Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ellen, poproszona o pomoc, zgadza się na kilka chwil potrzymać dziecko, aby jego matka mogła wykonać pilny telefon. Mijają jednak kolejne minuty, a kobieta nie wraca. Pociąg wjeżdża na stację, a Ellen widzi tę samą kobietę spieszącą w dół peronu… Gdy ma zamiar podnieść alarm, oszołomiona odkrywa wśród rzeczy dziewczynki kartkę: Błagam, chroń ją. Nie ufaj policji. Nie ufaj nikomu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Wtorek
1
Biało-czarno-szary kształt.
Krzywizna kręgosłupa, czoło, mały zadarty nos, idealne stópki z podwiniętymi paluszkami. Kształt, w którym kryje się zapowiedź nowego życia.
Wpatruję się w niewyraźny obraz. Kciuk znieruchomiał na ekranie, z emocji ściska mnie w gardle. Euforyczny podpis kobiety, której nigdy nie spotkałam, pełen optymizmu, radości i podniecenia perspektywą przyszłego macierzyństwa.
No więc… Richard i ja mamy nowinę! Junior się rozgościł i jest w drodze. Cudownie jest móc wszystkim o tym powiedzieć! Co za emocje!!! #usg #12tydzien #instamama #instadzidzi #kofciam
Świadomość zgniata mi żołądek. Ona urodzi dziecko mojego byłego męża. Richard nareszcie zdobędzie to, czego chciał, czego oboje pragnęliśmy, łaknęliśmy najbardziej na świecie.
Tracę oddech, kręci mi się w głowie, jakbym oberwała kopniaka w pierś. W ciągu kilku godzin już drugi raz doznaję wstrząsu. Najpierw wiadomości, które przyszły o poranku, a teraz jeszcze to.
Kładę telefon ekranem do blatu i walczę z bólem, tęsknotą, pragnieniem. Patrzę przez okno pociągu, za którym rozmywają się pola i żywopłoty wiejskiego krajobrazu Buckinghamshire. Plony zebrano, łodygi przycięto tuż przy ziemi, przeorana ziemia ma brązową barwę, w szare jesienne niebo wzbijają się smużki dymu z ogniska w oddali. Pociąg kołysze się i podryguje łagodnie, wibracje przenikają przez płaskie podeszwy moich butów. Jadę z powrotem do Londynu, do mojego nowo wybudowanego domku, do…
Właściwie do czego? Do pustego budynku, który będzie dokładnie taki sam jak rano, gdy wychodziłam. Cichy i zimny. Część szaf dopiero co opróżniona, połowy książek i płyt DVD od niedawna nie ma, zniknęły też plakaty w ramach i wielki fotel, który stał w kącie. Richard dał mi przynajmniej większość mebli, to już coś. I wszystkie nasze albumy ze zdjęciami – widocznie przeszłość woli zostawić za sobą. Ale ja – nie wiedzieć czemu – nie potrafię tego zrobić. Utknęłam tu, we własnej przeszłości, i nie umiem się od niej oderwać. Jestem więźniarką własnej biologii. Może rzeczywiście mój czas minął. I tyle.
Rozsiadam się w fotelu pokrytym niebieskim, cętkowanym obiciem wytartym przez lata na gładko i staram się skoncentrować na szumie pociągu i paplaninie dobiegającej zza moich pleców – ktoś nie może skończyć rozmowy telefonicznej. Na końcu wagonu kibice rozochoceni wypitym alkoholem śpiewają głośno.
Środkiem przechodzi powoli młoda kobieta – rozgląda się po siedzeniach, trzymając na ramieniu ubrane na różowo niemowlę. Odwracam się, by uniknąć kontaktu wzrokowego, i znów wyglądam przez okno, modląc się w duchu, by znalazła sobie inne miejsce. Wokół same małe dzieci. Jadę wczesnym popołudniem, nie ma jeszcze dojeżdżających do pracy, w głębi tego wagonu albo w następnym jest mnóstwo wolnych siedzeń. „Proszę, znajdź sobie jakieś inne miejsce, żebym nie musiała patrzeć na twoje dziecko całą drogę do Londynu”. Wyczuwam, że kobieta przechodzi pomału wzdłuż wagonu, i wzdycham z ulgą oraz poczuciem winy.
Rozciąga się przede mną perspektywa pustej, niczym niezapełnionej reszty dnia. Tygodnia. Praca. Dojazdy. Dom. Parę lampek wina, kieliszków wódki. Naciągam kołdrę na głowę, żeby o niczym nie myśleć. Śpię sama w wielkim małżeńskim łożu. Przyszły tydzień, miesiąc, rok. Cały czas to samo. Ciągłe poszukiwania powodu, by żyć dalej, poza bezrozumnym nakazem trwania. Iść dalej. Iść dalej. Iść dalej… Czuję się pusta, wypruta, wydrążona przez głód, którego nigdy nic nie zaspokoi. Jak można tak długo pielęgnować nadzieję, modlić się zażarcie i w końcu wylądować z niczym?
Głupia byłam.
– Przepraszam – odzywa się damski głos. – Czy to miejsce jest wolne?
Młoda matka wróciła i stoi przy czterech miejscach, gdzie siedzę sama.
– Tak – odpowiadam. – Nie ma tu nikogo.
– Dzięki. – Rzuca plecak na fotel przy oknie i ostrożnie siada naprzeciwko. Ma dwadzieścia parę lat, jest ubrana w rudawą kurtkę i niebieskie dżinsy, blond włosy opadają jej na ramiona. Ładna, wręcz piękna – młode matki zawsze takie mi się wydają. Kiwa dłonią w stronę przeciwnego krańca wagonu, gdzie kibice nadal wykrzykują piosenki. – Musiałam się przesiąść dalej od tych chłopaków. Krąży tam jack daniels.
Porusza się uważnie, tak by nie zaniepokoić dziecka, które trzyma na rękach – maleństwa w różowym sweterku i różowych bucikach z małymi tęczami. Spod różowej kokardy na głowie wystają kosmyki blond włosów. Oczy okolone długimi rzęsami ma błękitne jak ocean na idealnie białym tle, nad nimi ledwie widoczne jasne brwi. Wbija we mnie wzrok, na pucołowatej twarzy malucha natychmiast wykwita szeroki uśmiech – nieomal wypada mu różowy smoczek – ukazujący wszystkie dziąsła, z dołeczkami w policzkach, który rozjaśnia całą buzię. Wbrew sobie, wbrew wszystkiemu, czuję, jak odwzajemniam uśmiech, ale minęło już tyle czasu, że ten gest jawi się jako dziwny, wręcz nienaturalny.
– Jest przepiękna – stwierdzam. Tak się mówi do świeżo upieczonej matki, tak się uprzejmie reaguje, gdy poznaje się jej dziecko. Owszem, wszystkie niemowlęta na swój sposób są piękne, zwłaszcza w oczach własnych rodziców. Ale ta mała tutaj jest nieznośnie, nieprawdopodobnie śliczna.
– Lubi cię – mówi młoda matka, uśmiechając się nieśmiało.
– Dużo się uśmiecha – zauważam. Nie potrafię oderwać oczu od dziecka. – Przesłodka.
Dzwoni telefon leżący obok kobiety na sąsiednim siedzeniu. Zerka na ekran i wycisza dzwonek.
– W jakim wieku są twoje dzieci? – pyta.
Uśmiech na mojej twarzy przygasa. Nieważne, ile razy pytają mnie o moją rodzinę, nigdy nie udaje mi się całkiem prawidłowo odpowiedzieć. Zawsze wychodzi tak, jakbym przepraszała albo się usprawiedliwiała.
– Ja i mój mąż… były mąż… nie mogliśmy… – Odrywam wzrok od dziecka w jej ramionach. – Chcieliśmy mieć dzieci, ale się nam nie udało.
– Och. – Dziewczyna rumieni się lekko. – Przepraszam. Nie chciałam…
– Nie szkodzi. Naprawdę. Jestem matką chrzestną dzieci mojej przyjaciółki Tary. Ma trzech chłopców.
– Ta mała jeszcze nie ma matki chrzestnej.
– Jak się nazywa?
– Mia. Dzisiaj kończy trzy miesiące i tydzień. A ja jestem Kathryn – dodaje ze speszonym uśmiechem. – Miło mi.
Telefon znowu dzwoni, a ona wycisza go, nie odbierając. Przyglądam się jej uważnie. Jest młoda jak na matkę, ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat, czyli jest prawie o połowę młodsza ode mnie. Uświadamiam sobie ze znajomym smutkiem, że mogłabym być jej matką. Nie nosi obrączki, a w przekłutych w dwóch miejscach uszach – na dole i na górze – ma bezpretensjonalne sztyfty. Sprawia wrażenie, jakby lepiej się czuła w klubie niż podczas opieki nad dzieckiem.
Ale dostrzegam w niej coś więcej – nurt niepokoju, który dziewczyna skrywa tuż pod powierzchnią.
Jej komórka brzęczy, sygnalizując notyfikację, a gdy młoda kobieta sięga po nią dłonią, rękaw kurtki podjeżdża do góry i odsłania fioletowo-czarną skórę nad nadgarstkiem, szereg paskudnych siniaków ciągnących się w stronę łokcia.
Zauważyła, że patrzę, i prędko poprawia rękaw. Uśmiecham się do niej ze współczuciem.
– Nazywam się Ellen – mówię. Ściszam głos i dodaję: – Czy wszystko… w porządku?
– Tak. – Zakłada luźne pasmo blond włosów za ucho. – W sumie czy mogłabyś jej chwileczkę popilnować, dopóki się nie ogarnę?
„Tak. Nie. Bardzo chciałabym ją wziąć na ręce. Nad życie. Proszę, nie proś mnie o to”.
– Oczywiście – odpowiadam i pochylam się do przodu na siedzeniu.
Kathryn podnosi się, pochylając się nad dzielącym nas szarym plastikowym stolikiem, i podaje mi dziecko. Początkowo czuję się nieswojo i przez moment wydaje mi się, że upuszczę dziewczynkę albo mi się ona wyrwie, ale Mia jest najwyraźniej gotowa umościć się i wtulić w zgięcie mojego łokcia. Nie jest ciężka – to tylko ciepła, konkretna obecność w moich ramionach, cudownie i radośnie żywa. Spogląda na mnie wielkimi, błękitnymi oczyma, a jej wargi znów układają się w uśmiech. „Niemowlęta uwielbiają twarze” – tak twierdzono we wszystkich książkach. Instynktownie reagują na kontakt wzrokowy i uśmiechy, rejestrując spojrzeniem tę pierwotną odległość między matką a dzieckiem. Tę odległość, która obecnie nas dzieli. Jak mogę odczuwać stratę czegoś, czego nigdy nie miałam i prawdopodobnie nigdy mieć nie będę?
– Masz talent – stwierdza Kathryn i natychmiast zasłania usta dłonią. – Przepraszam, nie chciałam… Głupio palnęłam.
Kręcę głową, nie mogąc oderwać oczu od dziecka.
– Nie ma za co przepraszać.
Mia wyciąga rękę, leciutkim dotykiem paluszków muskając mój policzek, a ja czuję na skórze drobne punkciki ciepła. Głuży z zachwytem, gdy pochylam się w jej stronę i pozwalam jej palcami dotykać mojej brody i policzków. Wyciągam prawą dłoń, a Mia zaciska palce na moim palcu wskazującym – maleńki uchwyt delikatny jak piórko. Ma maciupkie, przecudowne paznokcie. Daję całuska w opuszki jej palców, a ona chichocze żywiołowo i robi mi się ciepło na sercu.
– Miło cię poznać, Mio. – Uśmiecham się do niej. – Nazywam się Ellen.
Kathryn kładzie biały plecak na swoich kolanach i ze skupieniem przetrząsa jego zawartość, przenosząc spakowane do niego butelki i pieluszki. W dłoni trzyma długopis. Gdy zasuwa zamek, jej iPhone znów zaczyna dzwonić i wibrować na plastikowym blacie. Na ekranie wyświetla się twarz mężczyzny około trzydziestki o ciemnorudych włosach, z lekkim zarostem i guzkiem na nosie, który wygląda, jakby kiedyś był złamany. Pod zdjęciem widnieje imię „Dominic”.
– Chyba bardzo chce się z tobą skontaktować – zauważam.
– Lepiej odbiorę. – Kiwa głową z roztargnieniem i zerka na wyświetlacz. – Dasz sobie radę z Mią, gdy ja będę rozmawiać? To… pilne.
– Pewnie. Śmiało, poradzimy sobie przez chwilkę.
– Będę tuż obok. – Kiwa dłonią przez ramię w głąb wagonu. – Zaraz wrócę.
Podnoszę wzrok i mogłabym przysiąc, że widzę błyszczące w jej oczach łzy.
– Kathryn, na pewno nic ci nie jest?
– Nie, nic – odpowiada i wstaje z fotela. – Dziękuję. To nie potrwa długo.
Wyciąga rękę i muska opuszkami palców czubek głowy dziecka, jak gdyby nie chciała go zostawiać ani na chwilę. Potem idzie z telefonem na koniec przedziału, przyciskając do ucha komórkę.
Mia patrzy na mnie i ziewa, przymykając na moment niebieskie oczy. Kołyszę ją delikatnie, czując na ramieniu jej cudowny ciężar. Na moje usta wraca nieznajomy uśmiech. Serce wzbiera mi w piersi – napływ emocji jest potężny jak najsilniejszy narkotyk. Nie czułam podobnego zalewu uczuć od tak dawna, że zastanawiałam się, czy jeszcze jestem do nich zdolna.
Pozwalam sobie fantazjować – przez krótką chwilę – jak to by było, gdyby ta maleńka należała do mnie. Gdybym wracała ze szpitala z dzieckiem w ramionach, a nie z diagnozą jeszcze bardziej ponurą niż poprzednim razem. I wreszcie mogła wykorzystać ten pokoik zgodnie z jego planowanym przeznaczeniem: jako pokój dziecięcy. By nie był cichym, pustym kątem w domu pogrążonym w marazmie jak kapliczka ku czci niespełnionego życia i czegoś, co nigdy nie nastąpi. Wyobrażałam to sobie od tak dawna, marzyłam o tym, o nocnym karmieniu, przytulaskach, maleńkich paluszkach, spacerach w parku, pierwszych słowach, bajkach na dobranoc. O tych wszystkich drobiazgach, nad którymi rodzice się nie zastanawiają. Pochylam się w stronę czoła Mii i wdycham ten nieokreślony, łagodny, słodkawy zapach czystej, gładkiej skóry, talku i nowego życia. Zastanawiam się, czy Kathryn wie, jakie ma szczęście.
Pęd wagonów się zmienia, pociąg wytraca prędkość i zaczyna wjeżdżać na następną stację, ostatnią przed Marylebone. Otwartą przestrzeń zastąpiły wsie, tętniące życiem miasteczka i drogi, kościelne iglice i zaadaptowane stodoły – kraina dojeżdżających na wlocie do północno-zachodniego Londynu. Zerkam, czy Kathryn już wraca, ale ona nadal znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku w korytarzu łączącym dwa wagony. Jak długo jej nie ma? Dwie minuty? Trzy?
Widać już następny przystanek. Seer Green & Jordans to nieduża wiejska stacja z dwoma peronami, kładką dla pieszych i małą, wykładaną boazerią poczekalnią. Kilka osób czeka na pociąg. Kathryn się nie pojawiła. Pociąg zatrzymuje się ze świstem i dygotem hamulców, słychać trzy długie sygnały, gdy rozsuwają się drzwi i kilku pasażerów wychodzi na peron. Wstaję ostrożnie z fotela i się rozglądam. Sprawdzam też drugi koniec wagonu na wypadek, gdyby jakimś cudem przemknęła obok mnie, gdy zajmowałam się Mią. Ale widzę tylko kibiców ubranych w identyczne bluzy w biało-czerwone pasy, z krótko obciętymi włosami i długimi nogami wystającymi na środek wagonu. Miejsca naprzeciwko mnie zajmuje drobny, czerwony mężczyzna w garniturze w prążki, któremu udało się rozłożyć swojego laptopa, gazetę i płaszcz na pięciu spośród sześciu siedzeń, a także na stoliku. Ani razu na mnie nie spojrzał.
– Przepraszam – zagaduję go. – Widział pan kobietę, która tu siedziała? Mijała pana przed chwilą?
Mężczyzna podnosi wzrok, krótko kręci głową z irytacją i wraca do laptopa. Mam właśnie wstać i przejść przez wagon, by jej poszukać, gdy kątem oka dostrzegam ruch. Tuż pod moim oknem ktoś przechodzi z pośpiechem. Blondynka w rudawej kurtce.
Kathryn jest już na peronie.
2
Mija chwila, nim pojmuję to, co widzę, i dociera do mnie, co podpowiadają mi oczy. Czy Kathryn poczuła się źle? Straciła orientację? Czy to jakiś dowcip? Może ktoś wziął jej kurtkę i wysiadł w niej z pociągu?
Nie.
To ona. Maszeruje po peronie z rękami zatkniętymi głęboko w kieszenie kurtki, blond włosy kołyszą się z boku na bok, głowę ma spuszczoną, jakby nie chciała nikomu patrzeć w oczy. Pochylam się, by zastukać w okno, gdy przechodzi. Szyba jest zimna w dotyku, poruszam się niezdarnie, bo z lewej strony trzymam dziecko.
– Hej! – krzyczę, wyczuwając, jak inni pasażerowie odwracają się w moją stronę. – Kathryn! Hej!
Podnosi głowę i nasze spojrzenia spotykają się na moment, który wystarcza, bym dostrzegła wyraz jej twarzy, zauważyła łzy na policzkach. Bezgłośnie wypowiada jedno słowo: „Wybacz”. Potem spuszcza wzrok i odchodzi pospiesznie w stronę bramek, ocierając łzy.
Chwilę później znika z pola widzenia.
Z głośników rozlega się mechaniczny kobiecy głos:
– Skład kończy bieg na stacji London Marylebone. Proszę uważać na zamykające się drzwi.
Kilkoro pasażerów się dosiadło, by przebyć ostatni odcinek trasy. Układają torby na półkach i rozglądają się w poszukiwaniu wolnych miejsc. Drzwi wagonu zamykają się z kategorycznym świstem. To nie tak miało być. To pomyłka, jakieś nieporozumienie. Miałam potrzymać Mię przez kilka minut, zaoferować Kathryn chwilę wytchnienia, a potem oddać jej dziecko. Nie wiem, jak się opiekować…
Ktoś coś do mnie mówi.
– Przepraszam, co takiego? – Odwracam się przodem do chudego mężczyzny w czarnej czapce, który stoi obok mojego fotela. – Może pan powtórzyć?
Kościstym palcem mężczyzna wskazuje siedzenie, które właśnie zwolniła Kathryn, zostawiając plecak, który leży obok fotela.
– Czy to miejsce jest wolne? – Blokuje przejście innym pasażerom, którzy próbują się przedostać w głąb wagonu, ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy.
– Musiała tylko zadzwonić – mówię. – Za chwilę wróci. Przykro mi.
Wpatruje się we mnie przez moment, a potem zadaje to samo pytanie rumianemu biznesmenowi siedzącemu po przeciwnej stronie przy stoliku. Ten niechętnie stęka na zgodę. Chudzielec siada, podwija długie nogi i wyjmuje z plecaka laptop.
Szum silników się wzmaga i pociąg znów zaczyna się poruszać. Najpierw toczy się powoli, przejeżdża wzdłuż peronu przy Seer Green, mija pomalowany na niebiesko stalowy płot oddzielający stację od znajdującego się za nim parkingu, gdzie skupiają się w rzędach pojazdy. Pasażerowie niosą torby i ściskają w dłoniach bilety, kierując się w stronę wyjścia ze stacji. Miga mi dwóch mężczyzn, którzy podają sobie dłonie, dwie kobiety w średnim wieku obejmujące się, pracownik techniczny w kamizelce odblaskowej, mężczyzna w parce, paru nastolatków wchodzących do budynku dworca, postać w pelerynie. Wyglądam przez okno, otumaniona z niedowierzania, jak gdyby pociąg miał się lada chwila zatrzymać, a sytuacja miała wrócić do normy, jeśli tylko odczekam kilka sekund. Czerwony na twarzy typ z przeciwnej strony alejki świdruje mnie wzrokiem z nieskrywaną irytacją, marszcząc brwi. Odwzajemniam jego spojrzenie, a on spuszcza oczy z powrotem na laptop.
Ostatni raz obrzucam peron wzrokiem. Może Kathryn miała się tutaj z kimś spotkać? Potem widok zasłaniają mi drzewa, a pociąg odjeżdża ze stacji i nabiera prędkości. Przez ułamek sekundy rozważam, czy nie wstać i nie pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa, nim zbytnio się oddalimy od dworca. Czy to rzeczywiście sytuacja awaryjna? Czy komuś coś zagraża? Co będzie najlepsze dla Mii?
Niemowlę kwili mi w ramionach.
– Ciii – mówię łagodnie i kołyszę ją delikatnie. – Przestraszyłam cię? Ciii, już dobrze.
Mia się uspokaja i wpatruje we mnie wielkimi, błękitnymi oczami. Serce mi wzbiera, gdy mruga leniwie i uśmiecha się lekko. Jestem osobą opanowaną, muszę zachować spokój dla dobra dziecka. W tej chwili Mia chyba niczego nie potrzebuje – nie płacze, że chce jeść albo by jej zmienić pieluchę, i nie pociera oczu sennie. Na razie chyba wystarczy jej, że trzymam ją na rękach.
Nikt inny w przedziale nie zorientował się, co się stało. Zostałam sama z dzieckiem nieznajomej. Gdzie jest jakiś strażnik lub konduktor? Powinnam poszukać kogoś z obsługi pociągu, poprosić, by skontaktował się przez radio z pracownikami poprzedniej stacji i kazał zatrzymać Kathryn. Kolejna stacja to ostatni przystanek – Marylebone – mogę poczekać tam z Mią, aż ona przyjedzie następnym pociągiem. Kursują co pół godziny, a ja nie mam tego dnia nic więcej w planach, nic nie wzywa mnie do domu. Mogłabym nawet zaproponować, że wrócę do Seer Green najbliższym pociągiem. Oddać córkę matce, wszystko naprawić.
Jest tylko jeden problem, niedająca spokoju wątpliwość. Zakładam, że Kathryn pragnie odzyskać swoje dziecko. Że chce, by je oddać. Że to wszystko to jakaś potworna pomyłka, chwilowy brak skupienia, coś, co mogłoby się przytrafić wyczerpanej młodej matce u kresu wytrzymałości. Może wołanie o pomoc. Depresja poporodowa?
Lecz przebieg wydarzeń zdawał się zamierzony. Wyliczony. Wręcz zaplanowany. Poza tym widziałam wyraz twarzy Kathryn, gdy odchodziła. To jedno spojrzenie, gdy szła prędko wzdłuż peronu.
Znałam ten wyraz twarzy, już go widywałam daleko stąd, wiele lat temu, w innym życiu.
Lęk.
O siebie czy o swoje dziecko? Strach przed tym, co właśnie zrobiła, czy co może zrobić?
Staram się rozszyfrować i zrozumieć fragmenty, które zebrałam w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Młoda matka jedzie sama. Na ramieniu ma sińce. Nieustannie dzwoni telefon. Kruchy, łzawy niepokój, który starała się zamaskować pozornym opanowaniem. Dziecko pozostawione z obcą osobą. Działanie wcale nie wydawało się przypadkowe – jakimś sposobem zrobiła to, by chronić córkę. A teraz to ja jestem za dziecko odpowiedzialna, przynajmniej na razie.
Jeżeli wrócę z Mią prosto do niej, niewykluczone, że narażę małą na ryzyko. Na kontakt z ojcem, który zafundował Kathryn sińce na ramieniu. Może pomoc społeczna zapewni jej bezpieczeństwo, a może Mia i jej matka skończą jako statystyka – dwie przypadkowe ofiary brutalnego despoty wyładowującego swoją furię na partnerce, która ośmieliła się go opuścić. Historia przygnębiająco znajoma, stara jak instytucja małżeństwa. Ale jaki mam wybór? Nie mogę przecież zabrać Mii do siebie, do mojego niedużego domku w South Greenford.
Zawieszam się na chwilę na tej myśli jak na zakazanym smaku wyczuwanym na języku.
Potem ją odrzucam. Mia ma matkę, jej miejsce jest przy niej.
Pociąg nabiera tempa, wjeżdżając w głąb północno-zachodniego Londynu. Mija ulice, sklepy, domy. Mój telefon wibruje – esemes. Przekładam Mię na jedno ramię i mocuję się z torebką, by go wydobyć.
Jak tam? Dobrze się czujesz? Xx
W ten sposób Tara pyta szyfrem: „Jak poszło dzisiaj rano u specjalisty? Chcesz o tym pogadać?”.
Odkładam telefon ekranem do dołu na stolik. Tara może poczekać. Podnoszę wzrok i widzę, że chudzielec siedzący po przeciwnej stronie wpatruje się we mnie. Gdy nawiązuję kontakt wzrokowy, spuszcza oczy z powrotem na swoją komórkę. Ma ciemne rękawiczki bez palców i trzyma telefon pod dziwnym kątem, niemal pionowo.
Czy on właśnie zrobił mi zdjęcie z dzieckiem? Czy sobie to uroiłam?
