Zabij ich wszystkich. Tom 1. Nadkomisarz Polański - Robert Ostaszewski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Zabij ich wszystkich. Tom 1. Nadkomisarz Polański ebook i audiobook

Robert Ostaszewski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Katowice, późne lato 2011. Nad brzegiem Boliny zostaje znalezione ciało mężczyzny z rozbitą głową i z raną w brzuchu zrobioną nietypowym narzędziem. Nadkomisarz Edmund Polański przejmuje śledztwo wraz z mało dobranym na pierwszy rzut oka zespołem, w skład którego wchodzi energiczny i błyskotliwy Adam Tyszka oraz pedantyczny miłośnik zdrowego odżywiania Krzysztof Mateja. Pojawiają się nowe wątki związane z kradzieżą obrazów namalowanych przez miejscowych artystów-prymitywistów. Dochodzenie zatacza coraz szersze kręgi, a ambitna prokurator Aldona Mrozowska sugeruje powiązania z lokalnymi okultystami. W śledztwie pojawiają się wątki dotyczące hitlerowskich zbrodni wojennych na Ukrainie w 1941 roku. Polańskiemu brakuje twardych dowodów, a policja aresztuje ochoczo przyznającego się zarówno do kradzieży obrazów, jak i do popełnienia morderstwa malarza Huberta Zdziebczoka. Ale nadinspektor nie wierzy podejrzanemu...

Robert Ostaszewski – twórca między innymi bestsellerowej trylogii kryminalnej z podkomisarzem Konradem Rowickim („Zginę bez ciebie”, „Śmierć last minute", „Tysiąc ciętych róż”), kryminalnej serii śląskiej („Zabij ich wszystkich” i „Ukochaj na śmierć”) oraz serii o komisarz Renacie Łukowskiej Zemsta & Partnerzy oraz opartego na autentycznych zdarzeniach thrillera ”Oskórowany”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,3 (50 ocen)
30
9
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dominikanous

Z braku laku…

nuda
00
terbek

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa akcja, ciekawi bohaterowie. echa wojny w tle. polecam
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze zapowiada się seria.
00
Seventeen96

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Czekam na następne części.
00
seminek

Nie oderwiesz się od lektury

...
00

Popularność




Robert Ostaszewski

Zabij ich wszystkich

Tom 1Nadkomisarz Polański

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Zabij ich wszystkich

Tom 1: Nadkomisarz Polański

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2025

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz

Grafiki na okładce:

Robert_em / Unsplash

Sławek / Adobe Stock

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-67718-05-9

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Prologi

22 sierpnia 1941 roku

Z płytkiej drzemki wyrwał mnie hałas silników. Pomyślałem, że to nasz transport, i obudziłem Achima, klepiąc go po ramieniu. Wstał z ziemi, przeciągając się leniwie. Nagle zamarł. Zaczął nasłuchiwać, pytał, czy wiem, co to za dziwny terkot. Silniki, to był tylko dźwięk pracujących na niskich obrotach, krztuszących się zanieczyszczoną ropą silników. Kazałem mu się pospieszyć, żeby dowódca nas nie sklął. Pomaszerowaliśmy w stronę okopu, a tam… Obok dwóch ciężarowych opli stał ciągnik z przyczepą pełną dzieci, mniejszych, większych, brudnych, zapłakanych… Niektóre głośno zawodziły. Achim spytał, co to za bajtle. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na stojących w kole Ukraińców z ichniejszych oddziałów, jedni byli w mundurach, drudzy w cywilnych łachach, ale wszyscy pod bronią. Przy samochodach kręciło się kilku esesmanów, był między nimi Obersturmführer Heinrich Krüger, nigdy nie zapomnę jego twarzy i nazwiska, który od kilku dni wyżywał się na nas, żołnierzach Wehrmachtu. Teraz też krzyczał na Schmidta, jakby ten był chłopcem na posyłki. Koledzy z drużyny stali z boku, popatrując na to wszystko niepewnie. Achim jak zepsuta katarynka wciąż pytał, co to za bajtle. Szarpał mnie za ramię. Nic nie powiedziałem, strząsnąłem jego rękę i podbiegłem do drzewa, pod którym zostawiłem bluzę, furażerkę i chlebak, wyciągnąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia. Wtedy nasz dowódca odwrócił się od esesmana, wrzeszcząc, że mamy się zbierać, już, natychmiast, i ładować na ciężarówkę. Krüger szczęknął jakiś rozkaz do Ukraińców, zaczęli zwlekać z przyczepy dzieci… Przeraźliwie płakały… Przestałem słyszeć… Byłem tylko okiem aparatu… Pstryk… Zepchnięty z przyczepy pejsaty chłopczyk wisi w powietrzu… Pstryk… Dziewczynka o jasnych włosach uczepiona ręki oficera w czarnym mundurze… Pstryk… Wykrzywiona we wściekłym grymasie twarz esesmana… Pstryk… Skłębiony tłumek dzieci nad brzegiem okopu… Pstryk… Ukraińcy celują do dzieci…

27 października 1992 roku

Mrok wlewał się w ulicę Oswobodzenia. Wilgotne opary, unoszące się nad nurtem Boliny, snuły się przy gruncie. Gęstniały w zagłębieniach terenu, przerzedzały na wzniesieniach. Fasady familoków, mających lata świetności dawno za sobą, rozświetlały jedynie mdłe światła palących się gdzieniegdzie nad wejściami lamp. Kto był odważny albo zdesperowany, kradł żarówki. Czasy wciąż w tej dzielnicy były ciężkie. Jak zwykle, jak zawsze. Niektórzy ciągle robili na grubie. Ale to już nie było jak za towarzysza Edwarda.

Mimo że nie było późno, okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Z otwartego okna jednej ze stuletnich kamienic wychylił się drobny szatyn, spojrzał w jedną stronę, w drugą. W bramie naprzeciwko stała grupka młodziaków w powyciąganych, kreszowych dresach. Palili papierosy i rozmawiali przyciszonymi głosami. Byli za Gieksą czy Ruchem? „Jebać psy, jebać psy”, zaintonowali wesołą pieśń. Poza nimi na ulicy nie było nikogo. Kto miał wrócić po pracy do domu, dawno wrócił, a okoliczne niebieskie ptaki jeszcze bujały po knajpach. Obalali halbę. Niejedną. Mężczyzna nie bez trudu zamknął wypaczone okno, zaciągnął pożółkłą od tytoniowego dymu firankę i ciężko opadł na chybotliwy stołek. Zapatrzył się na stół zastawiony szkłem. Po przedpołudniowej nasiadówce z Waldkiem została ledwie ćwiartka „żytniej” i nietknięta butelka koli. Napełnił literatkę wódką i wychylił długim haustem. Splunął do popielnika węglowej kuchni i znowu podszedł do okna. Pusto, nikogo, nawet chłopaczkowie rozpłynęli się gdzieś we mgle.

– Spóźniasz się, ciulu – wymamrotał.

Przeszedł do pokoju, popatrzył na zdewastowany garnitur mebli, pamiętających przemówienia towarzysza Wiesława. Mieszkanie dostał w spadku po ujku Achimie. Nigdy go nie lubił, prawdę powiedziawszy, nikt w rodzinie za nim nie przepadał, bo był dziwny, mrukowaty. Ale trudno, żeby nie był. Późno wrócił z ruskiej niewoli. Babka nie raz, nie dwa go opłakała, a potem powtarzała, że to cud, bo większość z tych, którzy trafili do gułagów, przepadła bez wieści. Jak młody Krupa, syn sąsiadki, która do śmierci, blisko trzydzieści lat po wojnie, wierzyła, że jej Jorguś odnajdzie się, że któregoś dnia wysiądzie z bydlęcego wagonu na stacji w Szopienicach i wszystko będzie jak dawniej. Będzie mu warzyła i zajmowała się domem, a on znajdzie sobie robotę na grubie. A może i pannę z rozłożystymi biodrami. Bo bajtle są ważne. Zawsze. Gówno prawda. Wnuki sobie roiła, choć jej syn, jak wielu chłopaków z sąsiedztwa, sczezł na dyfteryt albo z głodu i zimna, nim upomniał się o nich kanclerz Adenauer. Znał te opowieści, choć głośno nikt o tym nie mówił. Bo i po co? Problemy mogły być z takiego gadania.

Ujek Achim miał więcej szczęścia, a może babka gorliwiej się modliła w jego intencji do świętej Rity od spraw beznadziejnych. Przeżył, jednak wrócił całkiem odmieniony. Zamknął się w sobie, stał się milkliwy i jakby się skurczył. Był, a jakby go nie było. Nikomu nie opowiadał o tym, co spotkało go na wojnie i w łagrze. Zresztą komu miałby opowiadać? Stronił od ludzi, nie utrzymując niemal z nikim kontaktów. Z bliskimi widywał się tylko wtedy, kiedy musiał, z okazji ślubów i pogrzebów. Nawet geburtstagu matki, uroczystości dla wszystkich nieomal świętej, unikał. Pracował na kopalni jako elektryk, a po fajrancie, zamiast posiedzieć przy halbie z kolegami, ponarzekać na bałagan na grubie i panoszących się wszędzie goroli, chował się w swojej norze na Janowie albo zajmował gołębiami. Stawał przed komórką, otwierał klatkę i patrzył, jak bujają wysoko, swobodnie, gdy on wciąż tkwił w jednym miejscu. Niby nic w tym dziwnego, w końcu niejeden górnik zaraz po robocie szedł do swoich ptaków, ale w zachowaniu wuja było coś przesadnego, jakby garłacze i mewki zajęły w jego sercu miejsce ludzi, rodziny i przyjaciół. Podobno, tak twierdzili sąsiedzi, zdarzało się, że rozmawiał z ptakami. Ożywiał się wtedy, wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, odgrywał jakieś scenki. Ot, niegroźny wariat. Nigdy też nie poszukał sobie kobiety, choć pewnie niejedna przymknęłaby oko na jego dziwactwa, bo przecież co komu szkodzi, że chłop gada z ptakami, jeśli nie jest trunkowy i przynosi wypłatę do domu.

Właściwie czemu zrobił go swoim spadkobiercą? On, ujek Achim, mały, siwy, żylasty człowieczek, który nigdy nie zwracał na niego uwagi? Nie wiedział. Najpierw myślał, że to były złośliwe fanaberie stetryczałego starca. Przepisał mu zapuszczony pokój z kuchnią w nie najlepszej dzielnicy, którego teraz nie mógł wynająć ani sprzedać za przyzwoite pieniądze. Łudził się, że znajdzie w nim coś, co będzie mógł spieniężyć, jednak graty pozostałe po ujku były bezwartościowe. Cały ten jego spadek był nic niewart. Tak myślał, dopóki przed trzema miesiącami, przeszukując jeszcze raz mieszkanie, nie znalazł w pawlaczu starej tekturowej walizki.

Po jej otwarciu najpierw poczuł zawód. Znowu trafił na śmieci: zdjęcia, pamiątki z wojny, jakieś listy, pamiętnik, ale nie ujka, guziki, niemieckie odznaczenie, klisze fotograficzne. W pierwszej chwili chciał zawartość walizki od razu wyrzucić na śmietnik. Potem dotarło do niego, że przecież są wariaci, którzy kolekcjonują tego rodzaju pamiątki. Pochodził, popytał i stał się cud. Znalazł kupca. Najpierw sprzedał klisze i listy. Dostał dobrą cenę. Na coś się ten spadek po ujku wreszcie przydał.

Ponownie wyjrzał za okno, nikogo nie dostrzegł. Wreszcie do jego uszu dotarł niewyraźny dźwięk, coś jakby skrobanie. Podbiegł do drzwi wejściowych. Skrobanie się powtórzyło. Otworzył. Zobaczył ciemność. Ktoś znowu, po raz trzeci w ciągu miesiąca, ukradł żarówkę na klatce.

– Ki ciul? – rzucił w mrok.

Zaszurało w ciemności, ale nikt nie odpowiedział. Z korytarza dochodziło tylko ciche poświstywanie nałogowego palacza.

– No kto tam?!

Stanął przed nim zwalisty mężczyzna w szarej jesionce, który nieomal wepchnął go do środka, pociągając zaraz za klamkę. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem.

– Czego się wydzierasz?

– Ani cześć, ani w dupę mnie pocałuj… – Machnął ręką, co przybysz odebrał jako zaproszenie do przejścia dalej.

Zrobił parę kroków, zerknął na stół, na którym oprócz baterii butelek leżał stary zeszyt w płóciennej oprawie i pożółkłe zdjęcia. Potem przyjrzał się uważnie podejrzanej plamie na stołku. Zdecydował, że postoi. Wszechobecny w kamienicy zapach stęchlizny mieszał się ze słodkawą wonią przetrawionego alkoholu i zastarzałej modrej kapusty, przyprawiając go o mdłości.

– Wódeczki? – zapytał gospodarz, próbując z elegancją wywiązać się ze swojej roli.

– Nie mam czasu na takie pierdoły.

– To ja sobie golnę.

Po raz kolejny tego dnia napełnił literatkę i uniósł ją do góry.

– Twoje zdrowie. I coby oblać nasze biznesy. Wiadomo, interes nieoblany…

– Daj spokój! – przerwał szorstko gość.

Coś to wszystko jakoś dziwnie wygląda, skonstatował pijak, sącząc wódkę niczym oranżadę. Postanowił jednak, że nie będzie zaogniał sytuacji, więc powiedział, odstawiając szkło:

– Rozumiem, czas to pieniądz.

– Właśnie, kasa…

– Przyniosłeś?

Przybysz spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy, w końcu wysapał:

– Ty chyba w ogóle nic nie rozumiesz. Wódka zryła ci beret.

– Kolo, licz się ze słowami. – Gospodarz zaczynał tracić cierpliwość.

– Kolo – gość zaakcentował to słowo – posłuchaj mnie uważnie, żeby wszystko trafiło do twojej zapijaczonej łepetyny. Zrobiliśmy kiedyś interes, zarobiłeś. Ale teraz koniec, żadnego wspólnego kręcenia lodów dalej nie będzie. Szlus! Nie przynoś mi już więcej żadnych szpejów po ujku. Możesz je sobie sprzedawać na placu, jeśli ktokolwiek będzie chciał je kupić.

Właściciel mieszkania powoli podniósł się z siedzenia.

– Czyli nie masz dla mnie kasy – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– O, dotarło!

Tego było już za wiele. Był zdecydowany na wszystko, co prawda nie mógł równać się z przybyszem ani posturą, ani wzrostem, ale przecież nie z takimi dawał już sobie radę.

– Sztama była – syczał – a teraz chcesz mnie kiwać?!

Mężczyzna w jesionce zrobił krok w tył, dalej już nie mógł się cofać, miał za sobą ścianę.

– Żadnej umowy nie było. I nie będzie.

– Się zobaczy.

– Odpuść sobie, za krótki jesteś.

– Może i tak, ale wiem to i owo…

– No właśnie, o tym chciałem pogadać. Masz się zamknąć. Rozumiesz? Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że nie robiliśmy żadnych interesów. Powtarzam, żadnych. Nigdy.

– Grozisz mi?

– Nie, tylko dobrze radzę. Po zmroku na Janowie łatwo o guza.

– Co ty nie powiesz? – Sięgnął za siebie i chwycił pustą butelkę.

Mężczyzna w jesionce zaczął przesuwać się bokiem w stronę drzwi.

– Odwaliło ci! – krzyknął.

Szarpali się, przepychając w kierunku stołu. Pijak zaplątał się w szmaty leżące na podłodze, zachwiał i poleciał w tył. Uderzył głową w płytę węglowej kuchenki. Osunął się na podłogę. Z rany pociekła krew. Mężczyzna w jesionce pochylił się nad nim, na kilka sekund zamarł w bezruchu, jakby nie mógł zdecydować się, co dalej robić. Ranny jęknął. Przeciwnik błyskawicznie przygniótł mu pierś kolanem i zaczął dusić. Ofiara przez chwilę szamotała się, próbując złapać oddech. Nieskutecznie.

Piątek, 8 kwietnia 2011 roku

Już od południa na Nikiszowcu panowało podniecenie. Centrum osiedla zamknięto dla ruchu, a otaczające je parkingi, zwykle i tak zatłoczone przez pojazdy należące do pracowników pobliskiej kopalni Wieczorek, pękały w szwach. Pomiędzy kwartałami trójkondygnacyjnych familoków i na sennym zwykle rynku kłębił się tłum gości, którzy ściągnęli z różnych stron województwa. Niektórzy z nich byli tu po raz pierwszy. Zachowywali się, jakby zwiedzali skansen: fotografowali się na tle kwiatowej mozaiki zdobiącej budynek poczty i pod łączącymi budynki arkadowymi przewiązkami. Zaglądali do wnętrza neobarokowego kościoła św. Anny i na podwórza familoków. Ściągnął ich na Nikiszowiec festyn zorganizowany z okazji otwarcia po remoncie siedziby oddziału Muzeum Historii Katowic, znajdującej się przy ulicy Rymarskiej. Muzeum jak muzeum, większość ludzi bardziej zainteresowana była atrakcjami festynu. Kręcili się przy kramach pełnych odpustowych gadżetów i pamiątek, przysłuchiwali się występowi górniczej orkiestry dętej, przygrywającej swojskie paparara, próbowali miejscowych smakołyków w stoiskach ustawionych przy skwerku Zillmannów.

Również Rozalię Chrobok muzeum ani ziębiło, ani grzało. Była rodowitą Ślązaczką, mieszkała po sąsiedzku na Janowie i nie sądziła, by mogła dowiedzieć się czegoś nowego o Śląsku z muzealnych wystaw. Przyszła na festyn, żeby pobyć wśród ludzi, porozmawiać ze znajomymi. Była bezdzietną wdową i z roku na rok coraz bardziej doskwierała jej samotność. Posłuchała orkiestry, poprzyglądała się lokalnym politykom, którzy tłumnie przybyli na otwarcie muzeum. Pomyślała, że przed kamery to każdy się pcha, a do roboty to nie ma nikogo. Potem wpadła na Erwina Sówkę, jedynego żyjącego członka malarskiej Grupy Janowskiej. Znali się od dawna, bo oboje pracowali na kopalni Wieczorek, ona w przyzakładowej przychodni jako pielęgniarka, on jako zwykły górnik. Nie rozmawiali długo, bo niemal natychmiast pojawił się jakiś dziennikarz, który chciał wypytać malarza o przeszłość Nikiszowca. Sówka zdążył jej jednak powiedzieć, jak bardzo cieszy się z tego, że w budynku dawnego magla, gdzie nieraz zaglądał, pomagając najpierw matce, a potem żonie dźwigać kosze z pościelą, będzie można oglądać jego obrazy.

Pod kościołem Rozalia natknęła się na dwie kumoszki z Janowa, które namówiły ją, żeby siąść w rozstawionej na skwerku kawiarni. Wzięły po kawie i kawałku ciasta. W końcu słodkiego nigdy dosyć. Było to po nich widać. Pokomentowały festyn, podśmiewając się, że zwykła śląska bida awansowała do miana atrakcji, ale przecież czasy się zmieniają, ostatnio nawet jakby szybciej. A potem koleżanki weszły na temat dzieci. Narzekały, że część jest daleko, w Reichu siedzą, a i te, co zostały, mają coraz mniej czasu dla rodziców. To już nie tak jak kiedyś bywało. Nawet na tradycyjne niedzielne obiadki z roladą i modrą kapustą przychodzą z rzadka. Rozalia poczuła ukłucie w sercu. Tak chciała mieć bajtle, ale się nie udało. Bóg tak zarządził, pewnie za jakieś jej grzechy, choć nie miała pojęcia jakie. Albo za grzechy jej starego, niech mu ziemia lekką będzie. Cholernik grzeszył aż nadto. Miała już dosyć słuchania o cudzych dzieciach, dojadła ciastko i powiedziała kumoszkom, że idzie zobaczyć muzeum. Popatrzyły na nią dziwnie.

* * *

Wszyscy świętowali, tylko nie Stefan Wilk, portier w na nowo otwartym muzeum. Dawny magiel nie nastrajał go nostalgicznie, był jego miejscem pracy, niczym więcej. Zesłaniem, na jakie trafił po życiowych zawirowaniach. Niby nie miał dyżuru, ale w gruncie rzeczy cały czas był do dyspozycji szefowej. A to trzeba było coś pilnie przynieść, a to przestawić czy poprawić. Pomógł Gabrysi z działu informacji w dźwiganiu pudeł z ulotkami i pachnącymi jeszcze drukarską farbą folderami. Krążył między piętrem a parterem muzeum, piwnicą a poddaszem, kierował, gdzie trzeba, dziennikarzy, asystował przy ustawianiu oświetlenia. Pozwolono mu trochę odsapnąć dopiero po drugiej, gdy zaczęli ściągać pierwsi goście. Wreszcie, choć na chwilę, mógł zamienić się w widza i poświętować jak inni, posłuchać uroczystych przemów, podziękowań oraz słów uznania kierowanych do różnych osób i instytucji. Moment spokoju nie trwał długo.

Odkąd zobaczył tego mężczyznę, nie mógł skupić się na niczym. Mignął mu gdzieś daleko w tłumie, ale to wystarczyło, by wzbudzić niepokój. A przecież nie był pewien, czy coś mu się nie przywidziało, czy nie ma omamów. To mógł być ktoś inny, podobny, tyle lat minęło… Osiemnaście, dziewiętnaście, liczył. Ludzie zmieniali się z wiekiem, dobrze o tym wiedział. Nieraz zdarzało mu się zagadać do nieznajomego, którego pomylił z kimś innym. Być może wynikało to z charakteru jego pracy, bo jako portier ciągle przyglądał się twarzom i wiele z nich mimowolnie zapamiętywał. Tym razem mogło być podobnie. Jednak wspomnienia uparcie wracały. Próbował je odgonić. Daremnie. Wyszedł na podwórze zapalić, ale przeraził się widokiem własnych roztrzęsionych dłoni. Odrzucił papierosa i wrócił do muzeum. Chciał mieć pewność, że się nie myli. Musiał stanąć oko w oko z przeszłością, odnaleźć mężczyznę, którego pojawienie się tak bardzo wytrąciło go z równowagi. Niezależnie od konsekwencji. Upiory przeszłości powróciły. Zawsze powracają.

* * *

Rozalia parła przez tłum. Choć zwykła powtarzać, że nie znosi ścisku, teraz nic sobie z niego nie robiła, przedzierając się w kierunku stołów zastawionych półmiskami z jedzeniem. Co prawda w natłoku osób przemierzających muzealne sale nie mogła przyjrzeć się dokładnie eksponowanym w nich zbiorom, jednak nie one były dla niej najważniejsze, lecz ludzie, z którymi miała okazję się spotkać. Nic to, że obcy. Co chwilę przystawała przy kimś, wymieniając uwagi na temat przebiegu uroczystości. Ale pół godziny w przepełnionych, dusznych pomieszczeniach zrobiło swoje. Poczuła się zmęczona. Nałożyła sobie na talerzyk kilka miniaturowych kanapek z wędliną i serowych koreczków, gorolskie jadło, ale zawsze coś. Zaczęła rozglądać się za miejscem, gdzie mogłaby na chwilę usiąść. Na piętrze wszystkie krzesła były zajęte, zjechała więc windą na parter, gdzie, jak się jej wydawało, zwiedzających powinno być nieco mniej. W pierwszej chwili pożałowała swojej decyzji. Przed stoiskiem Śląskich Maszkietów wiła się spora kolejka, a ustawione obok stoliki były zajęte. Tłoczno było też przy głównym wejściu, gdzie ekipa regionalnej telewizji przeprowadzała wywiady z artystami i co bardziej znanymi gośćmi galerii. Na szczęście Rozalia, która kiedyś przychodziła do magla z praniem i znała tu każdy kąt, przypomniała sobie o znajdującym się na zapleczu wyjściu na podwórze. Drzwi były otwarte. Nikogo w pobliżu. Kobieta rozglądała się przez chwilę, aż wreszcie za uskokiem ściany, oddzielającym muzeum od przylegającego do niego familoka, zauważyła ławeczkę.

Zjadła przekąski i przez chwilę przypatrywała się gołębiom fruwającym nad górującą ponad dziedzińcem wieżą ciśnień. Doskonale pamiętała, jak przed trzema laty zapaliła się od uderzenia pioruna, bo nawet na pobliskim Janowie widać było słup dymu. Aż dziw, że strażacy, po tym jak ich pobito na Nikiszu w trakcie innej akcji gaśniczej, tak szybko przyjechali do pożaru i uratowali wieżę od zniszczenia.

Popołudniowe słońce grzało coraz słabiej, na dworze robiło się chłodno. Rozalii nie chciało się już wracać do muzeum. Wyrzuciła plastikowy talerzyk do kontenera na śmieci i już miała skierować się w kierunku Szopienickiej, skąd autobusem mogła wrócić do domu, gdy zaintrygowały ją strzępy rozmowy dochodzącej przez niedomknięte okno z wnętrza magla.

– Widzę, że się ustawiłeś. Bardzo dobrze ustawiłeś. Zawsze miałeś do tego dryg.

– Czego chcesz?

– Nieładnie w ten sposób zwracać się do dawno niewidzianego kumpla, nieładnie.

– Nie błaznuj. Pytam jeszcze raz, czego chcesz.

– Niczego. Byłem ciekaw, czy po tylu latach jeszcze mnie pamiętasz. Ale widzę, że o mnie nie zapomniałeś. I tego co masz na sumieniu. Jakiś nerwowy się zrobiłeś. A może myślisz, że jesteś lepszy ode mnie, co?

Odpowiedzią był śmiech.

– Masz coś do mnie?

– Może tak, może nie.

– Nie będziemy w ten sposób rozmawiać, jak będziesz chciał, wiesz, gdzie mnie szukać.

Trzasnęło mocno zamykane okno. Rozalia, która nie miała w galerii już niczego do roboty, powoli ruszyła w kierunku przystanku. Nie wiedziała, że ktoś przyglądał się jej uważnie.

Część I

Dziura w brzuchu

Piątek, 26 sierpnia 2011 roku

Najlepsze, co mogło mu się tego dnia przytrafić, to trup.

Do Silesi jechał jak na ścięcie, nie znosił centrów handlowych. Obiecał jednak żonie, że pojedzie z nią na zakupy, żeby skompletować wyprawkę dla dziecka, które miało przyjść na świat za niecały miesiąc. A teściowa dopilnowała, żeby obietnicy dotrzymał. Dreptał za nimi, próbując zachować jako taki spokój. Cierpliwie asystował przy wybieraniu śpioszków, koszulek, skarpetek i pajacyków, które ciągnęło się w nieskończoność. Jakby nie chodziło o ciepłe i wygodne ubrania dla malucha, tylko jakiś pokaz niemowlęcej mody. Od czasu do czasu dla uspokojenia liczył w myślach do stu. I z powrotem. Wolał się nie odzywać. Nie zdzierżył dopiero wtedy, gdy kobiety zaczęły rozważać, czy nie trzeba kupić elektronicznej niani i monitora oddechu.

– Chłopaki jakoś odchowali się bez tego – rzucił półgębkiem.

Teściowa usłyszała i spojrzała na niego złym wzrokiem. Nie podjął wyzwania, wiedział, że nie ma szans jej przegadać. I tak przecież uważała go za skąpego gorola z Krakowa, który na dodatek zarabia w policji tyle, co wyliniały dachowiec z Kazimierza napłakał. Nie to co solidna górnicza pensja z bonusami w postaci trzynastek i czternastek. Wzruszył ramionami.

Z lekkim przerażeniem patrzył, jak zapełnia się wielki sklepowy wózek. Czy starczy mu środków na koncie? Właściwie było to, z czego zdawał sobie sprawę, przerażenie zastępcze. Bał się czegoś innego, od chwili, kiedy Beata powiedziała, że będą mieć kolejne dziecko. Był zaskoczony. I nieprzygotowany na to, co miało nastąpić. Na widok maleńkich śpioszków, becików, czapeczek i bucików, które po raz kolejny miały wypełnić na jakiś czas ich życie. Ich, a więc i jego. Niestety. Odwykł od płaczu niemowlęcia, rytuałów karmienia i kąpania, które, choć starał się, gdy chłopcy byli mali, uczestniczyć w ich pielęgnowaniu, wydawały mu się dziwaczne i nieracjonalne. Prawdę powiedziawszy, nie przepadał za małymi dziećmi, czuł się wobec nich zakłopotany i niezręczny. Zawsze bał się, biorąc je na ręce, że upadną i zginą. A potem będzie musiał je identyfikować. Taka trauma, nie do opanowania. Pewnie wynikająca z tego, co widywał w robocie. Tego właśnie się bał, choć właściwie bał się też wielu innych rzeczy. Nie tylko związanych z potomstwem. I choć starał się być nowoczesnym ojcem, w głębi ducha pozostał tradycjonalistą, przekonanym o naturalnej, wrodzonej wręcz umiejętności kobiet do przewijania i uspokajania maluchów, odgadywania ich potrzeb oraz ich zaspokajania. Sam miewał z tym sporo kłopotów. Usunięcie brudnego pampersa wydawało mu się równie trudne, jak spacyfikowanie bandy uzbrojonych zbójów, a szczebiotanie nad kołyską uważał za niegodne mężczyzny. Co więcej, szkodliwe dla maluchów. Wszystko to napawało go atawistycznym strachem przed naturalną biologią kobiet. Żona wie, co robić. Jej matka też. Tylko on jest zagubiony. Choć nie powinien. W końcu miało to być jego trzecie dziecko. Nie wiedział, jak po raz kolejny sprawdzi się w roli ojca.

Stali już w kolejce do kasy, kiedy rozdzwoniła się jego komórka. Kobiety skupiły na nim wzrok. Zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd, za który przyjdzie mu odpokutować. W swoim czasie. Odkąd przed trzema laty wprost z zakupów, rzucając wszystko, wyruszył nad Bałtyk, by ratować z opałów podejrzewanego o zabójstwo kumpla z fabryki, przysiągł żonie, że będzie wyłączał telefon w czasie wszelkich rodzinnych wyjść. Teraz zwyczajnie zapomniał. Usprawiedliwianie się nie miało w tym momencie sensu. Odebrał. Wysłuchał informacji dyżurnego, powiedział, że niedługo będzie.

– Wiecie, muszę…

Nie dokończył. Beata milczała, za to zmilczeć nie mogła teściowa:

– Nie musisz, tylko chcesz.

Ruszył w stronę wyjścia, nie dość szybko, bo usłyszał koniec komentarza:

– A to wielka różnica.

* * *

Policyjny radiowóz i rozpięta między krzakami czerwono-biała taśma wskazywały, że to właśnie w tej okolicy znaleziono ciało. Mundek zaparkował samochód przy bocznej ścianie parkowej restauracji. Kilka kroków dalej znajdował się przystanek autobusowy, więc zanim poszedł na miejsce zbrodni, spojrzał na rozkład jazdy. Diabeł, o czym był głęboko przekonany, zawsze tkwi w szczegółach, dlatego zapisał godzinę ostatniego kursu – dwudziesta pierwsza trzydzieści. Mogło okazać się, że kierowca lub któryś z pasażerów zauważyli coś dziwnego. O wiele ciekawsze okazało się jednak to, co usłyszał.

Dwójka oczekujących na autobus pasażerów, zupełnie nie zwracając na niego uwagi, plotkowała w najlepsze. I choć podsłuchiwanie bliźnich nie należało do ulubionych technik operacyjnych nadkomisarza, skorzystał z nadarzającej się okazji.

– Podobno jakiś pijak utopił się w Bolinie, prawda to? – dopytywał się łysawy mężczyzna.

– A co tam pan wie! To morderstwo było – odparła z niezachwianą pewnością niewysoka, starsza kobieta.

– U nas? Co też pani opowiada? Taka spokojna dzielnica. Pewno ktoś zasłabł albo wylewu dostał. Gorąc taki, to i ludzie słabują.

– To niby czemu tyle policji zjechało? Jak nic to ten wampir, co go w ubiegłym roku złapali w Chorzowie, teraz na Janowie grasuje.

– Jak go złapali, to chyba w anclu siedzi. – Mężczyzna twardo stał na straży klasycznej logiki.

– Siedzi albo i nie siedzi. Kto to wie? Może za kausją wyszedł.

– Chyba kaucją.

– Przecież mówię, że za kausją.

– Jak pani taka mądra, to może wie, kogo zabili.

– Żeby pan wiedział.

– Kogo?

– Z nazwiska nie znam, tylko z widzenia, z Nikisza taki jeden omklis.

– I może jeszcze to właśnie pani znalazła nieboszczyka. – W głosie mężczyzny pobrzmiewała kpina.

– No, ja to nie, ale jak ten rowerzysta, co go zauważył, z wrzaskiem wybiegł z krzaków, to zajrzałam, co się stało, więc wiem.

– I policja pani nie zatrzymała?

– Głupia jestem, czy co? Jeszcze mi tego potrzeba, żeby po sądach mnie włóczyli. Porządni ludzie muszą się trzymać z dala od takich spraw, bo to nigdy nie wiadomo, co mogą człowiekowi przykleić – podzieliła się z łysolem życiową mądrością. – Jak niebiescy przyjechali, to se stanęłam z boku, tu na przystanku.

Polański chrząknął.

– Niestety, będzie pani musiała pofatygować się na komisariat – wtrącił się, wyciągając blachę. To był czysty przypadek, że trafił na nazbyt gadatliwą kobietę, jednak wolał myśleć, że to kolejny raz sprawdził się jego policyjny nos. Albo intuicja, jak zwał, tak zwał. – Poproszę o dowód osobisty i telefon kontaktowy.

Kiedy nadkomisarz spisywał dane, zaczęła utyskiwać:

– Jezu, że też mnie podkusiło, żeby tak paplać. To wszystko przez pana – zwróciła się do łysego, który wlepił w nią okrągłe ze zdziwienia oczy. – Taki wstyd…

Mundek już jej nie słuchał. Podszedł do stojącego przy taśmie mundurowego, który wskazał mu drogę.

Robiło się coraz ciemniej, Mundek przyspieszył kroku. Za placykiem, na którym zawracał kończący trasę autobus linii 109, odnalazł wyboistą ścieżkę. W wyżłobionych przez koła rowerowe koleinach tu i ówdzie stała jeszcze woda, ślad po wczorajszych opadach. Włoskie buty na skórzanej podeszwie, które miał na nogach, sprawdzały się w wędrówkach po centrum handlowym, jednak nie tutaj. Westchnął. Podwinął starannie zaprasowane jasne spodnie i lawirując między wypełnionymi deszczówką kałużami a rosnącymi na skraju ścieżki kępami pokrzyw, ruszył nad staw. Po prawej między krzakami widać było taflę wody, w większości pokrytej grubym kożuchem rzęsy, na wprost majaczyły kominy elektrociepłowni. Dziwaczne połączenie natury z industrialnym konkretem. Wbrew pozorom bardzo częste na Śląsku.

Przywitał się z młodszym aspirantem Henrykiem Miśkiewiczem z miejscowego komisariatu, a potem podszedł do korpulentnego mężczyzny ubranego w ochronny strój, który upodabniał go do kosmity niezbyt dbałego o dietę.

– Cześć Biedrzycki.

– Ooo, jednak ścignęli cię do roboty po fajrancie. – Medyk sądowy szeroko uśmiechnął się na widok Mundka. – A Mateja mówił, że masz jakiś rodzinny wyjazd, czy coś tam, i nie ma co na ciebie liczyć.

– Fakt, byłem na zakupach z żoną.

– I trzeba było z nią zostać.

– Aż tak źle? Co to za delikwent?

– Niby nie tak źle, powiedziałbym raczej, że dziwnie. Mężczyzna około pięćdziesiątki, zgon nastąpił, najprawdopodobniej, bo na sto procent to po sekcji, na skutek uderzenia tępym narzędziem w bok głowy. Na ciele nie ma śladów walki, tylko… zresztą chodź, sam zobacz. – Odwrócił się w kierunku zarośli. – Jak długo pracuję, czegoś takiego nie widziałem.

Tuż przy porośniętym pałką wodną i tatarakiem, lekko zabagnionym brzegu stawu leżały zwłoki mężczyzny. Na boku, więc z daleka można go było wziąć za pijaczka drzemiącego w szuwarach po libacji. Dopiero z bliska widać było rozbitą głowę i ranę brzucha.

Mundek pochylił się nad trupem.

– Co to jest? Ktoś wbił mu nóż w brzuch? Mówiłeś, że dostał w głowę.

– To nie był nóż i to jest najdziwniejsze. Pobieżnie zbadałem ranę. To mógł być zaostrzony kołek, jakiś gruby pręt, ale na sto procent to nie rana od noża. Nie wiem też, po co ktoś w ten sposób okaleczył ciało, to wydaje się absurdalne. Co to za pojeb, że znęcał się nad trupem?

Polański skrzywił się lekko, nie lubił przekleństw.

– Nad trupem? – spytał nadkomisarz.

– Zobacz, wokół rany prawie nie ma krwi, a to znaczy, że zadano ją już po śmierci mężczyzny. – Biedrzycki zaśmiał się. – Gdybym wierzył w takie rzeczy, powiedziałbym, że mamy do czynienia z morderstwem rytualnym. Chyba czeka cię sporo pracy – dodał patolog, klepiąc nadkomisarza po ramieniu. – Nic tu już po mnie. Dam ci znać, jak ustalę coś więcej.

– Sprawdź przede wszystkim, po jakim czasie od zgonu zadano ranę w brzuch. Choćby w przybliżeniu.

– Zrobię, co się da, a tobie życzę wytrwałości, bo coś mi się wydaje, że to raczej nie będzie łatwa, lekka i przyjemna sprawa. – Zimny chirurg na odchodnym wyszczerzył się od ucha do ucha.

Mundek zaczął uważnie przyglądać się otoczeniu.

– Zabezpieczyliście ślady? – spytał przechodzącego obok technika.

– Obfotografowaliśmy pozostałości krwi, choć nie są zbyt widoczne, deszcz sporo zmył. – Wskazał na oznaczoną tabliczką z numerem niewyraźną plamę na trawie i jej rozbryzgi, układające się w wachlarz. – Zrobiliśmy odlewy opon rowerowych i odcisków butów widocznych obok, na ścieżce, ale tego jest od cholery i trochę. Kupa ludzi tu ostatnio łaziła, więc na wiele bym nie liczył. W bezpośrednim sąsiedztwie sztywnego niczego ciekawego nie było.

– Żadnych ciężkich przedmiotów? Jakiś kamień, łom? – dopytywał Mundek bardziej z obowiązku niż przekonania. Znaleźć narzędzie zbrodni tuż przy zwłokach to by był nadmiar szczęścia.

Technik pokręcił głową. Mundek oderwał wzrok od śladów krwi i jeszcze raz spojrzał w stronę trupa.

Powoli ciemniało, więc niewiele mógł zobaczyć. W takich warunkach przeszukiwanie zarośli nie miało sensu. Technicy dopiero czekali, aż ktoś przywiezie reflektory i agregat prądotwórczy. Na odchodnym polecił im jeszcze:

– Zanim skończycie, zdejmijcie ślady opon przy wjeździe i wyjeździe ze ścieżki oraz przy wszystkich jej rozwidleniach, jeśli takie są. W poniedziałek rano chcę mieć raport na biurku.

Rutynowe czynności śledcze. Nie mógł ich zaniedbać, choć nie spodziewał się, że cokolwiek sensownego z nich wyniknie. Nie w tym przypadku.

Sobota, 27 sierpnia 2011 roku

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji