Zabić drozda - Harper Lee - ebook + audiobook + książka

Zabić drozda ebook

Harper Lee

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Międzynarodowy bestseller i laureat Nagrody Pulitzera.

Lata trzydzieste XX wieku, małe miasteczko na południu USA. Atticus Finch, adwokat i głowa rodziny, broni młodego Murzyna oskarżonego o zgwałcenie biednej białej dziewczyny Mayelli Ewell. Prosta sprawa sądowa z powodu wszechpanującego rasizmu, urasta do rangi symbolu. W codziennej walce o równouprawnienie czarnych jak echo powraca pytanie o to, gdzie przebiegają granice ludzkiej tolerancji. Zabić drozda to wstrząsająca historia o dzieciństwie i kryzysie sumienia. Poruszająca opowieść odwołuje się do tego, co o życiu człowieka najcenniejsze: miłości, współczucia i dobroci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
4,5 (1834 oceny)
1200
454
157
14
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
askajod167

Nie oderwiesz się od lektury

-(...)Atticusie, on był naprawdę miły...(...) -Jak większość ludzi, Skaucie, kiedy wreszcie ich dostrzeżemy. kocham kocham kocham
30
Paola2929

Nie oderwiesz się od lektury

"Zabić drozda" to jedna z tych książek, które każdy z nas powinien przeczytać choć raz w swoim życiu, tzw. klasyk. Piękna i zarazem smutna historia opowiedziana z perspektywy dziecka. Niewinnej, szczerej i trochę naiwnej 9latki Scout. Jej ojciec - adwokat - zostaje obrońca mężczyzny który został niesłusznie oskarżony o gwałt. Wszystkie dowody i zeznania świadczą na korzyść niewinnego mężczyzny. Ale jego wyrok skazujący zapadł już dawno temu. W momencie gdy tylko przyszedł na świat jako czarnoskóry człowiek. Piękna książka, wzruszająca. Polecam!
30
Mlotki

Całkiem niezła

Książka uznana za arcydzieło. Nakreśla problemy z którymi borykało się społeczenstwo w latach 30, XX wieku w USA. I choć ukazana problematyka jest niezwykle istotna, to w mojej ocenie książka napisana w sposób mało interesujący, wciągający i pozostawiający w pamięci trwały ślad po jej przeczytaniu.
10
Docent2023

Nie oderwiesz się od lektury

ciężko by mi było słuchać tej historii, gdyby usunąć z niej słowa w dzisiejszych czasach - słusznie zresztą- uznane za obraźliwe - typu murzyn, czaruch itp. uważam, że dzięki takiemu językowi moża dotknąć codzienności Alabamy lat 30stych ubiegłego wieku. Polecam
00
KasiaMarciniewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja, wybitna, do której można, wracać wiele razy. Koroniewska czyta świetnie!
00

Popularność




Dla pana Lee i Alice

przez wzgląd na Miłość i Sym­pa­tię

Praw­nicy, jak sądzę, też byli kie­dyś dziećmi.

Char­les Lamb

Część pierw­sza

Roz­dział 1

Mój brat Jem, gdy miał pra­wie trzy­na­ście lat, paskud­nie zła­mał sobie rękę w łok­ciu. Gdy wyzdro­wiał i prze­stał się lękać, że już ni­gdy nie będzie mógł grać w fut­bol, rzadko wra­cał myślą do tej kon­tu­zji. Jego lewe ramię było nie­znacz­nie krót­sze od pra­wego; gdy stał albo cho­dził, jego dłoń wisiała pro­sto­pa­dle do ciała, z kciu­kiem rów­no­le­głym do uda. Nie przej­mo­wał się tym jed­nak, skoro mógł poda­wać i wyko­py­wać piłkę.

Gdy minęło wystar­cza­jąco wiele lat, aby­śmy się nauczyli spo­glą­dać wstecz, roz­ma­wia­li­śmy cza­sem o wyda­rze­niach, które dopro­wa­dziły do jego wypadku. Ja twier­dzę, że zaczęli Ewel­lo­wie, ale Jem, cztery lata star­szy ode mnie, powie­dział, że zaczęło się znacz­nie wcze­śniej – podobno tego lata, gdy przy­je­chał do nas Dill i pod­su­nął nam pomysł na to, jak wywa­bić Boo Radleya.

Odrze­kłam mu, że jeśli koniecz­nie chce spoj­rzeć na sprawę sze­rzej, to powi­nien zacząć od Andrew Jack­sona. Bo gdyby gene­rał Jack­son nie pognał Kri­ków wzdłuż rzeki, Simon Finch ni­gdy nie powio­sło­wałby tak daleko wodami Ala­bamy, a gdyby tego nie zro­bił – co by było z nami? Byli­śmy za duzi na to, by roz­strzy­gać spory za pomocą pię­ści, więc zapy­ta­li­śmy Atti­cusa. Ojciec powie­dział, że oboje mamy rację.

Nie­któ­rzy człon­ko­wie naszej rodziny Połu­dniow­ców wsty­dzili się tego, że brak w naszym drze­wie gene­alo­gicz­nym uczest­ni­ków bitwy pod Hastings – po któ­rej­kol­wiek ze stron. Mie­li­śmy tylko Simona Fin­cha, apte­ka­rza-myśli­wego z Korn­wa­lii, któ­rego poboż­ność ustę­po­wała jedy­nie skąp­stwu. W Anglii ziry­to­wały go prze­śla­do­wa­nia ludzi, któ­rzy sami sie­bie nazy­wali meto­dy­stami, ze strony ich bar­dziej libe­ral­nych braci – ziry­to­wały tak bar­dzo, że Simon, który także nazy­wał sie­bie meto­dy­stą, wybrał się za Atlan­tyk, do Fila­del­fii, a potem na Jamajkę, następ­nie do Mobile i jesz­cze do Saint Ste­phens. Pamię­ta­jąc o napo­mnie­niach Johna Wesleya na temat uży­wa­nia nazbyt licz­nych słów w trans­ak­cjach kupna i sprze­daży, Simon wzbo­ga­cił się, han­dlu­jąc lekami, lecz nie zaznał szczę­ścia, gdyż kusiło go to, co – jak wie­dział – nie służy chwale Pana: na przy­kład złota biżu­te­ria i kosz­towne stroje. Dla­tego też Simon, zapo­mniaw­szy prze­stróg swego nauczy­ciela na temat posia­da­nia ludz­kiego inwen­ta­rza, zaku­pił trzech nie­wol­ni­ków i z ich pomocą zało­żył farmę nad brze­giem Ala­bama River, mniej wię­cej sześć­dzie­siąt kilo­me­trów powy­żej Saint Ste­phens. Powró­cił do mia­sta tylko raz, by zna­leźć sobie żonę, która uro­dziła mu wiele córek. Dożył sędzi­wego wieku i umarł bogaty.

Zwy­czaj w rodzi­nie był taki, że męż­czyźni pozo­sta­wali na far­mie Simona, Finch’s Lan­ding, i żyli z uprawy bawełny. Gospo­dar­stwo było samo­wy­star­czalne; skromne w porów­na­niu z oko­licz­nymi impe­riami Lan­ding pro­du­ko­wało wszystko, co potrzebne do życia, prócz lodu, mąki pszen­nej oraz odzieży, którą dostar­czano stat­kami z Mobile.

Simon zapewne z bez­silną wście­kło­ścią potrak­to­wałby nie­po­koje mię­dzy Pół­nocą a Połu­dniem, gdyż za ich sprawą jego przod­ko­wie stra­cili wszystko prócz ziemi. Tra­dy­cja utrzy­my­wa­nia się z jej pło­dów prze­trwała jed­nak bez szwanku aż do dwu­dzie­stego stu­le­cia, kiedy to mój ojciec, Atti­cus Finch, poje­chał do Mont­go­mery zgłę­biać prawo, jego brat zaś – do Bostonu na stu­dia medyczne. Ich sio­stra, Ale­xan­dra, pozo­stała w Lan­ding: wyszła za mąż za mało­mów­nego osob­nika, który więk­szość czasu spę­dzał w hamaku nad rzeką, roz­my­śla­jąc głów­nie o tym, jak wiele ryb zła­pało się już na haczyki.

