Zaufaj mi - T. M. Logan - ebook + audiobook + książka

Zaufaj mi ebook

T. M. Logan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ellen, poproszona o pomoc, zgadza się na kilka chwil potrzymać dziecko, aby jego matka mogła wykonać pilny telefon. Mijają jednak kolejne minuty, a kobieta nie wraca. Pociąg wjeżdża na stację, a Ellen widzi tę samą kobietę spieszącą w dół peronu… Gdy ma zamiar podnieść alarm, oszołomiona odkrywa wśród rzeczy dziewczynki kartkę: Błagam, chroń ją. Nie ufaj policji. Nie ufaj nikomu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,4 (200 ocen)
115
63
17
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

O thrillerach T. M. Logana czytałam wiele pozytywnych opinii, ale jak do tej pory nie miałam przyjemności, przeczytać żadnego z nich. Teraz gdy na półkach sklepowych pojawiła się książka o przyciągającej wzrok okładce i tajemniczym tytule "Zaufaj mi ", niezwłocznie po nią sięgnęłam i nie żałuję. Powieść okazała się bardzo dobrze napisanym thrillerem psychologicznym, w którym autor wykorzystał temat, w którym małe dziecko jest główną postacią. Najczęściej, w tego typu lekturach, mamy do czynienia z zaginięciem lub porwaniem maleństwa. W tej książce to matka(?) oddaje pod opiekę, obcej osobie, maleńką Miję. Ellen zgodziła się zaopiekować dziewczynką, tylko przez chwilę, na czas rozmowy telefonicznej. Niestety zbyt późno zrozumiała, że kobieta miała inne zamiary. Na siedzeniu, które zajmowała nieznajoma, pozostał plecak z podstawowym wyposażeniem dla niemowlaka, oraz kartka z prośbą o zaopiekowanie się dzieckiem i nieinformowaniem policji. Zasadniczo Ellen ma nikomu nie ufać. To, w jaki ...
20
maxlisa

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię książki Logana,zawsze świetna i zaskakująca fabuła.Tę książkę czytało sie dosyć dobrze ale opowieść jak dla mnie zbyt fantazyjna,a wszystko przwidywalne- myślé,ze dla fanów dobrych kryminałów tak właśnie jest.Być może pomysł dosyć dobry ale brakuje bohaterom tej powieści rozsądku,sporo też malo prawdopodobnych reakcji czy dzialań bohaterów.Jednak czekam na kolejną książke Logana,tę uważam trochę za wypadek przy pracy🤣
10
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Krysia-sloneczko

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
dagmarakrynicka1987

Dobrze spędzony czas

Napięcie rośnie z każdą stroną
00

Popularność




Wtorek

Wto­rek

Rozdział 1

1

Biało-czarno-szary kształt.

Krzy­wi­zna krę­go­słupa, czoło, mały zadarty nos, ide­alne stópki z pod­wi­nię­tymi palusz­kami. Kształt, w któ­rym kryje się zapo­wiedź nowego życia.

Wpa­truję się w nie­wy­raźny obraz. Kciuk znie­ru­cho­miał na ekra­nie, z emo­cji ści­ska mnie w gar­dle. Eufo­ryczny pod­pis kobiety, któ­rej ni­gdy nie spo­tka­łam, pełen opty­mi­zmu, rado­ści i pod­nie­ce­nia per­spek­tywą przy­szłego macie­rzyń­stwa.

No więc… Richard i ja mamy nowinę! Junior się roz­go­ścił i jest w dro­dze. Cudow­nie jest móc wszyst­kim o tym powie­dzieć! Co za emo­cje!!! #usg #12tydzien #insta­mama #insta­dzi­dzi #kof­ciam

Świa­do­mość zgniata mi żołą­dek. Ona uro­dzi dziecko mojego byłego męża. Richard naresz­cie zdo­bę­dzie to, czego chciał, czego oboje pra­gnę­li­śmy, łak­nę­li­śmy naj­bar­dziej na świe­cie.

Tracę oddech, kręci mi się w gło­wie, jak­bym obe­rwała kop­niaka w pierś. W ciągu kilku godzin już drugi raz doznaję wstrząsu. Naj­pierw wia­do­mo­ści, które przy­szły o poranku, a teraz jesz­cze to.

Kładę tele­fon ekra­nem do blatu i wal­czę z bólem, tęsk­notą, pra­gnie­niem. Patrzę przez okno pociągu, za któ­rym roz­my­wają się pola i żywo­płoty wiej­skiego kra­jo­brazu Buc­kin­gham­shire. Plony zebrano, łodygi przy­cięto tuż przy ziemi, prze­orana zie­mia ma brą­zową barwę, w szare jesienne niebo wzbi­jają się smużki dymu z ogni­ska w oddali. Pociąg koły­sze się i podry­guje łagod­nie, wibra­cje prze­ni­kają przez pła­skie pode­szwy moich butów. Jadę z powro­tem do Lon­dynu, do mojego nowo wybu­do­wa­nego domku, do…

Wła­ści­wie do czego? Do pustego budynku, który będzie dokład­nie taki sam jak rano, gdy wycho­dzi­łam. Cichy i zimny. Część szaf dopiero co opróż­niona, połowy ksią­żek i płyt DVD od nie­dawna nie ma, znik­nęły też pla­katy w ramach i wielki fotel, który stał w kącie. Richard dał mi przy­naj­mniej więk­szość mebli, to już coś. I wszyst­kie nasze albumy ze zdję­ciami – widocz­nie prze­szłość woli zosta­wić za sobą. Ale ja – nie wie­dzieć czemu – nie potra­fię tego zro­bić. Utknę­łam tu, we wła­snej prze­szło­ści, i nie umiem się od niej ode­rwać. Jestem więź­niarką wła­snej bio­lo­gii. Może rze­czy­wi­ście mój czas minął. I tyle.

Roz­sia­dam się w fotelu pokry­tym nie­bie­skim, cęt­ko­wa­nym obi­ciem wytar­tym przez lata na gładko i sta­ram się skon­cen­tro­wać na szu­mie pociągu i papla­ni­nie dobie­ga­ją­cej zza moich ple­ców – ktoś nie może skoń­czyć roz­mowy tele­fo­nicz­nej. Na końcu wagonu kibice roz­ocho­ceni wypi­tym alko­ho­lem śpie­wają gło­śno.

Środ­kiem prze­cho­dzi powoli młoda kobieta – roz­gląda się po sie­dze­niach, trzy­ma­jąc na ramie­niu ubrane na różowo nie­mowlę. Odwra­cam się, by unik­nąć kon­taktu wzro­ko­wego, i znów wyglą­dam przez okno, modląc się w duchu, by zna­la­zła sobie inne miej­sce. Wokół same małe dzieci. Jadę wcze­snym popo­łu­dniem, nie ma jesz­cze dojeż­dża­ją­cych do pracy, w głębi tego wagonu albo w następ­nym jest mnó­stwo wol­nych sie­dzeń. „Pro­szę, znajdź sobie jakieś inne miej­sce, żebym nie musiała patrzeć na twoje dziecko całą drogę do Lon­dynu”. Wyczu­wam, że kobieta prze­cho­dzi pomału wzdłuż wagonu, i wzdy­cham z ulgą oraz poczu­ciem winy.

Roz­ciąga się przede mną per­spek­tywa pustej, niczym nie­za­peł­nio­nej reszty dnia. Tygo­dnia. Praca. Dojazdy. Dom. Parę lam­pek wina, kie­lisz­ków wódki. Nacią­gam koł­drę na głowę, żeby o niczym nie myśleć. Śpię sama w wiel­kim mał­żeń­skim łożu. Przy­szły tydzień, mie­siąc, rok. Cały czas to samo. Cią­głe poszu­ki­wa­nia powodu, by żyć dalej, poza bez­ro­zum­nym naka­zem trwa­nia. Iść dalej. Iść dalej. Iść dalej… Czuję się pusta, wypruta, wydrą­żona przez głód, któ­rego ni­gdy nic nie zaspo­koi. Jak można tak długo pie­lę­gno­wać nadzieję, modlić się zażar­cie i w końcu wylą­do­wać z niczym?

Głu­pia byłam.

– Prze­pra­szam – odzywa się dam­ski głos. – Czy to miej­sce jest wolne?

Młoda matka wró­ciła i stoi przy czte­rech miej­scach, gdzie sie­dzę sama.

– Tak – odpo­wia­dam. – Nie ma tu nikogo.

– Dzięki. – Rzuca ple­cak na fotel przy oknie i ostroż­nie siada naprze­ciwko. Ma dwa­dzie­ścia parę lat, jest ubrana w rudawą kurtkę i nie­bie­skie dżinsy, blond włosy opa­dają jej na ramiona. Ładna, wręcz piękna – młode matki zawsze takie mi się wydają. Kiwa dło­nią w stronę prze­ciw­nego krańca wagonu, gdzie kibice na­dal wykrzy­kują pio­senki. – Musia­łam się prze­siąść dalej od tych chło­pa­ków. Krąży tam jack daniels.

Poru­sza się uważ­nie, tak by nie zanie­po­koić dziecka, które trzyma na rękach – maleń­stwa w różo­wym swe­terku i różo­wych buci­kach z małymi tęczami. Spod różo­wej kokardy na gło­wie wystają kosmyki blond wło­sów. Oczy oko­lone dłu­gimi rzę­sami ma błę­kitne jak ocean na ide­al­nie bia­łym tle, nad nimi led­wie widoczne jasne brwi. Wbija we mnie wzrok, na puco­ło­wa­tej twa­rzy malu­cha natych­miast wykwita sze­roki uśmiech – nie­omal wypada mu różowy smo­czek – uka­zu­jący wszyst­kie dzią­sła, z dołecz­kami w policz­kach, który roz­ja­śnia całą buzię. Wbrew sobie, wbrew wszyst­kiemu, czuję, jak odwza­jem­niam uśmiech, ale minęło już tyle czasu, że ten gest jawi się jako dziwny, wręcz nie­na­tu­ralny.

– Jest prze­piękna – stwier­dzam. Tak się mówi do świeżo upie­czo­nej matki, tak się uprzej­mie reaguje, gdy poznaje się jej dziecko. Ow­szem, wszyst­kie nie­mow­lęta na swój spo­sób są piękne, zwłasz­cza w oczach wła­snych rodzi­ców. Ale ta mała tutaj jest nie­zno­śnie, nie­praw­do­po­dob­nie śliczna.

– Lubi cię – mówi młoda matka, uśmie­cha­jąc się nie­śmiało.

– Dużo się uśmie­cha – zauwa­żam. Nie potra­fię ode­rwać oczu od dziecka. – Prze­słodka.

Dzwoni tele­fon leżący obok kobiety na sąsied­nim sie­dze­niu. Zerka na ekran i wyci­sza dzwo­nek.

– W jakim wieku są twoje dzieci? – pyta.

Uśmiech na mojej twa­rzy przy­gasa. Nie­ważne, ile razy pytają mnie o moją rodzinę, ni­gdy nie udaje mi się cał­kiem pra­wi­dłowo odpo­wie­dzieć. Zawsze wycho­dzi tak, jak­bym prze­pra­szała albo się uspra­wie­dli­wiała.

– Ja i mój mąż… były mąż… nie mogli­śmy… – Odry­wam wzrok od dziecka w jej ramio­nach. – Chcie­li­śmy mieć dzieci, ale się nam nie udało.

– Och. – Dziew­czyna rumieni się lekko. – Prze­pra­szam. Nie chcia­łam…

– Nie szko­dzi. Naprawdę. Jestem matką chrzestną dzieci mojej przy­ja­ciółki Tary. Ma trzech chłop­ców.

– Ta mała jesz­cze nie ma matki chrzest­nej.

– Jak się nazywa?

– Mia. Dzi­siaj koń­czy trzy mie­siące i tydzień. A ja jestem Kath­ryn – dodaje ze spe­szo­nym uśmie­chem. – Miło mi.

Tele­fon znowu dzwoni, a ona wyci­sza go, nie odbie­ra­jąc. Przy­glą­dam się jej uważ­nie. Jest młoda jak na matkę, ma nie­wiele wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat, czyli jest pra­wie o połowę młod­sza ode mnie. Uświa­da­miam sobie ze zna­jo­mym smut­kiem, że mogła­bym być jej matką. Nie nosi obrączki, a w prze­kłu­tych w dwóch miej­scach uszach – na dole i na górze – ma bez­pre­ten­sjo­nalne szty­fty. Spra­wia wra­że­nie, jakby lepiej się czuła w klu­bie niż pod­czas opieki nad dziec­kiem.

Ale dostrze­gam w niej coś wię­cej – nurt nie­po­koju, który dziew­czyna skrywa tuż pod powierzch­nią.

Jej komórka brzę­czy, sygna­li­zu­jąc noty­fi­ka­cję, a gdy młoda kobieta sięga po nią dło­nią, rękaw kurtki pod­jeż­dża do góry i odsła­nia fio­le­towo-czarną skórę nad nad­garst­kiem, sze­reg paskud­nych sinia­ków cią­gną­cych się w stronę łok­cia.

Zauwa­żyła, że patrzę, i prędko popra­wia rękaw. Uśmie­cham się do niej ze współ­czu­ciem.

– Nazy­wam się Ellen – mówię. Ści­szam głos i dodaję: – Czy wszystko… w porządku?

– Tak. – Zakłada luźne pasmo blond wło­sów za ucho. – W sumie czy mogła­byś jej chwi­leczkę popil­no­wać, dopóki się nie ogarnę?

„Tak. Nie. Bar­dzo chcia­ła­bym ją wziąć na ręce. Nad życie. Pro­szę, nie proś mnie o to”.

– Oczy­wi­ście – odpo­wia­dam i pochy­lam się do przodu na sie­dze­niu.

Kath­ryn pod­nosi się, pochy­la­jąc się nad dzie­lą­cym nas sza­rym pla­sti­ko­wym sto­li­kiem, i podaje mi dziecko. Począt­kowo czuję się nie­swojo i przez moment wydaje mi się, że upusz­czę dziew­czynkę albo mi się ona wyrwie, ale Mia jest naj­wy­raź­niej gotowa umo­ścić się i wtu­lić w zgię­cie mojego łok­cia. Nie jest ciężka – to tylko cie­pła, kon­kretna obec­ność w moich ramio­nach, cudow­nie i rado­śnie żywa. Spo­gląda na mnie wiel­kimi, błę­kit­nymi oczyma, a jej wargi znów ukła­dają się w uśmiech. „Nie­mow­lęta uwiel­biają twa­rze” – tak twier­dzono we wszyst­kich książ­kach. Instynk­tow­nie reagują na kon­takt wzro­kowy i uśmie­chy, reje­stru­jąc spoj­rze­niem tę pier­wotną odle­głość mię­dzy matką a dziec­kiem. Tę odle­głość, która obec­nie nas dzieli. Jak mogę odczu­wać stratę cze­goś, czego ni­gdy nie mia­łam i praw­do­po­dob­nie ni­gdy mieć nie będę?

– Masz talent – stwier­dza Kath­ryn i natych­miast zasła­nia usta dło­nią. – Prze­pra­szam, nie chcia­łam… Głu­pio pal­nę­łam.

Kręcę głową, nie mogąc ode­rwać oczu od dziecka.

– Nie ma za co prze­pra­szać.

Mia wyciąga rękę, leciut­kim doty­kiem palusz­ków muska­jąc mój poli­czek, a ja czuję na skó­rze drobne punk­ciki cie­pła. Głuży z zachwy­tem, gdy pochy­lam się w jej stronę i pozwa­lam jej pal­cami doty­kać mojej brody i policz­ków. Wycią­gam prawą dłoń, a Mia zaci­ska palce na moim palcu wska­zu­ją­cym – maleńki uchwyt deli­katny jak piórko. Ma maciup­kie, prze­cu­downe paznok­cie. Daję cału­ska w opuszki jej pal­ców, a ona chi­cho­cze żywio­łowo i robi mi się cie­pło na sercu.

– Miło cię poznać, Mio. – Uśmie­cham się do niej. – Nazy­wam się Ellen.

Kath­ryn kła­dzie biały ple­cak na swo­ich kola­nach i ze sku­pie­niem prze­trząsa jego zawar­tość, prze­no­sząc spa­ko­wane do niego butelki i pie­luszki. W dłoni trzyma dłu­go­pis. Gdy zasuwa zamek, jej iPhone znów zaczyna dzwo­nić i wibro­wać na pla­sti­ko­wym bla­cie. Na ekra­nie wyświe­tla się twarz męż­czy­zny około trzy­dziestki o ciem­no­ru­dych wło­sach, z lek­kim zaro­stem i guz­kiem na nosie, który wygląda, jakby kie­dyś był zła­many. Pod zdję­ciem wid­nieje imię „Domi­nic”.

– Chyba bar­dzo chce się z tobą skon­tak­to­wać – zauwa­żam.

– Lepiej odbiorę. – Kiwa głową z roz­tar­gnie­niem i zerka na wyświe­tlacz. – Dasz sobie radę z Mią, gdy ja będę roz­ma­wiać? To… pilne.

– Pew­nie. Śmiało, pora­dzimy sobie przez chwilkę.

– Będę tuż obok. – Kiwa dło­nią przez ramię w głąb wagonu. – Zaraz wrócę.

Pod­no­szę wzrok i mogła­bym przy­siąc, że widzę błysz­czące w jej oczach łzy.

– Kath­ryn, na pewno nic ci nie jest?

– Nie, nic – odpo­wiada i wstaje z fotela. – Dzię­kuję. To nie potrwa długo.

Wyciąga rękę i muska opusz­kami pal­ców czu­bek głowy dziecka, jak gdyby nie chciała go zosta­wiać ani na chwilę. Potem idzie z tele­fo­nem na koniec prze­działu, przy­ci­ska­jąc do ucha komórkę.

Mia patrzy na mnie i ziewa, przy­my­ka­jąc na moment nie­bie­skie oczy. Koły­szę ją deli­kat­nie, czu­jąc na ramie­niu jej cudowny cię­żar. Na moje usta wraca nie­zna­jomy uśmiech. Serce wzbiera mi w piersi – napływ emo­cji jest potężny jak naj­sil­niej­szy nar­ko­tyk. Nie czu­łam podob­nego zalewu uczuć od tak dawna, że zasta­na­wia­łam się, czy jesz­cze jestem do nich zdolna.

Pozwa­lam sobie fan­ta­zjo­wać – przez krótką chwilę – jak to by było, gdyby ta maleńka nale­żała do mnie. Gdy­bym wra­cała ze szpi­tala z dziec­kiem w ramio­nach, a nie z dia­gnozą jesz­cze bar­dziej ponurą niż poprzed­nim razem. I wresz­cie mogła wyko­rzy­stać ten pokoik zgod­nie z jego pla­no­wa­nym prze­zna­cze­niem: jako pokój dzie­cięcy. By nie był cichym, pustym kątem w domu pogrą­żo­nym w mara­zmie jak kapliczka ku czci nie­speł­nio­nego życia i cze­goś, co ni­gdy nie nastąpi. Wyobra­ża­łam to sobie od tak dawna, marzy­łam o tym, o noc­nym kar­mie­niu, przy­tu­la­skach, maleń­kich palusz­kach, spa­ce­rach w parku, pierw­szych sło­wach, baj­kach na dobra­noc. O tych wszyst­kich dro­bia­zgach, nad któ­rymi rodzice się nie zasta­na­wiają. Pochy­lam się w stronę czoła Mii i wdy­cham ten nie­okre­ślony, łagodny, słod­kawy zapach czy­stej, gład­kiej skóry, talku i nowego życia. Zasta­na­wiam się, czy Kath­ryn wie, jakie ma szczę­ście.

Pęd wago­nów się zmie­nia, pociąg wytraca pręd­kość i zaczyna wjeż­dżać na następną sta­cję, ostat­nią przed Mary­le­bone. Otwartą prze­strzeń zastą­piły wsie, tęt­niące życiem mia­steczka i drogi, kościelne iglice i zaadap­to­wane sto­doły – kra­ina dojeż­dża­ją­cych na wlo­cie do pół­nocno-zachod­niego Lon­dynu. Zer­kam, czy Kath­ryn już wraca, ale ona na­dal znaj­duje się poza zasię­giem mojego wzroku w kory­ta­rzu łączą­cym dwa wagony. Jak długo jej nie ma? Dwie minuty? Trzy?

Widać już następny przy­sta­nek. Seer Green & Jor­dans to nie­duża wiej­ska sta­cja z dwoma pero­nami, kładką dla pie­szych i małą, wykła­daną boaze­rią pocze­kal­nią. Kilka osób czeka na pociąg. Kath­ryn się nie poja­wiła. Pociąg zatrzy­muje się ze świ­stem i dygo­tem hamul­ców, sły­chać trzy dłu­gie sygnały, gdy roz­su­wają się drzwi i kilku pasa­że­rów wycho­dzi na peron. Wstaję ostroż­nie z fotela i się roz­glą­dam. Spraw­dzam też drugi koniec wagonu na wypa­dek, gdyby jakimś cudem prze­mknęła obok mnie, gdy zaj­mo­wa­łam się Mią. Ale widzę tylko kibi­ców ubra­nych w iden­tyczne bluzy w biało-czer­wone pasy, z krótko obcię­tymi wło­sami i dłu­gimi nogami wysta­ją­cymi na śro­dek wagonu. Miej­sca naprze­ciwko mnie zaj­muje drobny, czer­wony męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze w prążki, któ­remu udało się roz­ło­żyć swo­jego lap­topa, gazetę i płaszcz na pię­ciu spo­śród sze­ściu sie­dzeń, a także na sto­liku. Ani razu na mnie nie spoj­rzał.

– Prze­pra­szam – zaga­duję go. – Widział pan kobietę, która tu sie­działa? Mijała pana przed chwilą?

Męż­czy­zna pod­nosi wzrok, krótko kręci głową z iry­ta­cją i wraca do lap­topa. Mam wła­śnie wstać i przejść przez wagon, by jej poszu­kać, gdy kątem oka dostrze­gam ruch. Tuż pod moim oknem ktoś prze­cho­dzi z pośpie­chem. Blon­dynka w ruda­wej kurtce.

Kath­ryn jest już na pero­nie.

Rozdział 2

2

Mija chwila, nim poj­muję to, co widzę, i dociera do mnie, co pod­po­wia­dają mi oczy. Czy Kath­ryn poczuła się źle? Stra­ciła orien­ta­cję? Czy to jakiś dow­cip? Może ktoś wziął jej kurtkę i wysiadł w niej z pociągu?

Nie.

To ona. Masze­ruje po pero­nie z rękami zatknię­tymi głę­boko w kie­sze­nie kurtki, blond włosy koły­szą się z boku na bok, głowę ma spusz­czoną, jakby nie chciała nikomu patrzeć w oczy. Pochy­lam się, by zastu­kać w okno, gdy prze­cho­dzi. Szyba jest zimna w dotyku, poru­szam się nie­zdar­nie, bo z lewej strony trzy­mam dziecko.

– Hej! – krzy­czę, wyczu­wa­jąc, jak inni pasa­że­ro­wie odwra­cają się w moją stronę. – Kath­ryn! Hej!

Pod­nosi głowę i nasze spoj­rze­nia spo­ty­kają się na moment, który wystar­cza, bym dostrze­gła wyraz jej twa­rzy, zauwa­żyła łzy na policz­kach. Bez­gło­śnie wypo­wiada jedno słowo: „Wybacz”. Potem spusz­cza wzrok i odcho­dzi pospiesz­nie w stronę bra­mek, ocie­ra­jąc łzy.

Chwilę póź­niej znika z pola widze­nia.

Z gło­śni­ków roz­lega się mecha­niczny kobiecy głos:

– Skład koń­czy bieg na sta­cji Lon­don Mary­le­bone. Pro­szę uwa­żać na zamy­ka­jące się drzwi.

Kil­koro pasa­że­rów się dosia­dło, by prze­być ostatni odci­nek trasy. Ukła­dają torby na pół­kach i roz­glą­dają się w poszu­ki­wa­niu wol­nych miejsc. Drzwi wagonu zamy­kają się z kate­go­rycz­nym świ­stem. To nie tak miało być. To pomyłka, jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Mia­łam potrzy­mać Mię przez kilka minut, zaofe­ro­wać Kath­ryn chwilę wytchnie­nia, a potem oddać jej dziecko. Nie wiem, jak się opie­ko­wać…

Ktoś coś do mnie mówi.

– Prze­pra­szam, co takiego? – Odwra­cam się przo­dem do chu­dego męż­czy­zny w czar­nej czapce, który stoi obok mojego fotela. – Może pan powtó­rzyć?

Kości­stym pal­cem męż­czy­zna wska­zuje sie­dze­nie, które wła­śnie zwol­niła Kath­ryn, zosta­wia­jąc ple­cak, który leży obok fotela.

– Czy to miej­sce jest wolne? – Blo­kuje przej­ście innym pasa­że­rom, któ­rzy pró­bują się prze­do­stać w głąb wagonu, ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy.

– Musiała tylko zadzwo­nić – mówię. – Za chwilę wróci. Przy­kro mi.

Wpa­truje się we mnie przez moment, a potem zadaje to samo pyta­nie rumia­nemu biz­nes­me­nowi sie­dzą­cemu po prze­ciw­nej stro­nie przy sto­liku. Ten nie­chęt­nie stęka na zgodę. Chu­dzie­lec siada, pod­wija dłu­gie nogi i wyj­muje z ple­caka lap­top.

Szum sil­ni­ków się wzmaga i pociąg znów zaczyna się poru­szać. Naj­pierw toczy się powoli, prze­jeż­dża wzdłuż peronu przy Seer Green, mija poma­lo­wany na nie­bie­sko sta­lowy płot oddzie­la­jący sta­cję od znaj­du­ją­cego się za nim par­kingu, gdzie sku­piają się w rzę­dach pojazdy. Pasa­że­ro­wie niosą torby i ści­skają w dło­niach bilety, kie­ru­jąc się w stronę wyj­ścia ze sta­cji. Miga mi dwóch męż­czyzn, któ­rzy podają sobie dło­nie, dwie kobiety w śred­nim wieku obej­mu­jące się, pra­cow­nik tech­niczny w kami­zelce odbla­sko­wej, męż­czyzna w parce, paru nasto­lat­ków wcho­dzą­cych do budynku dworca, postać w pele­ry­nie. Wyglą­dam przez okno, otu­ma­niona z nie­do­wie­rza­nia, jak gdyby pociąg miał się lada chwila zatrzy­mać, a sytu­acja miała wró­cić do normy, jeśli tylko odcze­kam kilka sekund. Czer­wony na twa­rzy typ z prze­ciw­nej strony alejki świ­druje mnie wzro­kiem z nie­skry­waną iry­ta­cją, marsz­cząc brwi. Odwza­jem­niam jego spoj­rze­nie, a on spusz­cza oczy z powro­tem na lap­top.

Ostatni raz obrzu­cam peron wzro­kiem. Może Kath­ryn miała się tutaj z kimś spo­tkać? Potem widok zasła­niają mi drzewa, a pociąg odjeż­dża ze sta­cji i nabiera pręd­ko­ści. Przez uła­mek sekundy roz­wa­żam, czy nie wstać i nie pocią­gnąć za hamu­lec bez­pie­czeń­stwa, nim zbyt­nio się odda­limy od dworca. Czy to rze­czy­wi­ście sytu­acja awa­ryjna? Czy komuś coś zagraża? Co będzie naj­lep­sze dla Mii?

Nie­mowlę kwili mi w ramio­nach.

– Ciii – mówię łagod­nie i koły­szę ją deli­kat­nie. – Prze­stra­szy­łam cię? Ciii, już dobrze.

Mia się uspo­kaja i wpa­truje we mnie wiel­kimi, błę­kit­nymi oczami. Serce mi wzbiera, gdy mruga leni­wie i uśmie­cha się lekko. Jestem osobą opa­no­waną, muszę zacho­wać spo­kój dla dobra dziecka. W tej chwili Mia chyba niczego nie potrze­buje – nie pła­cze, że chce jeść albo by jej zmie­nić pie­lu­chę, i nie pociera oczu sen­nie. Na razie chyba wystar­czy jej, że trzy­mam ją na rękach.

Nikt inny w prze­dziale nie zorien­to­wał się, co się stało. Zosta­łam sama z dziec­kiem nie­zna­jo­mej. Gdzie jest jakiś straż­nik lub kon­duk­tor? Powin­nam poszu­kać kogoś z obsługi pociągu, popro­sić, by skon­tak­to­wał się przez radio z pra­cow­ni­kami poprzed­niej sta­cji i kazał zatrzy­mać Kath­ryn. Kolejna sta­cja to ostatni przy­sta­nek – Mary­le­bone – mogę pocze­kać tam z Mią, aż ona przy­je­dzie następ­nym pocią­giem. Kur­sują co pół godziny, a ja nie mam tego dnia nic wię­cej w pla­nach, nic nie wzywa mnie do domu. Mogła­bym nawet zapro­po­no­wać, że wrócę do Seer Green naj­bliż­szym pocią­giem. Oddać córkę matce, wszystko napra­wić.

Jest tylko jeden pro­blem, nie­da­jąca spo­koju wąt­pli­wość. Zakła­dam, że Kath­ryn pra­gnie odzy­skać swoje dziecko. Że chce, by je oddać. Że to wszystko to jakaś potworna pomyłka, chwi­lowy brak sku­pie­nia, coś, co mogłoby się przy­tra­fić wyczer­pa­nej mło­dej matce u kresu wytrzy­ma­ło­ści. Może woła­nie o pomoc. Depre­sja popo­ro­dowa?

Lecz prze­bieg wyda­rzeń zda­wał się zamie­rzony. Wyli­czony. Wręcz zapla­no­wany. Poza tym widzia­łam wyraz twa­rzy Kath­ryn, gdy odcho­dziła. To jedno spoj­rze­nie, gdy szła prędko wzdłuż peronu.

Zna­łam ten wyraz twa­rzy, już go widy­wa­łam daleko stąd, wiele lat temu, w innym życiu.

Lęk.

O sie­bie czy o swoje dziecko? Strach przed tym, co wła­śnie zro­biła, czy co może zro­bić?

Sta­ram się roz­szy­fro­wać i zro­zu­mieć frag­menty, które zebra­łam w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu minut. Młoda matka jedzie sama. Na ramie­niu ma sińce. Nie­ustan­nie dzwoni tele­fon. Kru­chy, łzawy nie­po­kój, który sta­rała się zama­sko­wać pozor­nym opa­no­wa­niem. Dziecko pozo­sta­wione z obcą osobą. Dzia­ła­nie wcale nie wyda­wało się przy­pad­kowe – jakimś spo­so­bem zro­biła to, by chro­nić córkę. A teraz to ja jestem za dziecko odpo­wie­dzialna, przy­naj­mniej na razie.

Jeżeli wrócę z Mią pro­sto do niej, nie­wy­klu­czone, że narażę małą na ryzyko. Na kon­takt z ojcem, który zafun­do­wał Kath­ryn sińce na ramie­niu. Może pomoc spo­łeczna zapewni jej bez­pie­czeń­stwo, a może Mia i jej matka skoń­czą jako sta­ty­styka – dwie przy­pad­kowe ofiary bru­tal­nego despoty wyła­do­wu­ją­cego swoją furię na part­nerce, która ośmie­liła się go opu­ścić. Histo­ria przy­gnę­bia­jąco zna­joma, stara jak insty­tu­cja mał­żeń­stwa. Ale jaki mam wybór? Nie mogę prze­cież zabrać Mii do sie­bie, do mojego nie­du­żego domku w South Gre­en­ford.

Zawie­szam się na chwilę na tej myśli jak na zaka­za­nym smaku wyczu­wa­nym na języku.

Potem ją odrzu­cam. Mia ma matkę, jej miej­sce jest przy niej.

Pociąg nabiera tempa, wjeż­dża­jąc w głąb pół­nocno-zachod­niego Lon­dynu. Mija ulice, sklepy, domy. Mój tele­fon wibruje – ese­mes. Prze­kła­dam Mię na jedno ramię i mocuję się z torebką, by go wydo­być.

Jak tam? Dobrze się czu­jesz? Xx

W ten spo­sób Tara pyta szy­frem: „Jak poszło dzi­siaj rano u spe­cja­li­sty? Chcesz o tym poga­dać?”.

Odkła­dam tele­fon ekra­nem do dołu na sto­lik. Tara może pocze­kać. Pod­no­szę wzrok i widzę, że chu­dzie­lec sie­dzący po prze­ciw­nej stro­nie wpa­truje się we mnie. Gdy nawią­zuję kon­takt wzro­kowy, spusz­cza oczy z powro­tem na swoją komórkę. Ma ciemne ręka­wiczki bez pal­ców i trzyma tele­fon pod dziw­nym kątem, nie­mal pio­nowo.

Czy on wła­śnie zro­bił mi zdję­cie z dziec­kiem? Czy sobie to uro­iłam?

Wierci się, czu­jąc cię­żar mojego spoj­rze­nia, i odsuwa tele­fon ode mnie. Przed sobą ma otwarty lap­top. Opuszki jego pal­ców dziw­nie wyglą­dają, skóra jest pomarsz­czona i blada. Czarna czapka pod­je­chała mu nieco na czu­bek głowy i dopiero teraz zauwa­żam, że męż­czy­zna w ogóle nie ma brwi, a skóra nad jego oczami jest ude­rza­jąco pusta i zaczer­wie­niona. W ogóle jest w nim coś cudacz­nego, jak gdyby zna­lazł się w obcym miej­scu i nie do końca wie­dział, jak się zacho­wać.

Czuję, że zaci­skam lewe ramię moc­niej wokół drob­nego ciałka Mii, przy­tu­lam ją. Odkąd zosta­ły­śmy same, czuję, że spo­czywa w moich ramio­nach jak deli­katna por­ce­lana – jak gdyby byle wstrząs czy drga­nie mogłyby uszko­dzić jej ide­alną skórę i zła­mać małe kosteczki. Każdy nie­zna­jomy zmie­nia się w poten­cjalne źró­dło zagro­że­nia.

Powin­nam się roz­luź­nić. Przy­naj­mniej w ciągu kolej­nych dzie­się­ciu minut nie wyda­rzy się nic, co ją skrzyw­dzi, nic się jej nie sta­nie. Będę się nią opie­ko­wać dopóty, dopóki nie doje­dziemy do kolej­nej sta­cji – koń­co­wej – a potem znajdę osobę odpo­wie­dzialną, przed­sta­wi­ciela władz, wyja­śnię, co się stało, i dopil­nuję, by Mia zna­la­zła się w dobrych rękach. Postą­pię wła­ści­wie.

Obra­cam tele­fon. Mogła­bym zadzwo­nić na 101, popro­sić o Bri­tish Trans­port Police i zaan­ga­żo­wać służbę ochrony kolei. Na pewno mają funk­cjo­na­riu­szy w Mary­le­bone albo nie­opo­dal, na tyle bli­sko, by zare­ago­wać i oddać nie­mowlę matce. Ale znów zakła­dam, że Kath­ryn pra­gnie odzy­skać dziecko. Może to rze­czy­wi­ście depre­sja popo­ro­dowa i mar­twiła się, że skrzyw­dzi córkę. Lepiej byłoby skon­tak­to­wać się z poli­cją oso­bi­ście.

Doty­kam policzka dziew­czynki koniusz­kiem palca w nadziei, że to kojący gest.

– Co my z tobą poczniemy, maleńka?

Mia obda­rza mnie kolej­nym bez­zęb­nym uśmie­chem i chi­cho­cze cicho. W śmie­chu nie­mow­lę­cia kryje się coś nie­wy­sło­wio­nego: ide­al­nego, czy­stego, rado­snego. Dopiero nauczyła się tego ludz­kiego zacho­wa­nia, to wyraz szczę­ścia w pier­wot­nej postaci. Bez wąt­pie­nia to naj­pięk­niej­szy dźwięk na świe­cie.

Wygląda na to, że nie prze­jęła się znik­nię­ciem matki albo go nie zauwa­żyła. Może nie­ba­wem zacznie maru­dzić i pła­kać, kwi­lić, jak to małe dziecko, ale na razie jest spo­kojna.

Jak ina­czej mogła­bym zapew­nić, by Mia zna­la­zła się tam, gdzie jej miej­sce? Nie wiem nawet, jak Kath­ryn ma na nazwi­sko. Wzięła ze sobą torebkę i tele­fon, ale zosta­wiła torbę dziecka – wypchany biały ple­cak pełen akce­so­riów. To coś zna­czy, prawda? Że postą­piła celowo? Nacho­dzi mnie kolejna myśl: a może dziecko wcale nie należy do Kath­ryn. Czy dziew­czyna mówiła, że to jej córka? Użyła w któ­rejś chwili okre­śle­nia „moje dziecko”? Roz­trzą­sam naszą krótką wymianę zdań. Nie. Mówiła jedy­nie „Mia” albo „ona”, a może „dziecko”? Czy komuś ode­brała Mię? Ze żłobka, szpi­tala, czy­je­goś domu? Porwała z wózka przed skle­pem albo w alejce w super­mar­ke­cie? A potem wpa­dła w panikę i zosta­wiła je obcej oso­bie, nim ją schwy­tano?

Jej zacho­wa­nie i nasza krótka roz­mowa świad­czą, że to mało praw­do­po­dobne. Kath­ryn i Mię łączyła zaży­łość i auten­tyczna więź.

Pochy­lam się i biorę do ręki ple­cak. Jest zaska­ku­jąco ciężki i nie­ła­two go dźwi­gnąć jedną ręką z nie­mow­lę­ciem na ręku, ale udaje mi się i kładę go obok sie­bie. W jed­nej z bocz­nych prze­gró­dek z sia­teczką tkwi butelka z mle­kiem, w dru­giej nie­do­pita butelka coli light. Roz­su­wam zamek i otwie­ram torbę.

Na wierz­chu, na ubran­kach dla nie­mow­ląt leży zło­żona kartka for­matu A4. To jakiś dowód dostawy czy potwier­dze­nie odbioru, wid­nieje na nim lista rze­czy dla dziecka: mleko w proszku, butelki, pie­luszki, ubranka. Wyj­muję ją, ścią­ga­jąc brwi. Na dol­nej poło­wie dużymi, peł­nymi zawi­ja­sów lite­rami napi­sano „Ellen”.

Odwra­cam kartkę.

Na rewer­sie nie ma tek­stu poza paroma naba­zgra­nymi szybko, nie­sta­ran­nie, czar­nym dłu­go­pi­sem sło­wami na środku.

Pro­szę, chroń Mię.

Nie ufaj poli­cji.

Nikomu nie ufaj.

Rozdział 3

3

Marsz­czę czoło, patrząc na kartkę w mojej dłoni. Czy­tam ponow­nie, obra­cam kartkę drugi raz, by zoba­czyć, czy coś jesz­cze na niej jest – cokol­wiek. Ale to tylko kom­pu­te­rowy wydruk potwier­dze­nia dostawy z firmy Baby­Cool.com. Nie ma odręcz­nych dopi­sków poza moim imie­niem z przodu i tymi dzie­wię­cioma sło­wami nagry­zmo­lo­nymi dłu­go­pi­sem na odwro­cie. Odru­chowo skła­dam kartkę na pół i spraw­dzam, czy ktoś widział to, co ja. Ale biz­nes­men stuka w lap­top, a chu­dzie­lec, który się gapił, zapi­suje coś w nie­du­żym note­sie, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, co się dzieje wokół.

Nikomu nie ufaj.

Może depre­sji popo­ro­do­wej towa­rzy­szy para­noja. Może? Nie pamię­tam, co czy­ta­łam. Może Kath­ryn oba­wiała się, że wyrzą­dzi dziecku krzywdę. Może to woła­nie o pomoc. Ale nie cho­dzi o jej wła­sne bez­pie­czeń­stwo, lecz o bez­pie­czeń­stwo dziew­czynki.

Przy­cho­dzi mi na myśl, że w ple­caku może być coś jesz­cze. Odkła­dam liścik na sto­lik. Zaczy­nam wyj­mo­wać przed­mioty i ukła­dać je na sto­liku przed sobą. Sześć pie­lu­szek jed­no­ra­zo­wych, paczka mokrych chu­s­te­czek, rolka worecz­ków na zużyte pie­luszki, dwa białe, baweł­niane paja­cyki, koszulki, ręka­wiczki i maleńka weł­niana cza­peczka, trzy butelki goto­wego pokarmu i pół puszki mleka w proszku. Dwie zło­żone muśli­nowe pie­luszki: biała i żółta. Dwa smoczki zapa­ko­wane fabrycz­nie. Jakaś uprząż marki Baby Bjorn ze skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem pasków – domy­ślam się, że to nosi­dło. W przed­niej prze­gródce ple­caka znaj­duje się nowe opa­ko­wa­nie Sudo­cremu, podróżna paczka chu­s­te­czek i nie­duża butelka kremu z wyso­kim fil­trem. Kartka wyrwana z notesu, gdzie tym samym pismem jak na zaadre­so­wa­nym do mnie liściku naba­zgrano coś na kształt har­mo­no­gramu dnia. Po lewej wyli­sto­wane zale­ce­nia: 6:00–7:00 kar­mie­nie i prze­wi­ja­nie, 8:30 drzemka, 10:00 kar­mie­nie, 11:00 drzemka, 12:30 kar­mie­nie i prze­wi­ja­nie, 13:00 drzemka, 15:00 kar­mie­nie, 15:30 drzemka, 18:00 rytuał przed spa­niem, 18:45 kar­mie­nie i do łóżka. Miękka, fio­le­towa ośmior­nica z uśmiech­niętą, żółtą buzią. Gdy wyj­muję ją z torby, odzywa się umiesz­czony w środku dzwo­ne­czek.

Mia odwraca się w stronę, z któ­rej dobiega dźwięk dzwonka, i wyciąga rączki.

– Chcesz ją? – Biorę zabawkę i podaję jej. – Ośmior­niczkę?

Mia głuży i przy­ci­ska do sie­bie zabawkę, zaci­ska­jąc drobne usta na mięk­kiej, tek­styl­nej macce.

Przy­glą­dam się sto­li­kowi zasta­wio­nemu zawar­to­ścią ple­caka. Wszyst­kie akce­so­ria potrzebne do tego, by wyjść z nie­mow­lę­ciem z domu. Tyle, by wystar­czyło na jeden dzień. W razie potrzeby może dwa. A co potem? Może tyle Kath­ryn dała radę wziąć ze sobą – ile udało jej się zebrać w pośpie­chu i spa­ko­wać do jed­nej torby. Nie ma jed­nak nic, co zdra­dza­łoby jej toż­sa­mość, nazwi­sko, adres zamiesz­ka­nia. Nic, co pozwo­li­łoby wła­dzom szybko ziden­ty­fi­ko­wać Mię i zwró­cić ją rodzi­nie. Cie­kawi mnie har­mo­no­gram dnia – zasta­na­wiam się, czy spi­sano go dla mnie. Ale prze­cież Kath­ryn nie miała czasu na pisa­nie w ciągu tych paru minut, gdy trzy­ma­łam dziecko. Zdą­ży­łaby zano­to­wać jedy­nie moje imię i tę oso­bliwą wia­do­mość, gdy się sobie przed­sta­wi­ły­śmy. Nie potra­fię roz­gryźć, dla­czego wybrała mnie.

Miło­śnicy piłki noż­nej z prze­ciw­le­głego krańca wagonu śpie­wają kolejną pio­senkę. Tekst prze­ry­wają wybu­chy śmie­chu i ordy­narne okrzyki. Sta­ram się zapa­mię­tać, żeby przy wysia­da­niu omi­jać ich sze­ro­kim łukiem.

Pociąg zwal­nia, dojeż­dża­jąc do sta­cji koń­co­wej. Ludzie pod­no­szą się, zdej­mują torby z pó­łek na bagaż i wkła­dają płasz­cze czy kurtki. Cały wagon działa z roz­my­słem. Czer­wo­no­licy męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze w prążki z naprze­ciwka zbiera rze­czy do aktówki, wkłada mary­narkę i pospiesz­nie rusza środ­kiem, led­wie obrzu­ca­jąc mnie wzro­kiem. Z powro­tem pakuję torbę Mii: zapa­sowe ubranka ukła­dam na dole, mleko i pie­luszki na górze. Zer­kam na dziwny liścik Kath­ryn, a potem wsu­wam go do torebki i wstaję powoli, ści­ska­jąc mocno Mię.

Jak się zakłada ple­cak, trzy­ma­jąc dziecko? Wszystko – każdy ruch, każde pro­ste wcze­śniej dzia­ła­nie – obec­nie staje się naje­żone dodat­ko­wymi trud­no­ściami. Deli­kat­nie kładę Mię na sie­dze­nie, zarzu­cam ple­cak i prze­cią­gam ucho torebki przez głowę, ani na moment nie spusz­cza­jąc z oczu dziew­czynki na wypa­dek, gdyby pró­bo­wała prze­tur­lać się na pod­łogę. Ale ona tylko uśmie­cha się do mnie pro­mien­nie i rado­śnie wierzga pulch­nymi nóż­kami jak mała żabka, która uczy się pły­wać. Biorę ją na ręce.

– Chodź – mówię łagod­nie. – Poszu­kamy two­jej mamusi.

Eks­cen­tryczny chu­dzie­lec na­dal sie­dzi na swoim miej­scu i gry­zmoli w note­sie drob­nym, chwiej­nym pismem. Wygląda, jakby w ogóle nie zwra­cał uwagi na to, co się dzieje, i nie pod­nosi wzroku, gdy prze­cho­dzę. Spo­strze­gam, że jest ubrany na czarno i ciem­no­szaro. Czarne dżinsy i mar­tensy, szara bluza i wyświech­tana, czarna skó­rzana kurtka. Ani śladu koloru. Cerę ma tak bladą, że zdaje się nie­mal prze­źro­czy­sta. Kryje się w nim coś dziw­nego, co na­dal nie daje mi spo­koju. Coś jest z nim nie w porządku.

Ostroż­nie scho­dzę na peron. Dokoła roz­cho­dzi się echo kro­ków, a powie­trze wypeł­niają spa­liny z die­sla. Mary­le­bone obfi­tuje w czer­woną wik­to­riań­ską cegłę, a wysoki, szklany sufit prze­ci­nają sta­lowe dźwi­gary. Odsu­wam się od drzwi składu, roz­glą­dam po pero­nie, na wypa­dek gdyby Kath­ryn jakimś cudem wsia­dła z powro­tem do wagonu w Seer Green, i teraz szu­kała swo­jego dziecka. Mam nadzieję, że mignie mi jej rudawa kurtka, a ona wyłoni się spo­śród wysia­da­ją­cych pasa­że­rów i skie­ruje się w naszą stronę. Na pero­nie jest mnó­stwo ludzi, grupka powol­nych eme­ry­tów, młoda rodzina na wycieczce, zaku­po­wi­cze, ucznio­wie, kilku urzęd­ni­ków w gar­ni­tu­rach, któ­rzy dojeż­dżają do biur. Nie ma mło­dej kobiety wodzą­cej wzro­kiem wśród ciżby. Ani śladu Kath­ryn.

Spo­glą­dam na dziecko, które trzy­mam na rękach. Mia mruga w jaskra­wym świe­tle, a ja ruszam w stronę hali głów­nej. Przy bram­kach się­gam do torebki po bilet – grze­bię nie­zdar­nie prawą ręką, pod­czas gdy lewą przy­trzy­muję dziew­czynkę. Sta­ram się się­gnąć do kie­szeni kurtki, pra­wie mi się udaje wepchnąć do środka prawą dłoń. Tutaj też nic. W kolejce za mną ktoś cmoka dono­śnie i prze­cho­dzi do innej bramki. Może był w kie­szeni spodni? Macam kie­szenie dżin­sów, ale nie czuję biletu. Straż­niczka – uśmiech­nięta kobieta po pięć­dzie­siątce z krót­kimi, ciem­nymi wło­sami – pod­cho­dzi do mnie i macha lekko do Mii.

Czy powin­nam powie­dzieć straż­niczce, co zaszło? Czy po pro­stu skie­ruje mnie do naj­bliż­szego poli­cjanta? Sta­ram się obmy­ślić, co powie­dzieć, ale kobieta nie patrzy na mnie – szcze­rzy się do Mii.

– Ale jesteś sło­dziutka – mówi, a dziecko przy­pa­truje się jej i powoli mruga błę­kit­nymi oczami. – Pomo­żemy mamusi, dobrze?

Przy­kłada do czyt­nika swój iden­ty­fi­ka­tor i szara pla­sti­kowa bramka staje otwo­rem.

– Dzię­kuję – odzy­wam się, czu­jąc w sercu ulgę. – Bar­dzo pani miła.

Straż­niczka jesz­cze raz macha do Mii pal­cem.

– Miłego dnia życzę.

Wcho­dzę do hali głów­nej i szu­kam wzro­kiem infor­ma­cji, kasy albo innego miej­sca, gdzie może prze­by­wać kie­row­nik sta­cji. Czy na dużych dwor­cach są punkty Bri­tish Trans­port Police? Nie widzia­łam przed­tem nic takiego na Mary­le­bone, ale też się nie roz­glą­da­łam. W cen­trum Lon­dynu można odnieść wra­że­nie, że w poli­cyj­nej hie­rar­chii waż­no­ści liczą się tylko ataki nożow­ni­ków i alarmy ter­ro­ry­styczne. Czy z taką sytu­acją jak moja zaję­liby się na miej­scu jak bez­po­śred­nim zagro­że­niem życia? Raczej nie.

Docie­ram do hali. Moje odbi­cie miga mi w witry­nie sklepu. Przez krótką chwilę zbija mnie z pan­ta­łyku widok zama­za­nej syl­wetki z dziec­kiem na ręku. Czuję się, jak­bym zaglą­dała do rów­no­le­głego życia w rów­no­le­głym wszech­świe­cie, gdzie cho­ciaż jedno in vitro oka­zało się sku­teczne i uro­dzi­łam Richar­dowi dziecko. Teraz wra­cam z naszą córką do domu, czu­jąc w ramio­nach cudowny, cie­pły cię­żar nie­mow­lę­cia.

Wiem, że to rów­no­le­głe życie nie ist­nieje. A mimo to stoję tu z Mią.

Nagle dostrze­gam w szy­bie inne odbi­cie. Tuż za mną mia­ro­wym kro­kiem prze­miesz­cza się męż­czy­zna w czar­nej dzia­ni­no­wej czapce. Chu­dzie­lec z wagonu mnie śle­dzi.

Rozdział 4

4

Idzie powoli w grupce kil­korga pasa­że­rów oso­bli­wym, chwiej­nym kro­kiem. Udaje, że patrzy w tele­fon. Myślę o sinia­kach na ramie­niu Kath­ryn. O stra­chu w jej oczach. Może to jej chło­pak? Nie typ z tele­fonu ze zła­ma­nym nosem, ale wła­śnie ten męż­czy­zna? Gdy patrzę na niego na tle innych pasa­że­rów, wzmaga się odczu­cie, że się wyróż­nia – wyraź­nie tutaj nie pasuje. Przy­spie­szam kroku.

Zza ple­ców sły­szę gło­śne, gniewne krzyki, obu­rzone męskie głosy. Na pero­nie wybu­chła jakaś awan­tura. Oglą­dam się przez ramię i widzę, że kibice w biało-czer­wo­nych koszu­lach utknęli przy bram­kach i kłócą się ze straż­ni­kami – mają jakiś pro­blem z bile­tami. Ich twa­rze wykrzy­wia wście­kłość, żło­pią piwo z puszek. Fani krzy­czą i klną, by ich prze­pu­ścić, kum­ple wtó­rują ich pro­te­stom. Odziany w żółte kami­zelki per­so­nel pra­cu­jący na pero­nie zmie­rza w stronę har­mi­dru, by uspo­koić sytu­ację za sprawą prze­wagi liczeb­nej.

– Cof­nąć się!

– No to otwórz te zasrane bramki!

Przy­spie­szam kroku, krzyki przy bram­kach prze­ci­nają prze­strzeń za moimi ple­cami. Z prze­ciw­nej strony zbliża się kil­ku­na­stu wyta­tu­owa­nych dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków w dżin­sach i nie­bie­skich blu­zach pił­kar­skich. Pię­ści trzy­mają swo­bod­nie i wykrzy­kują swoje przy­śpiewki, a ich buń­czuczne głosy odbi­jają się echem od dachu dworca. Gło­śno rzu­cają wyzwa­nie, widząc, że kibi­ców prze­ciw­nej dru­żyny zatrzy­mały bramki. Inni pasa­że­ro­wie roz­pierz­chają się na bok i cofają, by utwo­rzyć ścieżkę mię­dzy dwoma eki­pami fanów. Gesty, pro­wo­ka­cje, prze­kleń­stwa, ciśnięta w powie­trze puszka leci łukiem, po czym ląduje na pero­nie z głu­chym hukiem i roz­bry­zgiem jasnego piwa.

Mia kwili, sły­sząc rej­wach. Słu­cham instynktu. Idę szyb­ciej, by odda­lić się od star­cia, uni­kam kon­taktu wzro­ko­wego i obie­ram trasę, by być jak naj­da­lej od tych męż­czyzn. W odpo­wie­dzi na hałas i agre­sję spi­nam się na całym ciele. Z zaja­dło­ścią, któ­rej nie czu­łam od lat, zaci­skam dłoń w pięść i nie mam wąt­pli­wo­ści, że zno­kau­tuję pierw­szego typa, który ośmieli się choćby tknąć Mię.

Kibice mijają mnie w opa­rach piw­ska, potu i ostrego płynu po gole­niu.

Zer­kam na swoje odbi­cie w kolej­nej witry­nie. Chu­dzie­lec na­dal za mną idzie.

Na końcu hali widzę znak kie­ru­jący do wyj­ścia i celu podróży, która mnie czeka. Pięć minut mar­szu do sta­cji metra do Edgware Road, jazda Circle Line do Not­ting Hill, tam prze­siadka na Cen­tral Line, osiem przy­stan­ków do South Gre­en­ford, spa­cer główną drogą przez park do mojego zim­nego, pustego domu. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat tyle razy jeź­dzi­łam do tego spe­cja­li­sty i z powro­tem, że teraz mogła­bym się tam wybrać z zamknię­tymi oczami. Jesz­cze pół godziny temu raczej nie wybie­ga­łam myślami poza ostatni odci­nek wyprawy z kli­niki i sie­dze­nie w metrze – znam swój przy­sta­nek tak dobrze, że nie muszę nawet pod­no­sić wzroku. Łatwo byłoby w tej chwili dać się sto­pom ponieść zna­jo­mym szla­kiem.

Byłoby to łatwe, ale nie­wła­ściwe.

Zauwa­żam wresz­cie dwa poli­cyjne mun­dury. Para uzbro­jo­nych funk­cjo­na­riu­szy stoi na straży, ple­cami do wyso­kiej kolumny na środku hali. Mają na sobie odzież ochronną i nie­mal ugi­nają się od sprzętu, czar­nych uprzęży, pokrow­ców, krót­ko­fa­ló­wek, pisto­le­tów na udach i kara­bi­nów, któ­rymi prze­pa­sali piersi, palce wska­zu­jące trzy­mają na spu­stach. Jed­nak zamiast ulgi na ich widok ogar­nia mnie wstręt – brzy­dzi mnie, jak bli­sko to uzbro­je­nie znaj­duje się maleń­kiego życia, które trzy­mam w ramio­nach. Nie­obca mi broń, ale to coś zupeł­nie innego.

Mimo to zamie­rzam z nimi poroz­ma­wiać i powie­dzieć im, co się wyda­rzyło. Pój­dziemy razem na zaple­cze, złożę zezna­nie, wypeł­nię jakieś for­mu­la­rze, a oni odbiorą mi dziecko. Prze­każę im Mię i na tym się skoń­czy. Oddam ją męż­czy­znom z bro­nią, wypo­sa­żo­nym na uliczną wojnę.

Na myśl o tym ogar­niają mnie ziąb i pustka, żołą­dek ści­ska się z nie­po­koju.

Dzi­siaj, tu i teraz, wszę­dzie widzę cza­jące się zagro­że­nie. Odczu­wam prze­możny impuls, by zabrać Mię jak naj­da­lej od broni. Poza tym nie potra­fię prze­stać myśleć o liściku, który teraz leży w ple­caku. „Nie ufaj poli­cji”. Ale jaką mam alter­na­tywę? Podej­rze­wam, że odkąd wysia­dły­śmy z pociągu, ktoś nas śle­dzi, a zresztą jasne jest, że nie­za­leż­nie od tego, gdzie Kath­ryn się znaj­duje, ma kło­poty. Zmie­rzam w kie­runku dwóch uzbro­jo­nych funk­cjo­na­riu­szy i ukła­dam w myślach, co powiem. „Ta dziew­czynka nie jest moja. Dano mi ją…” Gdy się zbli­żam, jeden z nich dotyka słu­chawki w uchu, mówi coś zwięźle do krót­ko­fa­lówki, a potem obaj ruszają spiesz­nie w stronę pero­nów, nie oglą­da­jąc się na mnie.

Odwra­cam się i widzę, jak z brzę­kiem całego arse­nału odda­lają się bie­giem w stronę zatargu mię­dzy dwoma grup­kami kibi­ców, który staje się coraz gło­śniej­szy. Nie dostrze­gam w hali innych poli­cjan­tów. Może przy kasie? Ale ten dwo­rzec nie jest miej­scem bez­piecz­nym. Broń, krzyki, pijacy, hałas, tłumy. Wście­kłość. Chu­li­gani. Poli­cja wypa­tru­jąca ter­ro­ry­stów z nożami i zama­chow­ców-samo­bój­ców. Zer­kam przez ramię: cudak z pociągu na­dal za mną lezie. Nie cho­dzi jed­nak tylko o niego, całe oto­cze­nie wpra­wia mnie w nie­po­kój. Wszę­dzie kryje się zagro­że­nie, a ja czuję się odsło­nięta. To nie jest bez­pieczne śro­do­wi­sko dla Mii. Tysiące ludzi krąży w tę i we w tę, tło­czą się, lecz w pośpie­chu, pędzie i zgiełku nie zwra­cają na sie­bie uwagi. Nie bez powodu dworce kole­jowe to ulu­biony cel ter­ro­ry­stów.

Nie tutaj.

Nie ufaj nikomu.

Kath­ryn mi zaufała. Wybrała mnie.

Jeżeli czuję choćby cień wąt­pli­wo­ści, choćby krótki prze­błysk, powin­nam zawie­rzyć intu­icji i chro­nić dziecko. Muszę pod­jąć tę decy­zję dla jej dobra.

Czuję brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści za kogoś innego.

Jesz­cze raz omia­tam wzro­kiem dwo­rzec w poszu­ki­wa­niu poli­cjan­tów, ale nikogo nie widzę.

Krzyki za mną przy­bie­rają na sile.

Ucie­kaj od nich. Odejdź od nich i zabierz Mię jak naj­da­lej.

Na pewno da się to zro­bić mądrzej i bez­piecz­niej. Powin­nam zna­leźć cich­sze i spo­koj­niej­sze miej­sce. Prze­kła­dam Mię na dru­gie ramię, a ona wpa­truje się we mnie. Jest już na skraju łez i prze­stra­szona krzy­kami i hała­sem pręży drobne ciałko.

– Już pra­wie jeste­śmy na miej­scu, Mio – zapew­niam. – Nie­długo wró­cisz do mamy.

Naj­pierw jed­nak muszę się odda­lić od dzi­waka, który podąża za nami, odkąd wysie­dli­śmy z pociągu, nie­za­leż­nie od tego, czy cho­dzi mu o mnie, czy o dziew­czynkę. Urwę się, ale potrzebna mi pomoc. Pod­cho­dzę do krę­pego męż­czy­zny koło czter­dziestki w odbla­sko­wej kami­zelce z wid­nie­ją­cym na ple­cach napi­sem „Ochrona kolei”, który pró­buje prze­ko­nać bez­dom­nego, by ten odsu­nął się od ban­ko­matu.

– Prze­pra­szam – zaga­jam.

Ochro­niarz się odwraca z bez­na­miętną miną.

– W czym mogę pomóc?

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale odkąd wysia­dłam z pociągu, idzie za mną pewien czło­wiek, robi też zdję­cia mojemu dziecku. – Odwra­cam się i poka­zuję chu­dzielca. – Czuję się nie­swojo, chcia­ła­bym tylko, żeby zosta­wił nas w spo­koju.

– Ten pan? – Poka­zuje gru­bym pal­cem i marsz­czy czoło. – W czar­nej kurtce?

– Tak, to on.

– Nic wam nie jest?

– Chyba nic. – Kle­pię Mię po rączce opie­kuń­czym gestem. – Po pro­stu tro­chę się prze­stra­szy­ły­śmy.

– Niech pani tu poczeka, roz­mó­wię się z nim.

Odwraca się i pod­cho­dzi do tam­tego, pod­no­sząc dło­nie pojed­naw­czo i mówiąc cichym gło­sem.

Dostrze­gam wyraz zasko­cze­nia na twa­rzy chu­dzielca, ale nie cze­kam na roz­wój wypad­ków. Odwra­cam się, uśmie­cham do Mii i idę w kie­runku wiel­kich arkad wio­dą­cych z dworca na Mel­combe Place, gdzie przez rzed­nące chmury prze­dziera się popo­łu­dniowe słońce. Chcę się zatra­cić w gwar­nym roju wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych pasa­że­rów, uciec przed każ­dym, kto mógłby sta­no­wić zagro­że­nie.

Postą­pię słusz­nie wobec Mii, ale naj­pierw musimy się udać w bez­pieczne miej­sce, a ja tym­cza­sem jesz­cze tro­chę się nią zaopie­kuję.

Szybko wycho­dzę z gma­chu dworca i zmie­rzam na postój tak­só­wek, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Rozdział 5

5

Mel­combe Place jest ruchliwy po połu­dniu i do postoju tak­só­wek stoi nie­długa kolejka. Staję w ogonku z biją­cym ner­wowo ser­cem. Nie spusz­czam oczu z wyj­ścia z dworca na wypa­dek, gdyby chu­dzie­lec się stam­tąd wyło­nił, nim zdążę wsiąść do samo­chodu. Na razie go nie widać, wiem jed­nak, że jest też boczne wej­ście, nie­wy­klu­czone, że pój­dzie tam­tędy. Mia wierci się lekko, więc koły­szę ją deli­kat­nie. Od nosze­nia jej zaczy­nają mnie boleć mię­śnie.

Kolejka do tak­só­wek poru­sza się doj­mu­jąco powoli, sze­reg czar­nych aut pod­jeż­dża do przodu nie­spiesz­nie, sil­niki war­ko­czą, pasa­że­ro­wie wsia­dają, a potem auta odjeż­dżają w stronę skrzy­żo­wa­nia z Great Cen­tral Street.

No szyb­ciej, no już.

Stoję za siwo­włosą parą po sie­dem­dzie­siątce. Roz­po­znaję tych dwoje z pociągu – męż­czy­zna jest w mary­narce i kra­wa­cie, kobieta ma na sobie sukienkę i ele­ganc­kie buty. Wystro­ili się na wyprawę do Lon­dynu, może do teatru. Kobieta odwraca się i dopiero teraz mnie zauważa. Roz­po­ga­dza się na widok Mii.

– Och, jaka śliczna. – Ści­ska stópkę Mii w różo­wym buciku. – Prawda, że jesteś prze­śliczna?

Mia uśmie­cha się do niej, wyba­łu­sza­jąc oczka.

– Mike, prze­puść tę panią.

– Pro­szę? – odzywa się mąż. – Och. Tak, oczy­wi­ście.

Prze­suwa się i gestem wska­zuje, bym sta­nęła przed nimi.

– Dzię­kuję.

Pod­jeż­dża tak­sówka, siwy pan otwiera drzwi, żebym mogła wgra­mo­lić się do środka. Zatrza­skuję je i jesz­cze raz zer­kam na wyj­ście z dworca. Wciąż ani śladu cudaka z peronu.

– Dzień dobry – mówię do kie­rowcy. – Gdzie znaj­duje się naj­bliż­szy komi­sa­riat poli­cji?

– O który pani cho­dzi?

– A który jest naj­bli­żej?

Kie­rowca, przy­sa­dzi­sty gość po czter­dzie­stce, wci­ska guzik i włą­cza licz­nik.

– Pew­nie West End Cen­tral. – Odwraca się nieco na fotelu, by na mnie spoj­rzeć, i zerka na Mię, potem znów patrzy na mnie. – Wszystko w porządku, złotko?

– Tak.

– Na pewno? Brzdą­cowi nic nie jest?

– Obie mamy się dobrze – odpo­wia­dam, zdej­muję ple­cak i mosz­czę się na sie­dze­niu. W tak­sówce pach­nie starą skórą i duszą­cym, wani­lio­wym odświe­ża­czem powie­trza. – Dzię­kuję, że pan pyta.

Stęka i wrzuca bieg. Zamek cen­tralny się zamyka, gdy auto włą­cza się do ruchu. Jecha­łam już w nie­zli­czo­nych czar­nych tak­sów­kach, lecz ni­gdy nie towa­rzy­szyło mi nie­mowlę. Nie wiem, jak zapiąć pas, by chro­nił i mnie, i Mię, więc go zosta­wiam i ota­czam drobną główkę dziecka prawą dło­nią. Kie­rowca jedzie szybko, śmiga mię­dzy dziu­rami w sznu­rach samo­cho­dów. Wola­ła­bym, żeby zwol­nił.

Gdy tak­sówka kie­ruje się w stronę Mary­le­bone Road, dwa razy wyglą­dam przez okno auta, wypa­tru­jąc sygna­łów, że ten męż­czy­zna wciąż za mną podąża. Nie widzę ani jego, ani innej czar­nej tak­sówki, którą mógłby jechać. Prze­kła­dam Mię na lewą stronę, by dać pra­wej odpo­cząć, i tro­chę się roz­luź­niam. Roz­sia­dam się na wytar­tym tyl­nym sie­dze­niu i patrzę na sklepy i biura, które mijamy po obu stro­nach. Dopiero teraz dociera do mnie, w jak sur­re­ali­stycz­nej sytu­acji się zna­la­złam: jest wto­rek po połu­dniu, ja sie­dzę w tak­sówce, trzy­mam dziecko nie­zna­jo­mej i jadę na komendę poli­cji. Jesz­cze czter­dzie­ści minut temu nie zna­łam tej dziew­czynki, tej maleń­kiej osoby, a teraz – i jesz­cze przez co naj­mniej kilka minut – Mia cał­ko­wi­cie i w stu pro­cen­tach zależy ode mnie, jak nikt ni­gdy dotych­czas. Jej życie dosłow­nie spo­czywa w moich rękach… to cudowne, taka radość – to jest prze­ra­ża­jące, a zara­zem sta­nowi naj­więk­szy na świe­cie przy­wi­lej.

W podobny spo­sób wyobra­ża­łam sobie, jak to będzie, gdy zajdę w ciążę i będzie ją widać – ludzie otwie­rają drzwi, a nawet ustę­pują mi miej­sca w metrze. Żadna z moich ciąż nie prze­trwała pierw­szego try­me­stru. „Bez­płod­ność z nie­zna­nych przy­czyn”, jak nazywa to spe­cja­li­sta. Skró­towe okre­śle­nie sytu­acji, gdy wyko­nali wszyst­kie testy, wypró­bo­wali wszel­kie tera­pie, a wciąż nie potra­fią podać powodu.

Może już ni­gdy nie będę bli­żej macie­rzyń­stwa niż dzi­siaj.

Naj­le­piej nie roz­trzą­sać tego zbyt długo.

Gdy prze­je­cha­li­śmy pół mili w korku ury­wa­nym ryt­mem, kie­ru­jąc się po Edgware Road, tętno mi zwol­niło nie­mal do nor­mal­nego poziomu i adre­na­lina zaczęła spa­dać. Myślę chwilę o Kath­ryn, roz­wa­żam, co powie­działa w pociągu. W liściku pro­siła, żeby nie kon­tak­to­wać się z poli­cją. Nie, wła­ści­wie to nie. Pisała, żeby nie ufać poli­cji. Ale to prze­cież nie ma sensu. Skoro ucieka od niego, swo­jego part­nera prze­mo­cowca, dla­czego unika zaan­ga­żo­wa­nia w sprawę poli­cji? Wyj­muję wymiętą kartkę z torebki.

Pro­szę, chroń Mię.

Nie ufaj poli­cji.

Nikomu nie ufaj.

Chyba że jej part­ner jest funk­cjo­na­riu­szem poli­cji. Może o to cho­dziło Kath­ryn? Ten, który w kółko dzwo­nił, czy ten typ z pociągu? Może jeden z nich to były mąż, a drugi – obecny part­ner. A może to dwóch eks. Kath­ryn to atrak­cyjna kobieta. Ale nawet jeśli jeden z nich jest poli­cjan­tem, nie przy­cho­dzi mi do głowy nic innego, co mogła­bym zro­bić. Nie mogę prze­cież po pro­stu wziąć Mii do domu. Nawet na jedną noc ani na jedno popo­łu­dnie, choćby po to, by upew­nić się, że jest bez­pieczna, tylko po to…

Nie. Nie zro­bię tego, choć­bym nie wia­domo jak chciała.

Muszę obmy­ślić, co powie­dzieć poli­cji, jak to ująć. Przed­sta­wić prawdę – to wystar­czy. Tyle mogę. Nie ma potrzeby nic doda­wać ani prze­ina­czać. Wejdę do komendy poli­cji West End Cen­tral, podejdę do recep­cji i znajdę kogoś na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku, a następ­nie dokład­nie opo­wiem, co zaszło.

„Wsia­dłam w Ayles­bury. Wra­ca­łam do domu z kli­niki płod­no­ści w Stoke Man­de­ville. Nieco póź­niej dosia­dła się Kath­ryn. Nie jestem pewna, czy wła­śnie tam wsia­dła do pociągu. Ale wyszła z prze­działu w Seer Green i zosta­wiła dziecko ze mną. Zorien­to­wa­łam się, że wysia­dła, dopiero gdy pociąg odjeż­dżał ze sta­cji. Póź­niej w tor­bie dla dziecka zna­la­złam ten liścik. Dla­czego od razu kogoś nie wezwa­łam? Nie wyda­wało mi się, że to sytu­acja awa­ryjna. Chcia­łam poroz­ma­wiać z poli­cjan­tami w Mary­le­bone, ale ich prze­kie­ro­wano, więc uzna­łam, że naj­le­piej będzie, jeśli zabiorę małą do naj­bliż­szej komendy”.

Koły­szę małą i popra­wiam jej kur­teczkę. Mia się wierci i pręży. Smo­czek wypada na pod­łogę w tak­sówce. Pod­no­szę go, jest brudny. Widy­wa­łam, jak w takiej sytu­acji reaguje Tara – wkłada sobie smo­czek do ust, ssie szybko, by go „wyczy­ścić”, i oddaje dziecku – ale nie­spe­cjal­nie mi odpo­wiada to roz­wią­za­nie, bo domy­ślam się, co znaj­duje się na pod­ło­dze w tak­sówce. Wrzu­cam go do bocz­nej kie­szeni torebki i bujam Mię z nadzieją, że to kojący ruch.

– Ciii, już dobrze – pró­buję ją uspo­koić. – Nie­długo wró­cisz do mamy. Ciii.

Wszystko opo­wiem poli­cji, pod­pi­szę doku­menty i prze­każę im Mię. Wła­śnie tak postą­pię.

Spo­glą­dam na jej małą buzię. Mia­rowy ruch tak­sówki koły­sze ją łagod­nie na różne strony. Czy jesz­cze kie­dyś ją zoba­czę? Czy będę ją trzy­mać na rękach w ten spo­sób – jak matka? Pew­nie nie. Na myśl o tym czuję ucisk w gar­dle.

Dziecko zaczyna pła­kać i maru­dzić, a w miej­sce uśmie­chu poja­wiają się rumie­niec i gry­mas. Otwie­ram ple­cak obok niej i grze­bię w nim, aż w końcu namie­rzam paczkę smocz­ków, wyj­muję jeden i wsa­dzam Mii do ust. Wypluwa go nie­mal od razu – tym razem łapię go w locie. Mia pła­cze coraz gło­śniej i piskli­wiej.

Bujam ją czule na rękach, prze­kła­dam na ramię i masuję jej plecki.

– Co się dzieje, Mio?

Dziecko pła­cze prze­raź­li­wie, gniewny ryk wypeł­nia tylne sie­dze­nie tak­sówki. Kątem oka dostrze­gam, że kie­rowca obser­wuje mnie we wstecz­nym lusterku. Czy uważa mnie za kiep­ską matkę, która nie potrafi sobie pora­dzić? Pod­no­szę Mię, obra­cam nieco jej sza­mo­czące się ciałko i wącham śpioszki. Uprana bawełna i leciutki zapach kremu. Woń nie wska­zuje, że trzeba ją prze­wi­nąć.

– Czego sobie życzysz, Mio? Już nie­długo będziemy na miej­scu, za chwilkę.

Znów podaję jej smo­czek i na moment się wyci­sza, ssąc zażar­cie, po chwili jed­nak otwiera usta i krzy­czy, wyplu­wa­jąc smo­czek. Kręcę głową, uci­szam ją łagod­nym gło­sem i złosz­czę się na sie­bie. Zawsze sądzi­łam, że będzie mnie stać na wię­cej. Że lepiej będę się orien­to­wać, w czym rzecz. Teraz czuję się jak na egza­mi­nie, do któ­rego się nie uczy­łam, albo na roz­mo­wie o pracę, o któ­rej nie mam poję­cia. Ale nie jestem prze­cież kom­pletną nowi­cjuszką. Spę­dzi­łam z dziećmi Tary sporo czasu i domy­ślę się, o co cho­dzi. Gła­dzę aksa­mitny poli­czek Mii opuszką palca, a dziew­czynka obraca buzię w jego stronę, szuka go. Jej usta ukła­dają się w roz­pacz­liwe małe kółeczko.

No tak. Przy­po­mi­nam sobie drugą odręczną notatkę, którą zna­la­złam w ple­caku. Patrzę na zega­rek – docho­dzi trze­cia po połu­dniu. Lustruję wzro­kiem ulicę, znów oglą­dam się za sie­bie, ale nikogo nie widzę. Żadna tak­sówka nie jedzie za nami z dworca.

Dam radę. Mia musi być bez­pieczna, ale trzeba ją także nakar­mić. Dobrze się zaopie­ko­wać.

Krzyki się wzma­gają, a ona popada w amok – zawo­dzi prze­szy­wa­jąco, aż każdy mię­sień w moim ciele się spina. Po pra­wej stro­nie zauwa­żam Caffè Nero i pochy­lam się w stronę kie­rowcy.

– Czy mógłby pan, pro­szę, wysa­dzić nas jed­nak już tutaj? – odzy­wam się przez otwór w pla­sti­ko­wej prze­gro­dzie mię­dzy mną a przed­nimi sie­dze­niami.

Dobrze wiem, że nie powin­ni­śmy się zatrzy­my­wać. Już i tak prze­cią­gnę­łam to ponad miarę. Nie­za­leż­nie od tego, czy dziecko wrzesz­czy, czy nie, powin­nam udać się na komendę i prze­ka­zać Mię w ręce władz, kogoś w mun­du­rze, pomocy spo­łecz­nej, jakiejś ano­ni­mo­wej pod­jed­no­stce miej­sco­wej rady. Ale dziew­czynka, którą trzy­mam w ramio­nach, jest głodna. Nakar­mię ją – jeden, jedyny raz – a potem ją oddam. Nie pro­szę chyba o zbyt wiele. Będę dla niej matką tylko troszkę dłu­żej.

Zale­d­wie kilka minut. Tylko tyle.

Rozdział 6

6

Tak­sów­karz włą­cza kie­run­kow­skaz i zjeż­dża na pobo­cze.

– Na pewno chce pani tu wysiąść? – pyta. – Do psiarni jest jesz­cze kawa­łek.

– Tu będzie dobrze, dzię­kuję.

Odwraca się lekko w moją stronę na fotelu.

– Pomóc z baga­żami, złotko?

– Nie trzeba – odpo­wia­dam i nie­zdar­nie otwie­ram drzwi, popy­cha­jąc je lewą stopą. – Dam radę, dzię­kuję.

Płacę mu i wysia­dam na chod­nik ostroż­nie, by nie stra­cić rów­no­wagi pod cię­ża­rem dziecka i ple­caka.

Na szczę­ście w kawiarni nie ma zbyt dużego ruchu. Znaj­duję sto­lik przy ścia­nie w głębi pomiesz­cze­nia, obok smu­kłej blon­dynki z kędzie­rza­wym chłop­czy­kiem, na oko trzy­let­nim. Chło­piec bawi się jej tele­fo­nem, a ona sączy dużą kawę z bitą śmie­taną. Mia na­dal maru­dzi i się wierci, macha­jąc drob­nymi koń­czy­nami ze zło­ścią. Pod­cho­dzę do sto­lika, zdej­muję ple­cak, wyj­muję tele­fon i wysy­łam do Tary szyb­kiego ese­mesa.

Pyta­nie od czapy: jak długo w kawiarni odgrzewa się w mikro­fa­lówce butelkę z 200 ml mleka z proszku? X

Wyobra­żam sobie, jak moja przy­ja­ciółka sie­dzi w domu z dwoma młod­szymi synami i pew­nie zbiera się do krót­kiej jazdy do szkoły po naj­star­szego. Zawsze ma tele­fon pod ręką – jak mawia, dzięki temu „mózg się jej jesz­cze cał­kiem od tych dzieci nie zla­so­wał” – i zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem odpi­suje nie­mal natych­miast: wpa­dają mi jeden po dru­gim trzy ese­mesy.

??? :0

Uhm…

Wszystko w porządku? X

Ścią­gam brwi, patrząc na ekran, i odpi­suję naprędce.

Naj­lep­szym. Zrób to dla mnie i po pro­stu powiedz.

Wygłod­niałe okrzyki Mii roz­le­gają się coraz czę­ściej, a jej buzię wykrzy­wia gry­mas znie­cier­pli­wie­nia. Gapię się w tele­fon i zakli­nam przy­ja­ciółkę, by szybko odpi­sała, a jed­no­cze­śnie cho­dzę w kółko i huś­tam Mię na ramie­niu. W końcu tele­fon pika – przy­szła następna wia­do­mość.

W kawiarni nie pod­grzeją, bo się boją, że dziecko się popa­rzy, a ty ich podasz do sądu. Poproś o kubek gorą­cej wody i trzy­maj w nim butelkę, aż się mleko zagrzeje. X

Kilka sekund póź­niej kolejna wia­do­mość.

Co się dzieje? X

Odpi­suję jedną ręką, uci­sza­jąc nie­mowlę.

Dzięki. Kole­żanka pyta.

Odkła­dam tele­fon na stół, a on brzę­czy nie­mal natych­miast i jesz­cze raz. Igno­ruję to, wyj­muję pro­fi­lo­waną butelkę z mle­kiem w proszku z bocz­nej kie­szeni ple­caka i potrzą­sam nią.

Pięć minut póź­niej sia­dam przy sto­liku z butelką w kubku paru­ją­cej wody. Pod­cho­dzi do mnie bari­sta z her­batą. Huś­tam Mię deli­kat­nie, żeby wszy­scy nie ogłu­chli od jej krzy­ków. Wycią­gam z ple­caka muśli­nową pie­luszkę, ponow­nie wstrzą­sam butelką i wyci­skam sobie na nad­gar­stek parę kro­pel, by spraw­dzić tem­pe­ra­turę. Mleko jest cie­płe, ale nie za gorące. Gdy Mia wcze­pia się w butelkę, ulga przy­cho­dzi od razu. Sły­szę w gło­wie słowa Tary: „Trzy­maj butlę pod kątem, żeby w smoczku nie było powie­trza, tylko samo mleko”. Kar­mi­łam cza­sami moich chrze­śnia­ków, ale jest ina­czej, gdy matka nie znaj­duje się za ścianą i gdy nie ma nikogo, komu można by prze­ka­zać dziecko.

Mia zaczyna ssać mleko łap­czy­wymi hau­stami. Roz­luź­nia się na całym ciele i uspo­kaja pod wpły­wem roz­ko­szy jedze­nia. Sku­pia na mojej twa­rzy prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu, jak gdy­bym była jedyną osobę na całym świe­cie.

Gdy mała pije, obrzu­cam spoj­rze­niem innych kawia­rzy zgro­ma­dzo­nych w knajpce po połu­dniu. Jest tu tylko kil­koro klien­tów. Pan po czter­dzie­stce o kulach, z lewą nogą w gip­sie po kolano. Pani odziana w jaskra­wo­żółtą lycrę przy ladzie, która przy­gląda się cia­stom i wypie­kom umiesz­czo­nym w gablotce. W kącie dwóch budow­lań­ców łapie oddech nad fili­żanką her­baty. Pan po sześć­dzie­siątce oto­czony gaze­tami, zasty­gły z dłu­go­pi­sem nad krzy­żówką.

Spo­koj­nie. Bez­piecz­nie. Nie ma poli­cji, chu­li­ga­nów, dzi­wa­ków z pociągu. Lewa ręka mnie boli od trzy­ma­nia Mii, ale to przy­jemna dole­gli­wość.

Dzwoni mój tele­fon – wibruje na stole, a dzwo­nek roz­lega się gło­śno w cichej kawiarni. Na ekra­nie wyświe­tla się twarz Tary, ale z dziec­kiem wtu­lo­nym w łokieć i butelką w dru­giej ręce nie dam rady ode­brać. Igno­ruję komórkę, aż w końcu dzwo­nek rap­tow­nie się urywa.

Uśmie­cham się do Mii, która pra­co­wi­cie ssie butelkę mleka z proszku. Połowę już wypiła. Wiem, że musi jej się odbić, ale mam jej w tym pomóc teraz czy kiedy butla będzie pusta? Nie jestem pewna. Cią­gnę lekko za butelkę i smo­czek wysuwa się z buzi Mii. Jej usta nie­ru­cho­mieją w kształ­cie kółeczka z zasko­cze­nia. Blon­dynka z sąsied­niego sto­lika pochyla się w moim kie­runku i coś mi podaje.

– Pro­szę – mówi i wyciąga w moją stronę miękki, biały kawa­łek muślinu. – Spa­dło ci.

– Dzięki – odpo­wia­dam, strze­puję pie­luszkę i ukła­dam ją sobie na ramie­niu gotowa na mleko, które może się ulać. – Ode­tchnij sobie tro­szeczkę – zwra­cam się do Mii łagod­nie i odsta­wiam butelkę na sto­lik. – A potem jesz­cze się napi­jesz.

Ale Mia ina­czej to sobie umy­śliła. Posęp­nieje, krzywi się z roz­cza­ro­wa­niem, strzela oczami na lewo i prawo w poszu­ki­wa­niu butelki, która dopiero co tutaj była. Doby­wają się z niej krót­kie, prze­szy­wa­jące, roz­pacz­liwe piski, a co jeden, to gło­śniej­szy.

– Dobrze – odpo­wia­dam z uśmie­chem. – Może nie masz ochoty na chwilę wytchnie­nia.

Pod­no­szę butelkę i Mia natych­miast się do niej przy­sysa. Tyle razy wyobra­ża­łam sobie, że robię tak z wła­snym dziec­kiem. Tylko tyle. Nie ma w tym nic skom­pli­ko­wa­nego ani nazna­czo­nego chci­wo­ścią. Naj­prost­sze, co może być, więź mię­dzy matką a dziec­kiem, która się two­rzy i wzmac­nia, choć już jest tak silna, że na myśl o rezy­gna­cji z Mii serce mi pęka.

Poza tym daję radę. W ciągu minio­nych lat roz­cza­ro­wań i bez­sen­nych nocy nie­mal wmó­wi­łam sobie, że na to nie zasłu­guję, że cze­goś mi bra­kuje, że ist­nieje jakaś inna przy­czyna, dla któ­rej nie mogę począć dziecka. Jakaś pokrętna logika, że nie oka­za­ła­bym się wystar­cza­jąco dobrą matką. Ale daję radę z Mią, potra­fię nakar­mić dziecko, zapew­nić jej byt, opie­ko­wać się nią. Wyrów­nuję muśli­nową pie­luszkę na ramie­niu i pod­no­szę małą, by usta­wić ją pio­nowo, a jej pod­bró­dek spo­czął na moim ramie­niu. Masuję jej plecki okręż­nymi ruchami. Przez chwilę nic się nie dzieje i zasta­na­wiam się, czy popraw­nie to robię. Potem Mia beka gło­śno, raz i drugi – odgłos w kawiarni roz­lega się tak prze­szy­wa­jąco, że ogar­nia mnie zdzi­wie­nie: że też z tak małego ciałka może się dobyć tak dono­śny dźwięk.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki