po okresie zamieszania, który nastąpił po wydarzeniach z sierpnia 1991 roku, a także po krótkiej fazie mylnego oczekiwania, iż pracownicy dawnego KGB zostaną poddani podobnemu ostracyzmowi jak członkowie partii komunistycznej, funkcjonariusze służb specjalnych zdali sobie sprawę, że nowa era – wolności od ideologii komunistycznej i od kontroli partyjnej – ma też dobre strony. Dawny KGB potrafił wykorzystać swój ogromny potencjał ludzki (zarówno istniejący oficjalnie, jak i całkiem nieoficjalny) tak, by umieścić swych ludzi we wszystkich sferach życia wielkiego państwa rosyjskiego.
Jakimś sposobem byli ludzie KGB zaczęli pojawiać się wśród włodarzy kraju, często niezauważalni dla niewtajemniczonych. Najpierw byli to tylko agenci; potem w wyższych sferach zaistnieli także byli lub pozostający w czynnej służbie funkcjonariusze służb specjalnych. Na przykład za plecami Borisa Jelcyna, już od pierwszych dni wydarzeń sierpniowych z 1991 roku, stał Aleksander Korżakow, człowiek KGB, były ochroniarz przewodniczącego KGB i sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Jurija Andropowa. Emerytowany pułkownik GRU Bogomazow objął kierownictwo ochrony w Metalurgicznej Kompanii Inwestycyjnej (MIKOM), a wiceprezesem Grupy Finansowo-Przemysłowej został oficer KGB z dwudziestoletnim doświadczeniem, który dawniej służył pod rozkazami Korżakowa.
Generał armii Filip Bobkow, były pierwszy zastępca przewodniczącego KGB, który za czasów Związku Radzieckiego przez długie lata szefował tak zwanej piątej linii (komórce prowadzącej śledztwa polityczne), znalazł zatrudnienie u rekina biznesu Władimira Gusinskiego. Do największych sukcesów „piątej linii” należało wydalenie z kraju Aleksandra Sołżenicyna i Władimira Bukowskiego oraz aresztowanie i więzienie całymi latami wszystkich tych, którzy myśleli i mówili to, co uważali za słuszne, a nie to, co kazała im mówić partia. Tymczasem za plecami Anatolija Sobczaka, mera Leningradu (obecnie Sankt Petersburga) i jednego z liderów ruchu reformatorskiego w Rosji, pojawił się inny człowiek KGB – Władimir Putin. Jak stwierdził sam Sobczak, oznaczało to, że „KGB rządzi Sankt Petersburgiem”.
O tym, jak dokonywał się ten proces, napisał szczegółowo prowadzący wykłady w Zurychu szef włoskiego Instytutu Polityki i Ekonomii Międzynarodowej Marco Giaconi:
Podejmowane przez KGB działania mające na celu przejęcie kontroli nad działalnością finansową rozmaitych firm przebiegają zawsze według tego samego schematu.
Pierwsza faza rozpoczyna się, gdy gangsterzy usiłują wyłudzić od firmy „należność za ochronę” lub uzurpują sobie inne, nienależne im prawa. Wtedy pojawiają się na horyzoncie ludzie służb specjalnych i oferują pomoc w rozwiązaniu problemu. W tym momencie firma na zawsze traci niezależność.
Początkowo firma złapana w sidła KGB ma problemy z pozyskaniem kredytów, a może nawet jest w ciężkiej sytuacji finansowej. Nagle jednak okazuje się, że zdobywa licencję na działalność w tak szczególnych gałęziach gospodarki, jak handel aluminium, cynkiem, żywnością, celulozą czy drewnem. Nowe możliwości stymulują jej rozwój.
Na tym etapie można mówić o zinfiltrowaniu firmy przez byłych pracowników KGB – staje się ona dla nich nowym źródłem dochodu.
W latach 1991–1996 okazało się jednak, że mimo rabunkowej działalności tajnych służb (operujących zarówno otwarcie, jak i poprzez zorganizowane grupy przestępcze, które służby te mają pod kontrolą), rosyjski biznes przekształca się w szybkim tempie w znaczącą, niezależną siłę polityczną, która w żadnym razie nie podlega w całości wpływom FSB. Po tym, jak w 1993 roku Jelcyn rozprawił się z prokomunistycznym parlamentem, który próbował wstrzymać liberalne reformy w Rosji, szefowie dawnego KGB, kierujący teraz MB i FSK, postanowili zdestabilizować i osłabić reżim Jelcyna. Dążąc do zablokowania reform, posługiwali się metodą celowego wspierania przestępczości w kraju oraz zaogniania konfliktów etnicznych, przede wszystkim na północnym Kaukazie, najsłabszym ogniwie wielonarodowościowego państwa rosyjskiego.
Jednocześnie prowadzili ożywioną kampanię medialną, promując tezę, jakoby zubożenie społeczeństwa oraz wzrost przestępczości i ożywienie ruchów nacjonalistycznych były wynikiem demokratyzacji. Sugerowali, że jedynym wyjściem dla Rosji jest odrzucenie reform demokratycznych i zachodnich modeli funkcjonowania państwa oraz podążanie własną, czysto rosyjską ścieżką rozwoju, opartą na porządku publicznym i powszechnym dobrobycie. W istocie była to propaganda dyktatury wedle standardowego nazistowskiego wzorca. Spośród wszystkich dyktatorów, małych i wielkich, oświeconych i żądnych krwi, wybrano model najmniej oczywisty i najbardziej ujmujący: postać chilijskiego generała Augusta Pinocheta. Z jakiegoś powodu panowało przekonanie, że jeśli w Rosji naprawdę pojawi się dyktatura, nie będzie ona gorsza niż reżim Pinocheta. Jednakże z doświadczeń historycznych wynika, że w Rosji zawsze wybiera się najgorszą możliwość.
Do roku 1996 państwowe służby bezpieczeństwa zwalczały reformatorów, jako że najpoważniejsze zagrożenie dla siebie widziały w demokratycznej ideologii, według której należało wprowadzić radykalne prozachodnie reformy ekonomiczne i polityczne, opierając się na zasadach gospodarki wolnorynkowej, z zamiarem politycznej i ekonomicznej integracji Rosji ze społecznością cywilizowanego świata. Po zwycięstwie Jelcyna w wyborach prezydenckich w 1996 roku, gdy rosyjski wielki biznes po raz pierwszy okazał swą siłę polityczną, odmawiając zgody na anulowanie wyników demokratycznych wyborów i wprowadzenie stanu wyjątkowego (a takie żądania stawiała frakcja prodyktatorska w osobach Korżakowa, Barsukowa – szefa Federalnej Służby Ochrony – i im podobnych), a co ważniejsze, mógł doprowadzić do zwycięstwa własnego kandydata, służby specjalne musiały zmienić główny cel swojej ofensywy: stała się nim elita rosyjskiego życia gospodarczego. Wkrótce po wygranej Jelcyna rozpoczęły się więc – początkowo niezrozumiałe – kampanie propagandowe, których celem było oczernienie czołowych rosyjskich biznesmenów. Na ich czele stały naturalnie znajome twarze ze służb specjalnych.
W języku rosyjskim pojawił się nowy termin, „oligarcha”, choć było oczywiste, że nawet najbogatszy z Rosjan nie jest oligarchą w dosłownym znaczeniu tego słowa, ponieważ nie ma najważniejszego komponentu systemu oligarchicznego: władzy. Prawdziwa władza spoczywała bowiem, jak dawniej, w rękach funkcjonariuszy tajnych służb.
Stopniowo, przy pomocy dziennikarzy, którzy byli albo pracownikami, albo agentami służb specjalnych, a także całej armii pozbawionych skrupułów pisarzy żerujących na tanich sensacjach, niewielkiej grupie „oligarchów” rosyjskiego biznesu przyklejono łatkę złodziei, kanciarzy, a nawet morderców. Tymczasem prawdziwi przestępcy, którzy zdobyli autentyczną oligarchiczną władzę i napełniali kieszenie miliardami, które nigdy nie przepłynęły przez oficjalne konta, siedzieli za dyrektorskimi biurkami w urzędach bezpieczeństwa państwa rosyjskiego – czy to w Federalnej Służbie Bezpieczeństwa (FSB), w Służbie Ochrony Prezydenta (PBS), Federalnej Służbie Ochrony (FSO), Służbie Wywiadu Zagranicznego (SWR), Głównym Zarządzie Wywiadowczym (GRU), Prokuraturze Generalnej, Ministerstwie Obrony (MO), Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (MWD), w służbach celnych, w policji skarbowej czy w innych tego rodzaju instytucjach.
Właśnie oni byli prawdziwymi oligarchami, szarymi eminencjami rosyjskiego biznesu i życia politycznego kraju. Posiadali realną władzę, nieograniczoną i przez nikogo niekontrolowaną. Chronieni legitymacjami tajnych służb, byli nietykalni. Regularnie nadużywali swych stanowisk, przyjmowali łapówki i kradli, gromadzili nielegalnie zdobywany kapitał i zlecali swym podwładnym działania o charakterze przestępczym.
Książka ta jest próbą ukazania, iż fundamentalne problemy współczesnej Rosji nie są wynikiem radykalnych reform dokonanych w duchu liberalizmu przez prezydenta Jelcyna, ale rezultatem otwartego lub utajonego oporu wobec tych reform, który stawiły rosyjskie tajne służby. To one rozpętały pierwszą i drugą wojnę czeczeńską, by zawrócić Rosję ze ścieżki demokracji i skierować ją ku dyktaturze, militaryzmowi i szowinizmowi. To one zorganizowały serię podstępnych ataków terrorystycznych w Moskwie i innych miastach Rosji, by stworzyć warunki pozwalające wywołać wojny w Czeczenii.
Eksplozje z września 1999 roku – a zwłaszcza udaremniony atak terrorystyczny w Riazaniu z 23 września – są głównym tematem tej książki. To one dostarczyły najwyraźniejszych tropów, które pozwalają prześledzić taktykę i strategię rosyjskich tajnych służb w drodze do ich celu: władzy absolutnej.
Być może zaskoczy czytelnika forma tej pracy – jest ona czymś pośrednim między analitycznym pamiętnikiem a monografią historyczną. Obfitość nazw, nazwisk i faktów oraz lakoniczny styl zapewne zawiodą tego, kto ma nadzieję przeczytać wciągający kryminał. Zgodnie z zamierzeniem autorów książkę tę odróżnia od płodów powierzchownego dziennikarstwa i pamiętnikowej beletrystyki wewnętrzna prawda, wierność historycznej prawdzie. Jest to książka o tragedii, która dotknęła nas wszystkich, o straconych sposobnościach, ludziach, którym odebrano życie, oraz o kraju, który umiera. Jest to książka dla tych, którzy nie boją się poznać prawdy o przeszłości i kształtować przyszłości.
Po tym, jak 27 sierpnia 2001 roku „Nowaja Gazieta” opublikowała fragmenty tej pracy, wielokrotnie pytano nas o źródła informacji. Pragniemy zapewnić czytelników, że w naszej książce nie znalazła się ani jedna sfabrykowana informacja i ani jedna bezpodstawna opinia. Doszliśmy jednak do wniosku, że w obecnej sytuacji w Rosji, gdzie u władzy wciąż znajduje się wiele osób podejrzewanych przez nas o współudział w organizowaniu, wprowadzaniu w czyn lub sankcjonowaniu aktów terrorystycznego okrucieństwa we wrześniu 1999 roku, opublikowanie nazwisk naszych informatorów byłoby posunięciem przedwczesnym. Już w pierwszych wywiadach po 27 sierpnia 2001 roku obiecaliśmy, że nasze źródła ujawnimy niezwłocznie rosyjskiej lub międzynarodowej komisji powołanej do zbadania bolesnych wydarzeń z września 1999 roku. Do dziś nie zmieniliśmy zdania: wszystkie materiały wykorzystane przy pisaniu tej książki zostaną przekazane ciału, które mogłoby bezstronnie wyjaśnić, co się wtedy stało.
AFB
Federalna Agencja Bezpieczeństwa
FAPSI
Federalna Agencja Łączności i Informacji Rządowej
FSB
Federalna Służba Bezpieczeństwa
FSK
Federalna Służba Kontrwywiadu
FSO
Federalna Służba Ochrony
GRU
Główny Zarząd Wywiadowczy (Sztabu Generalnego)
MB
Ministerstwo Bezpieczeństwa
MCzS
Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych
MO
Ministerstwo Obrony
MSB
Międzyrepublikańska Służba Bezpieczeństwa
MUR
Moskiewski Urząd Śledczy
MWD
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
NTW
niezależna stacja telewizyjna
ORT
niezależna stacja telewizyjna
RTR
kanał państwowej telewizji rosyjskiej
RUOP
Regionalny Urząd Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej (MWD)
SBP
Służba Ochrony Prezydenta
SWR
Służba Wywiadu Zagranicznego
UPP
Zarząd Programów Długofalowych (FSB)
URPO
Zarząd Analiz Organizacji Przestępczych (FSB)
WNP
Wspólnota Niepodległych Państw
WDW
Wojska Powietrznodesantowe
Tylko skończony szaleniec mógłby chcieć wciągnąć Rosję w wojnę, a zwłaszcza w wojnę na północnym Kaukazie. To tak, jakby nigdy nie było Afganistanu. Jakby nie było wystarczająco jasne, w jakim kierunku może potoczyć się taki konflikt i jakie mogą być konsekwencje wypowiedzenia wojny dumnemu, mściwemu i wojowniczemu ludowi stanowiącemu część wielonarodowego państwa. Jakim sposobem Rosja zaplątała się w jedną ze swych najbardziej haniebnych wojen w najbardziej demokratycznym i liberalnym okresie swego rozwoju? Był to konflikt wymagający mobilizacji wielkich środków oraz wydatnego zwiększenia budżetów służb bezpieczeństwa oraz odpowiednich ministerstw. Miał podnieść rangę i zwiększyć wpływy ludzi w mundurach oraz osłabić lub zupełnie zniweczyć wysiłki tych, którzy bronili pokoju, demokracji i liberalnych wartości, starając się podtrzymać impet prozachodnich reform gospodarczych. Z powodu wojny czeczeńskiej państwo rosyjskie znalazło się w izolacji; cywilizowany świat odwrócił się od niego, bo nie popierał i nie rozumiał tego konfliktu. Niegdyś popularny, a nawet kochany prezydent utracił wsparcie i własnego narodu, i społeczności międzynarodowej. Gdy wpadł w tę pułapkę, nie miał już wyboru: zrezygnował przed końcem kadencji i oddał władzę sukcesorom KGB w zamian za gwarancję nietykalności dla siebie i swojej rodziny. Wiemy, kto na tym zyskał – ludzie, którym Jelcyn oddał władzę. Wiemy, jak osiągnięto ten cel – rozpętując wojnę w Czeczenii. Pozostaje jedynie ujawnić, kto wprawił w ruch cały ten proces.
Czeczenia stała się najsłabszym ogniwem w wielonarodowościowej mozaice Rosji, ale szefowie KGB nie oponowali, gdy Dżochar Dudajew przejmował władzę w tej republice, ponieważ uważali go za swojego człowieka.
Generał Dudajew, od 1968 roku członek Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, mógł więc spokojnie uzyskać przeniesienie do rodzinnego miasta Grozny, przejść w stan spoczynku, stanąć do wyborów w opozycji wobec miejscowych komunistów, zostać prezydentem Republiki Czeczeńskiej i w listopadzie 1991 roku ogłosić niepodległość swego kraju, tym samym niejako demonstrując rosyjskiej elicie politycznej, że rozpad Rosji pod liberalnym reżimem Jelcyna jest nieunikniony. Zapewne nie było sprawą przypadku, że inny Czeczen z bliskiego otoczenia Jelcyna, Rusłan Chasbułatow, był współodpowiedzialny za zadanie owemu reżimowi ostatecznego ciosu. Od września 1991 roku Chasbułatow, były członek Komitetu Centralnego Komunistycznego Związku Młodzieży oraz członek partii komunistycznej od roku 1966, był przewodniczącym Rady Najwyższej, czyli ówczesnego rosyjskiego parlamentu.
Eskalacja nieporozumień w złożonych i niejasnych stosunkach między Rosją i Czeczenią mogłaby być tematem odrębnej książki. Dość powiedzieć, że w roku 1994 polityczne kierownictwo Rosji zdawało już sobie sprawę, że nie może ofiarować Czeczenii niepodległości, jaką uzyskały choćby Białoruś czy Ukraina, groziłoby to bowiem rozpadem całej Federacji Rosyjskiej. Ale czy Rosja mogła sobie pozwolić na rozpętanie wojny domowej na północnym Kaukazie?
„Partia wojny”, złożona z przedstawicieli resortów siłowych, wierzyła, że tak, jeśli tylko opinia publiczna zostanie odpowiednio przygotowana. Mogło to być śmiesznie łatwe, gdyby zapanowało powszechne przekonanie, że w walce o niepodległość Czeczeni uciekają się do metod terrorystycznych. Wystarczyło zorganizować ataki terrorystyczne w Moskwie i sfabrykować ślady prowadzące do Czeczenii.
Wiedząc, że rosyjscy żołnierze oraz siły opozycyjne wobec Dudajewa mogą w każdej chwili rozpocząć szturm na Grozny, 18 listopada 1994 roku funkcjonariusze FSK – dawnego KGB – podjęli pierwszą znaną nam próbę wzbudzenia nastrojów antyczeczeńskich, dopuszczając się zamachu terrorystycznego, o którego zorganizowanie oskarżyli następnie separatystów czeczeńskich. Wiedzieli, że jeśli uda się rozniecić szowinistyczne sentymenty moskwian, łatwiej będzie tłumić ruch narodowo-wyzwoleńczy w Czeczenii.
Należy zauważyć, że i 18 listopada, i później domniemani „terroryści czeczeńscy” detonowali ładunki wybuchowe w najmniej odpowiednim dla siebie momencie, a w dodatku nigdy nie twierdzili, że ataki te są ich dziełem (skutkiem czego zupełnie traciły one znaczenie). Poza tym w listopadzie 1994 roku zarówno rosyjska, jak i światowa opinia publiczna stały po stronie Czeczenów, zatem z jakiego powodu mieliby oni dopuszczać się zamachów terrorystycznych w Moskwie? Znacznie większy sens miałyby akty dywersji, których celem byłyby wojska rosyjskie stacjonujące na terytorium Czeczenii. Ale rosyjscy zwolennicy wojny z Czeczenią aż nadto chętnie dopatrywali się udziału separatystów w kolejnych akcjach i za każdym razem odpowiadali jednakowo: nagłym i nieproporcjonalnie brutalnym ciosem w czeczeńską suwerenność. Reakcje te wywołały wrażenie, że rosyjskie resorty siłowe, choć zupełnie niezdolne do przeciwdziałania atakom terrorystycznym, są wręcz niewiarygodnie dobrze przygotowane do akcji odwetowych.
Eksplozja z 18 listopada 1994 roku nastąpiła w Moskwie na moście kolejowym nad rzeką Jauzą. Zdaniem ekspertów wywołały ją dwa silne ładunki trotylu, mniej więcej po półtora kilograma. Zniszczonych zostało dwadzieścia metrów toru, a sam most omal się nie zawalił. Wydawało się oczywiste, że wybuch nastąpił przedwcześnie, zanim do mostu dojechał pociąg. Dobrych sto metrów od miejsca eksplozji znaleziono szczątki ciała zamachowca: był nim kapitan Andriej Szczelenkow, pracownik kompanii naftowej Łanako. Zginął rozerwany wybuchem bomby, którą sam podkładał na moście.
Tylko śmiertelny błąd człowieka, którego wyznaczono do tego zadania, sprawił, że łatwo było ustalić zleceniodawcę zamachu. Szefem Łanako był trzydziestopięcioletni Maksim Łazowski, ceniony agent moskiewskiego oddziału dawnego KGB, znany w kręgach przestępczych pod pseudonimami „Maks” i „Kaleka”. Być może warto uprzedzić bieg wydarzeń i wskazać na znaczący fakt, iż wszyscy, co do jednego, pracownicy Łanako byli stałymi lub okresowymi współpracownikami rosyjskich tajnych służb.
W dniu eksplozji nad Jauzą, 18 listopada 1994 roku, milicja odebrała telefon od anonimowego informatora, który twierdził, że przed biurami Łanako stoi ciężarówka z materiałami wybuchowymi. W wyniku szybko podjętej akcji istotnie udało się przechwycić ciężarówkę z ładunkiem trzech min MON-50, pięćdziesięciu pocisków do granatnika, czternastu granatów RGD-5, dziesięciu granatów F-1 oraz czterech półtorakilogramowych opakowań materiału wybuchowego zwanego plastykiem. Służba bezpieczeństwa twierdziła jednak, że nie udało się ustalić, do kogo należała ciężarówka, choć przy szczątkach Szczelenkowa znaleziono firmowy identyfikator Łanako, a użyte nad Jauzą materiały wybuchowe były takie same jak te, które znaleziono w ciężarówce.
Wojna w Czeczenii była doskonałym sposobem na polityczne zniszczenie Jelcyna, a ci, którzy zorganizowali ataki terrorystyczne w Rosji i sprowokowali tę wojnę, rozumieli to doskonale. W relacjach między przywódcami Rosji a prezydentem Republiki Czeczenii istniał jeszcze jeden, prymitywny, finansowy aspekt: Rosjanie nieustannie wymuszali od Dudajewa pieniądze. Zaczęło się to w roku 1992, od przyjęcia od Czeczenów łapówek w zamian za pozostawienie uzbrojenia przez odchodzącą armię rosyjską. Zajmowali się tym szef Służby Ochrony Prezydenta (PBS) Aleksander Korżakow, szef Federalnej Służby Ochrony (FSO) Michaił Barsukow oraz pierwszy wicepremier Federacji Rosyjskiej, Oleg Soskowiec. Ministerstwo Obrony oczywiście wiedziało o wszystkim. Parę lat później naiwni obywatele Rosji zaczęli się zastanawiać, jakim cudem całą tę broń, z której zabijano rosyjskich żołnierzy, pozostawiono w Czeczenii. Odpowiedź była prosta: zostawiono ją, ponieważ Dudajew zapłacił wielomilionowe łapówki w dolarach Korżakowowi, Barsukowowi oraz Soskowcowi.
Po 1992 roku moskiewscy biurokraci nadal z powodzeniem wymuszali na Dudajewie łapówki: czeczeńskie władze regularnie słały do Moskwy pieniądze, jako że w żaden inny sposób nie mogły rozwiązać jakiegokolwiek problemu natury politycznej. Jednakże w 1994 roku system zaczął zawodzić, ponieważ Moskwa domagała się coraz to większych kwot w zamian za polityczne przysługi związane z niezawisłością Czeczenii. Dudajew nie chciał już płacić. Konflikt natury finansowej stopniowo przekształcił się w polityczną próbę sił między władzami Rosji i Czeczenii. Groźba wojny wisiała w powietrzu. Dudajew zażądał spotkania z Jelcynem i być może nawet zamierzał wyjaśnić mu, co się działo, ale Korżakow, Barsukow i Soskowiec, którzy kontrolowali dostęp do prezydenta, zażyczyli sobie kilku milionów dolarów łapówki za zorganizowanie spotkania dwóch głów państw. Dudajew odmówił zapłaty i zażądał, by spotkanie z Jelcynem odbyło się bez przekazywania pieniędzy z rąk do rąk. Co więcej, po raz pierwszy zagroził, że ujawni dokumenty zawierające kompromitujące ich informacje o cichych interesach z Czeczenami. Dudajew wierzył, że owe dokumenty są jego polisą ubezpieczeniową i uchronią go przed aresztowaniem. Przeliczył się. Nikt nie zamierzał go aresztować – mógł jedynie zostać zabity, ponieważ był naocznym świadkiem przestępstw popełnionych przez ludzi z dworu Jelcyna. Jego szantaż zawiódł, a spotkanie, którego pragnął, nigdy nie doszło do skutku. Prezydent Czeczenii był teraz niebezpiecznym świadkiem, którego należało usunąć. I dlatego celowo sprowokowano okrutną i bezsensowną wojnę. Prześledźmy tok wydarzeń.
22 listopada 1994 roku Państwowy Komitet Obrony Republiki Czeczeńskiej, utworzony poprzedniego dnia na mocy dekretu Dudajewa, oskarżył Rosję o rozpoczęcie wojny przeciwko Czeczenii. Zdaniem dziennikarzy wojny nie było, ale Dudajew wiedział dobrze, że „partia wojny” już zdecydowała o rozpoczęciu działań zbrojnych. Komitet, w którego skład wchodzili prócz Dudajewa dowódcy armii i służb bezpieczeństwa oraz szefowie najważniejszych ministerstw, zebrał się w trybie pilnym, by omówić kwestię reakcji na „zagrożenie interwencją militarną”. W oświadczeniu komitetu, które opublikowano w Groznym, znalazły się słowa o „rosyjskich oddziałach regularnej armii, które okupują rejon nadtereczny na terytorium Republiki Czeczeńskiej”, oraz o planach na najbliższe dni, w których przewidziano już „okupację terytorium rejonu naurskiego i szełkowskiego. W tym celu wykorzystywane są jednostki lądowe i lotnicze Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego oraz pododdziały specjalne rosyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Według informacji zgromadzonych przez Państwowy Komitet Obrony w operacji biorą też udział pododdziały specjalne rosyjskiej FSK”.
Dowództwo czeczeńskich sił zbrojnych potwierdziło, że koncentracja wojsk następuje w wiosce Wiesiełaja w Kraju Stawropolskim, tuż przy granicy czeczeńskiego rejonu naurskiego. Znalazły się tam czołgi, artyleria oraz aż sześć batalionów piechoty. Później okazało się, że trzonem tych sił, które miały zaatakować Grozny, była kolumna rosyjskich pojazdów pancernych zebrana z inicjatywy FSK. To FSK wyłożyła pieniądze i najęła żołnierzy oraz oficerów, z których wielu służyło na co dzień w elitarnych dywizjach pancernych – Tamańskiej i Kantemirowskiej.
23 listopada dziewięć rosyjskich śmigłowców Mi-8 Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego rozpoczęło atak rakietowy na miasto Szali, położone mniej więcej czterdzieści kilometrów od Groznego, próbując zniszczyć stacjonujący tam pułk pancerny. Odpowiedział im zmasowany ogień obrony przeciwlotniczej. Po stronie czeczeńskiej byli ranni; władze republiki ogłosiły, że mają materiał filmowy, na którym widać rosyjskie oznaczenia na atakujących maszynach.
25 listopada siedem rosyjskich helikopterów z bazy wojskowej w Kraju Stawropolskim wystrzeliło kilka salw rakietowych w kierunku lotniska w Groznym i pobliskich budynków mieszkalnych. Uszkodziły pas startowy i stojący na nim cywilny samolot. Zginęło sześciu ludzi, a dwudziestu pięciu zostało rannych. W odpowiedzi Ministerstwo Spraw Zagranicznych Czeczenii przekazało władzom Kraju Stawropolskiego oświadczenie, w którym zaznaczono między innymi, że władze te „ponoszą odpowiedzialność za te działania, a w razie podjęcia przez stronę czeczeńską stosownych przeciwdziałań” wszelkie skargi „należy kierować do Moskwy”.
26 listopada siły „Rady Tymczasowej Czeczenii” (czyli czeczeńskiej opozycji), przy wsparciu rosyjskich śmigłowców i pojazdów pancernych zaatakowały Grozny z czterech stron. W operacji wzięło udział tysiąc dwustu ludzi, pięćdziesiąt czołgów, osiemdziesiąt transporterów opancerzonych oraz sześć samolotów Su-27. W oświadczeniu stworzonym w moskiewskiej centrali marionetkowej „Rady Tymczasowej” napisano: „zdemoralizowane siły stronników Dudajewa praktycznie nie stawiają oporu i prawdopodobnie nad ranem operacja dobiegnie końca”.
W rzeczywistości jednak atak zakończył się totalną klęską. Intruzi stracili mniej więcej pięciuset żołnierzy i ponad dwadzieścia czołgów; kolejnych dwadzieścia przechwyciły siły Dudajewa. Około dwustu ludzi wzięto do niewoli. 28 listopada kolumna jeńców przemaszerowała ulicami Groznego, „by uczcić zwycięstwo nad siłami opozycji”. W tym czasie władze czeczeńskie opublikowały listę czternastu nazwisk schwytanych żołnierzy i oficerów, którzy służyli w rosyjskich siłach zbrojnych. Jeńcy zeznali przed kamerami telewizji, że większość z nich służyła w jednostkach 43162 i 01451, stacjonujących w pobliżu Moskwy. Rosyjskie Ministerstwo Obrony odpowiedziało naturalnie, że pokazani przez telewizję osobnicy nigdy nie służyli w rosyjskich siłach zbrojnych. Na pytanie o konkretnych dwóch jeńców, kapitana Andrieja Kriukowa i porucznika Jewgienija Żukowa, urzędnicy Ministerstwa Obrony odparli, że oficerowie ci istotnie służyli niegdyś w jednostce 01451, ale nie stawili się w niej od 20 października 1994 roku i gotowy był już rozkaz zwolnienia ich ze służby. Innymi słowy, rosyjskie Ministerstwo Obrony uznało schwytanych przez Czeczenów żołnierzy za dezerterów. Następnego dnia ojciec Jewgienija Żukowa podważył wiarygodność ministerialnego oświadczenia. W wywiadzie dla Rosyjskiej Agencji Informacyjnej Nowosti stwierdził, że jego syn opuścił macierzystą jednostkę 9 listopada, informując rodziców, że skierowano go na dziesięć dni do Niżnego Tagiłu w górach Ural, dobrych dwa tysiące kilometrów od Czeczenii. Gdy zobaczyli go ponownie, był już w grupie jeńców rosyjskich w Groznym, pokazanej 27 listopada przez cotygodniowy telewizyjny program informacyjny „Itogi”. Gdy ojciec Żukowa zapytał dowódcę jego jednostki, jakim sposobem Jewgienij znalazł się w Czeczenii, nie doczekał się odpowiedzi.
Wkrótce pojawiła się barwna relacja z wydarzeń 26 listopada, przedstawiona przez majora Walerego Iwanowa po tym, jak 8 grudnia został zwolniony z niewoli wraz z siedmioma innymi oficerami rosyjskich sił zbrojnych.
Zgodnie z rozkazem dziennym wszystkim zwerbowanym udzielono urlopu w związku ze „sprawami rodzinnymi”. Wybranymi byli w większości oficerowie o nieuregulowanej sytuacji mieszkaniowej i rodzinnej. Połowa z nich po prostu nie miała mieszkań – teoretycznie każdy miał prawo odmówić, ale wiadomo było, że kiedy przyjdzie do przydzielania mieszkań, zostanie pominięty.
10 listopada przyjechaliśmy do Mozdoku w Osetii Północnej. W ciągu dwóch tygodni przygotowaliśmy do boju czternaście czołgów z czeczeńskimi załogami i dwadzieścia sześć dla żołnierzy rosyjskich. 25 listopada ruszyliśmy na Grozny […].
Ja znalazłem się wśród załóg trzech czołgów, które 26 listopada opanowały wieżę telewizyjną w Groznym. Nie napotkaliśmy oporu ze strony broniących jej jednostek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ale trzy godziny później, gdy nie mieliśmy łączności z naszym dowództwem, zaatakował nas słynny batalion abchaski.
Otoczeni przez czołgi i piechotę wymianę ognia uznaliśmy za bezcelową, zwłaszcza że siły opozycji [przeciwników Dudajewa] natychmiast się rozpierzchły i zostaliśmy sami, a dwa z trzech naszych czołgów zostały spalone. Ich załogi zdążyły uciec i poddać się straży wieży telewizyjnej, która z kolei przekazała nas ochronie osobistej prezydenta Dudajewa. Traktowano nas dobrze, a w ostatnich dniach prawie w ogóle nie pilnowano, ale z drugiej strony – nie mieliśmy dokąd uciekać.
Z relacji tej można wywnioskować, że kolumna pancerna została celowo wprowadzona do Groznego 26 listopada i spisana na straty. W żadnym razie nie była zdolna pokonać sprawnej, dobrze uzbrojonej armii Dudajewa, a tym bardziej opanować i utrzymać miasta. Nie mogła być niczym więcej niż ruchomym celem dla wojsk czeczeńskich.
Rosyjski minister obrony Pawieł Graczow sugerował, że nie brał udziału w nieodpowiedzialnej próbie zajęcia Groznego. Z wojskowego punktu widzenia, jak zauważył podczas konferencji prasowej zwołanej 28 listopada 1996 roku, było możliwe przechwycenie Groznego „w ciągu dwóch godzin, siłami jednego pułku spadochroniarzy. Jednakże wszystkie konflikty zbrojne rozstrzyga się ostatecznie przy stołach negocjacyjnych, metodami politycznymi. Wprowadzanie czołgów do miasta bez osłony piechoty było doprawdy bezsensowne”. Dlaczego więc zostały posłane do Groznego?
Generał Giennadij Troszew mówił nam później o wątpliwościach Graczowa w sprawie kampanii czeczeńskiej:
Próbował coś z tym zrobić. Próbował choćby wydobyć jasną ocenę sytuacji od [dyrektora FSK] Stiepaszyna i jego specsłużby. Próbował opóźnić wprowadzenie żołnierzy aż do wiosny, a nawet osobiście dogadać się z Dudajewem. Teraz już wiemy, że do spotkania rzeczywiście doszło, ale nie przyniosło ono porozumienia.
Generał Troszew, który w owym czasie odpowiadał za przebieg drugiej wojny czeczeńskiej, nie mógł pojąć, że Graczow nie zdołał porozumieć się z Dudajewem. Tymczasem powód był oczywisty: Dudajew uparcie domagał się spotkania z Jelcynem, a Korżakow, szef Służby Ochrony Prezydenta, odmawiał jego zorganizowania i żądał pieniędzy.
Organizatorem „błyskotliwej” operacji militarnej, w wyniku której rosyjska kolumna pancerna została bez trudu unicestwiona, rzeczywiście nie był Graczow, ale dyrektor FSK Stiepaszyn. Pomagał mu w tym szef moskiewskiego oddziału FSK, Sawostjanow, odpowiedzialny za sprawy związane z obaleniem reżimu Dudajewa i wprowadzeniem żołnierzy na terytorium Czeczenii. Ci, którzy rozwodzili się nad grubymi błędami popełnionymi przez rosyjskich dowódców posyłających kolumnę pancerną w sam środek miasta, na pewną zagładę, nie pojmowali subtelnych kalkulacji politycznych prowokatorów odpowiedzialnych za wywołanie wojny w Czeczenii. Ludzie, którzy zaplanowali wprowadzenie wojsk do Groznego, chcieli, żeby kolumna ta została w spektakularny sposób zniszczona przez Czeczenów. Tylko tak mogli sprowokować Jelcyna do wypowiedzenia otwartej wojny Dudajewowi.
Zaraz po rozgromieniu kolumny pancernej wysłanej do Groznego prezydent Jelcyn wydał odezwę do rosyjskich uczestników konfliktu w Republice Czeczeńskiej – Kreml zaczął urabiać opinię publiczną, przygotowując ją do nieuchronnej już wojny na wielką skalę. W wywiadzie dla agencji Nowosti Arkadij Popow, konsultant z prezydenckiego centrum analiz, obwieścił, że Rosja może przyjąć rolę „przymusowego pacyfikatora” w Czeczenii i że wszystko wskazuje na rychłe podjęcie przez rosyjskiego przywódcę zdecydowanych działań. Gdyby prezydent ogłosił stan wyjątkowy w Czeczenii, rosyjskie władze mogłyby dokonać „ograniczonej interwencji, która przyjęłaby formę rozbrojenia obu stron konfliktu poprzez wprowadzenie do Groznego niewielkiego kontyngentu rosyjskich żołnierzy” – to samo wydarzyło się piętnaście lat wcześniej w Afganistanie. Tak więc sprowokowawszy konflikt w Czeczenii, udzielając politycznego i militarnego wsparcia czeczeńskiej opozycji, były KGB zamierzał teraz toczyć wojnę przeciwko Dudajewowi pod pretekstem działań pacyfikacyjnych.
Władze czeczeńskie uznały oświadczenie Jelcyna za „ultimatum” i „wypowiedzenie wojny” i stwierdziły, że jest ono – a także wszelkie próby wprowadzenia go w życie – „sprzeczne z normami prawa międzynarodowego”, co daje im „prawo do podjęcia stosownych środków odwetowych w celu zabezpieczenia niepodległości i integralności terytorialnej państwa”. Zdaniem rządu czeczeńskiego rosyjskie groźby wprowadzenia stanu wyjątkowego świadczyły o „jawnym dążeniu do kontynuowania operacji wojskowych i mieszania się w sprawy wewnętrzne innego państwa”.
30 listopada rosyjskie siły powietrzne zaatakowały Grozny. Następnego dnia ich dowództwo odmówiło przepuszczenia samolotu, którym do czeczeńskiej stolicy usiłowała dotrzeć delegacja członków rosyjskiej Dumy Państwowej. Maszyna wylądowała ostatecznie w Nazraniu, stolicy Inguszetii, a parlamentarzyści ruszyli drogą lądową na spotkanie z Dudajewem. 1 grudnia, gdy znajdowali się w drodze do Groznego, mniej więcej o czternastej, osiem samolotów Su-27 dokonało kolejnego nalotu na miasto, biorąc na cel dzielnicę, w której mieszkał Dudajew. Według Czeczenów obrona przeciwlotnicza zdołała strącić jedną z maszyn.
2 grudnia Siergiej Juszenkow, szef delegacji, która dotarła do Groznego (i przewodniczący parlamentarnej komisji obrony), zadeklarował, że użycie siły w stosunkach rosyjsko-czeczeńskich przyniesie porażkę. Dodał, że zapoznawszy się z sytuacją na miejscu, nabrał przekonania, iż jedyną metodą rozwiązania kryzysu są negocjacje, a strona czeczeńska nie ma nic przeciwko temu, by do nich przystąpić.
Opinia publiczna wciąż trzymała stronę Czeczenów, ale kierownictwo FSK było pewne, że może nią manipulować, uciekając się do aktów terroryzmu, za które obwiniłoby Czeczenów. 5 grudnia FSK poinformowała dziennikarzy, że przez granicę państwową przedarli się do Czeczenii zagraniczni najemnicy i dlatego „nie można wykluczyć, że i do innych regionów Rosji przenikną podobne grupy terrorystyczne”. Była to pierwsza jawna zapowiedź tajnych służb, że w Rosji dojdzie wkrótce do ataków terrorystycznych, których „ślad prowadzi do Czeczenii”. W owym czasie jednak mówiono tylko o przenikaniu do Rosji obcych agentów – była to zagrywka wzięta wprost z podręczników sowieckiego KGB.
6 grudnia Dudajew powiedział w wywiadzie, że polityka Rosji przyczynia się do poważnego wzrostu proislamskich nastrojów w Czeczenii. „Granie «kartą czeczeńską» może wprowadzić do gry globalne interesy państw islamskich, co groziłoby utratą kontroli nad biegiem wydarzeń. W Czeczenii już pojawiła się trzecia siła, która stopniowo przejmuje inicjatywę: islamiści”. Dudajew zobrazował nastroje panujące wśród przybywających do Groznego, cytując ich słowa: „Nie jesteśmy już pańskimi żołnierzami, panie prezydencie, jesteśmy żołnierzami Allacha”. I dodał: „Sytuacja w Czeczenii zaczyna wymykać się spod kontroli i to mnie martwi”.
Jakby odpowiadając na słowa Dudajewa, rosyjski minister obrony Graczow pozwolił sobie na gest, który z pozoru był wyciągnięciem ręki na zgodę, a w rzeczywistości stał się przyczyną eskalacji konfliktu. Graczow zaproponował mianowicie, by czeczeńska opozycja – finansowana, uzbrajana i wspomagana przez ludzi FSK – złożyła broń, ale pod warunkiem, że jednocześnie uczynią to zwolennicy Dudajewa. Innymi słowy, minister zasugerował, aby Czeczeni poddali się jednostronnie, bo o złożeniu broni przez stronę rosyjską nie wspomniał ani słowem. Władze Republiki Czeczeńskiej naturalnie nie zaakceptowały tej propozycji. 7 grudnia Graczow spotkał się z Dudajewem, ale ich rozmowa okazała się bezowocna.
Tego samego dnia w Moskwie zebrała się Rada Bezpieczeństwa. Dysputę o Czeczenii prowadzono też w Dumie, podczas sesji zamkniętej, na którą zaproszono szefów ministerstw siłowych. Ci jednak się nie pojawili, ponieważ nie zamierzali odpowiadać na pytania parlamentarzystów, kto wydał rozkaz rekrutowania żołnierzy rosyjskich sił zbrojnych i zbombardowania Groznego. Dziś wiemy, że rosyjski personel wojskowy rekrutowała FSK na rozkaz Stiepaszyna, a bombardowania zarządziło Ministerstwo Obrony.
8 grudnia strona czeczeńska ogłosiła, że ma informacje, iż Rosja planuje wkroczyć na terytorium republiki i rozpocząć otwartą wojnę. 9 grudnia podczas konferencji prasowej w Dumie Państwowej przewodniczący komitetu spraw zagranicznych i polityki regionalnej (oraz przewodniczący Republikańskiej Partii Rosji) Władimir Łysenko oznajmił, że wobec powyższego zgłosi w parlamencie wniosek o rozwiązanie rządu. Tego samego dnia robocza komisja negocjacyjna do spraw rozwiązania konfliktu w Republice Czeczeńskiej zdołała doprowadzić do porozumienia między przedstawicielami prezydenta Dudajewa a opozycją – ustalono, że negocjacje rozpoczną się 12 grudnia o piętnastej we Władykaukazie. Dwunastoosobową delegacją władz federalnych Rosji miał kierować wiceminister do spraw narodowości i polityki regionalnej. Grozny miało reprezentować dziewięć osób z czeczeńskim ministrem gospodarki i finansów na czele, stronę opozycyjną zaś trzyosobowa delegacja pod kierownictwem prokuratora generalnego Czeczenii. Uzgodniono wstępnie, że głównym tematem negocjacji między Moskwą a Groznym będzie powstrzymanie rozlewu krwi i przywrócenie normalnych stosunków. Rozmowy z przedstawicielami czeczeńskiej opozycji miały dotyczyć wyłącznie rozbrojenia.
Wszystko to zwiększało szanse na zachowanie pokoju, a to oznaczało, że „partia wojny” ma bardzo niewiele czasu, jeśli chce dopiąć swego przed 12 grudnia. W tym sensie można powiedzieć, że oświadczenie roboczej komisji negocjacyjnej o rychłym rozpoczęciu rozmów posłużyło do wyznaczenia terminu operacji lądowej w Czeczenii. Skoro negocjacje miały się zacząć 12 grudnia, dzień wcześniej należało przypuścić atak. Tak też postąpiło rosyjskie kierownictwo: 11 grudnia siły lądowe przekroczyły linię demarkacyjną i weszły na terytorium Republiki Czeczeńskiej. Przez pierwszych kilka dni nie meldowały one o jakimkolwiek oporze i jakichkolwiek stratach.
13 grudnia pierwszy wicepremier rządu rosyjskiego Oleg Soskowiec wiedział już, na czym stoi: poinformował dziennikarzy, że łączny koszt normalizacji sytuacji w Czeczenii wyniesie około biliona rubli. (Pieniądze te należało najpierw wyasygnować z budżetu, by można było rozpocząć ich systematyczne defraudowanie.) Wyjaśnił też, że priorytetem władz będzie udzielenie pomocy materialnej oraz finansowej ludności Czeczenii i że zostaną podjęte szczególne działania, by te środki nie zostały rozkradzione czy zmarnowane (dziś wiemy, że nic z nich do Czeczenii nie dotarło i że rozkradziono lub zmarnowano je w całości).
Soskowiec podkreślił, że członkowie czeczeńskiej diaspory mieszkający w Moskwie i innych rosyjskich miastach nie powinni być uważani za potencjalnych terrorystów. Proszę zwrócić uwagę na tę wypowiedź. Jak dotąd nikomu nawet nie przyszło do głowy, by uważać Czeczenów z diaspory za potencjalnych terrorystów; mało tego, nie doszło nawet jeszcze do żadnych ataków terrorystycznych. Wojna w Czeczenii nie wyglądała nawet na wojnę, a jedynie na operację policyjną; po żadnej ze stron nie było jeszcze poważnych ofiar. Mimo to z jakiegoś powodu pierwszy wicepremier uznał za możliwe, że Czeczeni będą chcieli podjąć działalność terrorystyczną na rosyjskiej ziemi. Uwaga Soskowca, że obywatele czeczeńscy nie będą dyskryminowani oraz że władze federalne w ogóle nie biorą pod uwagę przymusowej deportacji Czeczenów, była jasną sugestią ze strony „partii wojny”: działania wojenne dotkną wszystkich Czeczenów, na całym terytorium Rosji, a ich częścią będzie zarówno dyskryminacja, jak i przymusowa deportacja.
Generał Aleksander Lebied´, dowódca rosyjskiej 14. Armii stacjonującej na Naddniestrzu, gwałtownie sprzeciwiał się działaniom „partii wojny”, ponieważ doskonale rozumiał aluzje Soskowca oraz to, jak wysoką cenę przyjdzie Rosji zapłacić. W wywiadzie telefonicznym ze swego sztabu w Tyraspolu deklarował:
Konflikt czeczeński można rozwiązać jedynie drogą negocjacji dyplomatycznych. Czeczenia punkt po punkcie powtarza scenariusz afgański. Ryzykujemy rozpętanie wojny z całym światem islamskim. Samotni bojownicy mogą w nieskończoność niszczyć nasze czołgi i pojedynczymi strzałami likwidować naszych żołnierzy.
W Czeczenii sami strzeliliśmy sobie w stopę – tak samo jak w Afganistanie – i jest to bardzo smutne. Dobrze umocniony i dobrze zaopatrzony Grozny może bronić się długo i zażarcie.
Lebied´ przypomniał wszystkim, że za czasów sowieckich Dudajew dowodził dywizją bombowców strategicznych, narzędziem wojny na skalę międzykontynentalną, którego „nie powierza się głupcom”.
Począwszy od 14 grudnia, Moskwa znalazła się w stanie niemalże alarmu bojowego, a jej mieszkańców rozmyślnie straszono perspektywą nieuniknionych ataków terrorystycznych ze strony Czeczenów. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz FSK wzmocniły ochronę najważniejszych obiektów miejskiej infrastruktury. Urzędnicy ministerstwa ogłosili, że środki takie przedsięwzięto z uwagi na zagrożenie ze strony grup terrorystycznych, które podobno wysłano z Groznego do Moskwy. Rozpoczęły się poszukiwania pierwszych podejrzanych. Gdy rodowity Czeczen i mieszkaniec Groznego Izraił Getijew został aresztowany za odpalenie noworocznych fajerwerków wieczorem 13 grudnia, informacja ta mogła jedynie wzbudzić uśmiech. Następnego dnia jednak nikomu już nie było do śmiechu. 14 grudnia niespodziewanie obwieszczono też, że po niespełna trzech dobach działań wojennych „straty po obu stronach liczone są już w setkach zabitych”. 15 grudnia ujawniono rzeczywistą skalę prowadzonej operacji. Siły rosyjskie szykowały się do szturmu na miasto. Prócz pododdziałów wystawionych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w stronę czeczeńskiej stolicy posuwały się także dwie dywizje regularnej armii z Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego oraz dwie uzbrojone po zęby brygady szturmowe. Na terytorium republiki wkroczyły też kombinowane pułki Pskowskiej, Witebskiej i Tulskiej Dywizji Wojsk Powietrznodesantowych (WDW), liczące po 600–800 żołnierzy. W rejon Mozdoku przerzucono kombinowane pułki Dywizji Uljanowskiej i Kostromskiej WDW. Wojska rosyjskie posuwały się w stronę Groznego czterema głównymi szlakami: jednym z Inguszetii, dwoma z Mozdoku i jednym z Dagestanu. Czeczeni, jak informowały rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i FSK, zgromadzili w rejonie Groznego ponad trzynaście tysięcy uzbrojonych bojowników.