Gdy mój ojciec został przy­jęty do pale­stry, powró­cił do May­comb i otwo­rzył prak­tykę. Miej­sco­wość ta, poło­żona może trzy­dzie­ści kilo­me­trów na wschód od Finch’s Lan­ding, jest sto­licą hrab­stwa May­comb. W jego pokoju w gma­chu sądu nie było wielu sprzę­tów poza wie­sza­kiem na kape­lu­sze, splu­waczką, sza­chow­nicą i nie­ska­zi­tel­nie czy­stym egzem­pla­rzem Kodeksu Ala­bamy. Jego dwaj pierwsi klienci byli ostat­nimi oso­bami, które powie­szono w wię­zie­niu hrab­stwa May­comb. Atti­cus nama­wiał, by sko­rzy­stali z łaska­wo­ści sta­no­wego prawa i przy­znali się do mor­der­stwa dru­giego stop­nia, co pozwo­li­łoby im oca­lić życie, ale miał do czy­nie­nia z Haver­for­dami, a to nazwi­sko było w hrab­stwie May­comb syno­ni­mem osła. Tak się zło­żyło, że Haver­for­do­wie uśmier­cili naj­lep­szego kowala w mie­ście pod­czas sprzeczki, któ­rej przy­czyną było rze­kome zawłasz­cze­nie kla­czy. Byli na tyle nie­roz­sądni, że uczy­nili to w obec­no­ści trzech świad­ków, a następ­nie utrzy­my­wali, iż naj­lep­szą linią obrony na taką oka­zję jest twier­dze­nie: „Nale­żało mu się, sukin­sy­nowi”. Trwali też upar­cie przy tym, że nie są winni mor­der­stwa pierw­szego stop­nia, i dla­tego Atti­cus nie­wiele mógł zro­bić dla swych klien­tów poza tym, że towa­rzy­szył im w zej­ściu z tego świata – i chyba wła­śnie to zda­rze­nie zapo­cząt­ko­wało głę­boką nie­chęć mego ojca do prak­ty­ko­wa­nia prawa kar­nego.

W ciągu pierw­szych pię­ciu lat życia w May­comb Atti­cus prak­ty­ko­wał w zasa­dzie głów­nie eko­no­mię, a następ­nie przez kilka lat inwe­sto­wał swe zarobki w edu­ka­cję brata. John Hale Finch był dzie­sięć lat młod­szy od mojego ojca; stu­dia medyczne wybrał w cza­sach, gdy nie opła­cała się uprawa bawełny. Lecz kiedy już wujek Jack sta­nął na nogi, Atti­cus zaczął osią­gać przy­zwo­ity dochód ze swej prak­tyki. Lubił May­comb – uro­dził się i wycho­wał w tym hrab­stwie – znał tutej­szych ludzi, oni znali jego, a dzięki przed­się­bior­czo­ści Simona Fin­cha był też spo­krew­niony z nie­mal każdą rodziną w mie­ście.

May­comb było stare, ale gdy ja je pozna­wa­łam – było już nie tylko stare, ale i zmę­czone. W desz­czowe dni ulice zmie­niały się w rdzawe strugi błota, chod­niki pora­stały trawą, a budy­nek sądu przy głów­nym placu zapa­dał się w sobie. Mam wra­że­nie, że było wtedy gorę­cej: czarny kun­del cier­piał w let­nie dni, kości­ste muły zaprzę­żone do dwu­kó­łek oga­niały się od much w nie przy­no­szą­cym chłodu cie­niu dębów rosną­cych na placu. Sztywne koł­nie­rzyki panów mię­kły już o dzie­wią­tej rano. Panie, które brały kąpiel przed połu­dniem i po popo­łu­dnio­wej drzemce, o zmroku przy­po­mi­nały już roz­mię­kłe ciastka z lukrem z potu i won­nego talku.

Ludzie poru­szali się wolno. Nie­spiesz­nie prze­mie­rzali plac, powłó­cząc nogami, zaglą­dali do ota­cza­ją­cych go skle­pów i wcale nie liczyli się z cza­sem. Doba miała dwa­dzie­ścia cztery godziny, ale wyda­wała się dłuż­sza. Pośpiech nie ist­niał, bo nie było dokąd się spie­szyć, nie było nic do kupie­nia i bra­ko­wało pie­nię­dzy, by cokol­wiek kupić; nie było też niczego cie­ka­wego do oglą­da­nia poza gra­ni­cami hrab­stwa May­comb. A jed­nak dla nie­któ­rych był to czas nie­okre­ślo­nego opty­mi­zmu: hrab­stwo May­comb dowie­działo się nie­dawno, że nie musi się bać niczego prócz samego stra­chu.

Miesz­ka­li­śmy przy głów­nej ulicy dziel­nicy wil­lo­wej – Atti­cus, Jem, ja, no i nasza kucharka Cal­pur­nia. Z ojca byli­śmy zado­wo­leni: bawił się z nami, czy­tał nam i trak­to­wał nas z uprzejmą bez­stron­no­ścią.

Z Cal­pur­nią było zgoła ina­czej. Chuda i kości­sta, miała krótki wzrok i wiecz­nie mru­żyła oczy; jej dłoń była sze­roka jak listwa od łóżka i dwa razy tward­sza. Wiecz­nie wyga­niała mnie z kuchni, za każ­dym razem pyta­jąc, dla­czego nie jestem taka grzeczna jak Jem, choć dobrze wie­działa, że on jest star­szy; zawsze też wołała mnie do domu, kiedy wcale nie byłam na to gotowa. Toczy­ły­śmy epic­kie, ale i jed­no­stronne bitwy. Cal­pur­nia nie­odmien­nie wygry­wała, głów­nie dla­tego, że Atti­cus brał jej stronę. Była z nami, odkąd uro­dził się Jem i odkąd się­ga­łam pamię­cią, wyczu­wa­łam jej przy­tła­cza­jącą obec­ność.

Nasza matka umarła, gdy mia­łam dwa lata, nie odczu­łam więc jej odej­ścia. Była z Gra­ha­mów z Mont­go­mery; Atti­cus poznał ją, gdy po raz pierw­szy wybrano go do sta­no­wego zgro­ma­dze­nia. Był już męż­czy­zną w śred­nim wieku, pięt­na­ście lat star­szym od niej. Jem był owo­cem pierw­szego roku ich mał­żeń­stwa; cztery lata póź­niej ja przy­szłam na świat, a dwa lata po tym nasza matka umarła nagle na zawał. Podobno to rodzinna przy­pa­dłość Gra­ha­mów. Nie tęsk­ni­łam za nią, ale mam wra­że­nie, że Jem tak. Pamię­tał ją wyraź­nie i cza­sem w samym środku gry wzdy­chał prze­cią­gle i odcho­dził, by bawić się samot­nie za gara­żem. Wie­dzia­łam, że gdy jest w takim nastroju, lepiej go nie naga­by­wać.

Gdy mia­łam pra­wie sześć lat, a Jem pra­wie dzie­sięć, gra­nice naszego let­niego tery­to­rium (w zasięgu głosu Cal­pur­nii) wyzna­czały dom pani Henry Lafay­ette Dubose, sto­jący dwie pose­sje na pół­noc od naszego, oraz dom Radleyów, o trzy pose­sje na połu­dnie. Ni­gdy nas nie kusiło, by je prze­kra­czać. Miesz­kań­cem domu Radleyów była nie­znana istota, a sam jej opis wystar­czał, byśmy całymi dniami byli aniel­sko grzeczni; pani Dubose była zaś istną dia­blicą.

Wła­śnie tam­tego lata przy­je­chał do nas Dill.

Raz wcze­snym ran­kiem, gdy zaczy­na­li­śmy zabawę na podwó­rzu, usły­sze­li­śmy z Jemem jakiś dźwięk dobie­ga­jący z oko­lic grządki jar­mużu w ogro­dzie naszej sąsiadki, panny Rachel Haver­ford. Pode­szli­śmy do dru­cia­nej siatki, żeby spraw­dzić, czy to nie szcze­niak – rat ter­rierka panny Rachel spo­dzie­wała się mło­dych – a tym­cza­sem zoba­czy­li­śmy, że ktoś tam sie­dzi i patrzy w naszą stronę. W tej pozy­cji nie był wiele wyż­szy od kapu­ścia­nych liści. Spo­glą­da­li­śmy na niego, aż powie­dział:

– Hej.

– Hej – odparł przy­jaź­nie Jem.

– Nazy­wam się Char­les Baker Har­ris – rzekł nie­zna­jomy. – Umiem czy­tać.

– Co z tego? – spy­ta­łam.

– Pomy­śla­łem, że to was zain­te­re­suje. Bo jeśli macie coś, co trzeba by prze­czy­tać, mogę to zro­bić…

– Ile masz lat? – spy­tał Jem. – Cztery i pół?

– Pra­wie sie­dem.

– No to nic dziw­nego – odparł Jem, kciu­kiem wska­zu­jąc na mnie. – Ta mała, Skaut, czyta od uro­dze­nia, a jesz­cze nie cho­dzi do szkoły. A ty nie za duży jesteś, jak na pra­wie sie­dem.

– Jestem mały, ale stary.

Jem odgar­nął włosy, by przyj­rzeć mu się lepiej.

– Może byś tu prze­lazł, Char­le­sie Bake­rze Har­ri­sie? – zagad­nął po chwili. – Boże, ale cię nazwali.

– Nie śmiesz­niej niż cie­bie. Cio­cia Rachel mówi, że nazy­wasz się Jeremy Atti­cus Finch.

Jem spoj­rzał na niego spode łba.

– Do mnie to pasuje, bo jestem duży – skwi­to­wał. – A ty jesteś krót­szy od wła­snego nazwi­ska.

– Mówią na mnie Dill – odrzekł mu Dill, z tru­dem prze­ci­ska­jąc się pod siatką.

– Lepiej górą niż dołem – dora­dzi­łam. – Skąd jesteś?

Dill pocho­dził z Meri­dian w Mis­si­sipi, spę­dzał lato u cioci Rachel i od tej pory miał się poja­wiać w May­comb co roku o tej porze. Jego rodzina pocho­dziła z naszego hrab­stwa. Matka Dilla, która pra­co­wała u foto­grafa w Meri­dian, wysta­wiła jego zdję­cie w kon­kur­sie „Piękne dziecko” i wygrała pięć dola­rów. Oddała nagrodę Dil­lowi, a on wydał wszystko, by dwa­dzie­ścia razy pójść do kina.

– Tu nie pusz­czają porząd­nych fil­mów, tylko cza­sem o Jezu­sie, w gma­chu sądu – powie­dział Jem. – Widzia­łeś coś cie­ka­wego?

Dill widział Dra­culę. To wystar­czyło, by Jem zaczął spo­glą­dać na niego z namiastką sza­cunku.

– Opo­wiedz nam – roz­ka­zał.

Dill był oso­bliwy. Nosił nie­bie­skie lniane szorty przy­pięte do koszulki; jego białe jak śnieg włosy przy­le­gały do głowy jak kaczy puch; choć rok młod­sza, byłam odeń wyż­sza. Gdy snuł swą opo­wieść, jego błę­kitne oczy na prze­mian zapa­lały się i ciem­niały, a jego śmiech był nagły i pełen rado­ści. Odru­chowo pocią­gał wciąż za kosmyk wło­sów, ster­czący mu nad czo­łem.

Gdy Dill starł już Dra­culę na proch, a Jem orzekł, że film musi być lep­szy od książki, spy­ta­łam Dilla, gdzie jest jego ojciec.

– Nawet o nim nie wspo­mnia­łeś.

– Nie mam ojca.

– Umarł?

– Nie…

– Skoro nie umarł, to musisz go mieć, tak czy nie?

Dill się zaru­mie­nił, a Jem kazał mi mil­czeć, co nie­chyb­nie ozna­czało, że Dill został prze­zeń dosta­tecz­nie spraw­dzony i zaak­cep­to­wany. Resztę lata spę­dzi­li­śmy na upra­wia­niu typo­wych przy­jem­no­ści, to jest: prze­bu­do­wu­jąc domek usy­tu­owany w kona­rach wiel­kich mio­dli, które rosły na naszym podwó­rzu, awan­tu­ru­jąc się i prze­ra­bia­jąc listę dra­ma­tów podwór­ko­wych opar­tych na dzie­łach Oli­vera Optica, Vic­tora Apple­tona i Edgara Rice’a Bur­ro­ughsa. Dobrze, że był z nami Dill – odgry­wał w tych insce­ni­za­cjach role, które daw­niej nale­żały do mnie: był małpą w Tar­za­nie, panem Crab­tree w The Rover Boys czy panem Damo­nem w Tomie Swif­cie. Stał się naszym kie­szon­ko­wym Mer­li­nem z głową pełną eks­cen­trycz­nych pomy­słów, dzi­wacz­nych tęsk­not i oso­bli­wych upodo­bań.

Jed­nakże pod koniec sierp­nia nasz reper­tuar stra­cił na atrak­cyj­no­ści od nad­miaru przed­sta­wień i wła­śnie wtedy Dill pod­su­nął nam pomysł wywa­bie­nia Boo Radleya.

Domo­stwo Radleyów fascy­no­wało Dilla. Mimo naszych wyja­śnień i ostrze­żeń przy­cią­gało go jak Księ­życ wodę, choć jedy­nie do naroż­nej latarni, w bez­piecz­nej odle­gło­ści od bramy pose­sji. Sta­wał przy niej, obej­mo­wał ramio­nami gruby słup i patrzył w zamy­śle­niu.

Pose­sja Radleyów wci­nała się ostrym zakrę­tem za nasz dom. Idąc na połu­dnie, docho­dziło się do ganku; chod­nik skrę­cał tam i biegł dalej wzdłuż podwórka. Dom był nie­wy­soki i nie­gdyś biały; miał roz­le­gły ganek i zie­lone okien­nice, ale całość dawno już pociem­niała, dosto­so­wu­jąc się do sza­ro­ści oto­cze­nia. Zbu­twiały od desz­czu gont zwie­szał się nisko nad werandą; roz­ło­ży­ste dęby nie dopusz­czały do niej słońca. Chwiejne resztki ogro­dze­nia strze­gły ni­gdy nie zamia­ta­nego podwórka przed domem, buj­nie poro­śnię­tego dzi­kimi tra­wami i tyto­niem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: To Kill a Moc­king­bird

Copy­ri­ght © 1960 by Har­per Lee

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zabić drozda, wyd. II dodruk, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8188-709-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer