Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór najpiękniejszych wierszy i piosenek zaczarowanego poety. Wiersze tego czarnoksiężnika słów pełne są wzruszenia, zdziwienia, zachwytu i melancholijnej aury. Mijają kolejne dekady, a Konstanty Ildefons Gałczyński należy do najpopularniejszych poetów polskich XX wieku, a jego poezja nie ma sobie równych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Copyright © Kira Gałczyńska, Mikołaj Gałczyński
Projekt okładki
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Koncepcja książki oraz wybór wierszy
Michał Nalewski
Korekta: Marianna Chałupczak
ISBN 978-83-8352-702-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Piosenka o trzech wesołych aniołach
– Słuchajcie, słodkie siostry –
tak mówił stary opat.
(Na dworze było wietrzno,
ponuro i listopad.)
– Raz było trzech aniołów,
jak trzy wyborne liry,
imiona ut sequuntur:
Piotr, Paweł i Zefiryn.
Śliczni to byli chłopcy,
jeden w drugiego gładszy,
łaskawym na nich okiem
Pan Bóg zza pieca patrzył.
No, w raju, jak to w raju,
zielono i wesoło,
obiady, gadu-gadu,
wieczerze i tak w koło.
Lecz nasi aniołowie
coś nazbyt byli dziarscy
i często Bóg Dobrodziej
brew zagniewaną marszczył;
i gęsto w skórę leli
aniołów rajskie zbiry –
na próżno: znów szaleli
Piotr, Paweł i Zefiryn.
Od sromu jak od gromu
cierpiały aniołówny…
Ha, było trzech aniołów,
lecz siedem grzechów głównych.
Anioł Piotr, jak to Piotry,
szklenicą zwykł się bawić
i nieraz w Mons Pietatis
musiał skrzydła zastawić;
a gdy wyłysiał mieszek,
to wonczas furis more
do piwnic Dobrodzieja
dobierał się wieczorem.
Paweł zasię po Pawle
rycerskie wziął zasługi:
Dzień w dzień na rajskiej łące
aniołów kładł jak długich.
Sam święty Jerzy, siostry,
przyglądał się i dziwił:
„Ho, ho, nasz anioł Paweł
bije się jak Radziwiłł.
Dobrodziej też by chwalił,
lecz właśnie śpi w obłokach”.
Tak mówił święty Jerzy
i dalej męczył smoka…
Zefiryn był muzykant,
miłośnik strun i syryng,
niefrasobliwy, lekki,
jednym słowem, Zefiryn;
znał się na mitologii,
Achillach i Chimerach,
miał skłonność do księżyca,
troszeczkę do Baudelaire’a
i do sekretnych uciech,
nie gardził również pozą,
błąkając się, dziwacząc
andante maestoso.
A taki był wstydliwy…
coś niby… jak Jan Jakub;
kazania wielce cenił:
„Do rybek” i „Do ptaków”;
chociaż wuj Zefiryna,
już taki starszy anioł,
raz widział „Słówka” Boya
pod kołdrą. (Ach, ty draniu!)
Tak żyli aniołowie,
ale nadeszła kryska
i wezwał Bóg Dobrodziej
nadanioła Matyska.
„Wypędź mi – prawi – Piotra,
Pawła i Zefiryna,
kalają Paradisum,
Ego Deus – daj wina!”
Po takim paternoster
i po wytrawnym winie
Dobrodziej chodził gniewny
i huczał po łacinie.
Zefiryn zasromany
pochylił nisko głowę,
wstydził się jak Jan Jakub,
skrzydła tuląc różowe.
Piotr zasię, jak to Piotry,
brat rygielkom i zamkom,
siedział w chłodzie piwniczki
i świecił sobie lampką.
Paweł, jak zwykle Paweł,
anioł bitny, rogaty,
na podwórcu rajowym
bił się z Jerzym w palcaty.
Ale nic nie pomogło,
zjawił się Anioł Michał
i rzecze: „Zefirynku,
już mi nie będziesz wzdychał.
Zwołaj swoich kamratów,
tak Decyzja orzekła…
ruszaj się, pókim dobry!
ani mru-mru! do Piekła!”
Wypędziły aniołów
rajskie draby i zbiry.
Zmarnowali kariery
Paweł, Piotr i Zefiryn.
Ergo, siostry najsłodsze
(Boże, módl się za nami!),
lepiej wam się przed nocą
nie wdawać z aniołami.
1926
Łakomstwo
Chłodne słoje o barwie zielonych konfitur,
wieczorem czarnej morwy hypnotyczna słodycz.
I miód, kiedy nie patrzą. Zakazane gody.
I wargi niespokojne od zmierzchu do świtu.
1926
Muza
(z którą, po pijanemu, autor dotarł do trzeźwej pointe’y)
Niechaj tam innym Sława dmie w laurowy puzon,
niech się hołota bawi hucznie i wesoło,
kupcy niech śpią na mieszkach –
ja ze swą Muzą
gołą
w strofie zamieszkam.
Muzo, ta strofa będzie „kościołem Dyjanny”,
w którym przy Tobie zasnę jak jaki Endymion;
tam, czy wieczór, czy świt ranny,
będziemy ziółka zbierać,
rozbierać się i ubierać,
i mleczko ssać
ze zmyślonych jałowic wymion.
Jak ogród podzielimy strofę na kwatery,
z rymów zielonych zrobimy szpalery,
a z białych będziesz miała majtki,
z czerwonych dla mnie będzie frak,
i tak
będziemy żyli jako królestwo z bajki.
O strofy, „koralowe ostrowy” ułudy!
(„Cudy
nie dziwią poetów”.)
Kiedy nie zechcesz ze mną razem
spożyć obiadu, auto-Pegazem
pojedziesz w raj trioletów.
Gdybyś skłonności miała lunatyczne,
to w każdym wierszu będzie wschodził miesiąc.
Zimą w oktawie będziemy przez miesiąc
mieszkać, a latem w rondzie elastycznem.
Ze znaku zapytania dam Ci parasolkę,
bo się boisz piegów i komet;
a gdybyś miała gorączkę,
to podnieś tylko rączkę:
z przecinka zrobię Ci termometr…
Tam usta połączymy jak rymy najsłodsze,
tam będę Cię miłował i pieścił jak przeor –
usta do ust się zbliżą, rym o rym się otrze,
strofa stanie się niebem, cezurą – meteor…
O tam, o tam!
ten świat mi będzie rajem
i szczęście tam
rozwinie „złote żagle”…
Et pourtant:
(tak pomyślałem nagle)
nad Pegaza, Dianę i Ceres
lepszy uczciwy interes:
knajpa, dom, elektryczne magle
albo zgoła karet wynajem.
1926
Szekspir i chryzantemy
Kiedy nocą odpływał okręt do Arabii,
od fajerwerków huczną, a od bólu niemą,
długo jeszcze z pokładu twoje oko wabił
lunatyczny kochanek z białą chryzantemą.
Nie wierz temu kwiatowi: kochanek cię zdradza,
„prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę” –
choć zielone twe oczy i usta czerwone,
jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza.
Morze to teatr z wody i na tym teatrze
pójdzie grać swoją sztukę pośród trąb Szekspira –
ty jesteś taka mała, ty jesteś jak lira –
jego śladów na piasku żaden wichr nie zatrze.
Nie wierz mu: on jest wściekłym kochankiem Rimbaudów,
tyś jest sercem zgubionym na plaży pochyłej;
jego oczy są straszne, twoje – tylko miłe –
on to posąg i duma, i klęska narodów.
Nie płacz, przestań, bo przyjdą jeszcze cięższe noce –
wszak miłość jest cierpieniem, nie fraszką jałową.
Dosyć, kiedy, smakując zamorskie owoce,
usta sobie przypomni, soczystsze nad owoc.
1926
Jesień
Jabłka świecą na drzewach jak węgle w popiele,
wiatrak pęka ze śmiechu i powietrze miele.
Jak na fryzie klasycznym dziewczyny dostojne
z różowymi żądzami mężną wiodą wojnę.
Już kasztan się osypał i ochłodły ranki;
o, młody przyjacielu, poszukaj kochanki
z małym domkiem, ogródkiem, sennym fortepianem,
która by włosy twoje czesała nad ranem,
z którą byś po śniadaniu czytał Mickiewicza –
niech będzie silna w ręku, a piękna z oblicza,
jak jesień zamyślona, jak jesień śmiertelna
i jako jabłka owe cierpka i weselna.
1926
Na dziwny a niespodziewany odjazd poety Konstantego
elegia
Żandarmom Republiki
…Więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie,
któryś kochał alkohol, cygara i czaple1,
któryś był taumaturga, bufon i hochsztapler,
odjeżdżasz, a więc jedźże na karku złamanie!
Ach, znamy, dobrze znamy twoje promenady,
od „Kresów” do „Ziemiańskiej”, z „Ziemiańskiej” do „Kresów”,
dżdżyste rajdy autami z córkami mechesów,
noce w mrocznych winiarniach, komersze i szpady.
Faktycznie, pamiętamy „noce infernalne”
i „Poemat o piekle”, i liścik Lechonia,
twoje usta za duże, spalone przez koniak
i przez miłości słotne, a fenomenalne.
O, poeto najsłodszy, hodujący kwiatki,
robiący tricki lepsze niż święty Franciszek,
pustkę serca wyleczył ci pełny kieliszek
i krawat, w którym lśniła duża łza twej matki.
A kiedy przychodziły noce niepogody,
po Nalewkach się błąkał twój kabriolet stary,
noc zmieniała się w strofy, a strofy w dolary…
hélas! strofy są zawsze, honoraria – w środy.
I takeś, o, Konstanty, gwizdał po Warszawie,
jak jakiś wzniosły Rilke albo zdoła Irzek2;
prawie co noc w „Empirze” grywałeś na lirze,
rachunki dobrzy ludzie płacili łaskawie.
Ale wszystko się kończy i odjeżdżasz oto,
łzy Eleonory zmieszały się z deszczem,
odjeżdżasz… never, never! Zostań chwilę jeszcze,
lubiła cię hołota, więc zostań z hołotą.
O, pociągu jesienny, jadący w szarugę,
o, koła, roztrzęsione strachem i malarią!
Kochałem cię naprawdę, Stanisławie Mario,
a ty szaleństwa moje i moją papugę.
1926
1 Czapla – ulubiony ptak poety (przyp. wyd.).
2 Irzek – pierwszoplanowa postać w monumentalnej beletrystyce Kadena (przyp. red.).
Srebrne i złote
Gdy rzeźbisz kapliczkę złotą,
dorób i srebrne drzwiczki.
Mistrz Benvenuto z ochotą
wyrabiał złote słowiczki.
Rzeźbił kapliczki, słowiczki
mistrz Benvenuto z ochotą:
słowiczki kląskały złoto,
a srebrnie dzwoniły drzwiczki.
Mistrz Benvenuto także
wytapiał złote żabki,
żabki o srebrnych oczkach,
co miały złote łapki.
I cały świat w ogóle
wyrzeźbiał mistrz nad mistrze:
Ziemię jak złotą kulę,
wyżej gwiazdy srebrzystsze.
Gdy śmierć Benvenuta zabrała,
śmierć pod srebrną poduszką –
cała rodzina płakała,
bo miał złote serduszko;
bo miał serduszko złote,
srebrne i złote metale,
miał srebrzystą tęsknotę,
złoty i srebrny talent.
1928
Ulica szarlatanów
Szarlatanów nikt nie kocha.
Zawsze sami.
Dla nich gwiazdy świecą w górze
i na dole.
W tajnych szynkach piją dziwne
alkohole.
I wieczory przerażają
bluźnierstwami.
Wymyślili swe tablice
szmaragdowe.
Krwią dziewicy wypisali
charaktery.
Strachy w liczbach: 18,
3 i 4.
Przeklinamy Jezu-Chrysta
i Jehowę.
Szarlatani piszą księgi
o papieżach.
Zawsze w nocy mówią źle o
Watykanie
Zawsze w nocy słychać szklane,
szklane łkanie:
plączą gwiazdy zaplątane
w szkła na wieżach.
Kiedy miesiąc umęczony
wschodzi na nów,
alkohole z przerażenia
drżą słodyczą.
Nie pomogą alkohole:
W nocy krzyczą
łzy fałszywe szmaragdowych
szarlatanów.
Bardzo cicho i boleśnie
jest nad ranem
Dzwonią dzwony, świt pochyla
się w pokorze.
Odpuść grzechy szarlatanom,
Panie Boże,
wszak Ty jesteś takim samym
szarlatanem.
1928
Modlitwa ślepego lunatyka
Który kwiatom woń dajesz, uśmiechy owocom,
dniom jasność, zasię ciemność przeraźliwą nocom –
oddaj mi oczy moje, oczy zamyślone,
wiecznie w księżyc patrzące i wiecznie zielone.
1928
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI