Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Głosy buntu amerykańskich pisarzy młodego pokolenia. Dobrane według precyzyjnego klucza przez Zadie Smith (autorkę bestsellerowych Białych zębów),odzierają ze złudzeń wyobrażenia o krainie dobrobytu, pragnieniu szczęścia i możliwości komunikowania spraw najważniejszych. Poruszają realizmem obrazu, wstrząsają refleksją o przyszłości cywilizacji, są głosem sprzeciwu młodych wobec tego, co zastane. Mocna dawka prawdy o współczesnym świecie. „Ameryka tych opowiadań jest wyciszona, bohaterowie nie dążą histerycznie do wytyczonych celów, są niepogodzeni z sobą, niepewni. Smutni”.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Rok wydania: 2005
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zadie smith przedstawia
poparzone dzieci Ameryki
przełożyła jolanta kozak
wydawnictwo znak
kraków
2005
Tytuł oryginału
Zadie Smith introduces: The Burned Children of America
Selection, editing, editors’ introduction and notes copyright © 2001 by
Marco Cassini & Martina Testa
Introduction © Zadie Smith, 2003
Pozostałe informacje o prawach autorskich na stronach 283 i 284
Projekt okładki
Witold Siemaszkiewicz
Fotografia na okładce
www.rudebwoyproductions.
Opieka redakcyjna
Barbara Grzemowska
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Anna Szulczyńska
Łamanie
Ryszard Baster
Copyright © for the translation by Jolanta Kozak
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Znak, Krakow 2005
ISBN 83-240-0517-X
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl
Pamięci Amandy Davis
(ponieważ wprowadzenie to zawiera obszerne odniesienia do zamieszczonych w tomie utworów, należy przeczytać je na końcu)
W wywiadzie z roku 1995 poproszono Davida Fostera Wallace’a o zdefiniowanie, co to znaczy żyć w Ameryce. Oto jego odpowiedź:
Jest w tym jakiś specyficzny smutek, coś, co nie ma wiele wspólnego z okolicznościami fizycznymi, z ekonomią, z tym wszystkim, o czym mówi się w wiadomościach. To raczej smutek umiejscowiony w okolicy żołądka. Dostrzegam go w różnych formach u siebie i u znajomych. Objawia się jako pewnego rodzaju zagubienie. Czy to unikalna cecha naszej generacji - tego nie wiem.
Pretekstem do przeprowadzenia tego wywiadu była publikacja monstrualnej, tysiącsiedemdziesięciodziewięciostronicowej powieści Infinite Jest, ulubionej lektury studenckich akademikowi najcięższej (dosłownie) książki swoich czasów. Sterczała ona niby wyzwanie na półkach wszystkich nowinkarzy. Nie można było napisać większej, ale można było iść w zawody ze współlokatorem pokoju, kto dalej rzuci księgą z pozycji stojącej. W każdym razie Infinite Jest to była książka, z którą człowiek prędzej czy później musiał się zmierzyć, tak jak poprzednie generacje musiały zmierzyć się z Gravity's Rainbow, Dziećmi północy, czy The Recognitions. Infinite Jest miała jednak, oprócz wagi, także inne cechy wyróżniające. Konstrukcyjnie i formalnie była to proza eksperymentalna w duchu świeżo zrewidowanej tradycji narracyjnej Johna Bartha i Donalda Barthelme’ego; pełna bystrej obserwacji środowiskowej, aluzyjna, jak Pynchon i DeLillo, a zarazem emocjonalnie wciągająca, wręcz melancholijna. Czy już wspomniałam, że do tego zabawna? Istotą powieści Wallace’a i tym, co wyróżnia wszystkie jego utwory, jest dostrzeżenie sekretnej, sponiewieranej, sflaczałej egzystencji duchowej Ameryki i Amerykanów. W tym kraju wyuczone uśmiechy pokrywają smutek, który tak głęboko przesiąka całą kulturę, że jego smak można poczuć nawet w porannej porcji płatków Cheerios. Tkwi wewnątrz i jest zupełnie nieczuły na reklamę - nie jest potencjalnym nabywcą nowej pary adidasów - więc kultura woli nie zapuszczać się w jego regiony, o ile nie zostanie do tego przymuszona. W Ameryce można być nieusatysfakcjonowanym, niespełnionym, nierozpoznanym, niedocenionym, można być niezrównoważonym, nieczułym, niematerialnie zaspokojonym i niewymiernie nagrodzonym, można być niereprezentowanym i niewymownym - ale nie wolno być nieszczęśliwym. Poczucie nieszczęścia kieruje silnie w stronę metafizyki, a jeśli naszych potrzeb metafizycznych nie zaspokaja w pełni telewizyjny kanał SF, no to cóż - wówczas „Houston, mamy problem”. A jednak ten smutek trwa. I współistnieje z histerycznym zapewnieniem o twoim (tak, twoim!) szczęściu, które znajdziesz na powierzchni rzeczy, na tej samej paczce Cheerios, zadrukowanej od góry do dołu radosnymi sloganami. Wallace zidentyfikował to zjawisko; wielu, wielu innych poszło za jego przykładem. Niniejszy wybór tekstów przedstawia tych właśnie pisarzy. Chociaż styl często różni ich od Wallace’a i od siebie nawzajem, to u wszystkich wyczuwamy ten sam smutek. Nawet śmiech, towarzyszący całej niemal lekturze, jest tym rodzajem śmiechu, za którym tak przepadał Nabokov: śmiechem dobywającym się z mroku.
*
W tym miejscu muszę jednak poczynić małą dygresję dla wyjaśnienia, skąd w ogóle wziął się ten tom. Jest on dzieckiem miłości, bóle porodowe znosiłam nie ja, lecz ktoś inny: mężczyzna nazywający się Marco Cassini. Jak łatwo zgadnąć, Marco jest Włochem i nosi gęstą brodę. Jest bardzo młody (jak na redaktora) i prowadzi w Rzymie własne wydawnictwo. Wydawnictwo nazywa się minimum fax, a jego centrum operacyjnym jest małe mieszkanko, które Marco dzieli ze swoją dziewczyną, Martiną Testa. Poznałam, ich oboje dwa lata temu na festiwalu literackim w Mantui. Z wysiłkiem dukałam tekst przed wielkim tłumem nierozumiejących po angielsku Włochów, a Marco i Martina siedzieli w pierwszym rzędzie w koszulkach z logo McSweeney’s i szczerzyli się od ucha do ucha. Był to widok tak niecodzienny w małym średniowiecznym miasteczku, że odpowiedziałam im takim samym uśmiechem. Zdaje się, że odebrali to jako znak porozumienia. Gdy skończyłam czytanie, zaciągnęli mnie do jakiejś tawerny, zamówili na swój koszt mnóstwo czerwonego wina, po czym Marco wyciągnął z kieszeni pudełeczko ze zmiętą, przepoconą bandaną Davida Fostera Wallace’a. Oświadczył, że nie zamierza jej nigdy wyprać. O zgrozo, zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Ustaliwszy wspólne obszary swoich dziwactw, piliśmy dalej, przysiadało się do nas coraz więcej przyjaciół Marco. Wszyscy z ożywieniem rozprawiali o zbieraninie młodych amerykańskich pisarzy - uszczęśliwieni, że każdy z nas o nich słyszał, pogrążaliśmy się w pijaństwie. Dziwiłam się, że taki pijak jak Marco jest w stanie cokolwiek publikować. A potem, o drugiej nad ranem, Marco spisał na papierowej serwetce umowę na wydanie mojej następnej książki, ja zaś skwapliwie ją podpisałam. Do dziś Marco zapewnia mnie w e-mailach, że umowa, mimo plam po winie, ma moc prawną. Spotkamy się w s ą d z i e, ostrzega. No, zobaczymy.
Jakieś półtora roku później na moim biurku redaktorskim wylądował zbiór opowiadań, który oto trzymasz w rękach. Teksty wybrali Marco i Martina, całość wydał minimum fax, a dobór znajomych nazwisk w antologii tak małego wydawnictwa był dla mnie doprawdy miłym zaskoczeniem. Marco jednak, jak już wiemy, ma głowę na karku: większość opowiadań zdobył, zaprzyjaźniając się z autorami, bombardując ich pocztą elektroniczną i wyrywając zdobycz sprzed nosa wielkim wydawcom (którzy i tak pewnie woleliby poczekać, aż amerykańscy smarkacze do czegoś dojdą), zanim zorientowali się, co tracą. Wybór ułożył się w imponujący obraz talentów literackich dzisiejszej Ameryki (nie wyczerpuje jednak pełni zjawiska, brak tu zwłaszcza nowej fali zróżnicowanych głosów subkulturowych; dla nich trzeba będzie wydać Poparzone dzieci Ameryki II), a ja po raz pierwszy ujrzałam całą tę grupę pisarzy w jednym tomie. To było wspaniałe zaskoczenie - jakby ktoś z krewnych urządził przyjęcie-niespodziankę, korzystając z mojego notesu adresowego, i zaprosił mnie do pokoju pełnego fantastycznych ludzi, których znam, chociaż oni mogą nie znać się nawzajem. W zbiorze znaleźli się też autorzy (ci, co siedzieli w kuchni, buszując po lodówce, albo dekowali się na schodach), których wcześniej nie czytałam, a teraz dzięki nim doznałam niesamowitej radości odkrycia - chociaż odkrycie to nie było w żadnym razie moją zasługą. Przede wszystkim zachwyciło mnie to, że tak wiele osób z mojej generacji literackiej (generacje literackie tak się mają do generacji wiekowych jak lata życia psiego do ludzkiego; generacja powinna się w zasadzie ograniczać do pięciu lat, ale dzisiejsza generacja literacka obejmuje autorów w wieku od lat siedemnastu do trzydziestu dziewięciu) jest obecnych na naszym fikcyjnym przyjęciu, że wszyscy piszą, i to z wielkim entuzjazmem i werwą. To podnosi na duchu, jak widok gościa sprawnie lunatykującego w przedpokoju - człowiekowi samemu zaraz chce się pisać lepiej. Krótko mówiąc, była to radosna impreza, a ja za wielki zaszczyt poczytałam sobie prośbę o trzykrotne stuknięcie łyżeczką w kieliszek, wzniesienie toastu i wygłoszenie tych oto paru słów wstępu.
*
Same utwory jednak, echa ich głosów w moich myślach tworzyły razem chór melancholijny. Odniosłam wrażenie, że autorzy tego tomu pokazują czytelnikowi Amerykę zgoła inną w sensie duchowym od tej, którą prezentowała poprzednia generacja. Odcięta od wizji nieprzebranych możliwości Bellowa, od męskiej wściekłości Rotha, od liryzmu Morrison Ameryka tych opowiadań jest wyciszona, bohaterowie nie dążą histerycznie do wytyczonych celów, są niepogodzeni z sobą, niepewni. Smutni.
Co wam tak smutno, ludzie? Społeczność opisana w tych tekstach (a także sami ich autorzy) to przecież grupa uprzywilejowanych, wykształconych szczęściarzy, na ogół białych protestantów, Amerykanów. Dlaczego ci autorzy są „poparzeni”, co właściwie jest źródłem ich traumatycznych doznań? Na czoło wysuwają się dwa czynniki: lęk przed śmiercią i reklama. Istnieje między nimi, naturalnie, subtelne powiązanie. W reklamie nie ma śmierci, reklama jako przemysł jest ligą zwalczania śmierci - a to pokolenie doświadczyło wrastania reklamy w samą tkankę swego życia. Śmierć tymczasem jawi im się jako przykre ukłucie, którego nie spodziewali się na końcu opowieści. Lęk przed śmiercią, wypadkiem czy napaścią jest wszechobecny. Jedne lęki są nowe, a przynajmniej nowsze (częstotliwość apokaliptycznych wizji masowej zagłady w amerykańskich opowiadaniach z ostatnich czasów nie może być zwykłym przypadkiem), inne tak stare jak sama Ameryka. W Teście na zrozumienie Myła Goldberg egzaminuje swych rodaków z amerykańskiego hiperlęku numer jeden: lęku przed napaścią czarnoskórego zbrodniarza. Jest to test wielokrotnego wyboru, dobrze więc mieć ołówek w pogotowiu. W utworze Judy Budnitz amerykańska klasa średnia (która średnią życia przewyższa wszystkie inne grupy ludności na świecie) lęka się śmierci w każdej postaci - otrzymujemy nawet użyteczną listę makabrycznych możliwości:
absurdalne wypadki, nagłe awarie młockarek, ludzie wciągnięci w gigantyczne tryby maszyn lub pasy transmisyjne i porozrywani na kawałki, dłonie pocięte na plasterki elektrycznymi krajarkami do chleba, śliskie rampy nad zbiornikami z kwasem, ofiary wind, trampolin na basenach, kolei podziemnych, utonięcia w wannie, porażenia prądem podczas używania miksera. No i te incydenty, o których mówi się po prostu Dopust Boży.
Do tego dodajmy opowiadanie Sama Lipsyte’a Felerna ręka - gdzie choroba jest bezimienna, lecz przypływa z falą tego samego lęku - a dojdziemy do nieuchronnego wniosku, że śmierć wróciła do literatury amerykańskiej, tak jak wróciła do amerykańskiego życia. Już nie zdarza się gdzieś tam, wśród biednych, wśród kolorowych, wśród maniaków religijnych, ale tu, pośród nas, ludzi bogatych, którzy nie mamy Boga do obrony. Śmierć to swoisty afront dla amerykańskiego życia. Jest taka anty-ambicjonalna. Cokolwiek by człowiek zrobił, niezależnie od tego, jak ciężko by pracował, jakiekolwiek osiągałby sukcesy - wygląda na to, że uniknąć jej nie zdoła. Śmierć nie dba o nasze prawa i swobody obywatelskie. Chce po prostu, by człowiek wrócił tam, skąd przybył. Śmierć fizyczna pozbawia nas ciała i świadomości, ale w opowiadaniach tego tomu mówi się z jeszcze większą pasją o innej śmierci: o śmierci autentyzmu. To stara, bardzo stara postmodernistyczna bajka, ale dla wielu prezentowanych tu autorów problem najwyraźniej nie przestał istnieć. Reklama krąży po tych tekstach jako ucieleśniona siła zła, zastępująca ludzki glos jego komercyjną kopią. Jedna sekunda niespreparowanej myśli, błagamy - oto nowa bukoliczna poza literacka Zachodu. Tak jak dawniej każdy pisarz śnił o powrocie w zielone ostępy i szemrzące strumyki rodem z Wergiliusza, tak dzisiejsi autorzy marzą o napisaniu choćby jednego poruszającego zdania, które nie zostało wcześniej użyte do sprzedaży odwilżaczy, pepsi-coli czy podpasek higienicznych. Dostęp mniemany Jonathana Lethema przenosi nas w ponurą przyszłość plakietek reklamowych wszczepianych w skórę nieszczęśnikom, którzy od tej chwili muszą reklamować co popadnie, ledwie tylko otworzą usta. Ken Kalfus zastąpił niewidzialne miasta Calvino niewidzialnymi pasażami handlowymi - pałacami konsumpcji, które same w sobie są jedną wielką wystawną reklamą. A.M. Homes pisze o chłopcu zakochanym w lalce Barbie w sposób, „który nie miał nic wspólnego z miłością”, lecz wyłącznie z produktem: „Jeździłem językiem po nacięciach w tę i z powrotem, a potem zacząłem lizać plecy Barbie, gdzie miała wytatuowany napis copyright 1966 Mattel Inc., Malaysia”.
Reklama zastępuje życie, podmienia je, stwarza pozory - jednak same opowiadania wyrastają ponad sztuczne światy, które dały im inspirację. Te nowe, skażone masową konsumpcją amerykańskie pejzaże tchną subtelną melancholią. Jeffrey Eugenides portretuje zatomizowaną społeczność nadmorskiego kurortu na Florydzie, podupadły kompleks hotelowy i miasteczko ostentacyjnie poświęcone wypoczynkowi. Ale uwaga: właścicielem ośrodka jest dobroduszny ojciec narratora, który za wszelką cenę usiłuje ocalić przedsięwzięcie przez wzgląd na swoją rodzinę, z miłości do rodziny. Spoza sztucznie posadzonych przed wejściem palm, pastelowych tynków, lśniącego basenu - spoza szaleńczej, zajadlej batalii o udane amerykańskie życie - mignie nam obrazek starego mężczyzny, który próbuje się wysikać i wali pięścią w brzuch, by wycisnąć z pęcherza odrobinę moczu. To scena naznaczona nieuchronnym powiewem śmiertelności. Przypomina prawdę, której negowaniu poświęcona jest znaczna część wysiłków amerykańskiego świata masowej konsumpcji.
Królem komedii konsumpcyjnej jest jednak George Saunders, który w pojedynkę wtrącił resztę swoich amerykańskich kolegów po piórze (i jedną angielską koleżankę, czyli mnie) w zamęt gorzkiej zawiści, nieokreślonej złości i druzgocącej samokrytyki, przyprawiając nas o cykliczne depresje, paroksyzmy plagiatu, trudności z oddawaniem moczu itp. W opowiadaniu UMIEM MÓWIĆ!™Saunders zdołał oddać za pomocą samej gramatyki obrzydliwie fałszywą jowialność żargonu wielkich korporacji (nikt inny nie potrafi dokazywać takich cudów z wykrzyknikami, nawiasami i pytaniami retorycznymi). Oto język, który jest wiecznym zakładnikiem jakiejś idei „stosowności” i „profesjonalnego” zachowania. Oto wypowiedź świadoma wszelkich możliwych prawnych ograniczeń wypowiedzi. Zamiast „jak zdrówko?” i „jak leci?” z amerykańskiego sklepiku na rogu (dziś już czystej fantazji, którą oglądać można tylko w starych filmach nadawanych popołudniami przez kanał AMC) mamy sztywne, sparaliżowane strachem zdania, których każde słowo na pewno zostanie sprawdzone przez kogoś ze średniego szczebla zarządu, kto urzęduje na sąsiednim piętrze i trzyma w garści naszego narratora. „Nie, Szanowna Pani, nie mnie wydawać takie sądy - jestem tylko skromnym pracownikiem Działu Handlowego”... (Ach, te amerykańskie nazwiska, gdybyśmy sami takie mieli... ileż niosą w sobie treści. Ruth Faniglia. Rick Sminks).
Saunders swój pierwszy zbiór opowiadań napisał podczas przerw w pracy biurowej, tak jak Carver napisał swój pierwszy tom między kolejnymi wizytami w pralni automatycznej. Zycie opisane przez Saundersa może być nieautentyczne w swojej duchowej istocie, lecz z pewnością doskonale autentyczny jest opis tego nieautentycznego życia. Cytat z wywiadu:
Od pracy w biurze człowiek tyje, bo siedzi przy biurku po osiem godzin dziennie. Nie ma się czasu na rodzinę, chyba że po robocie, ale wtedy jest się kompletnie wykończonym przez stres. O życiu duchowym lepiej zapomnieć: za dużo stresów. Jest taki kapitalny cytat z Terry’ego Eagletona, o tym jak kapitalizm pustoszy zmysłowość organizmu; ja tego doświadczałem przez osiem lat. Teraz mam czas poruszać się na świeżym powietrzu, przebywam z dziećmi, prowadzę życie duchowe. Różnica między tym, co było siedem lat temu, a dniem dzisiejszym nie jest trywialna. Gdybym pozostał przy tamtym życiu, umarłbym szybciej, umarłbym z większą złością.
Spodziewamy się złości po prozie Saundersa, nie jest to jednak proza furii. Zbyt wiele w niej życzliwości, zbyt wiele śmiechu. Z całą pewnością więcej złości znajdziemy u A.M. Homes i u Matta Klama, w ich zjadliwych obrazach amerykańskiej wojny płci; w tle za Klamem pobrzmiewa głos Updike’a z Couples, w tle za Homes... cóż, niewiele było dotąd takich pisarek jak Homes. Jest ona jedną z licznych kobiet w tym tomie i, podobnie jak Stacey Richter czy Aimee Bender, wydaje się zaprzeczać bzdurnej Mailerowskiej opinii, że pisarstwo kobiece jest niezdecydowane, miękkie, przyziemne, emocjonalne. To proza z pazurem - w przypadku opowiadania Julii Slavin, całkiem dosłownie. W moim odczuciu, Homes jest jedną z najlepszych amerykańskich autorek opowiadań ostatniego trzydziestolecia; jej prozy nie da się wykreślić z pamięci, nie sposób otrząsnąć się z podstępnego niepokoju, którym emanuje opowiadanie na naszym nocnym stoliku. Nie wszystkich jednak stać na to, aby osiągnąć taką jak Homes temperaturę złości, a jednocześnie utrzymać swoją prozę w ryzach. Istnieje także inna droga, w której znaczną rolę odgrywa humor. Nie ja pierwsza odnotowuję szczególną skłonność tej generacji amerykańskich pisarzy do dziwacznych żartów. Saunders dziwaczy po swojemu, ale pozostaje realistą - pokazuje jedynie, jak w istocie absurdalna jest rzeczywistość. Znaczna część tego tomu skłania się jednak ku dziwactwom abstrakcyjnym, delikatnie sondując metaforę, a niekiedy tropiąc ją z całą konsekwencją, aż sama metafora staje się tematem opowiadania. Tak jest w opowiadaniu Sen Shelley Jackson, które mówi o połowicznym życiu i kulturze przesiąkniętej eskapizmem - w tej Ameryce ludzie kształtują sen, obrzucają się nim na podwórku, patrzą, jak pada z nieba, rzeźbią z niego zastępcze żony i mężów. Tytułową uczennicę z opowiadania Amandy Davis Faith... prześladuje gruba dziewczynka, którą sama Faith niegdyś była; Aimee Bender zna chłopca, który dziewięcioma palcami otwiera dziewięcioro różnych drzwi; Rick Moody opowiada nam o losach spinacza biurowego; bohaterowie Arthura Bradforda relacjonują swoje historie bez stylistycznych ozdobników, wystarczają same emocje związane z rozwojem akcji, a jej rozwój prowadzi albo do wielkiego robaka, albo do roju pszczół, albo - jak w tym przypadku - do wielkiego stada żab. Mamy zatem generację pisarzy, którzy wychowali się na lekturach o rozmaitych ambicjach: na książkach, które chciały zaimponować intelektualnie, olśnić literacką plotką, zaszokować pikantnymi szczegółami autobiograficznymi, wywołać skandal w Nowym Jorku - wiadomo, wszyscy to znamy. W przeciwieństwie do nich, ta generacja pragnie szczerze opowiedzieć historię - choćby nie wiem jak surrealistyczną - i jest to miła odmiana. Surrealistycznym kaprysom zarzuca się, że są zdecydowanie zbyt subtelne, że przemijają bez echa. Zarzut ten postawić można zwłaszcza dwóm najzabawniejszym utworom z tego tomu: listom psa Dave’a Eggersa i szczerze rozczulającemu Schematowi interpunkcyjnemu choroby serca Safrana Foera. Obaj autorzy najwyraźniej starają się osiągnąć coś poza tekstem, na zewnątrz słów - osobliwa to doprawdy ambicja pisarska. Eggers, który dowiódł już wcześniej, że jest stylistą wysokiej próby, w tym opowiadaniu rezygnuje z krasomówczych popisów: listy psa imieniem Steven do dyrektorów największych amerykańskich przedsiębiorstw to w żadnym razie nie Portret artysty jako młodego psa. Wszystko dzieje się poza tekstem - w gruncie rzeczy nie powinno nic z tego wyjść. A jednak jest jakaś bezcenna wartość w subnarracji, którą snuje sam czytelnik, wyobrażając sobie dyrektora, który otwiera taki list, czyta go, marszczy brwi, pokazuje list sekretarce, wreszcie drze go na strzępy, nie mogąc jednak stłumić do końca rozbawienia, w jakie list od psa musi wprawić człowieka odbywającego służbowe spotkania przy śniadaniu o siódmej rano. Esprit de serieux, przed którym ostrzegała Simone de Beauvoir i jej koledzy egzystencjaliści - powaga duszy - to śmierć człowieka: wszystko, co każę człowiekowi poważnemu zachować powagę (sprawy państwowe, pozycja zawodowa, kwestia użyteczności sztuki, wierność ideałom przeszłości), to więzy, które nas zniewalają, to rzeczy, które stawiamy na pierwszym planie, pozostawiając rzeczywiste podmioty naszej egzystencji - innych ludzi - na pastwę ich cierpieniom. Chodzi mi o to, krótko mówiąc, że dyrektorzy wielkich przedsiębiorstw powinni otrzymywać listy pisane przez naszych czworonożnych ulubieńców. Powinno się to zacząć już teraz.
Z ust niewinnego dziecięcia, i tak dalej... Młody pan Safran Foer, typ przyprawiającego o mdłości genialnego dziecka, proponuje nam w swym opowiadaniu system interpunkcyjny wyrażający to, czego nie mówi się głośno między rodzeństwem. I to, czego nie mówi się głośno w rodzinie. I to, czego nie mówi się głośno w wielkich grupach religijno-kulturowych, aby przypadkiem nie ogarnął nas wszystkich przemożny smutek, abyśmy nie zaczęli chodzić po ulicach, wypatrując ludzkich serc porozdeptywanych na trotuarach. To opowiadanko rozumie, że „Komunikacja rodzinna wiąże się zawsze z zakłóceniami komunikacji”, to opowiadanko troszczy się bardzo o wszystkie trzeba-było w naszym życiu. Zdaje nam się, że trzeba było. Zdaje nam się, że inni powinni byli. Ale nigdy do tego nie dochodzi. Pozwolą państwo, że zacytuję ostatnie wersy:
Oczywiście, moje pojęcie trzeba-było nie może być identyczne z pojęciem moich braci, matki czy ojca. Czasami, jadąc samochodem albo uprawiając seks, albo gadając z kimś z rodziny przez telefon - wyobrażam sobie ich wersje trzeba-było. I zszywam je wszystkie razem w nowe życie, odrzucając to wszystko, co faktycznie zdarzyło się lub zostało powiedziane.
To najlepsza definicja moralnej odpowiedzialności pisarza, jaką zdarzyło mi się czytać. Gdyż trzeba-było jest zawsze kwestią moralną; wyżej od niego stoi tylko a-jeśli. To przede wszystkim empatyczne, twórcze wykorzystanie a-jeśli otwiera możliwość trzeba-było. Smutny amerykański pisarz, który wszędzie wokół siebie czuje smutek, obarczony jest w tej chwili odpowiedzialnością myślenia a-jeśli, myślenia o takim samym bólu innych ludzi, często ciemnoskórych i żyjących gdzieś daleko. Smutek, który sam sobą się napawa, to po prostu smutek, ale smutek, który łączy się ze smutkiem innych ludzi, odczuwany przez całe dzieje świata, a także w tej chwili, gdy piszę te słowa - taki smutek zyskuje aspekt moralny i zamienia się w dobre pisanie i dobre bycie (dobre pisanie wymaga - żąda - dobrego bycia, jestem tego niezłomnie pewna). A-jeśli jest motorem literatury, istnieje po to, aby dawać przyjemność, ale i coraz bardziej w dzisiejszych czasach - po to, by iluminować ból. Pożegnajmy się fragmentem wywiadu. George Saunders cytuje w nim Antoniego Czechowa - człowieka, który przez wszystkie dni swojego życia bytował w a- -jeśli.
Ludzie często mi mówią: „Przecież wyglądasz na bardzo szczęśliwego”. I rzeczywiście jestem szczęśliwy. Ale uwielbiam ten cytat z Czechowa: „Za drzwiami każdego szczęśliwego człowieka powinien stać osobnik z młotkiem, żeby ciągłym stukaniem przypominać mu o tym, że są ludzie nieszczęśliwi i że jemu samemu, choć dziś jest szczęśliwy, życie prędzej czy później pokaże pazury”. Uważam, że to jak najbardziej uprawniona funkcja dla literatury: stukanie w drzwi. Dość naturalne wydaje mi się stwierdzenie: „Zycie jest całkiem dobre, ale nie dla każdego. A kiedy nie jest dobre, można je odczuwać właśnie tak”.
Zadie Smith
Cambridge, Massachusetts
George Saunders
Szanowna Pani
Ruth Faniglia
210 Lester Street
Rochester, N.Y. 14623
Szanowna Pani Faniglia!
Z wielką przykrością przeczytaliśmy list Szanownej Pani z 23 lutego br., załączony - co stwierdzam z niekłamanym żalem - do zwrotu zestawu Umiem mówić!™. Nasza firma KidLuv jest szczerze przekonana, iż zestaw Umiem mówić!™ stanowi nowoczesną i niezastąpioną pomoc dydaktyczną, która, stosowana pod właściwym nadzorem rodziców, stwarza niepowtarzalną szansę przyspieszenia rozwoju niemowląt i dzieci do lat dwóch. W związku z tym postanowiłem wykorzystać część czasu wolnego od pracy (przerwę na lunch), by odnieść się do kwestii poruszonych przez Panią w liście, który leży tu oto przede mną na (zawalonym papierami!) biurku.
Po pierwsze, pozwolę sobie wyrazić nieśmiałe przypuszczenie, iż rozczarowanie, jakiego Szanowna Pani doznała, wyniknąć mogło z Pani własnych, nadmiernie być może wygórowanych, oczekiwań. O ile bowiem dobrze zrozumiałem treść listu Szanownej Pani, wynika z niego, iż sądzi Pani, bądź sądziła, że nasze urządzenie zdolne jest niejako czytać w myślach niemowlęcia. Szanowna Pani, nasze urządzenie nie jest zdolne czytać w myślach niemowlęcia. Nikt nie jest zdolny czytać w myślach niemowlęcia, przynajmniej na razie. Chociaż jestem prawie pewien, że nasza firma już nad tym pracuje! Natomiast zdolność zestawu słyszy!”. Trik firmowy polega na wykorzystaniu promieni laserowych, wychodzących z małżowin usznych. Laser wyczuwa framugę drzwi, a wówczas Umiem mówić!™, umieszczone na głowie Derka, wie, że przekroczyło próg pokoju! Będą Państwo ponadto dysponować przeszło setką Wypowiedzi Modulowanych, które pozwolą na dalszą personalizację Derka. Na przykład w dniu urodzin mogą Państwo wybrać dla niego wypowiedź: „Kochani rodzice, pamiętacie, jak poczęliście mnie wAruba?”. Choć prawdopodobnie nie poczęli Państwo synka swego wAruba. Tego nie wiemy. (Nie prowadzimy aż tak wnikliwych badań!) Albo załóżmy, że podchodzi pies i liże Derka po buzi. Wówczas mogą Państwo sprawić, że Derek (o ile piesek Państwa wabi się Lulu) powie: „Lulu, daj spokój!”. I ręczę Państwu, że jeszcze bardziej go Państwo za to pokochają. Bo nagle Derek zacznie wydawać dźwięki artykułowane. Nie poprzestanie na gu-gu-gu podczas kontemplacji własnych fekaliów rozmazanych na palcu, na czym ostatnio przyłapaliśmy naszego Billy’ego! Dawniej zdawało nam się, że bezdzietni przyjaciele mają nam za złe, iż pozwalamy dziecku siedzieć w kącie i gaworzyć gu-gu-gu na widok własnych fekaliów rozmazanych na palcu. Za to teraz podczas wizyt naszych bezdzietnych przyjaciół odkrywamy wraz z żoną Anną, że niemowlę wygłaszające rozumne i dowcipne uwagi znacznie wcześniej, nim naprawdę będzie do tego zdolne, robi na postronnych niesamowite wrażenie. Chodzi o to, że można pęknąć ze śmiechu, gdy gramy sobie w karty z bezdzietnymi przyjaciółmi, a tu nagle nasze dziecko oznajmia (najprawdopodobniej swoim własnym przyszłym głosem): „Bardzo możliwe, że jeszcze NIE DO KOŃCA POJMUJEMY WAGĘ WSZYSTKICH ODKRYĆ EINSTEINA!”.
Przyznać muszę, że w takich momentach nieraz już dostrzegliśmy rozczulenie w oczach naszych bezdzietnych przyjaciół, zupełnie jakby i oni nagle zapragnęli mieć dziecko.
A że Derek się krzywi, ilekroć wydobywa się z niego głos? Ze wibracja nadajnika umieszczonego tuż przy ustach podrażnia mu wargi? Pozwolę sobie zauważyć, że to dość typowy objaw. Co w związku z tym proponuję? Proszę spróbować stopniowo przyzwyczajać Derka do UM, systematycznie wydłużając Czas Noszenia, począwszy od, powiedzmy, dziesięciu minut dziennie. My z żoną zastosowaliśmy tę metodę i efekt był rewelacyjny. Teraz nasz Billy nie zdejmuje UM nawet do spania. Co więcej, jeśli zdarzy nam się zapomnieć o włożeniu mu z powrotem urządzenia na głowę po kąpieli, dostaje spazmów. Najwyraźniej domaga się swojego UM! Powtarza w kółko: „Маkа! Маkа!”, mając na myśli, jak sądzimy, maskę. Gdy tylko mu ją założymy i uruchomimy Velcro, Billy - a raczej nie on, tylko urządzenie - recytuje: „Guten Morgen, Papa!”. Bo próbujemy go uczyć niemieckiego i w tym celu zainstalowaliśmy w naszym UM 2100 moduł Kurs Języka Niemieckiego. A gdy, na przykład, nie dość szybko ubierzemy Billy’ego w spodenki, potrafi powiedzieć: „Niech mi ktoś wreszcie włoży gacie, żebym mógł się zająć swoimi sprawami!”. (Mam to zanotowane).
Chodzi mi o to, że z UM 2100 nasz Billy jest nieporównanie inteligentniejszy, niż był z UM 1900. Dla przykładu: niedawno zauważył, że gdy mleko poleje mu się po brodzie, jego SymulUsta wydają dźwięk Muuu. Co go niesamowicie wprost bawi. Siedzę sobie, dajmy na to, wieczorkiem w salonie, odwalając biurową robotę - i co słyszę z kuchni? „Muuu! Muu! Muu!” Pędzę tam natychmiast, patrzę - cala podłoga zachlapana mlekiem, a Billy dalej polewa się w najlepsze po brodzie, więc wyrywam mu butelkę, na co on wrzeszczy zdecydowanym głosem: „Nie dam SIĘ ujeździć!” (to wpływ Ann, wychowała się na farmie w Wyoming!).
Osobiście, proszę Szanownej Pani, nie wierzę, aby jakiekolwiek niemowlę z własnej woli całymi dniami powtarzało w kółko gu-gu-gu. Osobiście mam przeczucie, że dziecię w pieluszkach, które siedzi i obserwuje świat, myśli sobie - choć w sposób prymitywny, niewerbalny: „Coś musi być ze mną nie tak. Czemu ja jeden/jedna bredzę gu-gu-gu, gdy wszyscy inni ludzie wypowiadają się pełnymi zdaniami?”. Może to spowodować zgubne i nieodwracalne skutki psychiczne. Czy sugeruję, spyta Szanowna Pani, że jej Derek narażony jest na ryzyko niskiej samooceny w dorosłym życiu z tego powodu, że jako niemowlę świadom był, iż nie umie mówić prawidłowo? Nie, Szanowna Pani, nie mnie wydawać takie sądy - jestem tylko skromnym pracownikiem Działu Handlowego. Stwierdzić mogę jedynie, że ja osobiście nigdy nie zdecydowałbym się narazić Billy’ego na takie ryzyko. Ufam szczerze, że gdy mój Billy słyszy sensowne, inteligentne wypowiedzi wydobywające się z okolic jego ust, słyszy!”. Trik firmowy polega na wykorzystaniu promieni laserowych, wychodzących z małżowin usznych. Laser wyczuwa framugę drzwi, a wówczas UMIEM MÓWIĆ!™, umieszczone na głowie Derka, wie, że przekroczyło próg pokoju! Będą Państwo ponadto dysponować przeszło setką Wypowiedzi Modulowanych, które pozwolą na dalszą personalizację Derka. Na przykład w dniu urodzin mogą Państwo wybrać dla niego wypowiedź: „Kochani rodzice, pamiętacie, jak poczęliście mnie w Aruba?”. Choć prawdopodobnie nie poczęli Państwo synka swego w Aruba. Tego nie wiemy. (Nie prowadzimy aż tak wnikliwych badań!) Albo załóżmy, że podchodzi pies i liże Derka po buzi. Wówczas mogą Państwo sprawić, że Derek (o ile piesek Państwa wabi się Lulu) powie: „Lulu, daj spokój!”. I ręczę Państwu, że jeszcze bardziej go Państwo za to pokochają. Bo nagle Derek zacznie wydawać dźwięki artykułowane. Nie poprzestanie na gu-gu-gu podczas kontemplacji własnych fekaliów rozmazanych na palcu, na czym ostatnio przyłapaliśmy naszego Billy’ego! Dawniej zdawało nam się, że bezdzietni przyjaciele mają nam za złe, iż pozwalamy dziecku siedzieć w kącie i gaworzyć gu-gu-gu na widok własnych fekaliów rozmazanych na palcu. Za to teraz podczas wizyt naszych bezdzietnych przyjaciół odkrywamy wraz z żoną Anną, że niemowlę wygłaszające rozumne i dowcipne uwagi znacznie wcześniej, nim naprawdę będzie do tego zdolne, robi na postronnych niesamowite wrażenie. Chodzi o to, że można pęknąć ze śmiechu, gdy gramy sobie w karty z bezdzietnymi przyjaciółmi, a tu nagle nasze dziecko oznajmia (najprawdopodobniej swoim własnym przyszłym głosem): „Bardzo możliwe, że jeszcze NIE DO KOŃCA POJMUJEMY WAGĘ WSZYSTKICH ODKRYĆ EINSTEINA!”.
Przyznać muszę, że w takich momentach nieraz już dostrzegliśmy rozczulenie w oczach naszych bezdzietnych przyjaciół, zupełnie jakby i oni nagle zapragnęli mieć dziecko.
A że Derek się krzywi, ilekroć wydobywa się z niego głos? Ze wibracja nadajnika umieszczonego tuż przy ustach podrażnia mu wargi? Pozwolę sobie zauważyć, że to dość typowy objaw. Co w związku z tym proponuję? Proszę spróbować stopniowo przyzwyczajać Derka do UM, systematycznie wydłużając Czas Noszenia, począwszy od, powiedzmy, dziesięciu minut dziennie. My z żoną zastosowaliśmy tę metodę i efekt był rewelacyjny. Teraz nasz Billy nie zdejmuje UM nawet do spania. Co więcej, jeśli zdarzy nam się zapomnieć o włożeniu mu z powrotem urządzenia na głowę po kąpieli, dostaje spazmów. Najwyraźniej domaga się swojego UM! Powtarza w kółko: „Мака! Мака!”, mając na myśli, jak sądzimy, maskę. Gdy tylko mu ją założymy i uruchomimy Velcro, Billy - a raczej nie on, tylko urządzenie - recytuje: „Guten Morgen, Papa!”. Bo próbujemy go uczyć niemieckiego i w tym celu zainstalowaliśmy w naszym UM 2100 moduł Kurs Języka Niemieckiego. A gdy, na przykład, nie dość szybko ubierzemy Billy’ego w spodenki, potrafi powiedzieć: „Niech mi ktoś wreszcie włoży gacie, żebym mógł się zająć swoimi sprawami!”. (Mam to zanotowane).
Chodzi mi o to, że z UM 2100 nasz Billy jest nieporównanie inteligentniejszy, niż był z UM 1900. Dla przykładu: niedawno zauważył, że gdy mleko poleje mu się po brodzie, jego SymulUsta wydają dźwięk Muuu. Co go niesamowicie wprost bawi. Siedzę sobie, dajmy na to, wieczorkiem w salonie, odwalając biurową robotę - i co słyszę z kuchni? „Muuu! Muu! Muu!” Pędzę tam natychmiast, patrzę - cała podłoga zachlapana mlekiem, a Billy dalej polewa się w najlepsze po brodzie, więc wyrywam mu butelkę, na co on wrzeszczy zdecydowanym głosem: „Nie dam się ujeździć!” (to wpływ Ann, wychowała się na farmie w Wyoming!).
Osobiście, proszę Szanownej Pani, nie wierzę, aby jakiekolwiek niemowlę z własnej woli całymi dniami powtarzało w kółko gu-gu-gu. Osobiście mam przeczucie, że dziecię w pieluszkach, które siedzi i obserwuje świat, myśli sobie - choć w sposób prymitywny, niewerbalny: „Coś musi być ze mną nie tak. Czemu ja jeden/jedna bredzę gu-gu-gu, gdy wszyscy inni ludzie wypowiadają się pełnymi zdaniami?”. Może to spowodować zgubne i nieodwracalne skutki psychiczne. Czy sugeruję, spyta Szanowna Pani, że jej Derek narażony jest na ryzyko niskiej samooceny w dorosłym życiu z tego powodu, że jako niemowlę świadom był, iż nie umie mówić prawidłowo? Nie, Szanowna Pani, nie mnie wydawać takie sądy - jestem tylko skromnym pracownikiem Działu Handlowego. Stwierdzić mogę jedynie, że ja osobiście nigdy nie zdecydowałbym się narazić Billy’ego na takie ryzyko. Ufam szczerze, że gdy mój Billy słyszy sensowne, inteligentne wypowiedzi wydobywające się z okolic jego ust, wprawia go to w doskonałe samopoczucie. Co sprawia, że i moje samopoczucie znacznie zwyżkuje. Nie żebym przedtem cenił Billy’ego niżej - ale teraz prowadzić możemy coś na kształt konwersacji! I jeszcze jedna rzecz, niezmiernej wprost wagi: dzięki głosowi dobywającemu się z SymulUst mój Billy uzyskuje bezcenną informację, że gdy wreszcie sam zacznie mówić, będzie to czynił za pośrednictwem ust.
Szanowna Pani może sobie teraz pomyśleć: chwileczkę, to jasne, że gość szaleje na punkcie Umiem mówić!™. Swój egzemplarz dostał pewnie za darmo! Nic z tych rzeczy, Szanowna Pani, wybuliłem dwie bańki, dokładnie tak samo jak Szanowna Pani. Umiem mówić!™ cieszy się takim powodzeniem, że nie wprowadzono zniżek dla pracowników firmy - powiem więcej, kierownictwo wywiera na nas naciski, abyśmy nabywali zestawy UMIEM MÓWIĆ!™ i testowali je w domu na własnych dzieciach. (Lub - jak zdarzyło się w jednym przypadku - na matce pogrążonej w demencji. Staruszka wygląda, przyznać trzeba, dość komicznie z głową Małego Rogera na rachitycznej szyi, ale rodzina czerpie wielką pociechę z jej dowcipnych wypowiedzi - zupełnie jak za dawnych dobrych czasów!) Nie chcę przez to powiedzieć, że w przeciwnym razie nie stosowałbym zestawu Umiem mówić!™. Z pewnością i tak bym go stosował, zapewniam Szanowną Panią. Odkąd przerzuciliśmy się na udoskonalony model UM 2100, jest fantastycznie: Billy wygląda prawie tak jak w rzeczywistości, a do tego stał się o wiele mniej nudny niż z zestawem UM 1900, który, przyznaję szczerze, wypowiadał kwestie dość banalne, w czym osobiście upatruję jednej z przyczyn niezadowolenia Szanownej Pani - osoby, sądząc z listu, wybitnie inteligentnej. Teraz, gdy przychodzą do nas goście, często otaczamy Billy’ego kółkiem i czekamy tylko na jego kolejną komiczną odzywkę. W ubiegły weekend wpadł do nas mój kierownik, pan Ted Ames (fantastyczny gość, wiele mi pomógł, proszę dać mu znać, jeśli list ten rozwieje Pani obiekcje), i zaśmiewaliśmy się do rozpuku, patrząc, jak Billy w błyskawicznym tempie pociera maską o dywan, prowokując UM 2100 do okrzyku: „Tarcie to powszechne i użyteczne ŹRÓDŁO CIEPŁA!”.
Szanowna Pani, zbliża się koniec mojej przerwy na lunch, więc będę się streszczał, z nadzieją, że oddałem Szanownej Pani przysługę. Prywatnie wyznam, iż z początku nie wiodło mi się tu w firmie najlepiej, miewałem załamania nerwowe, a nawet parę razy lądowałem w szpitalu, ale teraz - ho, ho! - prowizje zbieram coraz wyższe, dzięki czemu zapewniam rodzinie dość komfortowy byt. Nie piszę jednak do Szanownej Pani w związku z ewentualną utratą prowizji. Proszę tak nie myśleć. Co prawda, jeśli nie skorzysta Pani z mojej oferty dodatkowej i podtrzyma decyzję o zwrocie zestawu UM 1900, prowizję z jego sprzedaży będę musiał zwrócić panu Amesowi - ale to nic wielkiego, nieraz już zdarzyło mi się zwracać prowizje panu Amesowi, szczególnie ostatnimi czasy. Nie wiem dokładnie, na czym polega mój błąd. Nie to jednak winno być przedmiotem troski Szanownej Pani. Przedmiotem troski Szanownej Pani winien być Derek. Prawdziwym powodem, dla którego piszę ten list w przerwie na lunch, jest chęć zapewnienia Szanownej Pani, iż firma KidLuv dokłada wszelkich starań, aby dostarczać takim właśnie rodzicom jak Szanowna Pani nowoczesnych i niezastąpionych urządzeń wspomagających rozwój dziecka. Dlatego każda niepochlebna ocena naszych produktów to nóż w serce firmy. Proszę zatem łaskawie przyjąć ofertę darmowego zestawu udoskonalonego UM 2100. Firma KidLuv szczerze kocha dzieci takimi, jakie są, i dlatego właśnie pragnie, aby jeszcze szybciej się doskonaliły! Pierwsze lata życia dziecka są bezcenne i nie wolno ich zmarnować, o czym my z żoną przekonujemy się wciąż na nowo, obserwując, jak nasz Billy z dnia na dzień dorasta i opanowuje nowe umiejętności.
Z największym szacunkiem
Rick Sminks
Dział Obsługi Klienta KidLuv, Inc.
Matthew Klam
Lynn piecze kurczaka. Szykuje czosnek, sproszkowane chili i limonkę.
- Na co to? - pytam.
- Tam nad tobą stoją orzeszki piniowe - mówi Lynn.
Podaję jej orzeszki. Teraz Lynn smaruje masłem patelnię. Ma już na podorędziu kolendrę w torebeczce, goździki, curry i dwie pomarańcze. Do tego jeszcze inne świeże zioła. Jezu Chryste, myślę sobie, tyle świństwa dla jednego głupiego kurczaka.
- To wszystko do kurczaka?
- Co?
- Co? To! - Szarpię się za brew. To tik nerwowy, ale mam ochotę powyrywać sobie te długie, kręte włoski. - Wszystko idzie w kurczaka?
Lynn płucze ręce.
- To przepis mojej mamy - odpowiada.
Początek lata. Popołudnie. Kuchnia jest najjaśniejszym pomieszczeniem w całym domu. Klimat jak w cieplarni, fantastyczne nasłonecznienie. Dom jest nieduży i tandetny - a jednak przed stu pięćdziesięciu laty ktoś zasadził platan na trawniku przed wejściem. Osłonięte od wiatru, karmione słońcem i wodą drzewo rozrosło się w olbrzyma. Jego konary sterczą pod niebo jak białe kły słoniowe.
- Siup, robimy koziołka! - komenderuje Lynn, odwracając kurczaka kuprem w górę. Wyciąga z jego wnętrza nawoskowaną papierową torebkę, coś jakby kopertę, i ciska ją do zlewu.
- Co to za cholerstwo? - pytam.
Lynn ociera czoło nadgarstkiem. Bierze torebkę ze zlewu, rozrywa ją i zawartość wysypuje na dłoń. To mięso - przypomina języki.
- O mój Boże!
- To kurze wątróbki. Widzisz?
Rozgarnia je palcem. Trzy połyskliwe ochłapki fioletowawego mięsa, w niczym jednak nie przypominające steku. Wyglądają, jakby jeszcze pięć minut temu były żywe. Lynn podnosi jeden do góry. Najwyraźniej dotyka go z przyjemnością.
- No dobra, wywal to - mówi do mnie, wrzucając torebkę i wątróbki do kosza. - Wątróbki smaży się z cebulką - dodaje. - Moja matka za nimi przepada.
- Aha.
Oto kurczak w całości, kompletne zwierzę. Nigdy nie widziałem, żeby coś takiego robiła osoba w moim wieku. Przecież oboje jesteśmy szczeniakami. Nie znamy się na gotowaniu takich rzeczy. Odkąd mieszkamy razem, Lynn jeszcze nigdy nie przyrządzała kurczaka w całości.
Przysuwam się jak najbliżej, żeby poczuć zapach jej szamponu. Lynn ma gęste włosy, rudobrązowe, puszyste i lśniące; jej cera ma barwę lekko podpalanego kremowego zamszu. Matka Meksykanka, ojciec Irlandczyk. Wiecie, jak podrasowują skórę dam pozujących do „Playboya”? Ja ciało Lynn oglądam codziennie, badam z bliska jej cerę. Przyglądam się fragmentowi skóry o cal nad żołądkiem, na ramieniu, na łydce - wszędzie bez zarzutu. To jest złota skóra. Co rano po wyjściu spod prysznica Lynn staje przede mną - zazwyczaj albo się ubieram, albo robię notatki do pracy - potem odwraca się tyłem, a ja smaruję jej plecy kremem, także pod ramiączkami stanika, których biel odcina się wyraziście od jej opalenizny.
Odcina tłuszcz z kurczaka, to ma sens, tylko czemu, na litość boską, nożyczkami? Trzyma go jak zabawkę, obracając na wszystkie strony pod kranem. Wypłukuje starannie przez otwór w kuprze, wytrząsając ze środka ścinki krwawych jelit i skrzepy krwi czy może chrząstki, które spływają i zatykają otwór zlewu. Niedobrze się robi. Teraz Lynn oddziera kawałek papierowej torby i składa go w tutkę, której rogiem dziabie kurczaka od zewnątrz.
- Po co to robisz? - pytam.
- Zęby wywabić stary tłuszcz ze skóry.
- Stary tłuszcz? Znaczy się co, jakby pot?
- Nie, skąd. Jaki znów pot? Przecież kury się nie pocą.
- Wiem.
- Ja ci gotuję obiad, a ty będziesz mi tu sterczeć i chrzanić głupoty?
- Nie! Skąd! To będzie rewelacja.
Kocham ją. Jak słowo daję! Poważnie. Lynn to pistolet. To nie jest błoga miłość; to jest pasja. Niezbadane terytorium - o tak, z całą pewnością. Ale przecież taka właśnie jest miłość: niedefiniowalna.
- Przesuń się, termicie - mówi do mnie, sięgając energicznie po butelkę oliwy z oliwek.
- Termicie. A to dobre.
Zachwyca mnie jej sposób mówienia - „Będziesz mi tu chrzanić głupoty?”. Odpowiedź brzmi: tak, właśnie tak.
Ale Lynn budzi też strach. Wie, co sama myśli, i wie, co ty myślisz. Ma człowieka w garści. Trzyma, jak to mówią, i nie puści. Ja chcę ją zatrzymać.
- A może wolisz, żebym zostawiła pierze?
- Ty jesteś szefem kuchni - odpowiadam. Bo ta dziewczyna wszystko, czegokolwiek się dotknie, zamienia w złoto.
Załóżmy, że spotkało ją coś złego, na co nie mamy wpływu. Nagle zaistniała pewna sytuacja. Ale chwileczkę, zacznę od początku.
Trudno o tym mówić... biedactwo, miesiąc temu musiała poddać się aborcji. Co za obciach. Głupi dowcip. Tylko że to nie dowcip.
- Podaj mi to - wskazuje paprykę, którą jej podaję. Lynn naciera kurczaka chili. Teraz papryką, teraz solą, teraz jeszcze czymś.
Po hiszpańsku to się nazywa aborto, obce słowo, które nawet ja opanowałem bez trudu, a co dopiero Celia, matka Lynn, która wywrzeszczała jej parę razy przez telefon: „Aborto! Aborto! Klak-ata-klak-ata=klak-ata".
Lynn zadzwoniła do domu. Była noc, leżeliśmy w łóżku, ja po swojej stronie wszystko słyszałem. Chciałem jej pomóc, ale jak? Nie wolno wtrącać się w kłótnie rodzinne. Lynn kiwała głową nad słuchawką, wzięła do ręki ołówek i wpatrując się w niego, mówiła:
- Mamo. Myśmy już postanowili.
- Cholera jasna! - piekliła się Celia. - Ty dziwko. I ten twój chłopak, zasraniec.
Po dwóch minutach Lynn odłożyła słuchawkę. Nic nie powiedziała. - Zasraniec? - powtórzyłem.
Oczami wyobraźni widziałem Celię, która tupie bosymi stopami po świeżo wyłożonym wykładziną mieszkaniu, przy uchu ma telefon z długą antenką, na głowie tapirowaną koafiurę z lat pięćdziesiątych, a na powiekach parę kilo makijażu, potrząsa pięścią i powtarza w kółko: „Cholerny zasraniec”, mając na myśli mnie, bo wszystko zwala na mnie.
Lynn i ja prowadzimy normalne życie seksualne. Cokolwiek to oznacza. Seks nigdy przecież nie jest normalny, to szaleństwo, obłęd ciał, ale Lynn była dziewicą, kiedyśmy się poznali. A po paru miesiącach jej rodzice zaprosili nas do domu na Boże Narodzenie.
Przejechaliśmy z Kolorado do Ohio. Dwadzieścia dwie godziny samochodem. Wiadomo, jak to jest w długiej podróży - wytwarza się specyficzny klimat. Po pięciu, sześciu godzinach w aucie śmierdziało jak w męskiej przebieralni, dupa mnie rozbolała, nogi miałem jak z ołowiu, cała podłoga była zasłana łupinami po pestkach słonecznika. Jeszcze parę mil i zaczęliśmy się nimi opluwać. Druga nad ranem, jakiś, pożal się Boże, parking przy szosie, kupuję papierosy w Michigan. Lynn stoi obok mnie w różowej górze od piżamy i dżinsach, włosy ma pełne łupin po słoneczniku i skołtunione z tyłu, bo na nich spała. Daje mi dwa cukierki; dłoń ma ciepłą i wilgotną. Nic obok nas nie przejeżdża. Cisza. Nawet nie tak zimno jak na grudzień. Tylko ta stacja benzynowa, a potem znowu pustka przez wiele mil.
Staliśmy w obcym oświetleniu sklepu-stacji, pośród pustkowia, zagubieni. To wtedy mniej więcej poczułem, że wszystko się może zdarzyć. Ja z moją dziewczyną Lynn w pierwszej wielkiej podróży samochodowej. Kiedy człowiek ma dwadzieścia trzy lata, taka podróż to wydarzenie życia. Trzymałem się kurczowo dłoni Lynn. Wciąż była tą samą osobą, była super, tylko że nagle się zmieniła - stała się trójwymiarowa. Jak ktoś, kogo dopiero co się spotkało i chciałoby się poznać bliżej. Gdy ruszaliśmy z miejsca, samochód podskoczył na „śpiącym policjancie”, a ja kątem oka ujrzałem, jak zatrząsł się jej biust.
Położyli mnie w pokoju gościnnym w suterenie, gdzie były meble z białej wikliny i zielono-srebrna tapeta w motywy dżungli. Zwilgotniały dywanik zalatywał pleśnią. Ciuchy przywieźliśmy we wspólnej walizce. Grzebiąc w niej w poszukiwaniu pudełka na szkła kontaktowe, natknąłem się na stosik bielizny Lynn. Wyjąłem jedne majtki i uniosłem je pod światło - bawełniane majtki w kwiatki, które nie ważyły nic. Obrzeżone koronką. Czyste, zabawne, pachniały jakby pudrem. Godzina jedenasta w nocy, a ja siedzę na łóżku w wilgotnej piwnicy z białymi plecionymi meblami i zieloną tapetą w dżunglę, podtykam sobie pod nos zmięte w garści damskie majtki i śledzę linie zacieków na zdobionym sztukaterią suficie. Naprawdę byłem zakochany. Dwa piętra nade mną spała teraz moja dziewczyna, na drugim końcu korytarza spali jej rodzice. Nigdy nie wywierałem presji na Lynn, bo wiedziałem, że nie tędy droga, a przecież ona musi czuć się przy mnie bezpiecznie. Powolutku budowaliśmy wzajemne zaufanie. Właśnie wtedy Lynn straciła dziewictwo. W czasie wakacji. Sceneria była właściwa.
Na lunch Celia przygotowała meksykańską specjalność - pikantną zapiekankę z tanich okrawków tłustego mięsa, zrzynków kości i psich warg. Wyskoczyłem do łazienki, żeby sczyścić plamę ze spodni. Lynn przyszła mi pomóc i tak się jakoś złożyło, że nagle stanęliśmy nadzy od pasa w dół. Lynn dźwignęła się na skraj umywalki - oboje zachowywaliśmy czujność, starając się nie robić hałasu, tylko że mnie z podniecenia łaskotały stopy, a ten-tego tak mi stwardniał, jakby się chciał wyrwać na wolność własną siłą. Lynn kopała w moje spuszczone dżinsy, niby w proteście: „Nie wchodź we mnie”, śliniła się, przewracała oczami, jęczała, ściskała mnie nogami w pasie. A za drzwiami jej rodzice, Celia i Phil, wylizywali pomarańczowy tłuszcz z talerzy po meksykańskiej zapiekance. Ale numer, co?
- Ja mam pozostać dziewicą, draniu jeden - powiedziała Lynn. - Za ścianą siedzi moja matka. Przestań natychmiast. Przestań, zanim zemdleję - chichotała. - Ratunku, pomocy.
Ja sam omal nie zemdlałem. Szczerzyliśmy się błogo, nagrzani jak dwie małpy.
To był tydzień najlepszego seksu w moim życiu. W czasie popołudniowej sjesty Celia puka do drzwi pokoju Lynn, ja nura pod koc, a Lynn spokojnie:
- Zaraz przyjdę, mamusiu, właśnie się ubieram.
- A gdzie Jack, skarbie? - pyta przez drzwi Celia, która naprawdę nie wie, gdzie ja się podziewam!
Super, co? Za to właśnie kocham Środkowy Zachód. Za tę jego ospałą naiwność. To jest to, co dolina rzeki Ohio robi z ludźmi, nawet naturalizowanymi przybyszami z Meksyku.
Ja pochodzę z Nowego Jorku, gdzie nawet nieboszczyk nie jest taki tępy. A tutejsi ludzie są kompletnie zidiociali. Inaczej mówiąc - niewinni. Potem kolejni przyjaciele domu wpadali z wizytą, ja zbiegałem do piwnicy po dodatkowe krzesła i czułem, jak mi cieknie po nodze pod nogawką. Odkąd mieliśmy już za sobą ten pierwszy raz, robiliśmy to stale za plecami Phila i Celii. Ile razy wyszli po zakupy. A musieli stale uzupełniać zapasy, bo my zjadaliśmy wszystko, co było w lodówce, a mimo to chudliśmy w oczach. W całym domu musiało chyba cuchnąć od naszych harców. Widzę jak dziś tę zabagnioną podmiejską uliczkę - śnieg topnieje w błotniste strugi, tata Lynn spaceruje po tej brei w rybackim kapeluszu, w domu pachnie nowiutką wykładziną dywanową - i budzi się we mnie dawne podniecenie. Jakbyśmy właśnie znów to zrobili pierwszy raz.
„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”
Tysiące ebooków i audiobooków
Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.
Napisali o nas: