Zalli Warrin - Damir Senko Czarnawski - ebook

Zalli Warrin ebook

Damir Senko Czarnawski

0,0

Opis

Wymagająca, ale wciągająca, intrygująca i... nagradzająca – „Zalli Warrin” to książka, do której można powracać wielokrotnie.

Nieoczywista i niecodzienna: „Zalli Warrin” jest powieścią wymagającą – wymaga skupienia i koncentracji. Wymaga również całkowitego zanurzenia się w jej opisach, a także rozgryzienia budujących ją wątków.

I choć tyle wymaga, to za podjęty wysiłek wspaniale nagradza!

Nagradza pięknem opisów, zaskakującymi wydarzeniami i niebanalną fabułą. A do tego potrafi rozbawić Czytelnika w najmniej spodziewanym momencie.

Zagłębienie się w metafizyczny świat przedstawiony w „Zalli Warrin” odrywa od rzeczywistości i przenosi w zupełnie nowe, nieznane wymiary, alternatywne rzeczywistości, inspirowane kulturą i językiem plemion bałtowskich. Czy różne płaszczyzny rzeczywistości mogą się przenikać? Gdzie się łączą? Czy znany nam rozwój wydarzeń jest jedynym możliwym…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



In memoriam:; Gdy dotrę do kresu drogi, jak dotarł każdy przedtemi dotrze każdy potem, obym nie musiał przez wiekiczekać w pyle, aż okryte zielonym płaszczem wrotaprzede mną się otworzą. (Pieśni cieni)

Od autora

Jakiś czas temu, pośród ścian chylącego się ku ruinie budynku, zobaczyłem człowieka siedzącego na prostym metalowym taborecie. Wpatrzony w spore połacie złuszczającej się przed nim olejnej farby lamperii, cierpliwie zdrapywał ją paznokciami, zupełnie pochłonięty swoim zajęciem. Gdy jednak zbliżyłem się do niego, zauważył mnie od razu. Pozwolił usiąść obok siebie, na podobnym taborecie, i prosił, by nazywać go Nautą.

– Rzecz w tym, że nieustannie się przemieszczam – wyjaśnił, po czym dodał: – I nie mówię o zdefiniowanej już siatce współrzędnych i o dynamicznej zmianie parametrów w jej zamkniętym układzie przecinających się prostopadle linii. Mówię o niekończącej się podróży do równoległych zbiorów definicji nieodkrytych. Prawd potwierdzonych: reguł ostatecznych. Praw uzupełnionych i prowokujących niedopowiedzeń. Wreszcie: absurdów. Czy pozornych?

Zdjął mnie lęk, a zarazem uczułem ciekawość, dlatego zapytałem:

– Czy taka podróż nie męczy okrutnie?

– Oceń sam – odparł. – Opowiem ci o jednej z nich.

I zaraz spełnił swoją obietnicę, lecz nigdy nie zdradził, którego z odwiedzanych wymiarów jego opowieść dotyczy.

1

Iz timran izgūbi swāikstan, iz swāikstan izgūbi gīwan, ka zemmin, kāigi undan be winnan, etrīnka swajjan buttan. Gimma niautēnstas ciklas: pagaūsenin, pintin be wangan; pagaūsenin, pintin be wangan… Eraīns repīnts erpil’ninna si sen pirzdaumanin be waltīnna si tālis – ērgi wīrst pergūbusi niwaistā wangā, kaddan gīwan wīrst auklippus si en swāikstu be swāikstan wīrst iznīkus en timru.

Z ciemności wyszło światło, ze światła wyszło życie, które ziemię, tak jak wodę i powietrze, obrało za swój dom. Narodził się nieprzerwany cykl: początku, drogi i końca; początku, drogi i końca… Każdy następny wypełnia się poprzednim i toczy się dalej – aż nadejdzie nieznany kres, gdy życie schowa się w świetle, a światło zniknie w ciemności.1

Tuż nad spokojną powierzchnią wody snuły się pasma rzednącej mgły, pośród których powoli przesuwał się wąski kształt długiej, drewnianej łodzi. Wewnątrz, w jej najszerszym miejscu, siedziała płasko na dnie młoda kobieta, tuląc do siebie opartego plecami o jej brzuch może dwuletniego chłopczyka, siedzącego na jej udach z wyciągniętymi przed siebie nóżkami. Obok, na zewnątrz, stał zanurzony po kolana w wodzie mężczyzna, który dokładnie okrywszy siedzących kocem, dalej spychał łódź ku otwartej toni, coraz bardziej się w niej zanurzając. Gdy woda sięgnęła jego piersi, pchnął rufę po raz ostatni i tak zanurzony patrzył za odpływającymi, aż w końcu zniknęli w zasnutej mgłą oddali.

Masywne, w całości pokryte zieloną śniedzią miedziane wrota otworzyły się powoli. Z wnętrza głęboko ukrytej za nimi mrocznej czeluści powiało chłodem i zapachem opadłych jesiennych liści. Żadnych dźwięków, poza trwającym jeszcze chwilę chrobotem zawiasów. Potem cisza.

Gāile wpatrywał się uważnie w mroczną przestrzeń, próbując dostrzec jakiś ruch. Być może cieni, być może wyciągniętych dłoni. Nic. Nieprzenikniony zimny mrok.

Stał jeszcze przez chwilę, patrząc na nieruchomą czerń, po czym przekroczył jej próg, zanurzając się w niej całkowicie przy wtórze chrobotu zamykających się podwoi.

Chłód był przenikliwy. Gāile założył wyciągnięty z sakwy czepiec, na który zarzucił jeszcze kaptur krótkiej, zakrywającej tylko barki opończy. Kucnął, by dotknąć podłoża i wyczuł pod palcami wilgotne leśne runo. Został w tej pozycji, czekając, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności. Tak się jednak nie stało. Po omacku sięgał ręką wokół – aż wśród leżącego chrustu znalazł dłuższą gałąź. Usunął z niej boczne odrosty, wstał i, sondując nią przestrzeń przed sobą, krok po kroku powoli przemieszczał się do przodu. Nie napotykał żadnych przeszkód, z wyjątkiem nielicznych samotnych drzew. Zatrzymał się przy jednym z nich i oparł się plecami o chropowaty pień. Zastanawiał się, czy zostając w tym miejscu, zamiast mozolnie maszerować dalej w wizualną nicość, nie osiągnie tego samego rezultatu. Zaczął iść znowu. Po jakimś czasie nagle zaczął dostrzegać u swych stóp pojawiające się w różnych odstępach czasu pary fosforyzujących punktów – wszystkie poruszające się zygzakiem w tym samym kierunku. Stały się dla niego jedynym widocznym punktem odniesienia. Po chwili wahania również skierował się w tę stronę.

Po dłuższym czasie cierpliwego stąpania ujrzał, jak pary jarzących się punktów zbierają się w kręgi, rozsiane w pewnej odległości od niego, na sporej przestrzeni po jego lewej i prawej stronie. Wtedy też, nagle, sondująca gałąź uderzyła w jakiś obiekt przed nim, który po bliższym zbadaniu okazał się wyciosanym z jednego kawałka pnia siedziskiem z oparciem zdobionym trudnymi do zdefiniowania rytami, stojącym przy grubej na dwa palce krawędzi czegoś, co mogło być owalnym drewnianym stołem. Założył, że odkrycie nie mogło być przypadkiem, stał jednak chwilę, zanim, nieproszony, usiadł na siedzisku. Poczuł zapach jakiejś ciepłej strawy. Wyciągnął powoli do przodu szerzej rozłożone ręce i, przesuwając je do siebie po blacie, wybadał stojące tam naczynia – drewniany półmisek i kubek. Był bardzo głodny i wychłodzony, więc, również nieproszony, zabrał się do jedzenia, po smaku i teksturze zgadując, że jest to kasza gryczana okraszona olejem lnianym, wymieszana z gotowanym bobem oraz grzane ciemne piwo słodowe z miodem. W trakcie posiłku zdał sobie sprawę, iż nie jest jedynym ucztującym przy tym stole. Stukanie lub skrobanie drewnianych łyżek oraz odgłos odstawianych kubków, tudzież mlaskanie wraz z innymi odgłosami towarzyszącymi smakującej strawie, zdradzały obecność kogoś jeszcze.

Odgłosy biesiady ucichły. Gāile także skończył jeść, opróżniając naczynia do czysta. Czekał. Nagle poczuł coś, czego już nie spodziewał się w owej próżni bez światła. Dotyk czyjejś ręki na swym ramieniu. Położył w tym miejscu dłoń, którą inna lekko pociągnęła w swoją stronę. Poddał się temu bezwolnie i pozwolił powieść się przez mrok.

W oddali, najpierw majacząc niewyraźnie, potem już coraz wyraźniej, w miarę, jak się zbliżała, objawiała się rozświetlona przestrzeń – najintensywniej w jej środku, najsłabiej zaś na jej brzegach: na granicy z wszechdominującą ciemnością. Przedziwna, jakby sporych rozmiarów, prawie cylindryczna kapsuła przepełniona światłem spływającym z nieokreślonego sklepienia. W samym jej centrum rósł majestatyczny, nad wyraz potężny dąb szypułkowy o trój-rozłożystej koronie, którego masywny, poorany głębokimi bruzdami pień niemal w całości otaczał wysoki płócienny parawan sięgający najniższych konarów. Wokół niego leżały finezyjnie poukładane stosy drewna opałowego zasilającego płonący pod koroną ogień, otoczony najpierw kręgiem wysokich, następnie drugim – niskich, lecz obszernych, płaskich głazów. Właśnie na nich, delikatnie rozgrzanych, układały się jeden tuż przy następnym wypełzające z mroku zaskrońce i zastygały nieruchomo zwinięte w spiralę – podobne do niewieścich bransolet.

Wzdłuż krawędzi mroku, nadal w nim ukryte, stały ustawione w dużych odstępach od siebie kolejne drewniane siedziska – widoczne w swym zarysie na tle intensywnego światła centrum. Gāile został posadzony na jednym z nich; na innych, jak się domyślał, siedzieli pozostali przybysze. Zza płóciennego parawanu, przez zostawioną w nim wąską przerwę, wyszedł siwobrody starzec odziany w długą, białą szatę, w przylegającej równo do kształtu głowy wełnianej białej czapeczce, równo przykrywającej czoło i zapewne siwe, krótko przystrzyżone włosy. Podpierał się fantazyjnie powykrzywianym kosturem zwieńczonym równie fantazyjną kompozycją splecionych wąskich korzeni. Usiadł na obszernym pniaku stojącym w pobliżu ognia i powiódł wzrokiem po skąpo oświetlonych twarzach patrzących na niego z brzegu półokręgu.

– Wybaczcie ten rytuał – zwrócił się w ich stronę – ale jest znacznie starszy ode mnie i nie ośmielę się go podważać, tym bardziej, iż, jak mniemam, zgodzicie się, a ja tym razem ośmielam się twierdzić: nie jest drastyczny, choć owszem, trochę mroczny. No i tradycja – bezsprzecznie jakaś musi być. Wszak jest dla nas pewnym punktem odniesienia, szczególnie w różnych formach chaosu, jakich przychodzi nam częściej lub rzadziej doznawać. Negowana lub akceptowana, niemniej wypiera próżnię, tworząc wyraźne tło. Bardzo cieszę się z waszego przybycia i bardzo wam za nie dziękuję – zwłaszcza, że jest to jedyna forma odwiedzin, jakiej doświadczam.

– Zatem to już koniec naszej podróży? – zapytał ktoś z przybyłych.

– Tak. Tutaj jest najdalszy kres lub punkt styczny; jak kto woli. Wieczne światło i ciepło ognia. Miejsce przy nim i wolny wybór udziału w rozmowie bądź milczenia – czynności przerywanych niezmąconym snem w ukryciu pobliskiego cienia. Albo powrót i powtórne narodzenie. Jednak z decyzją nie musicie się śpieszyć. Możecie podjąć ją w dowolnym czasie. Tymczasem zachęcam do odpoczynku. W waszym pobliżu znajdziecie kilka rzeczy, które mu sprzyjają.

Poddając się sugestii, z głowami w kierunku centrum okręgu, przybysze zaczęli układać się z tyłu swoich siedzisk na rozłożonych obszernych pledach, okrywając się ich drugą połową. Zasłonięci przed światłem litą bryłą krzesła, chłonąc bijące w tym miejscu spod ziemi przyjemne ciepło, niebawem wszyscy zapadli w sen.

Gāile ocknął się, delikatnie wybudzony odgłosami prowadzonej cicho rozmowy. Napawając się beztroską nieświadomością ilości czasu pochłoniętego przez sen, leżał z zamkniętymi oczami i przez chwilę przysłuchiwał się spokojnym tonom, nie wyodrębniając słów, aż kojony łagodnym tokiem wypowiadanych zdań uległ ogarniającej go na powrót senności.

Gdy obudził się ponownie, otaczała go całkowita cisza. Przyjął, że zarówno jego, jak i pozostałych zmorzył kolejny sen. Ciągle jeszcze odczuwany niedobór snu skłaniał go ku opatulonej w pled dalszej bezczynności, podniósł się jednak i zajął swoje miejsce na krańcu ciemności.

Starzec siedział pochylony, opierając czoło o kostur. Zdawał się drzemać, lecz z chwilą, gdy Gāile usiadł, powiedział, nie podnosząc głowy:

– To miło, że ktoś jeszcze został.

– Śpią? – Gāile nie wiedział, jak to rozumieć.

– Nie. Odeszli już. – Starzec podniósł już głowę i wyprostował się nieco. – Oczywista kolej rzeczy: przeciągająca się stagnacja, nawet jeśli nazywana świętym spokojem, nigdy nie była przez nich tolerowana. A ty jak się czujesz?

– Nie odczuwam potrzeb wynikających z metabolizmu.

– Jesteśmy na granicy światów, a to ma swoje konsekwencje. Dobre, złe. Zależy, jak się spojrzy.

– Zawsze brakowało mi takiego stanu rzeczy… Ja także chcę wrócić, jednak chciałbym móc uczynić to w połowie, tak aby tułać się między światami.

– Czy jesteś tego pewien? Taki stan postrzegany jest jako kara.

– Tak. Tego potrzebuję. Tylko mi pozwól. Odkąd pamiętam, bez przerwy żyję w takim zawieszeniu, żebrząc o strawę z metabolicznego nakazu. Teraz już nie będę zmuszony. Żebrać.

– I tak będziesz tułać się bez celu?

– Nie. Najpierw pozbędę się wstydu oprawców: tych bezpośrednich i pośrednich – zrzucanego przez nich w głąb jaźni ich ofiar – łudząc się, że sami poczują ból zadawany przez siebie i zaczną się dławić krwią oraz łzami katowanych, spływającymi im do gardeł. A potem spróbuję odnaleźć wreszcie święte polany, takie jak ta, lecz skąpane w świetle słonecznego dnia. Tam okryję się kocem gęsto przetykanym dębowymi liśćmi i ułożę się na miękkiej trawie nieopodal strzelistego ognia, by słuchać sylab starego języka, niesionych radosnym śpiewem niewiast, mężczyzn i dzieci. Odzianych w biały len i błękitne sukno. Potem pójdę za nimi na piaszczysty brzeg morza, gdzie dobre wiedźmy w czarnych, zwiewnych sukienkach, szarpanych ciepłym wiatrem wypychającym fale, układają słońce do snu, okrywając je troskliwie horyzontem. Tam będziemy razem prosić, by obudziło się znowu następnego dnia. Tymczasem posyłam im życzliwe myśli, w nadziei, że podtrzymają to, co dobre i odepchną to, co złe.

– Dobrze. – Starzec nie oponował.

Wymamrotał coś jeszcze, niesłyszalnego, po czym zamilkł, pochylił się do przodu, opierając prawy bark o kostur trzymany obu dłońmi i jednocześnie objęty jego złożonymi ramionami. Patrzył w cień za odchodzącym Gāilem, podczas gdy wygrzewające się przy ogniu zaskrońce zsunęły się z głazów, by na powrót zniknąć w ciemności.

2

Niggeistai as aumetta mazīngiskwan, kāi šlaitīnlai labadīngewin waițāsnan stēisan gērdan be en deinān swāikstu gessa bārwis...

Nagle tracę zdolność wyodrębniania życzliwej mowy dźwięków i w świetle dnia gasną kolory…

Na środku otoczonej starodrzewem polany rosło wielowiekowe drzewo o niezwykle rozległej i wysokiej, a jednocześnie względnie nisko osadzonej koronie, która przyciągała wzrok fantazyjną kompozycją powyginanych konarów i gęsto splątanych gałęzi. Szeroki pień, w odległości czterech metrów od niego, był otoczony wysokim na dwa i pół metra kręgiem białych płóciennych zasłon z przerwą na dwumetrowe przejście, przez które widać było głęboko pobrużdżoną ciemnoszarą korę. W połowie odległości między pniem a światłem przejścia znajdowało się otoczone wysokimi kamieniami palenisko, w którym płonął niewielki ogień. Na zewnątrz, wokół płóciennego kręgu, stały ułożone rzędami kilkuletnie sadzonki drzew, przeważnie liściastych, osadzone w jutowych workach.

W pewnej chwili spoza okalającej polanę gęstwiny zaczęli wychodzić ludzie, dorośli i dzieci, niosący naręcza chrustu. Układali je warstwami w obszernych, zadaszonych stojakach po lewej i prawej stronie wejścia. Następnie, zdjąwszy fartuchy i ogrodowe rękawice, chowali je do piknikowych koszy lub spacerowych plecaków i w ciszy zajmowali miejsca na rozłożonych przez siebie kocach, stawiając przy nich ściągnięte uprzednio kalosze. Wkrótce przybysze zapełnili całą skrytą w cieniu drzewa część polany, mając przed sobą płonące pod jego koroną ognisko. Niebawem też w przejściu, wychodząc z otaczającego drzewo korytarza, pojawił się wysoki, barczysty mężczyzna w sile wieku z krótko przystrzyżonymi, lekko siwiejącymi włosami i takim też gęstym zarostem – schludnie ubrany w nowe lub rzadko noszone części garderoby: granatową koszulę i proste dżinsy. Zabrał ze stojaka odrobinę chrustu, którym nieznacznie podsycił płomień. Następnie zdjął ogrodowe rękawice, ukrył pośród gałęzi w stojaku i postawiwszy przed jednym ze stojaków wyciągnięte zza zasłony rozkładane krzesło, spojrzał na zebraną przed nim gromadę.

– Witam was – powiedział z uśmiechem, wodząc wzrokiem po zwróconych w jego stronę twarzach. – Przedstawię się tym, którzy mnie nie znają: jestem Gaūdre, nie jestem nieomylny, nie jestem też kozłem ofiarnym, i dziękuję wam wszystkim za waszą tutaj obecność. Dziękuję również siłom natury za słoneczny dzień, który pozwolił nam spotkać się pod pogodnym dzisiaj niebem – tak jak dziękuję za każdy inny, ponieważ każdy jest tak samo ważny, stanowiąc niezbędny fragment tajemnicy świata, który zamieszkujemy. Wspominam także naszych przodków: esencja ich tradycji jest dla nas inspiracją i sprowadza nas tutaj. Dzisiaj… – Usiadł na krześle. – Chciałbym podzielić się z wami refleksją na temat tej cierpliwości, która za swoje źródło obiera sobie dobrą wolę. Postrzegam ją jako cechę szczególną, gdyż, jak wiemy, warunkiem jej pełnego okazania innym jest zdolność odczuwania empatii. Nierozerwalnie wiąże ze sobą poczucie dalekowzrocznej odpowiedzialności. Okazywana sobie samemu może prowadzić w głąb siebie do lepszego samopoznania i w konsekwencji przed siebie: do celu, który rzeczywiście chcemy osiągnąć.

Zrobił kolejną krótką pauzę:

– Niestety, przegrywa konfrontację z cierpliwością zakorzenioną w złej woli… Na tym przerwę, i zapraszam wszystkich chętnych do dzielenia się uwagami na temat przedstawionej refleksji – w ciągu najbliższego tygodnia: z nami wszystkimi na naszym blogu, na którym przypomnę moje dzisiejsze słowa, lub tylko ze mną: osobiście lub mailowo. Tymczasem życzę wam miłych chwil najbliższych i kolejnych w nadchodzącym tygodniu. Wracając, nie zapomnijcie, proszę, zabrać sadzonek. Dzisiaj posadźcie je w kojcach rozrzuconych w południowo-zachodniej części naszego lasu. Z góry dziękuję. A teraz zapraszam dzieci, jeśli tylko mają ochotę, na krótki spacer wokół drzewa.

Wstał, schował krzesło za płóciennymi zasłonami i zaraz potem – razem z większością obecnych dzieci, które zabrawszy podane im przez rodziców przezroczyste szklane czarki, podeszły do niego – weszli gęsiego w głąb prawego skrzydła biegnącego pod koroną korytarza. Po niedługim czasie wynurzyli się z powrotem z jego lewej strony – niosąc z ogromną atencją w obu drobnych dłoniach te same naczynia wypełnione transparentną, jasnożółtą, półpłynną substancją, trafnie skojarzoną z delikatnym w swej istocie miodem faceliowym – by przyłączyć się do pozostałych zebranych. Ci zdążyli już ułożyć koce w krąg, aby mieć ze sobą nawzajem lepszy kontakt wzrokowy, po czym rozkładając na nich kulinarną zawartość swoich koszyków i plecaków, rozpoczęli niegłośną biesiadę.

Komentarz:

– Swego czasu mój sąsiad, starszy już człowiek, wysypywał mi na wycieraczkę zawartość kuwety jego kota. Miałem tego pewność, ponieważ dyskretnie podglądałem jego poczynania przez wizjer w drzwiach; niejasne natomiast były dla mnie ich powody. Muszę jednocześnie przyznać, że był przy tym bardzo systematyczny, nie pominął do tej pory żadnego z regulowanych kocim metabolizmem terminów, a także precyzyjny i kreatywny, ponieważ cuchnący, trochę przetrzymany granulat za każdym razem był dokładnie rozprowadzany na całej filcowej powierzchni, a najbardziej wydatne grudy ułożono w przeróżne komunikatywne wzory, chociażby imitujące uśmiechniętą twarz, także naburmuszoną, smutną lub bez wyrazu. Wśród nich zdarzały się również i te spoza kategorii wspomnianych emotikon, za to niezwykle fantazyjne, o trudnej do zdefiniowania symbolice. Dlatego też czułem się odrobinę troglodytą, gdy chcąc nie chcąc, dokonywałem zamachu na owe, bądź co bądź unikatowe dowody artystycznej ekspresji, za każdym razem usuwając je z mojego obejścia i pakując je do kosza na śmieci.

Któregoś pogodnego dnia ujrzałem go siedzącego na ławce przed naszą klatką schodową ze swoim kotkiem śpiącym na jego kolanach, wygrzewających się w promieniach wiosennego słońca. Wymieniliśmy uprzejmości i za jego pozwoleniem przysiadłem się do niego. Od razu wywiązała się pomiędzy nami serdeczna rozmowa o barwach ludzkiego żywota, w której mimochodem wspomniałem o tajemniczych runach regularnie odkrywanych przeze mnie na wspomnianej mojej wycieraczce. I zapytałem, czy już nie zmierzył się z podobnym doświadczeniem. Otwarcie wyraził oburzenie na wieść o tej rewelacji i okazał mi szczere współczucie; przyznał także, że sam nie spotkał się jeszcze z takim zjawiskiem, ale obiecał mi pomoc w ujęciu sprawcy. Przyznaję, podjął próbę dotrzymania danego słowa: któregoś dnia, słysząc na progu wejścia znajome mi odgłosy, zdecydowałem się otworzyć drzwi i zobaczyłem go w trakcie jego pracy twórczej, znad której podniósł wzrok, by, patrząc mi serdecznie prosto w oczy, obwieścić, że prawie złapał „gada”, ale wymknął mu się… no i teraz sprząta konsekwencje „gadziej” wizyty. Faktycznie, co rozrzucił, zgarniał teraz z powrotem do kuwety. Podziękowałem, podając mu przyniesione z kuchni gumowe rękawiczki, a zamknąwszy drzwi, ponownie usłyszałem dźwięk opróżnianej kuwety na chłonną płaszczyznę przed moimi drzwiami. Wtedy zdałem sobie sprawę, że szczera pogadanka z nim nie przyniesie oczekiwanych rezultatów, gdyż zajęcie to musiało stanowić jakąś bardzo istotną dla niego formę spełniania się czy też dążenia do osiągnięcia tajemniczego celu – skoro oddawał się mu do tego stopnia, że bez reszty tracił kontakt z rzeczywistością. Złapany za rękę na gorącym uczynku, z pewnością ręki tej byłby się wyparł. Nie chciałem też podejmować żadnych działań odwetowych, przyjmując symetryczną strategię, ponieważ bałem się, że widząc w moim zachowaniu swoje lustrzane odbicie, z powodu złości na moją bezczelność dostanie chociażby zawału. A zgłoszenie sprawy na policję mogłoby doprowadzić do jego przymusowej hospitalizacji; poza wspomnianym enigmatycznym u swego źródła sposobem realizacji samego siebie, radził sobie wszak całkiem dobrze w swej zwykłej codzienności. Dlaczego miałbym tej samodzielności stanąć na drodze. Jednakże z drugiej strony…

Ów stan faktyczny trwał przez trudną już do określenia liczbę miesięcy; w żaden sposób nie zmieniło tego usunięcie przeze mnie wycieraczki sprzed drzwi – zmniejszyła się tylko intensywność smrodu stopniowo kumulowanego przez zbitą wełnianą strukturę.

Pewnego dnia niespodziewanie usłyszałem głośny rumor na klatce schodowej w okolicy mojego piętra. Podbiegłem szybko do drzwi i otwarłszy je, ujrzałem leżącego bez ruchu sąsiada pośród rozrzuconej wszędzie na podłodze piętra zawartości kuwety, która wywrócona do góry dnem leżała nieopodal. Stwierdziwszy u niego brak jakichkolwiek funkcji życiowych, przystąpiłem do realizacji algorytmu BLS wskazanego w resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Po około dwunastu minutach moje zabiegi przejęła przybyła w tym czasie na miejsce załoga karetki pogotowia, po których bezskuteczności lekarz stwierdził zgon.

Pośrednią przyczyną śmierci był wylew; bezpośrednią uraz mechaniczny spowodowany upadkiem. Sąsiad nie miał rodziny, dlatego towarzyszyłem mu w jego ostatniej drodze. Ciało spopielono, następnie urnę złożono w zbiorowym grobie. Kotka zabrałem do siebie i gdy czasem przychodzę na cmentarz, zabieram go ze sobą.

Nie mogłem przewidzieć jego zejścia z przyczyn zdrowotnych, jednak chwilami zadaję sobie pytanie: a gdybym zrezygnował z pełnej empatii cierpliwej spolegliwości i sprawił, że objęto by go stacjonarną opieką psychiatryczną, a tym samym całodobową medyczną? Rozumiem też, że zachowanie sąsiada według przyjętych zasad współżycia społecznego winno być jednoznacznie ocenione jako złe, choć być może w jego paranoicznym postrzeganiu otoczenia mógł być przekonany, iż działa w dobrej wierze; pomijam na razie rozstrzygnięcie tego problemu. Natomiast wiem jedno, że gdybym postąpił inaczej, mój sąsiad miałby szansę żyć dalej, a to oznacza, że cierpliwość zakorzeniona w dobrej woli przegrała.

Przyznam także, że męczy mnie ta nieustanna dychotomia, czy nawet trychotomia, otaczającej nas rzeczywistości, dlatego rzucam to na razie w diabły i idę na ryby. Kto wie, może ostatni raz w moim życiu.

Komentarz:

Słyszałem o podobnym układzie zdarzeń, jednak w zgoła innym kontekście. W tej opowieści sąsiad bez rodziny również był opiekunem kota, zawrotnej wartości czempiona, a piętro niżej mieszkał właściciel podobnej wycieraczki. Tenże, wiedząc, że wspomniany sąsiad miał zwyczaj schodzić z kuwetą, by opróżnić ją do pojemnika w osiedlowym śmietniku, za każdym razem po jego powrocie na górę sam potajemnie wysypywał sobie na własną wycieraczkę prefabrykowaną zawartość swojej kuwety (nic mi nie wiadomo o komponowanych wzorach), zwracając tym uwagę innych mieszkańców. Ci, oburzeni, zaczęli spychać Bogu ducha winnego i zdezorientowanego właściciela kota na margines swej wspólnoty. Właściciel wycieraczki prosił jednak, by tego nie czynili, by nie próbowali wpływać na zachowanie piętnowanego: wszak sprawa nie była tego warta, ot, trochę brudu na kawałku „durnej szmaty” – którą to szlachetnością zdobył sobie uznanie w oczach tejże małej społeczności.

Któregoś dnia do ich wiadomości podano informację o śmierci sąsiada w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Potknął się na schodach i uderzył się w głowę w trakcie znoszenia kuwety. Pomimo reanimacji, podjętej przez szczęśliwym trafem obecnego na miejscu właściciela wycieraczki, nastąpił zgon. Mieszkańcy, zachowując poprawność polityczną, wyrazili swój wstrząs z powodu zaistniałej sytuacji, nie kryli jednak opinii, że wypadek ten mógł być swego rodzaju aktem samowymierzającej się sprawiedliwości. Z ogromnym uznaniem, wręcz podziwem, przyjęli fakt obecności właściciela wycieraczki na pozbawionym asysty pogrzebie tragicznie zeszłego i fakt przejęcia opieki nad osieroconym kotkiem. Tenże stał się istotnym elementem rozwiniętej jakiś czas potem intratnej hodowli, którą uhonorowano nadaniem jej imienia jego pierwotnego opiekuna.

Wiem, że dopiero po latach sprawa tej śmierci wyjaśniła się ostatecznie w wyniku przypadkiem sprowokowanego powtórnego śledztwa, wskazując właściciela wycieraczki jako sprawcę – ale nie znam szczegółów.

Tak jak i mój przedmówca przyznam, że wspomniana dychotomia czy trychotomia mnie również doskwiera: czy to, co widzę, jest faktycznie tym, co dostrzegam, a jeśli już ustalę właściwą orientację – czy przypadkiem nie kryje się pod tym wszystkim jakieś trzecie dno? Stąd też rzucam to na razie w diabły i idę na grzyby. Mam cichą nadzieję, że nie ostatni raz w moim życiu.

3

...be as ni mukka etminītun si, anga bēi di emprīkiskai. Anga as mazēi dirītwei iz wirsellin, anga as stalāi prei tenesse papīdin pastippan kērdan.

...i nie potrafię sobie przypomnieć, czy było kiedyś odwrotnie. Czy mogłem rozglądać się ze szczytu, czy cały czas tkwiłem u jego podnóża.

Trawa rosła szybko, również w okrytej cieniem drzewa części polany. Kilku mężczyzn popychało ręczne kosiarki, które zbierały pokost do koszy podczepionych za obracającymi się do przodu ostrzami. Kilku pozostałych upychało go do worków, które potem pełne nieśli przez gęstwinę do pobliskiego leśnego duktu, gdzie stał jednokonny wóz drabiniasty. Opróżnione zabierali z powrotem na polanę, by ponownie wrócić z kolejnym ładunkiem aż do chwili, gdy jej przeznaczona na spotkania połowa zmieniła się we względnie równy i dopieszczony grabieniem trawnik. Znaczna część drugiej połowy polany tradycyjnie pozostała nietknięta, stanowiąc zapewne pszczeli pożytek – o czym mogły świadczyć widoczne na jej skraju nieliczne barcie. Po skończonej pracy mężczyźni zabrali cały sprzęt i zniknęli pośród starodrzewu.