Zagłada domu Usherów - Edgar Allan Poe - darmowy ebook + audiobook

Zagłada domu Usherów ebook i audiobook

Edgar Allan Poe

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 32

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 0 godz. 53 min

Lektor: Jan Butruk
Oceny
3,8 (232 oceny)
69
80
56
24
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaSypek

Nie oderwiesz się od lektury

Krótka, aczkolwiek zgrabnie zapisana. Klasyk wywołujący dreszcz niepokoju, urzekający gotyckim klimatem.
10
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Gotycki klimat grozy w jednej z moich ulubionych nowel Poego. Jestem w pełni usatysfakcjonowany.
10
KamilaWisniowska

Dobrze spędzony czas

Na pewno lepsza niż reteling, ponieważ jest to oryginał i bardzo ładnym językiem napisany
00
MagdalenaLegimi123

Całkiem niezła

polecam
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Brawo dla klasyki! Język archaiczny,ale jakie obrazy…retellingi nie dla mnie.
00

Popularność




Ed­gar Al­lan Poe

Za­gła­da do­mu Ushe­rów

Za­gła­da do­mu Ushe­rów

Przez ca­ły dzień pew­nej je­sie­ni – dzień za­dym­ką omglo­ny, po­sęp­ny i onie­mia­ły, gdy chmu­ry cięż­ko i ni­sko zwi­sły na nie­bie, prze­by­wa­łem sa­mo­pas i kon­no ob­sza­ry nie­zwy­kle po­nu­rej kra­iny i wresz­cie w chwi­li przy­pły­wu zmierz­chów wie­czor­nych, sta­ną­łem przed me­lan­cho­lij­nym Do­mem Ushe­rów. Nie wiem, jak się to sta­ło, ale od pierw­sze­go wej­rze­nia, któ­re rzu­ci­łem na ową bu­dow­lę, uczu­cie smut­ku po­nad si­ły prze­nik­nę­ło mą du­szę. Mó­wię: po­nad si­ły, po­nie­waż te­go smut­ku nie ko­iło zgo­ła naj­mniej­sze źdźbło owe­go na­stro­ju, któ­re­mu isto­ta po­ezji na­da­je nie­mal bar­wy roz­ko­szy, a któ­ry za­zwy­czaj ogar­nia du­szę wo­bec naj­po­sęp­niej­szych wi­do­ków na­tu­ry, peł­nych spu­sto­sze­nia i zgro­zy.

Oglą­da­łem prze­ciw­le­gły mi kra­jo­braz i nic, je­no dom i cha­rak­te­ry­stycz­na per­spek­ty­wa tej miej­sco­wo­ści, mu­ry chło­dem prze­sy­co­ne, okna po­dob­ne do oczu, któ­re pa­trząc nie wi­dzą – kil­ka kęp jędr­ne­go si­to­wia oraz kil­ka pni zbie­la­łych i spróch­nia­łych drzew – sa­mym swym wi­do­kiem zdzia­ła­ły, że do­zna­łem owe­go cał­ko­wi­te­go po­gnę­bie­nia du­cha, któ­re wśród uczuć ziem­skich naj­traf­niej moż­na przy­rów­nać tyl­ko przed przed­okc­nie­nio­wym ma­ja­cze­niom pa­la­cza opium – je­go bo­le­snym do co­dzien­no­ści po­wro­tom – strasz­li­we­mu a nie­chęt­ne­mu pierz­cha­niu z je­go oczu za­sło­ny. By­ła w tym – drę­two­ta ser­ca, znę­ka­nie, nie­moc – nie­po­ko­na­ny smu­tek za­du­my, któ­rej ża­den bo­dziec wy­obraź­ni nie mógł oży­wić ani spo­tęż­nić.

Cóż to za przy­czy­na – my­śla­łem w du­chu – cóż to za przy­czy­na tkwi w mo­im wzru­sze­niu na wi­dok Do­mu Ushe­rów? By­ła to ta­jem­ni­ca zgo­ła nie­od­gad­nio­na i nie mo­głem oprzeć się po­chmur­nym prze­czu­ciom, któ­re gro­ma­dzi­ły się we mnie pod­czas roz­my­ślań. By­łem zmu­szo­ny uciec się do te­go nie­zbyt wy­star­cza­ją­ce­go wnio­sku, że ist­nie­ją bar­dzo pro­ste ze­sta­wie­nia szcze­gó­łów na­tu­ry, po­sia­da­ją­ce wła­dzę wzru­sze­nia nas w ten spo­sób, i że ana­li­za tej wła­dzy le­ży w tej dzie­dzi­nie roz­wa­żań, gdzie myśl na­sza zgu­bi­ła­by wszel­ki wą­tek. Być mo­że – my­śla­łem – że pro­sta od­mia­na w ukła­dzie przed­mio­tów kra­jo­bra­zu, w po­szcze­gól­nych czę­ściach ca­ło­ści zdo­ła­ła­by zła­go­dzić, a na­wet zni­ce­stwić ową wła­dzę na­rzu­ca­nia uczuć bo­le­snych – i, sto­su­jąc się do tej my­śli, skie­ro­wa­łem ko­nia ku urwi­ste­mu brze­go­wi czar­ne­go i ża­łob­ne­go sta­wu, któ­ry na kształt nie­ru­cho­me­go zwier­cia­dła tkwił przed bu­dyn­kiem. Ato­li z prze­ni­kliw­szym jesz­cze, niż po­przed­nio, dresz­czem stra­chu oglą­da­łem od­bi­te i od­wró­co­ne wid­ma sza­ra­we­go si­to­wia, zło­wiesz­czych pni drzew­nych i okien po­dob­nych do oczu, któ­re pa­trzą, aby nie my­śleć.

A wszak­że w tym wła­śnie przy­byt­ku me­lan­cho­lii za­mie­rza­łem spę­dzić kil­ka ty­go­dni. Wła­ści­ciel je­go – Ro­de­rick Usher – był jed­nym z bli­skich mi przy­ja­ciół dzie­ciń­stwa, lecz lat kil­ka upły­nę­ło od cza­su na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia.

Wszak­że nie­daw­no w da­le­kim za­kąt­ku kra­ju za­sko­czył mię list je­go – list, któ­re­go obłęd­nie na­glą­ce sło­wa nie do­pusz­cza­ły in­nej od­po­wie­dzi, jak oso­bi­ste mo­je przy­by­cie. Pi­smo no­si­ło śla­dy ner­wo­we­go nie­po­ko­ju. Au­tor li­stu mó­wił o ostrej nie­mo­cy fi­zycz­nej – o gnę­bią­cym go roz­stro­ju umy­sło­wym i o żar­li­wej chę­ci wi­dze­nia się ze mną, ja­ko naj­lep­szym i na­praw­dę je­dy­nym przy­ja­cie­lem, w tej na­dziei, iż ra­dość ob­co­wa­nia z mo­ją oso­bą spra­wi po­nie­kąd ulgę je­go cier­pie­niom. I wła­śnie ton, nada­ny tym wszyst­kim i wie­lu jesz­cze in­nym zda­niom, oraz bła­gal­na szcze­rość ser­ca wzbro­ni­ły mi wszel­kich na­my­słów. Sku­tek był ta­ki, że nie­zwłocz­nie ule­głem tym na­wo­ły­wa­niom, któ­re wszak­że uwa­ża­łem za bar­dzo oso­bli­we.

Cho­ciaż w dzie­ciń­stwie ży­li­śmy w ści­słej przy­jaź­ni, zna­łem mi­mo to me­go dru­ha je­no bar­dzo po­bież­nie. Od­zna­czał się za­wsze wy­jąt­ko­wą nie­chę­cią do wy­nu­rzeń. Wie­dzia­łem jed­nak, że jest po­tom­kiem bar­dzo sta­re­go ro­du, któ­ry od cza­sów nie­pa­mięt­nych wy­róż­niał się nie­zwy­kłą tkli­wo­ścią ser­ca.

Tkli­wość owa po­przez wie­ki skie­ro­wa­ła się w swym roz­wo­ju ku licz­nym dzie­łom naj­czyst­szej sztu­ki i prze­ja­wia­ła się od da­wien daw­na w czę­stych uczyn­kach mi­ło­sier­dzia ty­leż szczo­dre­go, ile bez­i­mien­ne­go oraz w żar­li­wym uko­cha­niu ra­czej trud­no­ści, niż tak ła­two za­wsze do­stęp­nych zro­zu­mie­niu kla­sycz­nych po­wa­bów sztu­ki mu­zycz­nej. Do­wie­dzia­łem się też o tej wiel­ce zna­mien­nej oko­licz­no­ści, że ge­ne­alo­gicz­ne drze­wo ro­dzi­ny Ushe­rów, acz­kol­wiek tak chwa­leb­nie sta­ro­żyt­nej, ni­g­dy, w żad­nym okre­sie cza­su nie wy­da­ło ga­łę­zi roz­ło­ży­stych, czy­li in­ny­mi sło­wy ca­ły ród utrwa­lał się je­no w li­nii pro­stej, po­mi­ja­jąc kil­ka bar­dzo nie­znacz­nych i bar­dzo prze­lot­nych wy­jąt­ków.

To ten wła­śnie brak, my­śla­łem, od­da­ny cał­ko­wi­cie za­du­mie o do­sko­na­łej zgo­dzie cha­rak­te­ru miej­sco­wo­ści z przy­sło­wio­wym cha­rak­te­rem ro­du i roz­wa­ża­niom wpły­wu, któ­ry w dłu­gim na­stęp­stwie wie­ków ród i miej­sco­wość wza­jem na sie­bie wy­wrzeć mo­gły – ten to za­pew­ne brak ga­łę­zi bocz­nych oraz nie­ustan­ny prze­kaz z oj­ca na sy­na oj­co­wi­zny i na­zwi­ska przy­czy­nił się z bie­giem cza­su do tak spój­ne­go utoż­sa­mie­nia oboj­ga, że pier­wot­ne mia­no dóbr za­po­dzia­ło się w dziw­nej i dwu­znacz­nej na­zwie Do­mu Ushe­rów, na­zwie roz­po­wszech­nio­nej wśród lu­du, a któ­ra w je­go po­ję­ciu zda­wa­ła się za­wie­rać za­rów­no ród, jak i sie­dzi­bę ro­du.

Nad­mie­ni­łem, że je­dy­nym skut­kiem mej nie­co dzie­cin­nej pró­by – mia­no­wi­cie zaj­rze­nia do je­zio­ra – by­ło po­głę­bie­nie pierw­szych, a tak oso­bli­wych wra­żeń. Nie wąt­pię, że świa­do­mość wzra­sta­ją­ce­go we mnie za­bo­bon­ne­go stra­chu – cze­muż go me mam na­zwać po imie­niu – głów­nie przy­czy­ni­ła się do przy­spie­sze­nia je­go wzro­stu. Wie­dzia­łem od daw­na, że jest to pa­ra­dok­sal­ne pra­wo wszyst­kich uczuć osnu­tych na stra­chu. I był to za­pew­ne je­dy­ny po­wód, któ­ry zdzia­łał, że gdy me oczy od­wró­co­ne od widm sta­wu wznio­sły się ku sa­me­mu do­mo­wi, dziw­na myśl po­wsta­ła mi w gło­wie – myśl, do­praw­dy, tak po­ciesz­na, że wspo­mi­nam o niej tyl­ko dla wy­ka­za­nia ży­wot­nej si­ły tło­czą­cych mnie wra­żeń. Wy­obraź­nia mo­ja dzia­ła­ła tak moc­no, że wie­rzy­łem na­praw­dę w to, iż wo­kół do­mo­stwa i ca­łej miej­sco­wo­ści sze­rzy się at­mos­fe­ra wy­łącz­nie im i naj­bliż­szym oko­li­com przy­ro­dzo­na – at­mos­fe­ra nie­spo­krew­nio­na z prze­stwo­rem nie­bio­sów, lecz wy­zio­nię­ta przez spróch­nia­łe drze­wa, si­wy mur i nie­my staw – opar ta­jem­ni­czy i dżum­ny, za­le­d­wo wi­dzial­ny, cięż­ki, nie­ru­cho­my i oło­wia­ne­go za­bar­wie­nia.

Stro­ni­łem du­chem od te­go, co mo­gło być je­no ma­ja­kiem, i uważ­niej ją­łem ba­dać rze­czy­wi­stą po­stać bu­dyn­ku. Głów­ną je­go ce­chą by­ła, zda się, wy­jąt­ko­wa za­mierz­chłość. Czas aż nad­to go od­bar­wił. Drob­ne li­sza­je prze­sło­ni­ły ca­łą ścia­nę ze­wnętrz­ną i, po­czy­na­jąc od da­chu, po­wle­kły ją jak­by zwiew­ną, wy­szu­ka­nie ha­fto­wa­ną tka­ni­ną. Ale to wszyst­ko wca­le nie by­ło wy­ni­kiem szcze­gól­ne­go znisz­cze­nia. Żad­na część mu­ru nie ru­nę­ła i nie zda­wa­ła się ist­nieć dziw­na sprzecz­ność po­mię­dzy ogól­ną, nie­na­ru­szo­ną tę­ży­zną wszyst­kich je­go czę­ści a po­szcze­gól­nym sta­nem spróch­nia­łych ka­mie­ni, któ­re mi przy­po­mnia­ły naj­zu­peł­niej po­zor­ną cał­ko­wi­tość sta­rych bo­aze­rii, przez czas dłu­gi próch­nie­ją­cych w ja­kiejś za­po­mnia­nej piw­ni­cy, z da­la od po­dmu­chu świe­że­go po­wie­trza. Prócz tej ozna­ki do­szczęt­ne­go znisz­cze­nia bu­dow­la nie zdra­dza­ła żad­nych zna­mion kru­cho­ści. Być mo­że, iż oko dro­bia­zgo­we­go ba­da­cza wy­kry­ło­by za­le­d­wo po­chwyt­ną szcze­li­nę, któ­ra, po­czy­na­jąc od da­chu fa­sa­dy kre­śli­ła wzdłuż mu­ru znak zyg­za­ko­wa­ty i za­ni­ka­ła w po­sęp­nych wo­dach sta­wu.

Za­uwa­żyw­szy te szcze­gó­ły, prze­by­łem kon­no krót­ki go­ści­niec, któ­ry mnie przy­wiódł do do­mu. Lo­kaj ujął me­go ko­nia i wstą­pi­łem pod go­tyc­kie skle­pie­nie przed­sion­ka. Słu­żą­cy chył­kiem i w mil­cze­niu za­pro­wa­dził mnie po­przez mnó­stwo ciem­nych i za­wi­łych ko­ry­ta­rzy do po­ko­ju swe­go pa­na. Spo­ro przed­mio­tów, na­po­tka­nych po dro­dze, przy­czy­ni­ło się, nie wiem cze­mu, do wzmo­że­nia chwiej­nych uczuć, o któ­rych już mó­wi­łem.