Wierci się, czując ciężar mojego spojrzenia, i odsuwa telefon ode mnie. Przed sobą ma otwarty laptop. Opuszki jego palców dziwnie wyglądają, skóra jest pomarszczona i blada. Czarna czapka podjechała mu nieco na czubek głowy i dopiero teraz zauważam, że mężczyzna w ogóle nie ma brwi, a skóra nad jego oczami jest uderzająco pusta i zaczerwieniona. W ogóle jest w nim coś cudacznego, jak gdyby znalazł się w obcym miejscu i nie do końca wiedział, jak się zachować.
Czuję, że zaciskam lewe ramię mocniej wokół drobnego ciałka Mii, przytulam ją. Odkąd zostałyśmy same, czuję, że spoczywa w moich ramionach jak delikatna porcelana – jak gdyby byle wstrząs czy drganie mogłyby uszkodzić jej idealną skórę i złamać małe kosteczki. Każdy nieznajomy zmienia się w potencjalne źródło zagrożenia.
Powinnam się rozluźnić. Przynajmniej w ciągu kolejnych dziesięciu minut nie wydarzy się nic, co ją skrzywdzi, nic się jej nie stanie. Będę się nią opiekować dopóty, dopóki nie dojedziemy do kolejnej stacji – końcowej – a potem znajdę osobę odpowiedzialną, przedstawiciela władz, wyjaśnię, co się stało, i dopilnuję, by Mia znalazła się w dobrych rękach. Postąpię właściwie.
Obracam telefon. Mogłabym zadzwonić na 101, poprosić o British Transport Police i zaangażować służbę ochrony kolei. Na pewno mają funkcjonariuszy w Marylebone albo nieopodal, na tyle blisko, by zareagować i oddać niemowlę matce. Ale znów zakładam, że Kathryn pragnie odzyskać dziecko. Może to rzeczywiście depresja poporodowa i martwiła się, że skrzywdzi córkę. Lepiej byłoby skontaktować się z policją osobiście.
Dotykam policzka dziewczynki koniuszkiem palca w nadziei, że to kojący gest.
– Co my z tobą poczniemy, maleńka?
Mia obdarza mnie kolejnym bezzębnym uśmiechem i chichocze cicho. W śmiechu niemowlęcia kryje się coś niewysłowionego: idealnego, czystego, radosnego. Dopiero nauczyła się tego ludzkiego zachowania, to wyraz szczęścia w pierwotnej postaci. Bez wątpienia to najpiękniejszy dźwięk na świecie.
Wygląda na to, że nie przejęła się zniknięciem matki albo go nie zauważyła. Może niebawem zacznie marudzić i płakać, kwilić, jak to małe dziecko, ale na razie jest spokojna.
Jak inaczej mogłabym zapewnić, by Mia znalazła się tam, gdzie jej miejsce? Nie wiem nawet, jak Kathryn ma na nazwisko. Wzięła ze sobą torebkę i telefon, ale zostawiła torbę dziecka – wypchany biały plecak pełen akcesoriów. To coś znaczy, prawda? Że postąpiła celowo? Nachodzi mnie kolejna myśl: a może dziecko wcale nie należy do Kathryn. Czy dziewczyna mówiła, że to jej córka? Użyła w którejś chwili określenia „moje dziecko”? Roztrząsam naszą krótką wymianę zdań. Nie. Mówiła jedynie „Mia” albo „ona”, a może „dziecko”? Czy komuś odebrała Mię? Ze żłobka, szpitala, czyjegoś domu? Porwała z wózka przed sklepem albo w alejce w supermarkecie? A potem wpadła w panikę i zostawiła je obcej osobie, nim ją schwytano?
Jej zachowanie i nasza krótka rozmowa świadczą, że to mało prawdopodobne. Kathryn i Mię łączyła zażyłość i autentyczna więź.
Pochylam się i biorę do ręki plecak. Jest zaskakująco ciężki i niełatwo go dźwignąć jedną ręką z niemowlęciem na ręku, ale udaje mi się i kładę go obok siebie. W jednej z bocznych przegródek z siateczką tkwi butelka z mlekiem, w drugiej niedopita butelka coli light. Rozsuwam zamek i otwieram torbę.
Na wierzchu, na ubrankach dla niemowląt leży złożona kartka formatu A4. To jakiś dowód dostawy czy potwierdzenie odbioru, widnieje na nim lista rzeczy dla dziecka: mleko w proszku, butelki, pieluszki, ubranka. Wyjmuję ją, ściągając brwi. Na dolnej połowie dużymi, pełnymi zawijasów literami napisano „Ellen”.
Odwracam kartkę.
Na rewersie nie ma tekstu poza paroma nabazgranymi szybko, niestarannie, czarnym długopisem słowami na środku.
Proszę, chroń Mię.
Nie ufaj policji.
Nikomu nie ufaj.
3
Marszczę czoło, patrząc na kartkę w mojej dłoni. Czytam ponownie, obracam kartkę drugi raz, by zobaczyć, czy coś jeszcze na niej jest – cokolwiek. Ale to tylko komputerowy wydruk potwierdzenia dostawy z firmy BabyCool.com. Nie ma odręcznych dopisków poza moim imieniem z przodu i tymi dziewięcioma słowami nagryzmolonymi długopisem na odwrocie. Odruchowo składam kartkę na pół i sprawdzam, czy ktoś widział to, co ja. Ale biznesmen stuka w laptop, a chudzielec, który się gapił, zapisuje coś w niedużym notesie, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół.
Nikomu nie ufaj.
Może depresji poporodowej towarzyszy paranoja. Może? Nie pamiętam, co czytałam. Może Kathryn obawiała się, że wyrządzi dziecku krzywdę. Może to wołanie o pomoc. Ale nie chodzi o jej własne bezpieczeństwo, lecz o bezpieczeństwo dziewczynki.
Przychodzi mi na myśl, że w plecaku może być coś jeszcze. Odkładam liścik na stolik. Zaczynam wyjmować przedmioty i układać je na stoliku przed sobą. Sześć pieluszek jednorazowych, paczka mokrych chusteczek, rolka woreczków na zużyte pieluszki, dwa białe, bawełniane pajacyki, koszulki, rękawiczki i maleńka wełniana czapeczka, trzy butelki gotowego pokarmu i pół puszki mleka w proszku. Dwie złożone muślinowe pieluszki: biała i żółta. Dwa smoczki zapakowane fabrycznie. Jakaś uprząż marki Baby Bjorn ze skomplikowanym systemem pasków – domyślam się, że to nosidło. W przedniej przegródce plecaka znajduje się nowe opakowanie Sudocremu, podróżna paczka chusteczek i nieduża butelka kremu z wysokim filtrem. Kartka wyrwana z notesu, gdzie tym samym pismem jak na zaadresowanym do mnie liściku nabazgrano coś na kształt harmonogramu dnia. Po lewej wylistowane zalecenia: 6:00–7:00 karmienie i przewijanie, 8:30 drzemka, 10:00 karmienie, 11:00 drzemka, 12:30 karmienie i przewijanie, 13:00 drzemka, 15:00 karmienie, 15:30 drzemka, 18:00 rytuał przed spaniem, 18:45 karmienie i do łóżka. Miękka, fioletowa ośmiornica z uśmiechniętą, żółtą buzią. Gdy wyjmuję ją z torby, odzywa się umieszczony w środku dzwoneczek.
Mia odwraca się w stronę, z której dobiega dźwięk dzwonka, i wyciąga rączki.
– Chcesz ją? – Biorę zabawkę i podaję jej. – Ośmiorniczkę?
Mia głuży i przyciska do siebie zabawkę, zaciskając drobne usta na miękkiej, tekstylnej macce.
Przyglądam się stolikowi zastawionemu zawartością plecaka. Wszystkie akcesoria potrzebne do tego, by wyjść z niemowlęciem z domu. Tyle, by wystarczyło na jeden dzień. W razie potrzeby może dwa. A co potem? Może tyle Kathryn dała radę wziąć ze sobą – ile udało jej się zebrać w pośpiechu i spakować do jednej torby. Nie ma jednak nic, co zdradzałoby jej tożsamość, nazwisko, adres zamieszkania. Nic, co pozwoliłoby władzom szybko zidentyfikować Mię i zwrócić ją rodzinie. Ciekawi mnie harmonogram dnia – zastanawiam się, czy spisano go dla mnie. Ale przecież Kathryn nie miała czasu na pisanie w ciągu tych paru minut, gdy trzymałam dziecko. Zdążyłaby zanotować jedynie moje imię i tę osobliwą wiadomość, gdy się sobie przedstawiłyśmy. Nie potrafię rozgryźć, dlaczego wybrała mnie.
Miłośnicy piłki nożnej z przeciwległego krańca wagonu śpiewają kolejną piosenkę. Tekst przerywają wybuchy śmiechu i ordynarne okrzyki. Staram się zapamiętać, żeby przy wysiadaniu omijać ich szerokim łukiem.
Pociąg zwalnia, dojeżdżając do stacji końcowej. Ludzie podnoszą się, zdejmują torby z półek na bagaż i wkładają płaszcze czy kurtki. Cały wagon działa z rozmysłem. Czerwonolicy mężczyzna w garniturze w prążki z naprzeciwka zbiera rzeczy do aktówki, wkłada marynarkę i pospiesznie rusza środkiem, ledwie obrzucając mnie wzrokiem. Z powrotem pakuję torbę Mii: zapasowe ubranka układam na dole, mleko i pieluszki na górze. Zerkam na dziwny liścik Kathryn, a potem wsuwam go do torebki i wstaję powoli, ściskając mocno Mię.
Jak się zakłada plecak, trzymając dziecko? Wszystko – każdy ruch, każde proste wcześniej działanie – obecnie staje się najeżone dodatkowymi trudnościami. Delikatnie kładę Mię na siedzenie, zarzucam plecak i przeciągam ucho torebki przez głowę, ani na moment nie spuszczając z oczu dziewczynki na wypadek, gdyby próbowała przeturlać się na podłogę. Ale ona tylko uśmiecha się do mnie promiennie i radośnie wierzga pulchnymi nóżkami jak mała żabka, która uczy się pływać. Biorę ją na ręce.
– Chodź – mówię łagodnie. – Poszukamy twojej mamusi.
Ekscentryczny chudzielec nadal siedzi na swoim miejscu i gryzmoli w notesie drobnym, chwiejnym pismem. Wygląda, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na to, co się dzieje, i nie podnosi wzroku, gdy przechodzę. Spostrzegam, że jest ubrany na czarno i ciemnoszaro. Czarne dżinsy i martensy, szara bluza i wyświechtana, czarna skórzana kurtka. Ani śladu koloru. Cerę ma tak bladą, że zdaje się niemal przeźroczysta. Kryje się w nim coś dziwnego, co nadal nie daje mi spokoju. Coś jest z nim nie w porządku.
Ostrożnie schodzę na peron. Dokoła rozchodzi się echo kroków, a powietrze wypełniają spaliny z diesla. Marylebone obfituje w czerwoną wiktoriańską cegłę, a wysoki, szklany sufit przecinają stalowe dźwigary. Odsuwam się od drzwi składu, rozglądam po peronie, na wypadek gdyby Kathryn jakimś cudem wsiadła z powrotem do wagonu w Seer Green, i teraz szukała swojego dziecka. Mam nadzieję, że mignie mi jej rudawa kurtka, a ona wyłoni się spośród wysiadających pasażerów i skieruje się w naszą stronę. Na peronie jest mnóstwo ludzi, grupka powolnych emerytów, młoda rodzina na wycieczce, zakupowicze, uczniowie, kilku urzędników w garniturach, którzy dojeżdżają do biur. Nie ma młodej kobiety wodzącej wzrokiem wśród ciżby. Ani śladu Kathryn.
Spoglądam na dziecko, które trzymam na rękach. Mia mruga w jaskrawym świetle, a ja ruszam w stronę hali głównej. Przy bramkach sięgam do torebki po bilet – grzebię niezdarnie prawą ręką, podczas gdy lewą przytrzymuję dziewczynkę. Staram się sięgnąć do kieszeni kurtki, prawie mi się udaje wepchnąć do środka prawą dłoń. Tutaj też nic. W kolejce za mną ktoś cmoka donośnie i przechodzi do innej bramki. Może był w kieszeni spodni? Macam kieszenie dżinsów, ale nie czuję biletu. Strażniczka – uśmiechnięta kobieta po pięćdziesiątce z krótkimi, ciemnymi włosami – podchodzi do mnie i macha lekko do Mii.
Czy powinnam powiedzieć strażniczce, co zaszło? Czy po prostu skieruje mnie do najbliższego policjanta? Staram się obmyślić, co powiedzieć, ale kobieta nie patrzy na mnie – szczerzy się do Mii.
– Ale jesteś słodziutka – mówi, a dziecko przypatruje się jej i powoli mruga błękitnymi oczami. – Pomożemy mamusi, dobrze?
Przykłada do czytnika swój identyfikator i szara plastikowa bramka staje otworem.
– Dziękuję – odzywam się, czując w sercu ulgę. – Bardzo pani miła.
Strażniczka jeszcze raz macha do Mii palcem.
– Miłego dnia życzę.
Wchodzę do hali głównej i szukam wzrokiem informacji, kasy albo innego miejsca, gdzie może przebywać kierownik stacji. Czy na dużych dworcach są punkty British Transport Police? Nie widziałam przedtem nic takiego na Marylebone, ale też się nie rozglądałam. W centrum Londynu można odnieść wrażenie, że w policyjnej hierarchii ważności liczą się tylko ataki nożowników i alarmy terrorystyczne. Czy z taką sytuacją jak moja zajęliby się na miejscu jak bezpośrednim zagrożeniem życia? Raczej nie.
Docieram do hali. Moje odbicie miga mi w witrynie sklepu. Przez krótką chwilę zbija mnie z pantałyku widok zamazanej sylwetki z dzieckiem na ręku. Czuję się, jakbym zaglądała do równoległego życia w równoległym wszechświecie, gdzie chociaż jedno in vitro okazało się skuteczne i urodziłam Richardowi dziecko. Teraz wracam z naszą córką do domu, czując w ramionach cudowny, ciepły ciężar niemowlęcia.
Wiem, że to równoległe życie nie istnieje. A mimo to stoję tu z Mią.
Nagle dostrzegam w szybie inne odbicie. Tuż za mną miarowym krokiem przemieszcza się mężczyzna w czarnej dzianinowej czapce. Chudzielec z wagonu mnie śledzi.
4
Idzie powoli w grupce kilkorga pasażerów osobliwym, chwiejnym krokiem. Udaje, że patrzy w telefon. Myślę o siniakach na ramieniu Kathryn. O strachu w jej oczach. Może to jej chłopak? Nie typ z telefonu ze złamanym nosem, ale właśnie ten mężczyzna? Gdy patrzę na niego na tle innych pasażerów, wzmaga się odczucie, że się wyróżnia – wyraźnie tutaj nie pasuje. Przyspieszam kroku.
Zza pleców słyszę głośne, gniewne krzyki, oburzone męskie głosy. Na peronie wybuchła jakaś awantura. Oglądam się przez ramię i widzę, że kibice w biało-czerwonych koszulach utknęli przy bramkach i kłócą się ze strażnikami – mają jakiś problem z biletami. Ich twarze wykrzywia wściekłość, żłopią piwo z puszek. Fani krzyczą i klną, by ich przepuścić, kumple wtórują ich protestom. Odziany w żółte kamizelki personel pracujący na peronie zmierza w stronę harmidru, by uspokoić sytuację za sprawą przewagi liczebnej.
– Cofnąć się!
– No to otwórz te zasrane bramki!
Przyspieszam kroku, krzyki przy bramkach przecinają przestrzeń za moimi plecami. Z przeciwnej strony zbliża się kilkunastu wytatuowanych dwudziestoparolatków w dżinsach i niebieskich bluzach piłkarskich. Pięści trzymają swobodnie i wykrzykują swoje przyśpiewki, a ich buńczuczne głosy odbijają się echem od dachu dworca. Głośno rzucają wyzwanie, widząc, że kibiców przeciwnej drużyny zatrzymały bramki. Inni pasażerowie rozpierzchają się na bok i cofają, by utworzyć ścieżkę między dwoma ekipami fanów. Gesty, prowokacje, przekleństwa, ciśnięta w powietrze puszka leci łukiem, po czym ląduje na peronie z głuchym hukiem i rozbryzgiem jasnego piwa.
Mia kwili, słysząc rejwach. Słucham instynktu. Idę szybciej, by oddalić się od starcia, unikam kontaktu wzrokowego i obieram trasę, by być jak najdalej od tych mężczyzn. W odpowiedzi na hałas i agresję spinam się na całym ciele. Z zajadłością, której nie czułam od lat, zaciskam dłoń w pięść i nie mam wątpliwości, że znokautuję pierwszego typa, który ośmieli się choćby tknąć Mię.
Kibice mijają mnie w oparach piwska, potu i ostrego płynu po goleniu.
Zerkam na swoje odbicie w kolejnej witrynie. Chudzielec nadal za mną idzie.
Na końcu hali widzę znak kierujący do wyjścia i celu podróży, która mnie czeka. Pięć minut marszu do stacji metra do Edgware Road, jazda Circle Line do Notting Hill, tam przesiadka na Central Line, osiem przystanków do South Greenford, spacer główną drogą przez park do mojego zimnego, pustego domu. W ciągu ostatnich pięciu lat tyle razy jeździłam do tego specjalisty i z powrotem, że teraz mogłabym się tam wybrać z zamkniętymi oczami. Jeszcze pół godziny temu raczej nie wybiegałam myślami poza ostatni odcinek wyprawy z kliniki i siedzenie w metrze – znam swój przystanek tak dobrze, że nie muszę nawet podnosić wzroku. Łatwo byłoby w tej chwili dać się stopom ponieść znajomym szlakiem.
Byłoby to łatwe, ale niewłaściwe.
Zauważam wreszcie dwa policyjne mundury. Para uzbrojonych funkcjonariuszy stoi na straży, plecami do wysokiej kolumny na środku hali. Mają na sobie odzież ochronną i niemal uginają się od sprzętu, czarnych uprzęży, pokrowców, krótkofalówek, pistoletów na udach i karabinów, którymi przepasali piersi, palce wskazujące trzymają na spustach. Jednak zamiast ulgi na ich widok ogarnia mnie wstręt – brzydzi mnie, jak blisko to uzbrojenie znajduje się maleńkiego życia, które trzymam w ramionach. Nieobca mi broń, ale to coś zupełnie innego.
Mimo to zamierzam z nimi porozmawiać i powiedzieć im, co się wydarzyło. Pójdziemy razem na zaplecze, złożę zeznanie, wypełnię jakieś formularze, a oni odbiorą mi dziecko. Przekażę im Mię i na tym się skończy. Oddam ją mężczyznom z bronią, wyposażonym na uliczną wojnę.
Na myśl o tym ogarniają mnie ziąb i pustka, żołądek ściska się z niepokoju.
Dzisiaj, tu i teraz, wszędzie widzę czające się zagrożenie. Odczuwam przemożny impuls, by zabrać Mię jak najdalej od broni. Poza tym nie potrafię przestać myśleć o liściku, który teraz leży w plecaku. „Nie ufaj policji”. Ale jaką mam alternatywę? Podejrzewam, że odkąd wysiadłyśmy z pociągu, ktoś nas śledzi, a zresztą jasne jest, że niezależnie od tego, gdzie Kathryn się znajduje, ma kłopoty. Zmierzam w kierunku dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy i układam w myślach, co powiem. „Ta dziewczynka nie jest moja. Dano mi ją…” Gdy się zbliżam, jeden z nich dotyka słuchawki w uchu, mówi coś zwięźle do krótkofalówki, a potem obaj ruszają spiesznie w stronę peronów, nie oglądając się na mnie.
Odwracam się i widzę, jak z brzękiem całego arsenału oddalają się biegiem w stronę zatargu między dwoma grupkami kibiców, który staje się coraz głośniejszy. Nie dostrzegam w hali innych policjantów. Może przy kasie? Ale ten dworzec nie jest miejscem bezpiecznym. Broń, krzyki, pijacy, hałas, tłumy. Wściekłość. Chuligani. Policja wypatrująca terrorystów z nożami i zamachowców-samobójców. Zerkam przez ramię: cudak z pociągu nadal za mną lezie. Nie chodzi jednak tylko o niego, całe otoczenie wprawia mnie w niepokój. Wszędzie kryje się zagrożenie, a ja czuję się odsłonięta. To nie jest bezpieczne środowisko dla Mii. Tysiące ludzi krąży w tę i we w tę, tłoczą się, lecz w pośpiechu, pędzie i zgiełku nie zwracają na siebie uwagi. Nie bez powodu dworce kolejowe to ulubiony cel terrorystów.
Nie tutaj.
Nie ufaj nikomu.
Kathryn mi zaufała. Wybrała mnie.
Jeżeli czuję choćby cień wątpliwości, choćby krótki przebłysk, powinnam zawierzyć intuicji i chronić dziecko. Muszę podjąć tę decyzję dla jej dobra.
Czuję brzemię odpowiedzialności za kogoś innego.
Jeszcze raz omiatam wzrokiem dworzec w poszukiwaniu policjantów, ale nikogo nie widzę.
Krzyki za mną przybierają na sile.
Uciekaj od nich. Odejdź od nich i zabierz Mię jak najdalej.
Na pewno da się to zrobić mądrzej i bezpieczniej. Powinnam znaleźć cichsze i spokojniejsze miejsce. Przekładam Mię na drugie ramię, a ona wpatruje się we mnie. Jest już na skraju łez i przestraszona krzykami i hałasem pręży drobne ciałko.
– Już prawie jesteśmy na miejscu, Mio – zapewniam. – Niedługo wrócisz do mamy.
Najpierw jednak muszę się oddalić od dziwaka, który podąża za nami, odkąd wysiedliśmy z pociągu, niezależnie od tego, czy chodzi mu o mnie, czy o dziewczynkę. Urwę się, ale potrzebna mi pomoc. Podchodzę do krępego mężczyzny koło czterdziestki w odblaskowej kamizelce z widniejącym na plecach napisem „Ochrona kolei”, który próbuje przekonać bezdomnego, by ten odsunął się od bankomatu.
– Przepraszam – zagajam.
Ochroniarz się odwraca z beznamiętną miną.
– W czym mogę pomóc?
– Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam, ale odkąd wysiadłam z pociągu, idzie za mną pewien człowiek, robi też zdjęcia mojemu dziecku. – Odwracam się i pokazuję chudzielca. – Czuję się nieswojo, chciałabym tylko, żeby zostawił nas w spokoju.
– Ten pan? – Pokazuje grubym palcem i marszczy czoło. – W czarnej kurtce?
– Tak, to on.
– Nic wam nie jest?
– Chyba nic. – Klepię Mię po rączce opiekuńczym gestem. – Po prostu trochę się przestraszyłyśmy.
– Niech pani tu poczeka, rozmówię się z nim.
Odwraca się i podchodzi do tamtego, podnosząc dłonie pojednawczo i mówiąc cichym głosem.
Dostrzegam wyraz zaskoczenia na twarzy chudzielca, ale nie czekam na rozwój wypadków. Odwracam się, uśmiecham do Mii i idę w kierunku wielkich arkad wiodących z dworca na Melcombe Place, gdzie przez rzednące chmury przedziera się popołudniowe słońce. Chcę się zatracić w gwarnym roju wchodzących i wychodzących pasażerów, uciec przed każdym, kto mógłby stanowić zagrożenie.
Postąpię słusznie wobec Mii, ale najpierw musimy się udać w bezpieczne miejsce, a ja tymczasem jeszcze trochę się nią zaopiekuję.
Szybko wychodzę z gmachu dworca i zmierzam na postój taksówek, nie oglądając się za siebie.
5
Melcombe Place jest ruchliwy po południu i do postoju taksówek stoi niedługa kolejka. Staję w ogonku z bijącym nerwowo sercem. Nie spuszczam oczu z wyjścia z dworca na wypadek, gdyby chudzielec się stamtąd wyłonił, nim zdążę wsiąść do samochodu. Na razie go nie widać, wiem jednak, że jest też boczne wejście, niewykluczone, że pójdzie tamtędy. Mia wierci się lekko, więc kołyszę ją delikatnie. Od noszenia jej zaczynają mnie boleć mięśnie.
Kolejka do taksówek porusza się dojmująco powoli, szereg czarnych aut podjeżdża do przodu niespiesznie, silniki warkoczą, pasażerowie wsiadają, a potem auta odjeżdżają w stronę skrzyżowania z Great Central Street.
No szybciej, no już.
Stoję za siwowłosą parą po siedemdziesiątce. Rozpoznaję tych dwoje z pociągu – mężczyzna jest w marynarce i krawacie, kobieta ma na sobie sukienkę i eleganckie buty. Wystroili się na wyprawę do Londynu, może do teatru. Kobieta odwraca się i dopiero teraz mnie zauważa. Rozpogadza się na widok Mii.
– Och, jaka śliczna. – Ściska stópkę Mii w różowym buciku. – Prawda, że jesteś prześliczna?
Mia uśmiecha się do niej, wybałuszając oczka.
– Mike, przepuść tę panią.
– Proszę? – odzywa się mąż. – Och. Tak, oczywiście.
Przesuwa się i gestem wskazuje, bym stanęła przed nimi.
– Dziękuję.
Podjeżdża taksówka, siwy pan otwiera drzwi, żebym mogła wgramolić się do środka. Zatrzaskuję je i jeszcze raz zerkam na wyjście z dworca. Wciąż ani śladu cudaka z peronu.
– Dzień dobry – mówię do kierowcy. – Gdzie znajduje się najbliższy komisariat policji?
– O który pani chodzi?
– A który jest najbliżej?
Kierowca, przysadzisty gość po czterdziestce, wciska guzik i włącza licznik.
– Pewnie West End Central. – Odwraca się nieco na fotelu, by na mnie spojrzeć, i zerka na Mię, potem znów patrzy na mnie. – Wszystko w porządku, złotko?
– Tak.
– Na pewno? Brzdącowi nic nie jest?
– Obie mamy się dobrze – odpowiadam, zdejmuję plecak i moszczę się na siedzeniu. W taksówce pachnie starą skórą i duszącym, waniliowym odświeżaczem powietrza. – Dziękuję, że pan pyta.
Stęka i wrzuca bieg. Zamek centralny się zamyka, gdy auto włącza się do ruchu. Jechałam już w niezliczonych czarnych taksówkach, lecz nigdy nie towarzyszyło mi niemowlę. Nie wiem, jak zapiąć pas, by chronił i mnie, i Mię, więc go zostawiam i otaczam drobną główkę dziecka prawą dłonią. Kierowca jedzie szybko, śmiga między dziurami w sznurach samochodów. Wolałabym, żeby zwolnił.
Gdy taksówka kieruje się w stronę Marylebone Road, dwa razy wyglądam przez okno auta, wypatrując sygnałów, że ten mężczyzna wciąż za mną podąża. Nie widzę ani jego, ani innej czarnej taksówki, którą mógłby jechać. Przekładam Mię na lewą stronę, by dać prawej odpocząć, i trochę się rozluźniam. Rozsiadam się na wytartym tylnym siedzeniu i patrzę na sklepy i biura, które mijamy po obu stronach. Dopiero teraz dociera do mnie, w jak surrealistycznej sytuacji się znalazłam: jest wtorek po południu, ja siedzę w taksówce, trzymam dziecko nieznajomej i jadę na komendę policji. Jeszcze czterdzieści minut temu nie znałam tej dziewczynki, tej maleńkiej osoby, a teraz – i jeszcze przez co najmniej kilka minut – Mia całkowicie i w stu procentach zależy ode mnie, jak nikt nigdy dotychczas. Jej życie dosłownie spoczywa w moich rękach… to cudowne, taka radość – to jest przerażające, a zarazem stanowi największy na świecie przywilej.
W podobny sposób wyobrażałam sobie, jak to będzie, gdy zajdę w ciążę i będzie ją widać – ludzie otwierają drzwi, a nawet ustępują mi miejsca w metrze. Żadna z moich ciąż nie przetrwała pierwszego trymestru. „Bezpłodność z nieznanych przyczyn”, jak nazywa to specjalista. Skrótowe określenie sytuacji, gdy wykonali wszystkie testy, wypróbowali wszelkie terapie, a wciąż nie potrafią podać powodu.
Może już nigdy nie będę bliżej macierzyństwa niż dzisiaj.
Najlepiej nie roztrząsać tego zbyt długo.
Gdy przejechaliśmy pół mili w korku urywanym rytmem, kierując się po Edgware Road, tętno mi zwolniło niemal do normalnego poziomu i adrenalina zaczęła spadać. Myślę chwilę o Kathryn, rozważam, co powiedziała w pociągu. W liściku prosiła, żeby nie kontaktować się z policją. Nie, właściwie to nie. Pisała, żeby nie ufać policji. Ale to przecież nie ma sensu. Skoro ucieka od niego, swojego partnera przemocowca, dlaczego unika zaangażowania w sprawę policji? Wyjmuję wymiętą kartkę z torebki.
Proszę, chroń Mię.
Nie ufaj policji.
Nikomu nie ufaj.
Chyba że jej partner jest funkcjonariuszem policji. Może o to chodziło Kathryn? Ten, który w kółko dzwonił, czy ten typ z pociągu? Może jeden z nich to były mąż, a drugi – obecny partner. A może to dwóch eks. Kathryn to atrakcyjna kobieta. Ale nawet jeśli jeden z nich jest policjantem, nie przychodzi mi do głowy nic innego, co mogłabym zrobić. Nie mogę przecież po prostu wziąć Mii do domu. Nawet na jedną noc ani na jedno popołudnie, choćby po to, by upewnić się, że jest bezpieczna, tylko po to…
Nie. Nie zrobię tego, choćbym nie wiadomo jak chciała.
Muszę obmyślić, co powiedzieć policji, jak to ująć. Przedstawić prawdę – to wystarczy. Tyle mogę. Nie ma potrzeby nic dodawać ani przeinaczać. Wejdę do komendy policji West End Central, podejdę do recepcji i znajdę kogoś na kierowniczym stanowisku, a następnie dokładnie opowiem, co zaszło.
„Wsiadłam w Aylesbury. Wracałam do domu z kliniki płodności w Stoke Mandeville. Nieco później dosiadła się Kathryn. Nie jestem pewna, czy właśnie tam wsiadła do pociągu. Ale wyszła z przedziału w Seer Green i zostawiła dziecko ze mną. Zorientowałam się, że wysiadła, dopiero gdy pociąg odjeżdżał ze stacji. Później w torbie dla dziecka znalazłam ten liścik. Dlaczego od razu kogoś nie wezwałam? Nie wydawało mi się, że to sytuacja awaryjna. Chciałam porozmawiać z policjantami w Marylebone, ale ich przekierowano, więc uznałam, że najlepiej będzie, jeśli zabiorę małą do najbliższej komendy”.
Kołyszę małą i poprawiam jej kurteczkę. Mia się wierci i pręży. Smoczek wypada na podłogę w taksówce. Podnoszę go, jest brudny. Widywałam, jak w takiej sytuacji reaguje Tara – wkłada sobie smoczek do ust, ssie szybko, by go „wyczyścić”, i oddaje dziecku – ale niespecjalnie mi odpowiada to rozwiązanie, bo domyślam się, co znajduje się na podłodze w taksówce. Wrzucam go do bocznej kieszeni torebki i bujam Mię z nadzieją, że to kojący ruch.
– Ciii, już dobrze – próbuję ją uspokoić. – Niedługo wrócisz do mamy. Ciii.
Wszystko opowiem policji, podpiszę dokumenty i przekażę im Mię. Właśnie tak postąpię.
Spoglądam na jej małą buzię. Miarowy ruch taksówki kołysze ją łagodnie na różne strony. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczę? Czy będę ją trzymać na rękach w ten sposób – jak matka? Pewnie nie. Na myśl o tym czuję ucisk w gardle.
Dziecko zaczyna płakać i marudzić, a w miejsce uśmiechu pojawiają się rumieniec i grymas. Otwieram plecak obok niej i grzebię w nim, aż w końcu namierzam paczkę smoczków, wyjmuję jeden i wsadzam Mii do ust. Wypluwa go niemal od razu – tym razem łapię go w locie. Mia płacze coraz głośniej i piskliwiej.
Bujam ją czule na rękach, przekładam na ramię i masuję jej plecki.
– Co się dzieje, Mio?
Dziecko płacze przeraźliwie, gniewny ryk wypełnia tylne siedzenie taksówki. Kątem oka dostrzegam, że kierowca obserwuje mnie we wstecznym lusterku. Czy uważa mnie za kiepską matkę, która nie potrafi sobie poradzić? Podnoszę Mię, obracam nieco jej szamoczące się ciałko i wącham śpioszki. Uprana bawełna i leciutki zapach kremu. Woń nie wskazuje, że trzeba ją przewinąć.
– Czego sobie życzysz, Mio? Już niedługo będziemy na miejscu, za chwilkę.
Znów podaję jej smoczek i na moment się wycisza, ssąc zażarcie, po chwili jednak otwiera usta i krzyczy, wypluwając smoczek. Kręcę głową, uciszam ją łagodnym głosem i złoszczę się na siebie. Zawsze sądziłam, że będzie mnie stać na więcej. Że lepiej będę się orientować, w czym rzecz. Teraz czuję się jak na egzaminie, do którego się nie uczyłam, albo na rozmowie o pracę, o której nie mam pojęcia. Ale nie jestem przecież kompletną nowicjuszką. Spędziłam z dziećmi Tary sporo czasu i domyślę się, o co chodzi. Gładzę aksamitny policzek Mii opuszką palca, a dziewczynka obraca buzię w jego stronę, szuka go. Jej usta układają się w rozpaczliwe małe kółeczko.
No tak. Przypominam sobie drugą odręczną notatkę, którą znalazłam w plecaku. Patrzę na zegarek – dochodzi trzecia po południu. Lustruję wzrokiem ulicę, znów oglądam się za siebie, ale nikogo nie widzę. Żadna taksówka nie jedzie za nami z dworca.
Dam radę. Mia musi być bezpieczna, ale trzeba ją także nakarmić. Dobrze się zaopiekować.
Krzyki się wzmagają, a ona popada w amok – zawodzi przeszywająco, aż każdy mięsień w moim ciele się spina. Po prawej stronie zauważam Caffè Nero i pochylam się w stronę kierowcy.
– Czy mógłby pan, proszę, wysadzić nas jednak już tutaj? – odzywam się przez otwór w plastikowej przegrodzie między mną a przednimi siedzeniami.
Dobrze wiem, że nie powinniśmy się zatrzymywać. Już i tak przeciągnęłam to ponad miarę. Niezależnie od tego, czy dziecko wrzeszczy, czy nie, powinnam udać się na komendę i przekazać Mię w ręce władz, kogoś w mundurze, pomocy społecznej, jakiejś anonimowej podjednostce miejscowej rady. Ale dziewczynka, którą trzymam w ramionach, jest głodna. Nakarmię ją – jeden, jedyny raz – a potem ją oddam. Nie proszę chyba o zbyt wiele. Będę dla niej matką tylko troszkę dłużej.
Zaledwie kilka minut. Tylko tyle.
6
Taksówkarz włącza kierunkowskaz i zjeżdża na pobocze.
– Na pewno chce pani tu wysiąść? – pyta. – Do psiarni jest jeszcze kawałek.
– Tu będzie dobrze, dziękuję.
Odwraca się lekko w moją stronę na fotelu.
– Pomóc z bagażami, złotko?
– Nie trzeba – odpowiadam i niezdarnie otwieram drzwi, popychając je lewą stopą. – Dam radę, dziękuję.
Płacę mu i wysiadam na chodnik ostrożnie, by nie stracić równowagi pod ciężarem dziecka i plecaka.
Na szczęście w kawiarni nie ma zbyt dużego ruchu. Znajduję stolik przy ścianie w głębi pomieszczenia, obok smukłej blondynki z kędzierzawym chłopczykiem, na oko trzyletnim. Chłopiec bawi się jej telefonem, a ona sączy dużą kawę z bitą śmietaną. Mia nadal marudzi i się wierci, machając drobnymi kończynami ze złością. Podchodzę do stolika, zdejmuję plecak, wyjmuję telefon i wysyłam do Tary szybkiego esemesa.
Pytanie od czapy: jak długo w kawiarni odgrzewa się w mikrofalówce butelkę z 200 ml mleka z proszku? X
Wyobrażam sobie, jak moja przyjaciółka siedzi w domu z dwoma młodszymi synami i pewnie zbiera się do krótkiej jazdy do szkoły po najstarszego. Zawsze ma telefon pod ręką – jak mawia, dzięki temu „mózg się jej jeszcze całkiem od tych dzieci nie zlasował” – i zgodnie ze swoim zwyczajem odpisuje niemal natychmiast: wpadają mi jeden po drugim trzy esemesy.
??? :0
Uhm…
Wszystko w porządku? X
Ściągam brwi, patrząc na ekran, i odpisuję naprędce.
Najlepszym. Zrób to dla mnie i po prostu powiedz.
Wygłodniałe okrzyki Mii rozlegają się coraz częściej, a jej buzię wykrzywia grymas zniecierpliwienia. Gapię się w telefon i zaklinam przyjaciółkę, by szybko odpisała, a jednocześnie chodzę w kółko i huśtam Mię na ramieniu. W końcu telefon pika – przyszła następna wiadomość.
W kawiarni nie podgrzeją, bo się boją, że dziecko się poparzy, a ty ich podasz do sądu. Poproś o kubek gorącej wody i trzymaj w nim butelkę, aż się mleko zagrzeje. X
Kilka sekund później kolejna wiadomość.
Co się dzieje? X
Odpisuję jedną ręką, uciszając niemowlę.
Dzięki. Koleżanka pyta.
Odkładam telefon na stół, a on brzęczy niemal natychmiast i jeszcze raz. Ignoruję to, wyjmuję profilowaną butelkę z mlekiem w proszku z bocznej kieszeni plecaka i potrząsam nią.
Pięć minut później siadam przy stoliku z butelką w kubku parującej wody. Podchodzi do mnie barista z herbatą. Huśtam Mię delikatnie, żeby wszyscy nie ogłuchli od jej krzyków. Wyciągam z plecaka muślinową pieluszkę, ponownie wstrząsam butelką i wyciskam sobie na nadgarstek parę kropel, by sprawdzić temperaturę. Mleko jest ciepłe, ale nie za gorące. Gdy Mia wczepia się w butelkę, ulga przychodzi od razu. Słyszę w głowie słowa Tary: „Trzymaj butlę pod kątem, żeby w smoczku nie było powietrza, tylko samo mleko”. Karmiłam czasami moich chrześniaków, ale jest inaczej, gdy matka nie znajduje się za ścianą i gdy nie ma nikogo, komu można by przekazać dziecko.
Mia zaczyna ssać mleko łapczywymi haustami. Rozluźnia się na całym ciele i uspokaja pod wpływem rozkoszy jedzenia. Skupia na mojej twarzy przeszywające spojrzenie błękitnych oczu, jak gdybym była jedyną osobę na całym świecie.
Gdy mała pije, obrzucam spojrzeniem innych kawiarzy zgromadzonych w knajpce po południu. Jest tu tylko kilkoro klientów. Pan po czterdziestce o kulach, z lewą nogą w gipsie po kolano. Pani odziana w jaskrawożółtą lycrę przy ladzie, która przygląda się ciastom i wypiekom umieszczonym w gablotce. W kącie dwóch budowlańców łapie oddech nad filiżanką herbaty. Pan po sześćdziesiątce otoczony gazetami, zastygły z długopisem nad krzyżówką.
Spokojnie. Bezpiecznie. Nie ma policji, chuliganów, dziwaków z pociągu. Lewa ręka mnie boli od trzymania Mii, ale to przyjemna dolegliwość.
Dzwoni mój telefon – wibruje na stole, a dzwonek rozlega się głośno w cichej kawiarni. Na ekranie wyświetla się twarz Tary, ale z dzieckiem wtulonym w łokieć i butelką w drugiej ręce nie dam rady odebrać. Ignoruję komórkę, aż w końcu dzwonek raptownie się urywa.
Uśmiecham się do Mii, która pracowicie ssie butelkę mleka z proszku. Połowę już wypiła. Wiem, że musi jej się odbić, ale mam jej w tym pomóc teraz czy kiedy butla będzie pusta? Nie jestem pewna. Ciągnę lekko za butelkę i smoczek wysuwa się z buzi Mii. Jej usta nieruchomieją w kształcie kółeczka z zaskoczenia. Blondynka z sąsiedniego stolika pochyla się w moim kierunku i coś mi podaje.
– Proszę – mówi i wyciąga w moją stronę miękki, biały kawałek muślinu. – Spadło ci.
– Dzięki – odpowiadam, strzepuję pieluszkę i układam ją sobie na ramieniu gotowa na mleko, które może się ulać. – Odetchnij sobie troszeczkę – zwracam się do Mii łagodnie i odstawiam butelkę na stolik. – A potem jeszcze się napijesz.
Ale Mia inaczej to sobie umyśliła. Posępnieje, krzywi się z rozczarowaniem, strzela oczami na lewo i prawo w poszukiwaniu butelki, która dopiero co tutaj była. Dobywają się z niej krótkie, przeszywające, rozpaczliwe piski, a co jeden, to głośniejszy.
– Dobrze – odpowiadam z uśmiechem. – Może nie masz ochoty na chwilę wytchnienia.
Podnoszę butelkę i Mia natychmiast się do niej przysysa. Tyle razy wyobrażałam sobie, że robię tak z własnym dzieckiem. Tylko tyle. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani naznaczonego chciwością. Najprostsze, co może być, więź między matką a dzieckiem, która się tworzy i wzmacnia, choć już jest tak silna, że na myśl o rezygnacji z Mii serce mi pęka.
Poza tym daję radę. W ciągu minionych lat rozczarowań i bezsennych nocy niemal wmówiłam sobie, że na to nie zasługuję, że czegoś mi brakuje, że istnieje jakaś inna przyczyna, dla której nie mogę począć dziecka. Jakaś pokrętna logika, że nie okazałabym się wystarczająco dobrą matką. Ale daję radę z Mią, potrafię nakarmić dziecko, zapewnić jej byt, opiekować się nią. Wyrównuję muślinową pieluszkę na ramieniu i podnoszę małą, by ustawić ją pionowo, a jej podbródek spoczął na moim ramieniu. Masuję jej plecki okrężnymi ruchami. Przez chwilę nic się nie dzieje i zastanawiam się, czy poprawnie to robię. Potem Mia beka głośno, raz i drugi – odgłos w kawiarni rozlega się tak przeszywająco, że ogarnia mnie zdziwienie: że też z tak małego ciałka może się dobyć tak donośny dźwięk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki