Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapomniana historia...
Życie wśród trucizn i zemsty...
Witajcie w zaginionej aptece!
Ukryta pośród zaułków osiemnastowiecznego Londynu tajemna apteka obsługuje niezwykłą klientelę. W całym mieście maltretowane lub zdradzane kobiety przekazują sobie szeptem wieści o tajemniczej Nelli, sprzedającej na pozór niewinne trucizny, dzięki którym mogą raz na zawsze pozbyć się swoich dręczycieli. Los apteki staje jednak pod znakiem zapytania, gdy nowa klientka popełnia brzemienny w skutki błąd, którego konsekwencje ciągną się przez wieki.
Tymczasem współcześnie Caroline Parcewell, niedoszła historyczka, samotnie spędza w Londynie dziesiątą rocznicę ślubu, uciekając przed małżeńskimi problemami. Przypadkiem trafia na wskazówkę sprzed dwustu lat dotyczącą serii niewyjaśnionych zgonów w tym mieście, a wtedy los splata jej życie z życiem aptekarki sprzed wieków. Z życiem… i śmiercią.
"Zaginiona apteka" to trzymająca w napięciu, pasjonująca i pełna niezapomnianych postaci powieść o zemście i o tym, w jak niezwykły sposób kobiety potrafią się nawzajem ratować, pomimo dzielącej je bariery czasu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Moim rodzicom
„Przysięgam i uroczyście przyrzekam przed Bogiem Stworzycielem, który dał początek wszystkiemu (…)
Nigdy nie wprowadzać niewdzięczników ani głupców w arkana i tajniki naszego rzemiosła (…)
Nigdy nie ujawniać powierzonych mi tajemnic (…)
Nigdy nie podawać trucizn (…)
Wystrzegać się i jak zarazy unikać haniebnych i zgubnych praktyk konowałów, empirystów i alchemików (…)
I nie trzymać w swoim sklepie przedawnionych ani skażonych medykamentów.
Niech Bóg ma mnie w opiece tak długo, jak długo będę przestrzegać tych zaleceń!”
Przysięga starożytnych aptekarzy
3 lutego 1791 roku
Miała przyjść o świcie – kobieta, której list trzymałam w rękach, ale której nazwiska jak dotąd nie poznałam.
Nie wiedziałam też, w jakim jest wieku ani gdzie mieszka. Nie znałam jej pozycji społecznej ani mrocznych marzeń, którym oddawała się z nadejściem nocy. Mogła być ofiarą bądź zbrodniarką. Świeżo poślubioną żoną bądź żądną zemsty wdową. Nianią bądź kurtyzaną.
I chociaż nie wiedziałam tak wielu rzeczy, jedno nie budziło moich wątpliwości: ta kobieta doskonale wiedziała, kogo chce uśmiercić.
Podniosłam papier w kolorze różu, o barwie zorzy porannej, oświetlony zamierającym płomykiem świecy z knotem z sitowia. Przesunęłam palcami po inkauście jej słów, próbując sobie wyobrazić, jak wielka musiała to być rozpacz, skoro ją pchnęła do wyszukania kogoś takiego jak ja. Nie zwyczajnej aptekarki, tylko morderczyni. Mistrzyni kamuflażu.
Prośba sformułowana była jasno i bez ogródek. „Dla męża mojej pani, do śniadania. O brzasku, 4 lutego”. Natychmiast przyszła mi na myśl służąca w średnim wieku, która napisała to na polecenie pracodawczyni. Doskonalony przez dwadzieścia lat instynkt w mgnieniu oka powiedział mi, co najlepiej spełni tę prośbę: kurze jajko przyprawione nux vomica.
Przygotowanie to raptem kwestia minut, truciznę miałam pod ręką. Wszelako z nieznanego mi jak dotąd powodu list ten miał w sobie coś, co nie dawało mi spokoju. Nie wynikało to z delikatnego leśnego zapachu pergaminu ani ze sposobu, w jaki dolny lewy róg zawijał się lekko w górę, jakby wcześniej zmoczyły go łzy. Nie, ten niepokój narastał we mnie. Intuicyjnie pojmowałam, że należy czemuś zapobiec.
Ale jakież to niepisane ostrzeżenie mogło tkwić w arkuszu pergaminu, ukryte w pociągnięciach pióra? Żadne, zapewniałam się w duchu; ten list niczego nie zwiastuje. Trwożne myśli wynikają jedynie z mojego zmęczenia – pora była późna – oraz z uporczywego bólu stawów.
Skupiłam się na rejestrze z cielęcej skóry, leżącym na stole przede mną. Ta cenna księga była zapisem życia i śmierci; wykazem licznych kobiet, które szukały mikstur właśnie tu, w najmroczniejszej ze wszystkich aptek.
Na pierwszych kartach rejestru inkaust kładziony był delikatnie, lżejszą ręką, bez śladu rozpaczy czy oporu. To moja matka dokonała owych zblakłych, wytartych już wpisów. Do niej bowiem należała ta apteka specjalizująca się w medykamentach na choroby kobiece, mieszcząca się przy Back Alley 3, na długo przed tym, zanim przeszła w moje ręce.
Czasami czytam jej wpisy – „23 mar. 1767, pani R. Ranford, krwawnik pospolity, 15 kr. 3 x dz.” – a wówczas słowa te przywołują wspomnienia: włosów opadających jej na kark, kiedy miażdżyła tłuczkiem łodyżki krwawnika, albo napiętej, cienkiej jak papier skóry na jej dłoni, gdy wydłubywała nasiona z kielicha kwiatu. Jednakże matka nie kryła swojego składu za sztuczną ścianą ani nie wlewała medykamentów do ciemnych butelek po czerwonym winie. Ona z niczym nie musiała się kryć. Nalewki, które wydawała, miały na celu czynienie dobra – kojenie piekących, wrażliwych części ciała młodej matki bądź wywoływanie krwawień miesięcznych u niepłodnych żon. Dlatego też zapisywała karty swojego rejestru miksturami ziołowymi o najbardziej zbawiennym działaniu. One nie wzbudziłyby niczyich podejrzeń.
Ja na kartach rejestru wymieniałam takie rośliny jak pokrzywa, hyzop czy szarłat, owszem, ale też bardziej złowrogie specyfiki, jak pokrzyk wilcza jagoda, ciemiernik czy arszenik. W moim rejestrze pociągnięcia inkaustu skrywały zdradę, udrękę… oraz mroczne tajemnice.
Tajemnicę pełnego wigoru młodego człowieka, któremu w przeddzień ślubu zaniemogło serce; albo jakim cudem zdrowy mężczyzna, który właśnie został ojcem, nagle padł ofiarą wysokiej gorączki. Mój rejestr ujawniał to bez osłonek: nie chodziło o słabe serce ani o gorączkę, o nie, tylko o sok z bielunia oraz pokrzyk wilczą jagodę, dodawane do win i ciast przez przebiegłe kobiety, których nazwiska plamiły teraz mój rejestr.
Ba, gdyby tak jeszcze rejestr ujawniał moją prywatną tajemnicę, o tym, jak to się właściwie zaczęło. Na tych kartach wyszczególniłam bowiem każdą ofiarę, wszystkie – z wyjątkiem jednej: Fredericka. Ostre, czarne linie jego imienia bezcześciły jedynie moje ponure serce i moją poznaczoną bliznami macicę.
Delikatnie zamknęłam rejestr, albowiem tego wieczoru nie mógł mi się przydać, i z powrotem skupiłam się na liście. Co mnie tak zaniepokoiło? Róg pergaminu stale przyciągał mój wzrok, jak gdyby coś pod nim pełzało. Im dłużej stałam przy stole, tym bardziej bolał mnie brzuch i tym bardziej drżały mi palce. W oddali, za ścianami apteki, rozległy się dzwonki karocy… budzące grozę podobieństwem do brzęku kajdan u pasa posterunkowego. Ja jednak pocieszałam się, że żaden stróż prawa nie wejdzie tu tego wieczoru, tak jak nie wchodził przez ostatnie dwadzieścia lat. Mój sklep był zbyt sprytnie ukryty, tak samo jak moje trucizny. Żaden mężczyzna go nie znajdzie – był zakamuflowany głęboko za ścianą magazynu na skraju krętego zaułka w najmroczniejszych czeluściach Londynu.
Spojrzałam na utytłaną sadzą ścianę – nie miałam serca ani siły, żeby ją wyszorować do czysta. W pustej flaszce na półce odbiła się moja twarz. Oczy, niegdyś błyszczące i zielone jak oczy mojej matki, teraz były niemal bez życia. Także policzki, swego czasu rumiane i tryskające świeżością, były ziemiste i zapadnięte. Wyglądałam upiornie, znacznie starzej niż na swoje czterdzieści jeden lat.
Delikatnie pomasowałam okrągłą kość lewego nadgarstka, obolałą od gorąca niczym porzucony w ognisku i zapomniany kamień. Od lat stawy tak bardzo dawały mi się we znaki, że każdego dnia odczuwałam nieustający ból. Ten zaś wzmagał się z każdą sprokurowaną przeze mnie trucizną. Wieczorami palce miewałam tak opuchnięte i sztywne, że wydawało mi się, iż skóra popęka i odsłoni to, co się pod nią znajduje.
Winne temu było zadawanie śmierci i dotrzymywanie tajemnic. To z tego powodu gniłam od środka i odnosiłam wrażenie, że lada chwila coś mnie rozerwie.
Znienacka nastał zaduch, strużka dymu zaczęła unosić się ku niskiemu kamiennemu sufitowi mojego ukrytego pomieszczenia. Świeca niemal całkiem się wypaliła, wkrótce krople laudanum otulą mnie miłym ciepłem. Już dawno zapadł zmrok, a za kilka godzin zjawi się ona – kobieta, której nazwisko dodam do swojego rejestru i której zagadkę zacznę rozwiązywać, nie bacząc na niepokój, jaki we mnie wzbudziła.
Współcześnie. Poniedziałek
Byłam w Londynie sama. Nie tak to miało wyglądać.
Świętowanie rocznic na wyjeździe to coś, co się robi we dwoje, nie w pojedynkę, a jednak kiedy wychodziłam z hotelu w gasnące światło letniego wieczoru w Londynie, pustka przy moim boku mówiła o czymś innym. Dzisiaj – w dziesiątą rocznicę ślubu – James i ja powinniśmy być razem i zmierzać właśnie na London Eye, diabelski młyn nad Tamizą, będący w gruncie rzeczy kołem obserwacyjnym. Zarezerwowaliśmy nocną przejażdżkę w prywatnej kapsule, z butelką wina musującego i osobistym przewodnikiem w cenie. Tygodniami wyobrażałam sobie słabo oświetloną kapsułę kołyszącą się pod rozgwieżdżonym niebem; śmiech przerywało nam tylko stukanie się kieliszkami szampana i dotyk naszych ust.
Tymczasem James był po drugiej stronie oceanu. Ja zaś utknęłam w Londynie sama, zrozpaczona, wściekła i otępiała na skutek różnicy czasu, a musiałam podjąć decyzję, która mogła zmienić całe moje życie.
Nie skręciłam na południe, w stronę London Eye i rzeki, tylko poszłam w przeciwnym kierunku, ku katedrze św. Pawła i Ludgate Hill. Wypatrując najbliższego pubu, w szarych tenisówkach i z torbą na ramię czułam się jak stuprocentowa turystka. Miałam w torbie notes, którego kartki, zapisane niebieskim atramentem i z nagryzmolonymi serduszkami, zawierały zarys planu naszego dziesięciodniowego pobytu w tym mieście. Dopiero co przyjechałam, ale nie mogłam się zdobyć na przeczytanie tej rozpiski dla dwojga oraz naszych swawolnych notatek. Na jednej stronie napisałam: „Southwark, zwiedzanie ogrodów dla par”.
„I ćwiczenie robienia dzieci za drzewem” – dodał obok James. Na wszelki wypadek postanowiłam więc pójść tam w sukience.
Teraz nie potrzebowałam już tego notesu, bo wszelkie zawarte w nim plany wyrzuciłam do kosza. Od wzbierających łez poczułam pieczenie w gardle i zachodziłam w głowę, co jeszcze może wkrótce zostać spisane na straty. Nasze małżeństwo? W Jamesie zakochałam się jeszcze na studiach, nie znałam życia bez niego. Nie wiedziałam też, jaka się wtedy stanę. Czy stracę również nadzieję na urodzenie dziecka? Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu, ale bynajmniej nie z głodu – pragnęłam zostać matką, całować te maleńkie, doskonałe stópki i prychać w okrągły brzuszek mojego dziecka.
Doszedłszy do najbliższej przecznicy, zauważyłam wejście do pubu o nazwie The Old Fleet Tavern. Zanim jednak odważyłam się wstąpić do środka, zatrzymał mnie mijany na chodniku krzepko zbudowany mężczyzna w poplamionych portkach khaki i z podkładką do pisania w ręku. Był dobrze po pięćdziesiątce. Szczerząc do mnie zęby w uśmiechu, rzucił:
– Może chciałabyś się pobawić z nami w archeologa w Tamizie?
Zabawa w archeologa w Tamizie? Czyżby to było tutejsze określenie na zabawę w doktora? – pomyślałam. Z wymuszonym uśmiechem pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję.
On jednak nie dał się tak łatwo spławić.
– Czytałaś jakichś pisarzy z epoki wiktoriańskiej? – zapytał. Jego głos niemal zginął w pisku opon czerwonego autobusu wycieczkowego.
Te słowa sprawiły, że się zatrzymałam. Dziesięć lat temu, na studiach, zrobiłam dyplom z historii Wielkiej Brytanii. Z prac semestralnych miałam całkiem przyzwoite stopnie, zawsze jednak najbardziej interesowało mnie to, o czym podręczniki nie wspominały. Po prostu suche, sztampowe teksty nie pasjonowały mnie tak jak zatęchłe, starodawne albumy przechowywane w archiwach w starych gmachach albo jak zdigitalizowane zdjęcia wyblakłych efemeryd – plakatów, spisów ludności, list pasażerów statków – które wynajdowałam w internecie. Godzinami mogłam ślęczeć nad tymi na pozór nieistotnymi dokumentami, podczas gdy inni z mojego roku umawiali się na wspólną naukę w kawiarniach. Nie potrafiłam powiedzieć, skąd wzięły się moje nietypowe zainteresowania, wiedziałam tylko, że rozprawianie na zajęciach o chwalebnej rewolucji albo o żądnych władzy przywódcach świata śmiertelnie mnie nudziło. Dla mnie urok historii tkwił w szczegółach życia przed wiekami, w przemilczanych tajemnicach zwyczajnych ludzi.
– Trochę czytałam, owszem – odparłam.
Rzecz jasna, uwielbiałam wiele klasycznych powieści brytyjskich, a w czasach szkolnych łapczywie pochłaniałam książkę za książką. Czasami żałowałam, że nie zrobiłam dyplomu z literatury, bo byłoby to bliższe moim zainteresowaniom. Nie powiedziałam mu tylko, że literatury wiktoriańskiej – ani żadnego z moich ulubionych pisarzy brytyjskich, skoro już o tym mowa – nie czytałam od lat. Gdyby ta rozmowa miała zakończyć się kartkówką, oblałabym na całego.
– Oni dokładnie opisywali tych archeologów amatorów, którzy grzebali się w rzece w poszukiwaniu czegoś starego, cennego. Można sobie przy tym zmoczyć buty, ale nie ma lepszego sposobu na zanurzenie się w przeszłości. Fale przypływu i odpływu za każdym razem odsłaniają coś nowego. Jeśli masz ochotę przeżyć przygodę, zapraszam na wyprawę z nami. Pierwszy raz zawsze jest za darmo. Będziemy po drugiej stronie tych ceglanych budynków, o, tych tam… – Pokazał palcem. – Szukaj schodów prowadzących nad rzekę. Grupa się zbiera o wpół do trzeciej, kiedy zaczyna się odpływ.
Uśmiechnęłam się do niego. Wyglądał niechlujnie, ale z jego piwnych oczu biło ciepło. Za nim na skrzypiących zawiasach wisiał drewniany szyld z napisem The Old Fleet Tavern , kuszący, by wejść do środka.
– Dziękuję – odparłam. – Ale właśnie idę na… e… na spotkanie.
A tak naprawdę, musiałam się napić.
Powoli pokiwał głową.
– Oczywiście, ale gdybyś zmieniła zdanie, będziemy tam szperać gdzieś tak do wpół do szóstej.
– Miłej zabawy – mruknęłam i przełożyłam torbę na drugie ramię. Nie sądziłam, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali.
Weszłam do zaciemnionej wilgotnej knajpy i przycupnęłam na wysokim skórzanym stołku przy barze. Pochyliłam się, by sprawdzić, jakie mają piwa z beczki, i skrzywiłam się, gdy moje przedramiona wpadły w coś mokrego – nie wiem, czy był to pot, czy piwo kogoś, kto siedział tam przede mną. Zamówiłam boddingtonsa i niecierpliwie czekałam, aż kremowa piana uniesie się i osiądzie na powierzchni. W końcu pociągnęłam spory haust. Byłam zbyt wykończona, by przejmować się tym, że zaczyna mnie boleć głowa, piwo jest letnie, a z lewej strony brzucha pojawił się skurcz.
Pisarze z epoki wiktoriańskiej… Znów wróciłam myślami do Charlesa Dickensa – nazwisko tego autora kołatało mi się w głowie jak zapomniane (o naiwności!) imię byłego chłopaka, w sumie porządnego faceta, który jednak nie rokował na dłuższą metę. Czytałam sporo jego powieści – najbardziej lubiłam Olivera Twista , a zaraz po nim Wielkie nadzieje – teraz jednak nieco się zawstydziłam.
Według człowieka, z którym rozmawiałam na ulicy, pisarze wiktoriańscy „dokładnie opisywali” tych archeologów amatorów, a ja nawet nie wiedziałam, o co w tym chodzi. Gdyby James był tutaj, na pewno pokpiwałby ze mnie z powodu tej gafy. Lubił się nabijać, że studia traktowałam niczym klub książki i do później nocy zaczytywałam się gotyckimi baśniami, podczas gdy jego zdaniem powinnam poświęcać więcej czasu na analizy czasopism naukowych i opracowywać własne tezy na temat zawirowań historycznych i politycznych. Twierdził, że wyłącznie dzięki takim badaniom dyplom z historii może się komukolwiek przydać, ponieważ wtedy mogłabym kontynuować karierę akademicką, zrobić doktorat i objąć własną katedrę.
W pewnym sensie miał nawet rację. Dziesięć lat temu, po ukończeniu studiów, szybko zdałam sobie sprawę, że mój licencjat z historii nie daje takich samych szans na karierę jak dyplom Jamesa z księgowości. Ja bez przerwy, za to bezowocnie poszukiwałam pracy, a tymczasem on bez trudu dostał świetnie płatną posadę w firmie księgowej z Cincinnati, należącej do Wielkiej Czwórki. Ubiegałam się o pracę nauczycielki w liceach oraz w miejscowych dwuletnich szkołach pomaturalnych przygotowujących do studiów wyższych, ale – jak to przewidział James – wszędzie woleli kogoś z wyższym stopniem naukowym.
Niezrażona, uznałam to za okazję do pogłębienia studiów. Z nerwowym podnieceniem złożyłam papiery na uzupełniające studia magisterskie na Uniwersytecie Cambridge, zaledwie godzinę drogi na północ od Londynu. James był temu stanowczo przeciwny, i wkrótce dowiedziałam się dlaczego – kilka miesięcy po skończeniu studiów zabrał mnie na koniec mola na rzece Ohio, przyklęknął na jedno kolano i ze łzami w oczach zapytał, czy zechcę zostać jego żoną.
Jak dla mnie, Cambridge natychmiast mogłoby zniknąć z powierzchni ziemi – Cambridge, magisterium i wszelkie powieści spłodzone przez Charlesa Dickensa. Od chwili gdy na skraju mola zarzuciłam Jamesowi ręce na szyję i wyszeptałam „Tak!”, moja ambicja zrobienia kariery historyka rozpłynęła się, zastąpiło ją pragnienie jak najszybszego zostania jego żoną. Podanie o uzupełniające studia magisterskie trafiło do kosza, a ja ochoczo rzuciłam się w wir planowania ślubu – pochłaniał mnie wybór kroju wypukłych czcionek na zaproszeniach oraz odcienia różu piwonii mających ozdabiać stoły dla gości weselnych. A kiedy ślub stał się tylko cudownym wspomnieniem znad brzegu rzeki, całą energię poświęciłam na zakupy do naszego pierwszego domu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ideał – domek z trzema sypialniami i dwiema łazienkami, stojący na końcu ślepej uliczki w okolicy zamieszkanej przez młode rodziny.
Rutyna małżeńskiego życia dopadła nas po równo, przewidywalna i prosta jak rzędy drzewek derenia rosnące na ulicach w naszej nowej dzielnicy. A kiedy James usadowił się na pierwszym szczeblu drabiny korporacyjnej, moi rodzice – posiadający grunty rolne nieco na wschód od Cincinnati – złożyli mi kuszącą propozycję: stała pensja za pracę na rodzinnej farmie. Do moich obowiązków należałoby prowadzenie podstawowej księgowości oraz zadania administracyjne. Stabilność, bezpieczeństwo. Żadnych niewiadomych.
Zastanawiałam się nad tym przez kilka dni, tylko przelotnie myśląc o pudłach w naszej piwnicy, pełnych dziesiątków książek, które uwielbiałam w szkole. Opactwo Northanger , Rebeka , Pani Dalloway. Czy mi się do czegoś przydały? James miał rację – ślęczenie nad pradawnymi dokumentami oraz opowieściami o nawiedzonych domach nie zaowocowało choćby jedną propozycją pracy. Przeciwnie – przez nie musiałam zaciągnąć dziesiątki tysięcy dolarów pożyczki studenckiej. Książki spakowane w tych pudłach zaczęły mnie napawać odrazą i nabrałam pewności, że pomysł studiowania na Cambridge był tylko szalonym wyskokiem zniecierpliwionej, bezrobotnej absolwentki uniwersytetu.
Poza tym skoro James miał pewną pracę, właściwym posunięciem – dojrzałym posunięciem! – było siedzenie w Cincinnati z moim nowym mężem w naszym nowym domu.
Ku radości Jamesa, przyjęłam propozycję pracy na rodzinnej farmie. A Brontë, Dickens i inni autorzy, których uwielbiałam przez tyle lat, pozostali w pudłach ukrytych w najdalszym kącie piwnicy, nieotwieranych i w końcu zapomnianych.
W zaciemnionym pubie pociągnęłam solidny haust piwa. To istny cud, że James w ogóle zgodził się na wyjazd do Londynu. Kiedy zastanawialiśmy się, dokąd pojedziemy na rocznicę, od razu powiedział, co go kręci: ośrodek nad brzegiem morza na Wyspach Dziewiczych, gdzie mógłby całymi dniami obijać się i drzemać obok pustej szklaneczki po koktajlu. Tyle że urlop w oparach daiquiri przerabialiśmy w ostatnie święta Bożego Narodzenia, dlatego ubłagałam go, żeby się zgodził na coś innego, na przykład Anglię albo Irlandię. Ostatecznie wyraził zgodę na Londyn, pod warunkiem, że nie będziemy tracili czasu na akademickie bzdury, jak pracownia konserwacji starodruków, o której niebacznie wspomniałam. Oznajmił, że mi ustępuje, bo wie, że kiedyś marzyłam o wycieczce do Anglii.
Tyle że zaledwie kilka dni temu zniweczył to moje marzenie tak łatwo, jakby strzaskał w dłoni kryształowy kieliszek do szampana.
Barman wskazał mój na wpół pusty kufel, ale pokręciłam głową – jeden wystarczy. Nosiło mnie, więc wyjęłam telefon i otworzyłam Messengera. Rose – od zawsze moja najlepsza przyjaciółka – przysłała mi wiadomość: „Wszystko gra? Kocham cię”.
A potem: „To zdjęcie małej Ainsley. Ona też Cię kocha. <3”.
Na fotografii Ainsley zawinięta była w powijaki z szarego lnu. Ta moja córka chrzestna, idealny noworodek ważący prawie trzy i pół kilograma, spała słodko w ramionach mojej serdecznej przyjaciółki. Całe szczęście, że urodziła się, zanim poznałam tajemnicę Jamesa; dzięki temu z przyjemnością mogłam z nią spędzić wiele uroczych chwil. Pomimo smutku, uśmiechnęłam się. Gdybym kiedyś straciła wszystko inne, przynajmniej one dwie mi pozostaną.
Jeśli wierzyć portalom społecznościowym, w kręgu naszych przyjaciół James i ja jako jedyni nie pchaliśmy jeszcze wózków dziecięcych i nie całowaliśmy policzków umorusanych zapiekanką z makaronu i sera. I chociaż to czekanie było niełatwe, w naszym przypadku się sprawdziło. Firma księgowa, która zatrudniła Jamesa, wymagała od swoich pracowników, by podejmowali klientów obiadami w restauracjach, więc często harował po dziewięćdziesiąt kilka godzin tygodniowo. Ja wprawdzie pragnęłam mieć dzieci już na początku małżeństwa, ale James, i tak zestresowany długimi godzinami pracy, nie chciał dodatkowego stresu w domu. W rezultacie przez dziesięć lat on codziennie wspinał się po szczeblach kariery, ja zaś codziennie kładłam na czubek języka pigułkę, myśląc sobie: „Może kiedyś”.
Zerknęłam na datę na ekranie telefonu: 2 czerwca. Minęły niemal cztery miesiące, odkąd James dostał w firmie awans i perspektywę zostania wspólnikiem – co oznaczało, że zabawianie godzinami klientów miał już za sobą.
Cztery miesiące, odkąd postanowiliśmy, że będziemy się starali o dziecko.
Cztery miesiące od mojego „Może kiedyś”.
A dziecka jak nie było, tak nie ma.
Obgryzając paznokieć kciuka, zamknęłam oczy. Po raz pierwszy od czterech miesięcy cieszyłam się, że nie zaszłam w ciążę. Kilka dni temu nasze małżeństwo rozsypało się pod ciężarem miażdżącego odkrycia, jakiego dokonałam. Mój związek nie składał się już tylko z dwóch osób. W nasze życie wtargnęła inna kobieta. Czy można stawiać dziecko w takiej sytuacji? Żadne dziecko nie zasługuje na taki los… ani moje, ani niczyje.
Sęk w tym, że wczoraj powinnam dostać okres, a na razie nie było żadnego sygnału, żeby się zbliżał. Desperacko żywiłam nadzieję, że to tylko wina zmiany czasu i stresu.
Po raz ostatni spojrzałam na malucha mojej najlepszej przyjaciółki. Nie czułam zazdrości, jedynie niepokój o to, co przyniesie przyszłość. Jakże bym chciała, żeby moje dziecko na całe życie zostało najlepszą przyjaciółką Ainsley, żeby połączyło je to samo, co mnie i Rose. A jednak poznawszy sekret Jamesa, straciłam pewność, czy jest mi pisane dalsze małżeństwo, nie mówiąc już o macierzyństwie.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat zaczęłam myśleć, że wtedy, na krańcu tego mola, chyba jednak popełniłam błąd, przyjmując oświadczyny Jamesa. A gdybym mu odmówiła albo powiedziała, że jeszcze nie teraz? Bardzo wątpię, bym nadal tkwiła w Ohio, całe dnie poświęcając pracy, której nie lubię, a moje małżeństwo pewnie też nie stałoby na skraju przepaści. Może mieszkałabym w Londynie i uczyła w szkole albo pracowała naukowo na uczelni? Być może, jak sobie żartował James, siedziałabym z głową w baśniach, ale czy nie byłoby to lepsze niż koszmar, w którym się właśnie znalazłam?
Zawsze ceniłam pragmatyzm i zapobiegliwość męża. Przez większą część trwania naszego małżeństwa postrzegałam to jako jego sposób na zapewnienie mi poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Kiedy ośmielałam się spontanicznie coś zaproponować – cokolwiek wykraczającego poza jego z góry określone cele i pragnienia – szybko sprowadzał mnie na ziemię, przedstawiając związane z tym ryzyko i wszelkie minusy. No ale to właśnie ten rozsądek wywindował go w jego firmie. Teraz jednak, będąc po drugiej stronie świata, po raz pierwszy zastanawiałam się, czy marzenia, za którymi kiedyś goniłam, nie były dla niego jedynie problemem księgowym. Bardziej obchodził go „zwrot z inwestycji” i „zarządzanie ryzykiem” niż to, czy jestem szczęśliwa. A to, co zawsze uważałam w nim za sensowne, teraz nagle wydało mi się dławieniem mojej swobody oraz dyskretną manipulacją.
Przesunęłam się na stołku, oderwałam lepkie uda od skóry obicia i wyłączyłam telefon. Rozmyślanie o domu i gdybanie, co by było, gdyby było, na nic mi się w Londynie nie przyda.
Na szczęście kilku bywalcom Old Fleet Tavern nie przeszkadzało, że trzydziestoczteroletnia kobieta siedzi samotnie przy barze. Doceniałam ten brak zainteresowania. Boddingtons zaczął już krążyć w moim obolałym, zmęczonym po podróży ciele. Mocno objęłam oburącz kufel i nie zważając na to, że przyciśnięta do szkła obrączka na lewej dłoni niewygodnie wpija mi się w palce, wychyliłam piwo do dna.
Wyszłam na zewnątrz, zastanawiając się, co z sobą począć – niewątpliwie zasłużyłam na drzemkę w hotelu – i dotarłam do miejsca, w którym wcześniej zatrzymał mnie mężczyzna w khaki. Na co to on mnie zapraszał? Na grzebanie w rzece? Nie, na zanurzenie się w przeszłości. Mówił, że ich grupa ma się zebrać gdzieś tutaj, o wpół do trzeciej. Wyjęłam telefon i sprawdziłam czas: druga trzydzieści pięć. Przyśpieszyłam kroku, odzyskałam nagle siły. Przed dziesięciu laty tego rodzaju przygoda byłaby w to mi graj – towarzyszenie miłemu starszemu Brytyjczykowi nad rzekę, by dowiedzieć się więcej o pisarzach epoki wiktoriańskiej i archeologach amatorach w Tamizie. James bez dwóch zdań byłby przeciwny takiej spontanicznej wyprawie, ale nie było go ze mną, więc nie mógł mnie powstrzymać.
Będąc sama, mogłam robić, co mi się żywnie podoba.
Po drodze minęłam The Grand – pobyt w tym luksusowym hotelu zafundowali nam moi rodzice z okazji rocznicy ślubu – ale ledwie na niego spojrzałam. Podchodząc do rzeki, bez trudu zauważyłam prowadzące nad wodę betonowe schody. Błotnisty, mętny prąd w najgłębszej części nurtu był wzburzony, jak gdyby pod powierzchnią odbywała się jakaś mozolna praca. Ruszyłam naprzód, podczas gdy przechodnie wokół mnie kierowali się w bardziej przewidywalne miejsca.
Schodki okazały się bardziej strome i w dużo gorszym stanie, niżbym się spodziewała w centrum tego skądinąd nowoczesnego miasta. Szerokie na co najmniej czterdzieści pięć centymetrów, wykonane były z kruszywa, niczym starożytny beton. Schodziłam po nich powoli, ciesząc się, że mam tenisówki i torebkę na pasku. U dołu schodów przystanęłam, zorientowawszy się, że wokół mnie panuje cisza. Po drugiej stronie rzeki, na południowym brzegu, pędziły samochody, a przechodnie śpiesznie podążali w swoją stronę, ale z tej odległości nic nie słyszałam. Dolatywał mnie jedynie cichy chlupot fal o brzeg i przypominający dzwonki stukot kamieni poruszanych przez prąd, nade mną zaś rozległ się krzyk samotnej mewy.
Grupka archeologów amatorów stała niedaleko, z uwagą słuchając przewodnika – mężczyzny, z którym wcześniej rozmawiałam na ulicy. Wzięłam się w garść i podeszłam do nich, uważając na luźne kamienie i błotniste kałuże. Idąc, zmuszałam się do pozostawienia za sobą wszelkich myśli o domu, o Jamesie i tajemnicy, którą odkryłam, o niespełnionym pragnieniu posiadania dziecka. Musiałam odetchnąć od duszącego mnie żalu, ale kolce wściekłości były tak ostre i wbiły się tak niespodziewanie, że zaparło mi dech. Bez względu na to, jak postanowię spędzić następne dziesięć dni, rozpamiętywanie tego, czego dowiedziałam się o Jamesie czterdzieści osiem godzin temu, nie miało sensu.
Tutaj, w Londynie, podczas tej „uroczystej” rocznicowej wycieczki, musiałam odkryć, czego chcę naprawdę, i czy w życiu, jakiego pragnę, jest miejsce dla Jamesa oraz dzieci, które mieliśmy razem wychować.
W tym celu musiałam jednak odgrzebać kilka prawd na swój temat.
4 lutego 1791 roku
Kiedy pod numerem 3 przy Back Alley mieściła się szanowana apteka dla kobiet, należąca do mojej matki, składała się z jednego pomieszczenia. Ten mały sklepik, rozświetlony płomieniami niezliczonych świec i często pełen klientek oraz ich dzieci, dawał poczucie ciepła i bezpieczeństwa. W owych czasach wydawało się, że cały Londyn wiedział o tej aptece specjalizującej się w remediach na choroby kobiece, dlatego też ciężkie dębowe drzwi od frontu rzadko kiedy pozostawały zamknięte na dłużej.
Wszelako wiele lat temu – po śmierci mojej matki, zdradzie Fredericka oraz po tym, jak zaczęłam sprzedawać trucizny kobietom z całego Londynu – konieczne stało się podzielenie lokalu na dwie odrębne części. Udało się to załatwić bez trudu, montując ścianę z półek, dzielącą pomieszczenie.
Do pierwszego pokoju, tego od frontu, wchodziło się bezpośrednio z Back Alley. Każdy mógł pchnąć frontowe drzwi – prawie nigdy nie zamykałam ich na klucz – ale większość zaglądających dochodziła do wniosku, że trafiła pod zły adres. Teraz nie trzymałam tam nic oprócz starej beczki na zboże, a kogo by interesowała skrzynia nadgniłej kaszy perłowej? Czasami, jeśli akurat miałam szczęście, zgraja szczurów uwijała się w kącie pomieszczenia, co tym bardziej stwarzało wrażenie, że lokal jest nieużywany i zaniedbany. Pokój ten był moim pierwszym kamuflażem.
Zaiste, wiele klientek przestało przychodzić. Usłyszały o śmierci mojej matki, zobaczyły ten pusty pokój i zwyczajnie założyły, że apteka została zamknięta na dobre.
Ta pustka nie odstraszała tylko ciekawskich albo nikczemników – takich jak młodzi chłopcy o lepkich rękach. W poszukiwaniu czegoś, co warto by zakosić, zapuszczali się w głąb pomieszczenia, sprawdzając, czy na półkach nie została jakaś ceramika bądź książki. Niczego jednak nie znajdowali, bo nie zostawiłam tam nic, co mogłoby zainteresować złodziei. Ruszali więc w swoją stronę. Zawsze wychodzili, aby szukać szczęścia gdzie indziej.
Bezbrzeżni głupcy! Wszyscy, z wyjątkiem kobiet, którym przyjaciółki, siostry bądź matki zdradziły, gdzie szukać. Jedynie one wiedziały, że skrzynia kaszy perłowej pełniła niezwykle doniosłą funkcję – była środkiem łączności, w niej bowiem skrywano listy, których treści nikt nie śmiał wypowiedzieć na głos. Jedynie one wiedziały, że w ścianie półek, niewidoczne, ukryte były drzwi do mojej apteki ze specyfikami na dolegliwości kobiece. Jedynie one wiedziały, że czekam cichutko za tą ścianą, z palcami poplamionymi resztkami trucizn.
I także teraz, o brzasku, czekałam tam na moją nową klientkę.
Usłyszawszy powolne skrzypienie drzwi do składziku, wiedziałam, że przybyła. Wyjrzałam przez niedostrzegalną szparę między półkami, chcąc się jej przyjrzeć w półmroku.
Zaskoczona, drżącymi palcami zakryłam usta. Zaszła chyba pomyłka? Wszak to nie kobieta, a dziecko jeszcze; dziewczynka najwyżej dwunasto-, trzynastoletnia. Ubrana była w szarą wełnianą sukienkę i znoszoną granatową pelerynę, narzuconą na ramiona. Czyżby zbłądziła pod zły adres? A może to złodziejka, na tyle cwana, że mój składzik nie zdołał wywieść jej w pole i liczyła na jakiś łup? Jeśli tak, to lepiej by się obłowiła, kradnąc u piekarza bułeczki z wiśniami – przynajmniej nabrałaby trochę ciała.
Jednakże to dziewczę, choć tak młode, zjawiło się dokładnie o brzasku. Pewna siebie, stała bez słowa na środku składziku, patrząc na fałszywą ścianę, za którą czekałam.
Nie, ona nie zaszła tu przypadkiem.
Ze względu na jej wiek, w pierwszym odruchu zamierzałam ją odprawić, ale się powstrzymałam. W liściku napisała, że potrzebuje czegoś dla męża swojej pani. A jeśli jej pani jest powszechnie znaną osobistością i na mieście rozejdzie się, że odprawiłam to dziecko? Jak na tym ucierpi moja reputacja? A zresztą, gdy tak zerkałam na nią przez szparę, głowę ozdobioną gęstymi czarnymi włosami trzymała wysoko. Oczy miała okrągłe i błyszczące, jednak nie wbijała wzroku w stopy ani nie oglądała się przez ramię na drzwi od zaułka. Drżała lekko, ale byłam pewna, że to z powodu chłodu, nie nerwów. Ta dziewczynka stała w postawie zbyt wyprostowanej i dumnej, bym mogła powziąć podejrzenie, że się lęka.
Skąd czerpała tę odwagę? Z surowego polecenia swojej pani czy z czegoś bardziej złowrogiego?
Przesunęłam rygiel w zamku, pociągnęłam ścianę półek do środka i gestem zaprosiłam dziewczynkę, by weszła. W jednej chwili, bez mrugnięcia okiem, omiotła wzrokiem ciasnotę – pomieszczenie było tak małe, że gdybym stanęła obok niej, rozpostartymi rękami mogłybyśmy dotknąć przeciwległych ścian.
W ślad za jej wzrokiem spojrzałam na półki na tylnej ścianie, zagracone szklanymi fiolkami, blaszanymi lejkami, pojemnikami z ceramiki i toczydłami. Na drugiej ścianie, jak najdalej od ognia, w dębowej szafie mojej matki stały słoje z fajansu i porcelany, przeznaczone na nalewki i zioła, które rozkładały się i gniły nawet w najlżejszym świetle. Przy ścianie najbliższej drzwi znajdował się długi i wąski blat, na wysokości ramion dziewczynki, na nim zaś spoczywał zestaw metalowych wag, szklanych i kamiennych odważników oraz kilka oprawionych praktycznych przewodników po chorobach kobiecych. A gdyby dziewczynie zachciało się węszyć w szufladach pod blatem, znalazłaby łyżki, korki, świece, naczynia ze stopu cyny i ołowiu, do tego dziesiątki arkuszy pergaminu – na wielu z nich widniały pośpiesznie skreślone zapiski i obliczenia.
Obeszłam ją ostrożnie i zaryglowałam drzwi, jak najprędzej chciałam bowiem zapewnić swojej nowej klientce poczucie bezpieczeństwa i dyskrecji. Te obawy były jednak bezpodstawne, bo dziewczę klapnęło na jedno z dwóch krzeseł, jak gdyby bywała w mojej aptece ze sto razy. Kiedy usiadła w świetle, mogłam jej się lepiej przyjrzeć. Była szczupłej budowy ciała, a czyste piwne oczy wydawały się za wielkie jak na jej owalną buzię. Splótłszy palce, położyła dłonie na stole, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Witam.
– Witam – odpowiedziałam, zaskoczona jej zachowaniem. W jednej chwili poczułam się głupio. Jak mogłam przypuszczać, że napisany przez to dziewczę liścik w kolorze różu zwiastuje zgubę? Ponadto zastanawiałam się, jak to się stało, że w tak młodziutkim wieku posiadła sztukę tak pięknej kaligrafii. Im bardziej topniało moje zatroskanie, tym bardziej górę brała ciekawość i chęć dowiedzenia się o tej dziewczynce jak najwięcej.
Odwróciłam się do kominka zajmującego lewy kąt pomieszczenia. Z wnętrza dzbanka wody, który niedawno postawiłam na ogniu, buchała para.
– Zrobiłam napar z liści – zwróciłam się do dziewczynki. Nalałam go do dwóch kubków, postawiłam je na stole i usiadłam naprzeciwko niej.
Podziękowała mi i przysunęła sobie kubek. Jej wzrok spoczął na blacie stołu między nami, gdzie stały nasze kubki, zapalona świeca, mój rejestr oraz liścik, który zostawiła w skrzyni kaszy perłowej. „Dla męża mojej pani, do śniadania. O brzasku, 4 lutego”. Policzki dziewczęcia, różowe, kiedy przybyła, nadal były zarumienione, emanowały młodością i życiem.
– Co to za liście? – spytała.
– Waleriana doprawiona korą cynamonowca – odparłam. – Kilka łyczków, żeby się ogrzać, i jeszcze kilka, żeby poweseleć i oczyścić umysł.
Następnie, może przez minutę, milczałyśmy, ale nie była to niezręczna cisza, jaka się zdarza wśród dorosłych. Przypuszczałam, że dziewczę jest mi wdzięczne, przede wszystkim za możliwość schronienia się przed zimnem. Zostawiłam ją więc na chwilę, żeby się rozgrzała, a sama przeszłam do blatu i zajęłam się kilkoma małymi czarnymi kamykami. Należało wygładzić je na toczydle, by zrobić z nich idealne zatyczki do flakonów. Świadoma, że dziewczę mnie obserwuje, wzięłam pierwszy kamień, przycisnęłam go otwartą dłonią i obróciłam, po czym wałkowałam go dalej. Po raptem dziesięciu, piętnastu sekundach musiałam przerwać, by uspokoić oddech.
Jeszcze rok wcześniej byłam silniejsza, miałam tyle siły, że mogłam rolować i wygładzać te kamienie w ciągu kilku minut, nie potrzebując nawet odgarniać włosów z twarzy. Wszelako tego dnia, pod bacznym spojrzeniem dziewczynki, nie byłam w stanie podjąć dalszej pracy – za bardzo bolały mnie barki. Jakaż szkoda, że zbagatelizowałam tę chorobę; kilka miesięcy temu zrodziła się w moim łokciu, później zaś przeniosła na nadgarstek drugiej ręki, a całkiem niedawno żar zaczął się wkradać w stawy moich palców.
Dziewczynka siedziała bez ruchu, kurczowo ściskając kubek.
– Co to za kremowa masa, w tej misce przy ogniu? – spytała.
Oderwałam się od kamieni, by spojrzeć na palenisko.
– Balsam – wyjaśniłam. – Ze świńskiego sadła i naparstnicy purpurowej.
– A, czyli ogrzewa go pani, bo stwardniał.
– Tak, masz rację – odparłam po chwili, zaskoczona, że jest taka pojętna.
– A na co jest ten balsam?
Poczułam uderzenie gorąca. Nie mogłam jej wszak powiedzieć, że liście naparstnicy purpurowej, po wysuszeniu i utarciu, wysysają ciepło i krew ze skóry, co niezwykle pomaga kobietom w dniach następujących po porodzie… bo dziewczęta w tym wieku nie mają jeszcze pojęcia o takich sprawach.
– Na skaleczoną skórę – zełgałam, siadając z powrotem.
– O? Trujący balsam na skaleczenia?
Pokręciłam głową.
– Nie, dziecko, w tym nie ma trucizny – zapewniłam ją.
Jej drobne ramiona się spięły.
– Ale pani Amwell… moja pani… mówiła mi, że pani sprzedaje trucizny.
– Bo to prawda, tyle że oprócz trucizn preparuję także inne rzeczy. Kobiety bywające tu po trujące środki widziały bogatą zawartość moich półek i niektóre z nich zdradziły to ukradkiem najbardziej zaufanym przyjaciółkom. Wydaję wszelkiego rodzaju olejki, nalewki lecznicze i mikstury… wszystko, co tylko szanowana aptekarka powinna mieć na składzie.
W rzeczy samej, kiedy przed wielu laty zaczęłam rozprowadzać trucizny, nie opróżniłam półek ze wszystkiego prócz arszeniku i opium. Przeciwnie, nadal trzymałam składniki niezbędne do leczenia większości chorób, rzeczy tak nieszkodliwe jak szałwia czy tamaryszek. To, że kobieta pozbyła się jednej bolączki – na przykład męża krętacza – bynajmniej nie oznaczało, że nie pojawią się inne. Najlepszym dowodem był mój rejestr – pośród balsamów śmiercionośnych znajdowało się w nim bowiem wiele leczniczych.
– I przychodzą tu tylko dziewczyny – rzekło dziecko.
– To także wiesz od swojej pani?
– Tak, psze pani.
– No więc miała rację. Tutaj przychodzą tylko dziewczyny. Pomijając historię sprzed wielu lat, żaden mężczyzna nie przestąpił progu mojego składu trucizn. Pomagam tylko i wyłącznie kobietom.
Matka ściśle przestrzegała tej zasady, od najmłodszych lat wpajając mi znaczenie bezpiecznej przystani – czyli lecznicy – dla kobiet. Londyn nie oferuje zbyt wiele kobietom wymagającym czułej opieki, przeciwnie – roi się tu od lekarzy dla mężczyzn, a to sztuka w sztukę pozbawieni skrupułów łapówkarze. Matka poświęciła się zapewnieniu kobietom azylu, miejsca, gdzie mogą okazywać bezbronność i otwarcie mówić o swoich dolegliwościach, bez narażania się na pożądliwe spojrzenia mężczyzn.
Kanon męskiej medycyny także nie przemawiał do mojej matki. Wierzyła w sprawdzone lekarstwa ze świeżej i płodnej ziemi, a nie w rzeczy pokazywane na wykresach w podręcznikach i wymyślone przez okularników roztaczających wokół siebie zapach brandy.
Dziewczynka rozejrzała się po mojej aptece i jej oczy rozbłysły.
– Sprytnie pomyślane. Podoba mi się, chociaż trochę tu ciemno. Skąd pani wie, kiedy nastaje świt? Nie ma okien.
Wskazałam zegar na ścianie.
– Jest wiele sposobów na zorientowanie się, która godzina – odparłam. – A z okna nie miałabym żadnego pożytku.
– Ale pewnie ma pani dosyć tej ciemności.
Bywało i tak, że nie potrafiłam odróżnić nocy od dnia, bo dawno już straciłam instynktowne poczucie życia na jawie. Odnosiłam wrażenie, że moje ciało jest wiecznie zmęczone.
– Przywykłam do tego – powiedziałam.
Jak dziwnie było siedzieć naprzeciw tego dziecka! Ostatnim dzieckiem, które przebywało w tym pomieszczeniu, byłam ja, dziesiątki lat temu; wówczas przyglądałam się mojej matce przy pracy. Tyle że nie byłam matką tego dziewczęcia i może dlatego w jej obecności zaczynałam się czuć nieswojo. Jej naiwność była ujmująca, ona sama zaś tak młoda, że zapewne nawet jeszcze nie miesiączkowała. Cokolwiek sądziła o mojej aptece, nie mogła potrzebować innych medykamentów, które sprzedawałam – środków na płodność czy kaliny koralowej. Przyszła jedynie po truciznę, skierowałam więc rozmowę na temat jej wizyty.
– Nie tknęłaś swojego gorącego naparu – powiedziałam.
Sceptycznie spojrzała na kubek.
– Nie chcę być niegrzeczna, ale pani Amwell kazała mi zachowywać wielką ostrożność…
Uniosłam rękę, żeby jej przerwać. Bystra ta dziewczynka! Oburącz ujęłam jej kubek, pociągnęłam duży haust i postawiłam naczynie przed nią.
Chwyciła je natychmiast, uniosła do ust i wychyliła do dna.
– Ależ byłam spragniona! – wysapała. – Dziękuję, jakie to pyszne! Można prosić o jeszcze?
Dźwignęłam się z krzesła i zrobiłam dwa kroczki w kierunku paleniska. Usiłowałam się nie krzywić, podnosząc ciężki dzbanek, by dolać jej do kubka.
– Co się pani stało w rękę? – padło pytanie za moimi plecami.
– Co masz na myśli?
– Cały czas dziwnie ją pani trzyma, jakby bolała. Skaleczyła się pani?
– Nie – odparłam. – I nie należy wtykać nosa w nie swoje sprawy. – Od razu jednak pożałowałam tych słów. Ona po prostu była ciekawska, tak jak ja swego czasu. – Ile masz lat? – spytałam łagodniej.
– Dwanaście.
Kiwnęłam głową, mniej więcej na tyle ją oceniałam.
– Bardzo jesteś młoda.
Zawahała się, a sądząc po rytmicznym ruchu jej spódnic, zaczęła stukać stopą w podłogę.
– Ja nigdy… – Urwała. – Nigdy nikogo nie zabiłam.
Omal nie parsknęłam śmiechem.
– Jesteś jeszcze dzieckiem. Trudno oczekiwać, byś w tak krótkim życiu zdołała zabić wiele osób.
Mój wzrok spoczął na półce za jej plecami, gdzie stała mała porcelanowa miseczka o barwie mleka. Leżały w niej cztery brązowe kurze jaja, z zaaplikowaną do środka trucizną.
– A jak się nazywasz?
– Eliza. Eliza Fanning.
– Eliza Fanning – powtórzyłam. – Lat dwanaście.
– Tak jest, psze pani.
– I przysłała cię tu dziś twoja pani, dobrze mówię? – Wywnioskowałam z tego, że pani musi darzyć Elizę bezgranicznym zaufaniem.
Ona jednak milczała przez chwilę, marszcząc czoło, a gdy się odezwała, jej słowa mnie zaskoczyły.
– Tak, pomysł wyszedł od niej, ale to ja jej podsunęłam, żeby to zrobić przy śniadaniu. Mój pan na kolację lubi jadać mięso w restauracjach, razem z kolegami, i czasami znika na całą noc albo i dwie. Dlatego pomyślałam, że śniadanie stwarza najlepszą okazję.
Spojrzałam na leżący na stole list Elizy i przeciągnęłam kciukiem po jego krawędzi. Uznałam, że zważywszy na jej młody wiek, muszę jej o czymś przypomnieć.
– Ale rozumiesz, że to nie tylko zrobi mu krzywdę? Nie zachoruje od tego, tylko… – zwolniłam nieco – to go zabije, zdechnie od tego jak zwierzę. Czy ty i twoja pani właśnie tego chcecie?
Mała Eliza spojrzała na mnie bystrym wzrokiem. I starannie złożyła ręce przed sobą.
– Tak, proszę pani – potwierdziła, nie mrugnąwszy nawet okiem.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Lost Apothecary
Pierwsze wydanie: Park Row Books, 2021
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Madgrafik
Ilustracja na okładce: Shutterstock
Dyrektor artystyczny: Kathleen Oudit
Projekt okładki: Elita Sidiropoulou
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Ita Turowicz
Korekta: Monika Ulatowska
Copyright © 2021 by Sarah Penner
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
ISBN 978-83-276-5570-7
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink